Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chłopi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 486 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­MEK

Do pana Na­ta­na

Aigu­es, 6 sierp­nia 1823

Ty, dro­gi Na­ta­nie, do­star­czasz pu­blicz­no­ści roz­kosz­nych ma­rzeń wy­two­ra­mi swej fan­ta­zji: otóż ja roz­ma­rzą cię opi­sem praw­dy. Po­wiesz mi, czy kie­dy­kol­wiek obec­na epo­ka zdo­ła prze­ka­zać po­dob­ne sny Na­ta­nom i Blon­de­tom roku 1923! Zmie­rzysz od­le­głość, jaka nas dzie­li od cza­sów, w któ­rych Flo­ry­ny XVIII wie­ku, bu­dząc się, znaj­do­wa­ły przy łóż­ku akt da­ro­wi­zny zam­ku ta­kie­go jak Aigu­es.

Je­że­li, mój chłop­czy­ku, otrzy­ma­łeś mój list rano, czy wi­dzisz ze swo­je­go łóż­ka, o ja­kieś pięć­dzie­siąt mil od Pa­ry­ża, na skra­ju Bur­gun­dii, przy go­ściń­cu, dwa dom­ki z czer­wo­nej ce­gły, po­łą­czo­ne czy roz­dzie­lo­ne zie­lo­ny­mi szta­che­ta­mi?…. Tam oto dy­li­żans wy­sa­dził twe­go przy­ja­cie­la.

Po obu stro­nach tych dom­ków bie­gnie ży­wo­płot, z któ­re­go wy­my­ka­ją się gło­gi po­dob­ne do nie­sfor­nych wło­sów na szyj­ce ko­bie­cej. Tu i ów­dzie strze­la zu­chwa­łe drzew­ko. Nad ro­wem pięk­ne kwia­ty ką­pią sto­py w sto­ją­cej zie­lon­ka­wej wo­dzie. Na pra­wo i lewo ży­wo­płot gubi się w le­sie, a łącz­ka, któ­rą ogra­dza, jest z pew­no­ścią owo­cem kar­czo­wa­nia.

Przy tych sa­mot­nych i za­ku­rzo­nych dom­kach za­czy­na się wspa­nia­ła ale­ja stu­let­nich wią­zów, któ­rych gło­wy w kształ­cie pa­ra­so­la po­chy­la­ją się ku so­bie two­rząc dłu­gą ma­je­sta­tycz­ną ko­ły­skę. Ale­ja za­ro­śnię­ta jest tra­wą, za­le­d­wie moż­na doj­rzeć ko­le­je wy­żło­bio­ne ko­ła­mi. Sę­dzi­wy wiek wią­zów, sze­ro­kość bocz­nych alei, czci­god­ny wy­gląd dom­ków, ciem­ny ko­lor ka­mien­nych or­na­men­tów,

wszyst­ko zdra­dza po­bli­że zam­ku nie­mal kró­lew­skie­go.

Za­nim do­tar­łem do tego ogro­dze­nia, uj­rza­łem z wy­so­ko­ści jed­ne­go z owych pa­gór­ków, któ­re my, Fran­cu­zi, na­zy­wa­my dość pysz­nie gó­ra­mi, a u któ­re­go stóp znaj­du­je się wio­ska Co­uches – ostat­ni po­stój – uj­rza­łem tedy dłu­gą do­li­nę Aigu­es. Z koń­cem tej do­li­ny go­ści­niec skrę­ca, aby biec pro­sto do ma­łej pod­pre­fek­tu­ry La-Vil­le-aux-Fay­es, gdzie kró­lu­je bra­ta­nek na­sze­go przy­ja­cie­la des Lu­pe­aux. Ol­brzy­mie lasy po­ra­sta­ją­ce hen na wid­no­krę­gu roz­le­głe wzgó­rze, po­ni­żej któ­re­go bie­gnie rze­ka, gó­ru­ją nad tą ży­zną do­li­ną, oko­lo­ną w od­da­li gó­ra­mi – coś niby mała Szwaj­ca­ria! – zwa­ny­mi Mo­rvan. Te gę­ste lasy na­le­żą do Aigu­es, do mar­gra­bie­go de Ro­ną­u­erol­les i do hra­bie­go de So­ulan­ges, któ­rych zam­ki, par­ki i wsie, oglą­da­ne z da­le­ka i z wy­so­ka, przy­wo­dzą na myśl fan­ta­stycz­ne pej­za­że Breu­ghel-de-Ve­lo­urs.

Je­że­li te szcze­gó­ły nie ucie­le­śnią ci wszyst­kich zam­ków na lo­dzie, któ­re pra­gną­łeś po­sia­dać we Fran­cji, nie je­steś god­ny tych zwie­rzeń zdu­mio­ne­go pa­ry­ża­ni­na. Na­resz­cie za­kosz­to­wa­łem wsi, w któ­rej sztu­ka mie­sza się z na­tu­rą, tak iż jed­na nie psu­je dru­giej: gdzie sztu­ka zda­je się na­tu­ral­na, a na­tu­ra jest ar­tyst­ką. Zna­la­złem oazę, któ­rą śni­li­śmy tak czę­sto na wia­rę ro­man­só­io, na­tu­rę buj­ną a stroj­ną, roz­ma­itość bez cha­osu, coś dzi­kie­go, roz­wi­chrzo­ne­go, ta­jem­ni­cze­go, nie­zwy­kłe­go. Prze­łaź przez płot i idź­my.

Kie­dy moje cie­ka­we oko chcia­ło ob­jąć ale­ję, gdzie słoń­ce wni­ka je­dy­nie o wscho­dzie i o za­cho­dzie, cęt­ku­jąc ją sko­śny­mi pro­mie­nia­mi, sta­nę­ło mu ' na prze­szko­dzie fa­li­ste wznie­sie­nie grun­tu; poza tym za­gię­ciem ale­ja prze­ci­na mały la­sek, i wnet zna­leź­li­śmy się na pla­cy­ku, gdzie wzno­si się

ka­mien­ny obe­lisk, niby wie­ku­isty ivy­krzyk­nik za­chwy­tu. U stóp tego po­mni­ka za­koń­czo­ne­go kulą ostu (co za po­mysł…!) zwi­sa­ją kwia­ty pur­pu­ro­we albo żół­te, za­leż­nie od pory roku. Ani wąt­pie­nia, te Aigu­es mu­sia­ły być zbu­do­wa­ne przez ko­bie­tę albo dla ko­bie­ty: męż­czy­zna nie ma tak wdzięcz­nych po­my­słów, ar­chi­tekt mu­siał mieć ja­kieś spe­cjal­ne zle­ce­nia.

Prze­byw­szy ten la­sek, sto­ją­cy tam niby szyl­dwach, do­tar­łem do cza­ru­ją­cej ko­tlin­ki, w któ­rej szem­rze stru­my­czek. Prze­by­łem go po kład­ce z ka­mie­ni omszo­nych na cu­dow­ny ko­lor; naj­pięk­niej­sza mo­zai­ka, jaką kie­dy wy­ko­nał czas! Ale­ja bie­gnie ła­god­nie wzwyż nad wodą. W od­da­li wi­dać pierw­szy ob­raz: młyn i ślu­zę, dro­gę wy­sa­dzo­ną drze­wa­mi, kacz­ki, roz­wie­szo­ną bie­li­znę, dom kry­ty sło­mą, sie­ci i skrzy­nię z ry­ba­mi, nie li­cząc mły­nar­czy­ka, któ­ry już mi się przy­glą­dał. Gdzie­kol­wiek się znaj­dziesz na wsi, kie­dy przy­pusz­czasz, że je­steś sam, je­steś przed­mio­tem ob­ser­wa­cji dwoj­ga oczu pa­trzą­cych spod włócz­ko­wej czap­ki Ro­bot­nik po­rzu­ca mo­ty­kę, wi­niarz pro­stu­je zgię­ty grzbiet, mała pa­stusz­ka dra­pie się na wierz­bę, aby cię szpie­go­wać.

Nie­ba­wem ale­ja zmie­nia się w aka­cjo­wy szpa­ler, któ­ry pro­wa­dzi do kra­ty z cza­sów, gdy ślu­sar­stwo wy­ko­ny­wa­ło owe po­wiew­ne fi­li­gra­ny, dość po­dob­ne do za­krę­ta­sów na wzo­rze ka­li­gra­ficz­nym. Po obu stro­nach bra­my cią­gną się fosy, któ­rych po­dwój­ny grze­bień zbroj­ny jest groź­ny­mi lan­ca­mi i gro­ta­mi, ist­ne jeże z że­la­za! Da­lej, rów­nież po obu stro­nach bra­my, znaj­du­ją się dwa dom­ki odźwier­ne­go, po­dob­nie jak w Wer­sa­lu, uwień­czo­ne ol­brzy­mi­mi wa­zo­na­mi. Zło­to ara­be­sków zru­dzia­ło, po­kry­ło się miej­sca­mi rdzą, ale ta bra­ma, zwa­na wjaz­do­wą i zdra­dza­ją­ca rękę Del­fi­na, któ­re­mu Aigu­es ją za­wdzię­cza, wy­da­ła mi się tym pięk­niej­sza. Na skra­ju każ­dej fosy za­czy­na się mur nie tyn­ko­wa­ny, w któ­rym każ­dy ka­mień, wbi­ty w ru­da­wą gli­nę, po­sia­da swo­ją fi­zjo­no­mię: go­rą­ca żółć krze­mie­nia, to znów kre­do­wa biel, ciem­ny brąz, naj­ka­pry­śniej­sze kształ­ty. Na pierw­szy rzut oka park jest ciem­ny, mury jego giną w pną­cych ro­śli­nach, wśród drzew, któ­re od pięć­dzie­się­ciu lat nie sły­sza­ły sie­kie­ry. Moż­na by rzec… las, któ­ry od­zy­skał dzie­wic­two mocą przy­wi­le­ju, któ­ry po­sia­da­ją wy­łącz­nie lasy… Pnie spo­wi­te są lia­na­mi bie­gną­cy­mi z drze­wa na drze­wo. Lśnią­co zie­lo­ne je­mio­ły zwi­sa­ją z każ­dej od­no­gi ga­łę­zi, gdzie mo­gła się utrzy­mać wil­goć. Wi­dzi się tam ol­brzy­mie blusz­cze, dzi­kie ara­be­ski kwit­ną­ce je­dy­nie o pięć­dzie­siąt mil od Pa­ry­ża, gdzie zie­mia jest na tyle ta­nia, że się jej nie oszczę­dza. Tego ro­dza­ju two­ry sztu­ki wy­ma­ga­ją wie­le grun­tu. Nie ma tu nic wy­li­za­ne­go, nie czu­je się gra­cy ogrod­ni­ka, śla­dy kół peł­ne są wody, żaby wy­lę­ga­ją tam spo­koj­nie swo­je ki­jan­ki, ro­sną tam de­li­kat­ne le­śne kwia­ty, a pa­proć jest rów­nie pięk­na jak w stycz­niu na two­im ko­min­ku, w bo­ga­tym wa­zo­nie ofia­ro­wa­nym przez Flo­ry­nę. Ta ta­jem­ni­czość upa­ja, bu­dzi męt­ne pra­gnie­nia. Za­pa­chy le­śne, te wo­nie tak lube du­szom spra­gnio­nym po­ezji, któ­rym po­do­ba­ją się naj­nie­win­niej­sze mchy, naj­ja­do­wit­sze mu­cho­mo­ry, mo­kra zie­mia, wierz­by, zio­ła bal­sa­micz­ne, zie­lo­na woda w ka­łu­ży, gwiaz­da żół­tych ne­nu­fa­rów; cała ta buj­na ro­ślin­ność bije ku to­bie za­pa­chem, od­da­jąc ci w nim wszyst­ką swą myśl, może swo­ją du­szę. My­śla­łem wów­czas o ró­żo­wej suk­ni, mi­ga­ją­cej w tej krę­tej alei.

Ale­ja koń­czy się na­gle ostat­nim klom­bem, w któ­rym drżą brzo­zy, to­po­le i wszyst­kie ga­tun­ki osi­ki, owa in­te­li­gent­na ro­dzi­na o wdzięcz­nych ło­dy­gach, wy­twor­nej ki­bi­ci, drze­wa wol­nej mi­ło­ści! Stam­tąd, mój dro­gi, uj­rza­łem staw po­kry­ty nim­fe­ami, ro­śli­na­mi o sze­ro­kich roz­po­star­tych li­ściach albo też o ma­łych drob­nych list­kach, na któ­rych gni­je łódź po­ma­lo­wa­na czar­no z bia­łym, zgrab­na jak sza­lu­pa wio­śla­rza na Se­kwa­nie, lek­ka jak łu­pi­na orze­cha. Po­wy­żej wzno­si się za­mek da­to­wa­ny 2560, z czer­wo­nych ce­gieł, z or­na­men­ta­mi z ka­mie­nia, z ka­mien­nym ob­ra­mie­niem okien, w któ­rych za­cho­wa­ły się jesz­cze małe szyb­ki (o Wer­sa­lu!). Ka­mień rżnię­ty jest w kształt dia­men­tu, ale wklę­sło, jak na pa­ła­cu doży w We­ne­cji, na fa­sa­dzie Mo­stu Wes­tchnień. W zam­ku tym re­gu­lar­na jest tyl­ko środ­ko­wa część, do któ­rej wie­dzie dum­ny ga­nek o po­dwój­nych scho­dach, o okrą­głych ba­la­skach, cien­kich u na­sa­dy, a spłasz­czo­nych w środ­ku. Ta głów­na część po­sia­da wie­życz­ki stroj­ne w oło­wia­ne kwia­ty, no­wo­cze­sne pa­wi­lo­ny z ga­le­ryj­ka­mi i qu­asi­grec­ki­mi wa­zo­na­mi. Tam już, mój dro­gi, nie szu­kaj sy­me­trii. Te gniazd­ka sku­pio­ne przy­pad­kiem są jak­by wy­pcha­ne zie­lo­ny­mi drze­wa­mi, któ­rych li­sto­wie po­trzą­sa nad da­chem ty­sią­ca­mi swo­ich ciem­nych gro­tów, ocie­nia mech i oży­wia po­czci­we szcze­li­ny, któ­re ba­wią oko. Jest tam wło­ska so­sna o ru­dej ko­rze, ze swo­im ma­je­sta­tycz­nym pa­ra­so­lem; jest cedr li­czą­cy dwie­ście lat; wierz­by pła­czą­ce, świerk pół­noc­ny, buk, któ­ry wy­ra­sta po­nad nie­go; na­stęp­nie, tuż przed głów­ną wie­życz­ką, naj­oso­bliw­sze krze­wy, strzy­żo­ny cis, przy­po­mi­na­ją­cy ja­kiś sta­ry fran­cu­ski znisz­czo­ny ogród, ma­gno­lie i hor­ten­sje; sło­wem, jest to Za­kład In­wa­li­dów dla bo­ha­te­rów ogrod­nic­twa, ko­lej­no mod­nych i za­po­mnia­nych jak wszy­scy bo­ha­te­ro­wie.

Ory­gi­nal­nie rzeź­bio­ny ko­min, dy­mią­cy po­tęż­nie, w rogu, upew­nił mnie, że to roz­kosz­ne wi­do­wi­sko nie jest ope­ro­wą de­ko­ra­cją. Kuch­nia świad­czy­ła,

że miesz­ka­ją tam żywe isto­ty. Czy wi­dzisz mnie, mnie, Emi­la Blon­det, któ­ry czu­ję się niby pod bie­gu­nem pół­noc­nym, kie­dy się znaj­dę w Sa­intC­lo­ud, w peł­ni tego go­rą­ce­go bur­gundz­kie­go pej­za­żu? Słoń­ce leje swój skwar, zi­mo­ro­dek czai się nad sta­wem, ko­ni­ki po­lne śpie­wa­ją, świerszcz krzy­czy, łu­pi­ny ja­kie­goś ziar­na trzesz­czą, maki są­czą swój nar­ko­tyk – wszyst­ko od­ci­na się wy­ra­zi­ście na ciem­nym błę­ki­cie nie­ba Z czer­wo­nej zie­mi te­raz wzbi­ja­ją się ra­do­sne pło­mie­nie owe­go na­tu­ral­ne­go pon­czu, któ­ry upa­ja owa­dy i kwia­ty, któ­ry pali nam oczy i brą­zo­wi twa­rze. Per­li się win­ne gro­no, liść jego po­ły­sku­je sie­cią bia­łych nici, któ­rych de­li­kat­ność za­wsty­dza fa­bry­ki ko­ro­nek. Wresz­cie, wzdłuż domu błysz­czą nie­bie­skie ja­skół­cze sto­py, na­stur­cje, pach­ną­ce grosz­ki Tu­be­ro­zy, kwiat po­ma­rań­czo­wy ślą z dala swo­je wo­nie. Po po­etycz­nym za­pa­chu la­sów, któ­ry mnie do tego przy­go­to­wał, przy­szły pod­nie­ca­ją­ce pa­styl­ki tego bo­ta­nicz­ne­go se­ra­ju. Na bal­ko­nie, niby kró­lo­wę kwia­tów, uj­rzysz wresz­cie ko­bie­tę w bia­łej suk­ni, bez ka­pe­lu­sza, pod pa­ra­sol­ką pod­bi­tą bia­łym je­dwa­biem, ale biel­szą niż je­dwab, biel­szą niż li­lie u jej nóg, biel­szą niż gwieź­dzi­ste ja­śmi­ny, któ­re się pcha­ją bez­wstyd­nie mię­dzy ba­la­ski, Fran­cuz­kę uro­dzo­ną w Ro­sji, któ­ra mi mówi: – Nie spo­dzie­wa­łam się już pana! Wi­dzia­ła mnie już na skrę­cie! Jak cu­dow­nie ko­bie­ty, na­wet naj­szczer­sze, umie­ją grać ko­me­dię! Zgiełk służ­by krzą­ta­ją­cej się koło sto­łu oznaj­mił mi, że opóź­nio­no śnia­da­nie aż do przy­by­cia dy­li­żan­su. Nie śmia­ła wyjść na­prze­ciw­ko mnie.

Czyż to nie jest na­sze ma­rze­nie, czyż to nie jest ma­rze­nie wszyst­kich mi­ło­śni­ków pięk­na pod wszel­ką po­sta­cią, owe­go se­ra­ficz­ne­go pięk­na, któ­re Lu­ini za­klął w „Za­ślu­bi­nach dzie­wi­cy”, owym pięk­nym fre­sku w Sa­ro­no, pięk­na, któ­re osią­gnął Ru­bens w swo­jej „Bi­twie pod Ter­mo­don”, pięk­na, któ­re pięć wie­ków spię­trzy­ło w ka­te­drze se­wil­skiej i me­dio­lań­skiej, pięk­na Sa­ra­ce­nów w Gre­na­dzie, pięk­na Lu­dwi­ka XIV w Wer­sa­lu, pięk­na Alp i pięk­na Li­ma­gne?

Do tej po­sia­dło­ści, któ­ra nie ma nic na­zbyt ksią­żę­ce­go ani nic na­zbyt ban­kier­skie­go, mimo że miesz­kał w niej i ksią­żę, i ge­ne­ral­ny dzier­żaw­ca (i to ją ob­ja­śnia!), na­le­żą dwa ty­sią­ce hek­ta­rów lasu, park dzie­wię­ciu­set­mor­go­wy, młyn, trzy fol­war­ki, roz­le­gła wio­ska Co­uches oraz win­ni­ce, co po­win­no by da­wać do­chód sie­dem­dzie­się­ciu dwóch ty­się­cy fran­ków. Oto, mój dro­gi, Aigu­es, gdzie mnie ocze­ki­wa­no od dwóch lat i gdzie znaj­du­ję się obec­nie w per­skim po­ko­ju prze­zna­czo­nym dla naj­bliż­szych przy­ja­ciół.

Z gór­nej czę­ści par­ku spły­wa w stro­nę Co­uches dzie­sią­tek ja­snych, czy­stych stru­my­ków, bie­gną­cych od Mo­rvan; wszyst­kie wpa­da­ją do sta­wu przy­stro­iw­szy swy­mi płyn­ny­mi wstąż­ka­mi do­li­ny par­ku i jego wspa­nia­łe ogro­dy Mia­no Aigu­es po­cho­dzi od tych uro­czych stru­mie­ni. Opusz­czo­no sło­wo „vi­ves”, gdyż w daw­nej no­men­kla­tu­rze ma­ją­tek ów na­zy­wał się Aigu­es-Vi­ves, w prze­ci­wień­stwie do Aigu­es-Mor­tes. Staw od­pły­wa stru­mie­niem bie­gną­cym wzdłuż alei, z któ­rym łą­czy go sze­ro­ki pro­sty ka­nał, ob­ra­mio­ny w ca­łej dłu, go­ści wierz­ba­mi pła­czą­cy­mi. Przy­stro­jo­ny w ten spo­sób ka­nał ów jest uro­czy. Pły­nąc po nim ło­dzią ma się wra­że­nie nawy ol­brzy­miej ka­te­dry, któ­rej chór sta­no­wią bu­dyn­ki za­my­ka­ją­ce ho­ry­zont. Kie­dy za­chód słoń­ca rzu­ci na za­mek swo­je po­ma­rań­czo­we świa­tła i cie­nie i za­pa­li szy­by w oknach, my­ślał­byś, że wi­dzisz go­tyc­kie wi­tra­że. Na skra­ju ka­na­łu uj­rzysz wio­skę Blan­gy, ja­kieś sześć­dzie­siąt do­mów, ty­po­wy ko­ściół fran­cu­ski, to zna­czy li­cho utrzy­ma­ny dom, stroj­ny drew­nia­ną wie­żą o da­chu z po­pę­ka­nych da­chó­wek. Gmi­na jest zresz­tą dość roz­le­gła, obej­mu­je jesz­cze ze dwie­ście cha­łup, któ­rym mia­stecz­ko to słu­ży za sto­li­cę. Wio­ska po­prze­ci­na­na jest ogród­ka­mi, dro­gi wy­sa­dzo­ne drze­wa­mi owo­co­wy­mi. Praw­dzi­we ogro­dy chłop­skie: kwia­ty, ce­bu­la, ka­pu­sta, wino, po­rzecz­ki i wie­le na­wo­zu. Wra­że­nie na­iw­nie siel­skie, owa uro­cza pro­sto­ta, któ­rej szu­ka­ją ma­la­rze. Wresz­cie, w od­da­li, mia­stecz­ko So­ulan­ges, roz­ło­żo­ne nad brze­giem roz­le­głe­go sta­wu, jak fa­bry­ka nad je­zio­rem Tho­une.

Kie­dy się prze­cha­dzasz w par­ku, któ­ry ma czte­ry bra­my, każ­da wspa­nia­ły wzór sty­lu, wów­czas mi­to­lo­gicz­na Ar­ka­dia sta­je się dla cie­bie pła­ska jak rów­ni­ny Be­au­ce. Ar­ka­dia jest w Bur­gun­dii, nie w Gre­cji, Ar­ka­dia jest w Aigu­es, nie gdzie in­dziej. Rze­ka uro­sła ze stru­mie­ni wije się w dol­nej czę­ści par­ku wę­żo­wym skrę­tem, da­jąc wra­że­nie chło­du, spo­ko­ju, sa­mot­no­ści; coś niby pu­stel­nia kar­tu­zów, tym wię­cej, że na sztucz­nej wy­sep­ce znaj­du­je się istot­nie znisz­czo­na pu­stel­nia, we­wnątrz bar­dzo wy­kwint­na, god­na lu­bież­ne­go fi­nan­si­sty, któ­ry ją ka­zał zbu­do­wać. Aigu­es na­le­ża­ły, mój dro­gi, do owe­go Bo­ure­ta, któ­ry wy­dał dwa mi­lio­ny, aby raz je­den przy­jąć Lu­dwi­ka XV. Ileż na­mięt­no­ści, sub­tel­no­ści, szczę­śli­wych wa­run­ków trze­ba było, aby stwo­rzyć tę uro­czą sie­dzi­bę? Ko­chan­ka Hen­ry­ka IV od­bu­do­wa­ła za­mek tam, gdzie jest, i przy­łą­czy­ła doń las. Fa­wo­ry­ta Del­fi­na, pan­na de Cho­in, któ­ra otrzy­ma­ła Aigu­es w po­dar­ku, po­więk­szy­ła je o kil­ka fol­war­ków. Bo­uret przy­stro­ił za­mek ca­łym wy­kwin­tem pa­ry­skich pa­ła­cy­ków dla jed­nej z gwiazd Ope­ry. Bo­ure­to­wi za­wdzię­cza­ją Aigu­es od­re­stau­ro­wa­nie par­te­ru w sty­lu Lu­dwi­ka XV.

Sta­ną­łem w osłu­pie­niu na wi­dok ja­dal­ni. Naj­pierw su­fit ma­lo­wa­ny al fre­sco w sty­lu wło­skim, stroj­ny w prze­dziw­nie ka­pry­śne ara­be­ski. Ko­bie­ty ze stiu­ku roz­pły­wa­ją się w li­ściach pod­trzy­mu­ją­cych ko­sze owo­ców. W wol­nych prze­strze­niach mię­dzy tymi ko­bie­ta­mi cu­dow­ne ma­lo­wi­dła ja­kie­goś nie­zna­ne­go pędz­la przed­sta­wia­ją­ce roz­ko­sze sto­łu: ło­so­sie, gło­wy dzi­ka, sko­ru­pia­ki, sło­wem, cały ja­dal­ny świat, któ­ry mocą fan­ta­zji ma­la­rza przy­po­mi­na męż­czyzn, ko­bie­ty, dzie­ci, ry­wa­li­zu­jąc z naj­oso­bliw­szy­mi wy­my­sła­mi Chin, kra­ju, gdzie, we­dle mnie, naj­wy­żej stoi sztu­ka de­ko­ra­cyj­na. Pod sto­pą pani domu znaj­du­je się dzwo­nek, aby mo­gła we­zwać służ­bę, któ­ra zja­wia się je­dy­nie na żą­da­nie, nie prze­ry­wa­jąc nig­dy roz­mo­wy ani nie mą­cąc swo­bo­dy. Su­pra­por­ty przed­sta­wia­ją roz­kosz­ne sce­ny. Wszyst­kie fra­mu­gi są z mar­mu­ro­wej mo­zai­ki. Sala ogrza­na jest od pod­ło­gi. Przez okna roz­kosz­ny wi­dok.

Ja­dal­nia ta są­sia­du­je z jed­nej stro­ny z ła­zien­ką, z dru­giej z bu­du­arem, któ­ry wie­dzie do sa­lo­nu. Ła­zien­ka wy­ło­żo­na jest sewr­ski­mi ka­fel­ka­mi, po­sadz­ka mo­zai­ko­wa, wan­na z mar­mu­ru. Al­ko­wa, ukry­ta za ob­ra­zem ma­lo­wa­nym na mie­dzi, któ­ry pod­no­si się za po­mo­cą sprę­ży­ny, kry­je zło­co­ną ka­nap­kę w naj­czyst­szym sty­lu Pom­pa­do­ur. Su­fit z la­pis – Ia­zu­li, usia­ny zło­ty­mi gwiazd­ka­mi. Ka­fel­ki ma­lo­wa­ne są we­dle wzo­rów Bo­uche­ra. Tak więc ką­piel, roz­ko­sze sto­łu i mi­ło­ści spla­ta­ją się ra­zem.

Za sa­lo­nem, któ­ry błysz­czy ca­łym prze­py­chem Lu­dwi­ka XIV, wspa­nia­ła sala bi­lar­do­wa, któ­rej nie znam rów­nej w Pa­ry­żu. Wej­ście do tych par­te­ro­wych kom­nat sta­no­wi pół­ko­li­sty przed­po­kój; w nim znaj­du­ją się ślicz­ne scho­dy ze świa­tłem, z góry, wio­dą­ce do apar­ta­men­tów zbu­do­wa­nych w roz­ma­itych epo­kach. I po­myśl, mój dro­gi, że w roku 1793 po­uci­na­no gło­wy ge­ne­ral­nym dzier­żaw­com! Mój Boże! Jak ci lu­dzie nie ro­zu­mie­ją, że cuda sztu­ki są nie­moż­li­we w kra­ju bez wiel­kich ma­jąt­ków, bez nie­wzru­szo­ne­go do­stat­ku! Je­że­li le­wi­ca chce ko­niecz­nie za­bi­jać kró­lów, nie­chże nam zo­sta­wi ja­kieś małe ksią­żąt­ka, ty­cie, ty­cie, ty­ciu­sień­kie!

Dzi­siaj te spię­trzo­ne bo­gac­twa na­le­żą do ko­bie­ci­ny ze sma­kiem, któ­ra nie tyl­ko że je wspa­nia­le od­no­wi­ła, ale utrzy­mu­je je z całą mi­ło­ścią. Rze­ko­mi fi­lo­zo­fo­wie, któ­rzy trosz­czą się o sie­bie uda­jąc, że się trosz­czą o ludz­kość, na­zy­wa­ją te pięk­ne rze­czy sza­leń­stwa­mi. Roz­pły­wa­ją się nad fa­bry­ką per­ka­li­ków i nad pła­ski­mi wy­my­sła­mi no­wo­cze­sne­go prze­my­słu, jak gdy­by­śmy byli więk­si i szczę­śliw­si dziś niż za cza­sów Hen­ry­ka IV, Lu­dwi­ka XIV i Lu­dwi­ka XV, któ­rzy wy­ci­snę­li wszy­scy pięt­na swe­go pa­no­wa­nia w Aigu­es. Ja­kie pa­ła­ce, ja­kie

zam­ki, ja­kie dzie­ła sztu­ki, ja­kie zło­to­gło­wia, zo­sta­wi­my my? Spód­ni­ce na­szych ba­bek po­szu­ki­wa­ne są dziś na obi­cia fo­te­li. My, sa­mo­lub­ni i ską­pi do ży­wot­ni­cy, nisz­czy­my wszyst­ko i sa­dzi­my ka­pu­stę tam, gdzie wzno­si­ły się cuda. Wczo­raj za­ora­no Per­san, któ­re po­chło­nę­ło ma­ją­tek kanc­le­rza Mau­pe­ou, młot znisz­czył Mont­mo­ren­cy, któ­re kosz­to­wa­ło sza­lo­ne sumy jed­ne­go z Wło­chów bli­skich Na­po­le­ona; wresz­cie Val, dzie­ło Re­gnault-Sa­int-Jean-d'An­ge­ly, Cas­san, zbu­do­wa­ne dla ko­chan­ki księ­cia Con­ti, sło­wem, czte­ry mo­nar­sze sie­dzi­by zni­kły wła­śnie w jed­nej tyl­ko do­li­nie Oise. Go­tu­je­my do­ko­ła Pa­ry­ża Cam­pa­gna Ro­ma­na, na ów dzień spu­sto­sze­nia, któ­re­go bu­rza po­wie­je z pół­no­cy na na­sze zam­ki z gip­su i or­na­men­ty z kar­to­nu.

Wi­dzisz, dro­gi, do­kąd nas pro­wa­dzi na­łóg fe­lie­to­no­wa­nia w dzien­ni­ku: gry­zmo­lę coś w ro­dza­ju ar­ty­ku­łu. Czyż­by i myśl mia­ła, jak go­ściń­ce, swo­je wy­żło­bio­ne ko­le­je? Koń­czę, okra­dam bo­wiem rząd, okra­dam sa­me­go sie­bie, a ty może zie­wasz. Dal­szy ciąg na ju­tro.

Sły­szę dru­gie ude­rze­nie dzwo­nu oznaj­mia­ją­ce­go mi so­czy­ste śnia­da­nie, jed­no z tych, któ­rych ta­jem­ni­ca za­tra­ci­ła się od daw­na w re­stau­ra­cjach pa­ry­skich.

Oto dzie­je mo­jej Ar­ka­dii. W roku 1815 umar­ła w Aigu­es jed­na z naj­gło­śniej­szych kur­ty­zan ubie­głe­go wie­ku, śpie­wacz­ka za­po­mnia­na przez gi­lo­ty­nę i przez ary­sto­kra­cję, przez li­te­ra­tu­rę i fi­nan­se, mimo iż swe­go cza­su żyła bli­sko z fi­nan­sa­mi, li­te­ra­tu­rą, ary­sto­kra­cją i otar­ła się o gi­lo­ty­nę; za­po­mnia­na tak, jak wie­le uro­czych sta­ru­szek, któ­re osia­da­ją na wsi po­ku­to­wać za roz­kosz­ną mło­dość. Mi­łość, któ­ra je od­bie­gła, za­stę­pu­ją inną mi­ło­ścią; męż­czy­znę na­tu­rą. Te ko­bie­ty żyją z kwia­ta­mi, z wo­nią la­sów, z nie­bem, z pro­mie­niem słoń­ca, ze wszyst­kim, co śpie­wa, błysz­czy i ro­śnie, z pta­ka­mi, jasz­czur­ka­mi, kwia­ta­mi i zio­ła­mi; nie wie­dzą o tym, nie zda­ją so­bie z tego spra­wy, ale jesz­cze ko­cha­ją, ko­cha­ją tak moc­no, że za­po­mi­na­ją o ksią­żę­tach, o mar­szał­kach, o ry­wa­li­za­cjach, o ge­ne­ral­nych dzier­żaw­cach, o swo­ich sza­leń­stwach i zbyt­kach, o świe­ci­dłach i dia­men­tach, o swych pan­to­fel­kach z kor­ka­mi i o swo­im różu: wszyst­ko dla sło­dy­czy wiej­skich.

Ze­bra­łem, trze­ba ci wie­dzieć, cen­ne szcze­gó­ły o sta­ro­ści pan­ny La­gu­er­re, sta­rość bo­wiem dziew­czyn w ro­dza­ju Flo­ry­ny, Ma­rie­ty, Zuzi Val-No­ble, Tu­lii nie­po­ko­iła mnie od cza­su do cza­su, zu­peł­nie tak jak to dziec­ko… któ­re się kło­po­ta­ło, co się dzie­je ze sta­ry­mi kwa­dra­mi księ­ży­ca.

W roku 1790, prze­ra­żo­na ob­ro­tem spraw, pan­na La­gu­er­re osia­dła w Aigu­es, po­sia­dło­ści na­by­tej

dla niej przez Bo­ure­ta, któ­ry spę­dził z nią tam kil­ka se­zo­nów. Los pani Du­bar­ry prze­ra­ził ją tak, że za­grze­ba­ła swo­je dia­men­ty. Mia­ła wów­czas do­pie­ro pięć­dzie­siąt trzy lata i zda­niem jej pan­ny słu­żą­cej, nie­ja­kiej pani So­udry (wy­szła bo­wiem za mąż za żan­dar­ma i dziś ty­tu­łu­ją ją pa­nią m e r ow ą ze wszyst­ki­mi ho­no­ra­mi), pani była pięk­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek. Mój dro­gi, na­tu­ra ma z pew­no­ścią swo­je ra­cje, aby trak­to­wać tego ro­dza­ju isto­ty niby piesz­czo­ne dzie­ci; wy­bry­ki, za­miast je za­bi­jać, kar­mią je, kon­ser­wu­ją, od­mła­dza­ją. Po­sia­da­ją one, pod w ątły­mi po­zo­ra­mi, ner­wy, któ­re pod­trzy­mu­ją cu­dow­ny gmach ich cia­ła; są za­wsze pięk­ne przez to, co by ze­szpe­ci­ło cno­tli­wą ko­bie­tę. Sta­now­czo los nie jest mo­ral­ny.

Pan­na La­gu­er­re żyła tam nie­ska­zi­tel­nie; czyż nie moż­na po­wie­dzieć: jak świę­ta, po jej sław­ne] przy­go­dzie? Jed­ne­go wie­czo­ra pod wpły­wem ser­co­we) ka­ta­stro­fy wy­pa­da z ope­ry w te­atral­nym ko­stiu­mie, bie­gnie w pole i pła­cze całą noc przy go­ściń­cu. (1 po­my­śleć, jak spo­twa­rzo­no mi­łość za Lu­dwi­ka XV!). Była tak nie­na­wy­kła oglą­dać wschód słoń­ca, że wita po in­to­nu­jąc swa naj­pęk­niej­szą arią. Poza jej i strój ścią­ga­ją wie­śnia­ków, któ­rzy, zdu­mie­ni jej ge­sta­mi, gło­sem, pięk­no­ścią, bio­rą ją za anio­ła i klę­ka­ją wszy­scy Gdy­by nie Wol­ter, zda­rzył­by się pod Ba­gne­lot je­den cud wię­cej. Nie wiem, czy Pan Bóg po­li­czy te? dziew­czy­nie za za­słu­gę jej spóź­nio­ną cno­tę, bo mi­łość musi być do­syć nie­smacz­na dla ko­bie­ty tak zmę­czo­nej mi­ło­ścią, jak mu­sia­ła być dziew­czy­na z daw­nej ope­ry. Pan­na La­gu­er­re uro­dzi­ła się to roku 1740, naj­pięk­niej­sze jej lata przy­pa­da­ły na rok 1760. Pan­na La­gu­er­re po­rzu­ci­ła swo­je imię, zu­peł­nie nie­zna­ne w tych stro­nach, i na­zwa­ła się pa­nią des Aigu­es, aby się le­piej zróść z tą zie­mia, któ­rej od­da­la się z pa­sją ar­tyst­ki. Kie­dy Bo­na­par­te zo­stał pierw­szym kon­su­lem, za­okrą­gli­ła swą po­sia­dłość do­bra­mi ko­ściel­ny­mi, sprze­daw­szy na ten cel dia­men­ty. Po­nie­waż ope­ra jest nie­szcze­gól­ną szko­łą agro­no­mii, zda­ła cały za­rząd ma­jąt­ku na in­ten­den­ta, zo­sta­wia­jąc so­bie je­dy­nie park, kwia­ty i owo­ce.

Pani z Aigu­es umar­ła, po­cho­wa­no ją w Blan­gy Re­jent z So­ulan­ges, owej wio­ski po­ło­żo­nej mię­dzy La-Vil­le-aux-Fay­es i Blan­gy, mia­stem po­wia­to­wym, spo­rzą­dził szcze­gó­ło­wy in­wen­tarz i od­na­lazł wresz­cie spad­ko­bier­ców śpie­wacz­ki, o któ­rych ona sama nie mia­ła po­ję­cia. Je­de­na­ście bied­nych ro­dzin spod Amiens, sy­pia­ją­cych na bar­ło­gu, obu­dzi­ło się pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku na zlo­to­oło wiu. Trze­ba było wy­sta­wić ma­ją­tek na li­cy­ta­cję. Wów­czas ku­pił Aigu­es ge­ne­rał Mont­cor­net, któ­ry za cza­su swe­go gu­ber­na­tor­stwa w Hisz­pa­nii i Po­me­ra­nii oszczę­dził po­trzeb­ną sumę: ja­kiś mi­lion sto ty­się­cy fran­ków, łącz­nie z urzą­dze­niem. Ge­ne­rał od­czuł za­pew­ne pro­mie­nio­wa­nie tego roz­kosz­ne­go gniazd­ka: wczo­raj jesz­cze do­wo­dzi­łem hra­bi­nie, że to Aigu­es sta­ło się przy­czy­ną jej mał­żeń­stwa.

Mój dro­gi, aby oce­nić hra­bi­nę, trze­ba wie­dzieć, że ge­ne­rał jest to męż­czy­zna gwał­tow­ny, krwi­sty, li­czą­cy pięć stóp i dzie­więć cali, krą­gły jak wie­ża, krót­ka szy­ja, bary jak, u ko­wa­la, god­ne dźwi­gnąć ki­ra­sjer­ski pan­cerz. Mont­cor­net do­wo­dził ki­ra­sje­ra­mi w bi­twie pod Es­sling (Au­stria­cy na­zwa­li ją „bi­twą pod Gross Aspern") i nie zgi­nął, kie­dy tę wspa­nia­łą ka­wa­le­rię ze­pchnię­to do Du­na­ju. Zdo­łał prze­być rze­kę sie­dząc jak na ko­niu na ogrom­nej kło­dzie drze­wa. Za­staw­szy most zbu­rzo­ny, ki­ra­sje­rzy po­wzię­li na głos Mont­cor­ne­ta szczyt­ną re­zo­lu­cję, aby zro­bić w tył zwrot i sta­wić czo­ło ca­łej ar­mii au­striac­kiej, któ­ra na­stęp­ne­go dnia wy­wio­zła trzy­dzie­ści kil­ka wo­zów peł­nych pan­ce­rzy Niem­cy stwo­rzy­li dla tych ki­ra­sje­rów jed­no sło­wo zna­czą­ce: lu­dzie z że­la­za.. Mont­cor­net ma coś ze sta­ro­żyt­ne­go bo­ha­te­ra Tę­gie i mu­sku­lar­ne ra­mio­na, pierś sze­ro­ka i dźwięcz­na, gło­wa lwa, głos, któ­re­go ko­men­dę sły­chać w zgieł­ku bi­tew. Ale jest to je­dy­nie od­wa­ga san­gwi­ni­ka; brak mu in­te­li­gen­cji, po­wa­gi. Jak wie­lu ge­ne­ra­łom, któ­rym żoł­nier­ski z dro­wy ro­zum, czuj­ność czło­wie­ka wzro­słe­go w nie­bez­pie­czeń­stwach, na­wyk ko­men­dy dają po­zo­ry wyż­szo­ści, Mont­cor­net im­po­nu­je na pierw­sze wra­że­nie Bie­rze się, go za ty­ta­na, ale ty­tan ten kry­je kar­ła, niby ów ol­brzym z kar­to­nu, któ­ry po­zdra­wia Elż­bie­tę u wej­ścia do zam­ku Ke­nil­worth. Gwał­tow­ny i po­czci­wy, spęcz­nia­ły ce­sar­ską py­chą, nie prze­bie­ra­ją­cy w sło­wach jak praw­dzi­wy żoł­nierz, ję­zyk ma chyb­ki, a rękę jesz­cze chyb­szą. O ile był wspa­nia­ły na polu bi­twy, o tyle nie­zno­śny jest w po­ży­ciu; zna je­dy­nie mi­łość obo­zo­wa, mi­łość żoł­dac­ką, któ­rej sta­ro­żyt­ni, po­my­sło­wi fa­bry­kan­ci mi­tów dali za pa­tro­na syna Mar­sa i We­ne­ry, Ero­sa. Owi roz­kosz­ni kro­ni­ka­rze re­li­gii za­pro­wi­do­wa­li się w ja­kiś tu­zin roz­ma­itych mi­ło­ści. Stu­diu­jąc ro­dzi­ców i ce­chy tych mi­ło­ści, znaj­dzie­cie naj­kom­plet­niej­szą no­men­kla­tu­rę tego przed­mio­tu: i nam się zda­je, że­śmy co­kol­wiek od­kry­li! Kie­dy glob prze­wró­ci się na dru­gi bok jak cho­ry, któ­ry ma­ja­czy, a mo­rza sta­ną się lą­dem, ów­cze­śni Fran­cu­zi, znaj­dą na dnie na­sze­go obec­ne­go oce­anu ma­chi­nę pa­ro­wą, ar­ma­tą, dzien­nik i kon­sty­tu­cję spo­wi­te w złom ko­ra­lu.

Otóż, mój dro­gi, hra­bi­na de Mont­cor­net jest to ko­bie­ta wą­tła, de­li­kat­na i lę­kli­wa. Cóż po­wiesz o tym mał­żeń­stwie? Dla ko­goś, kto zna świat, te-

go ro­dza­ju przy­pad­ki są czymś tak po­spo­li­tym, że do­bra­ne mał­żeń­stwo jest wy­jąt­kiem. Przy­by­łem tu, aby zo­ba­czyć, jak ta wiot­ka ko­biet­ka przę­dzie swo­je ni­tecz­ki, aby pro­wa­dzić na nich wiel­kie­go, gru­be­go, pie­czy­ste­go ge­ne­ra­ła, tak jak on pro­wa­dził swo­ich ki­ra­sje­rów.

Kie­dy Mont­cor­net mówi gło­śno przy swo­je) Wir­gi­nii, pani przy­kła­da pa­lec do ust i on milk­nie. Żoł­nierz ten idzie wy­pa­lić swo­ją faj­kę albo cy­ga­ro do al­ta­ny o pięć­dzie­siąt kro­ków od zam­ku i wra­ca uper­fu­mo­wa­ny Dum­ny ze swe­go pod­dań­stwa zwra­ca się ku niej jak niedź­wiedź opi­ty win­nym gro­nem i kie­dy mu pro­po­nu­ją coś­kol­wiek, mówi: „Je­śli żo­nu­sia ze­chce”. Kie­dy się zbli­ża do po­ko­ju żony owym cięż­kim kro­kiem, pod któ­rym trzę­sie się pod­ło­ga, ona zaś krzyk­nie wy­stra­szo­nym gło­si­kiem: „nie moż­na!”, ge­ne­rał robi woj­sko­we „w tył zwrot”, mó­wiąc po­tul­nie: „Ka­żesz mnie za­wo­łać, kie­dy bę­dzie moż­na…”, tym sa­mym gło­sem, ja­kim nad brze­ga­mi Du­na­ju krzy­czał na swo­ich ki­ra­sje­rów: „Moje dzie­ci, trze­ba umrzeć, i z szy­kiem, je­śli się nie da in­a­czej”. Do­praw­dy wzru­sza­ją­ce jest sły­szeć, jak mówi o swo­jej żo­nie: „Nie tyl­ko ją ko­cham, ale ją czczę i po­wa­żam”. Kie­dy go chwy­ci gniew, któ­ry bu­rzy wszyst­kie tamy i roz­le­wa się nie­wstrzy­ma­ną falą, żo­nu­sia idzie do sie­bie i po­zwa­la mu krzy­czeć. Do­pie­ro w kil­ka dni po­tem mówi: „Nie iry­tuj się tak, mo­gło­by ci coś pęk­nąć w pier­siach, nie mó­wiąc o przy­kro­ści, jaką mi spra­wiasz”. I wów­czas lew spod Es­sling cho­wa się, aby otrzeć łzę. Kie­dy się zja­wi w sa­lo­nie, a my za­ję­ci je­ste­śmy roz­mo­wą, po­wia­da: „Zo­staw nas, pan Emil czy­ta mi coś”, i ge­ne­rał zo­sta­wia nas.

Je­dy­nie lu­dzie sil­ni, ro­śli i gwał­tow­ni, owi bo­go­wie woj­ny, dy­plo­ma­ci o jo­wi­szo­wej gło­wie, lu­dzie ge­nial­ni zdol­ni są do tego za­ufa­nia bez gra­nic, do tej wspa­nia­ło­myśl­no­ści wo­bec płci sła­bej, do tej nie­ustan­nej opie­ki, do tej śle­pej mi­ło­ści, do tej do­bro­ci dla ko­bie­ty. Na ho­nor! Dla mnie zręcz­ność hra­bi­ny o tyle wyż­sza jest od su­chej i opry­skli­wej cno­ty, o ile atła­so­wa ko­zet­ka mil­sza jest od utrechc­kie­go ak­sa­mi­tu głu­piej miesz­czań­skiej ka­na­py.

Je­stem tedy, mój dro­gi, na tej cu­dow­nej wsi od sze­ściu dni i nie mogę się do­syć na­podzi­wiać cu­dów tego par­ku oko­lo­ne­go ciem­nym la­sem, gdzie wiją się nad wodą tak uro­cze ścież­ki. Na­tu­ra i jej ci­sza, siel­skie roz­ko­sze, lube ży­cie, ja­kim się ście­le, wszyst­ko mnie urze­kło Oto mi praw­dzi­wa li­te­ra­tu­ra, nie znaj­dziesz błę­dów sty­li­stycz­nych na łące! Szczę­ściem by­ło­by za­po­mnieć tu o wszyst­kim na­wet o „De­ba­tach” Do­my­ślasz się, że deszcz? pa­dał rano przez dwa dni Gdy hra­bi­na spa­ła gdy Mont­cor­net ob­jeż­dżał swo­je ma­jąt­ki, ja do­trzy­ma­łem z musu lek­ko­myśl­nej obiet­ni­cy i na­pi­sa­łem do cie­bie.

Aż do­tąd, mimo iż uro­dzo­ny w Alen­con, za spra­wą sta­re­go sę­dzie­go oraz, jak po­wia­da­ją, pew­ne­go pre­fek­ta, aż do­tąd, jak­kol­wiek zna­łem wieś… uwa­ża­łem za baj­kę ist­nie­nie owych ma­jąt­ków, z któ­rych ma się co mie­siąc czte­ry lub pięć ty­się­cy. Dla mnie pie­niądz wy­ra­żał się w tych dwóch okrop­nych sło­wach: pra­ca i księ­gar­nia, dzien­nik i po­li­ty­ka… Kie­dy bę­dzie­my mie­li wio­skę, gdzie pie­nią­dze będą ro­sły w cza­row­nym kra­jo­bra­zie? Cze­go nam ży­czę w imię Te­atru, Pra­sy i Książ­ki. Amen.

Flo­ry­na bę­dzie za­zdro­sna o nie­boszcz­kę pan­nę La­gu­er­re. Nasi współ­cze­śni Bo­ure­ci nie mają szlach­ty fran­cu­skiej, któ­ra by ich uczy­ła ży­cia, skła­da­ją się we trzech na lożę w ope­rze, ro­bią to­wa­rzy­stwo ak­cyj­ne na jed­ną ko­bie­tę i nie kra­ją już wspa­nia­le opraw­nych im qu­ar­to, aby je zrów­nać z to­mi­ka­mi in octa­vo w swo­jej bi­blio­te­ce; le­d­wie że kto kupi książ­kę bez opra­wy. Do­kąd my idzie­my? By­waj­cie, moje dzie­ci! Ko­chaj­cie za­wsze

swe­go lu­be­go Blon­de­ta.

Gdy­by cu­dow­nym tra­fem list ten, dzie­ło naj­le­niw­sze­go pió­ra na­szych cza­sów, nie za­cho­wał się, nie by­ło­by pra­wie spo­so­bu od­ma­lo­wać Aigu­es. Bez tego opi­su owa po­dwój­nie strasz­li­wa hi­sto­ria, któ­ra się tam ro­ze­gra­ła, by­ła­by może mniej in­te­re­su­ją­ca. Nie­je­den spo­dzie­wa się może uj­rzeć ki­ra­sjer­ski pan­cerz eks-puł­kow­ni­ka gwar­dii oświe­co­ny bły­skiem świa­tła, uj­rzeć jego pło­mien­ny gniew spa­da­ją­cy niby hu­ra­gan na wą­tłą ko­biet­kę, sło­wem, zna­leźć na koń­cu to, czym się koń­czy tyle dzi­siej­szych ksią­żek, dra­mat sy­pial­nia­ny. Czyż no­wo­cze­sny dra­mat mógł roz­wi­nąć się w tym sa­lo­ni­ku z su­pra­por­ta­mi, gdzie szcze­bio­czą mi­ło­sne sce­ny z mi­to­lo­gii, gdzie na su­fi­cie i na okien­ni­cach wy­ma­lo­wa­no fan­ta­stycz­ne pta­ki, gdzie na ko­min­ku śmie­ją się na całe gar­dło po­twor­ki z chiń­skiej por­ce­la­ny, gdzie błę­kit­ne i zło­te smo­ki opla­ta­ją swym ogo­nem naj­bo­gat­sze wazy, któ­rych brzeg ja­poń­ska fan­ta­zja spo­wi­ła barw­ną ko­ron­ką? Diu­sze­sy, szez­lon­gi, sofy, kon­so­le, eta­żer­ki stwo­rzy­ły tam at­mos­fe­rę owe­go le­ni­we­go du­ma­nia, któ­re od­bie­ra wszel­ką ener­gię. Nie, dra­mat nie za­my­ka się tu w sfe­rze ży­cia pry­wat­ne­go, roz­gry­wa się wy­żej albo ni­żej Nie spo­dzie­waj­cie się na­mię­i­no­ści praw­da bę­dzie aż nad­to dra­ma­tycz­na Zresz­tą hi­sto­ryk nie po­wi­nien nig­dy za­po­mi­nać, że jego za­da­nie­im jest od­dać każ­de­mu, co mu się na­le­ży, nę­dzarz i bo­gacz rów­ni są w jego ob­li­czu: chlup po­sia­da dlań wiel­kość swo­jej nę­dzy, jak bo­gacz ma­łost­ka swych śmiesz­no­ści. Bo­gacz ma na­mięt­no­ści, chłop tyl­ko swo­je po­trze­by; jest tedy po­dwój­nie ubo­gi; i o ile… bio­rąc po­li­tycz­nie, za­ku­sy jego trze­ba po­wścią­gać bez li­to­ści, z punk­tu re­li­gii i ludz­ko­ści jest świę­tyINNA SIE­LAN­KA

– A niech was cho­ro­ba, oj­czul­ku – rzekł Ton­sard, wi­dząc te­ścia wcho­dzą­ce­go i po­dej­rze­wa­jąc go, że jest na czczo – śpiesz­no ci z gębą dziś rano. Nie mamy nic dla cie­bie… A ten po­wróz? Ten po­wróz, któ­ry miał być go­tów? To oso­bli­we, jak ty je ro­bisz w wi­lię, a jak mało jest zro­bio­ne na­za­jutrz. Już od daw­na po­wi­nie­neś był skrę­cić ten, któ­ry po­ło­ży ko­niec twe­mu ist­nie­niu, bo za­czy­nasz nam wy­pa­dać dia­bel­nie dro­go…

Dow­cip chło­pa i ro­bot­ni­ka jest na wskroś at­tyc­ki… po­le­ga na tym, aby wy­ra­zić całą myśl prze­sa­dza­jąc ją ko­micz­nym ob­ra­zem. Nie in­a­czej po­stę­pu­je się w sa­lo­nach. Sub­tel­ność dow­ci­pu za­stę­pu­je się tam ma­low­ni­czym gru­biań­stwem: oto cała róż­ni­ca.

– Nie ma żad­ne­go te­ścia! – rzekł sta­ry. – Mów do mnie jak do klien­ta, da­waj mi bu­tel­kę, i to naj­lep­sze­go.

To mó­wiąc Fo­ur­chon za­stu­kał pię­cio­fran­ków­ką, błysz­czą­cą w jego ręce jak słoń­ce, o li­chy stół, przy któ­rym usiadł, a któ­re­mu war­stwa tłusz­czu da­wa­ła ty­leż cha­rak­te­ru, co czar­ne wy­pa­lo­ne zna­ki, pla­my od wina i na­cię­cia. Na dźwięk sre­bra Ma­ria Ton­sard, wy­gię­ta niby Kor­we­ta go­to­wa do dro­gi, ob­ję­ła dziad­ka dzi­kim spoj­rze­niem, któ­re strze­li­ło z jej oczu jak iskra, Ton­sar­do­wa, ścią­gnię­ta dźwię­kiem me­ta­lu, wy­szła z są­sied­niej izby.

– Za­wsze ła­jesz bied­ne­go oj­czul­ka – rze­kła do męża – a prze­cież on za­ra­bia od roku do­syć pie­nię­dzy; dał­by Bóg, aby uczci­wie. Po­każ­cie?…

– rze­kła rzu­ca­jąc się na pie­niądz i wy­dzie­ra­jąc go z rąk sta­re­go.

– Idź, Ma­rio – rzekł po­waż­nie Ton­sard – na pół­ce jest jesz­cze wino w bu­tel­kach.

Na wsi wino jest za­wsze jed­ne­go ga­tun­ku, ale sprze­da­je się je pod dwie­ma po­sta­cia­mi; z becz­ki i z bu­tel­ki.

– Skąd to ma­cie? – spy­ta­ła Ton­sar­do­wa wsu­wa­jąc pie­niądz do kie­sze­ni.

– Fi­li­pi­no, ty źle skoń­czysz – rzekł sta­rzec po­trzą­sa­jąc gło­wą i usi­łu­jąc ode­brać pie­nią­dze.

Wi­docz­nie Fo­ur­chon zro­zu­miał już da­rem­ność wal­ki mię­dzy swo­im strasz­li­wym zię­ciem, cór­ką a nim.

– Zno­wu sprze­da­je­cie mi bu­tel­kę wina za pięć fran­ków! – do­dał z go­ry­czą. – Ależ tez to bę­dzie ostat­nia. Prze­nio­sę się do „Ka­wiar­ni Po­ko­jo­wej”

– Ci­cho siedź, oj­czul­ka – od­par­ła bia­ła i tłu­sta karcz­mar­ka dość po­dob­na do rzym­skiej ma­tro­ny.

– Trze­ba ci ko­szu­li, czy­stych por­tek in­ne­go ka­pe­lu­sza, no i chcę wresz­cie wi­dzieć cię w ka­mi­zel­ce

– Mó­wi­łem ci już, że to by była ru­ina – wy­krzyk­nął sta­rzec. – Kie­dy będą my­śle­li, że je­stem bo­ga­ty, nikt mi już nic nie da

Bu­tel­ka przy­nie­sio­na przez ja­sno­wło­si) Ma­rię po­wstrzy­ma­ła wy­mo­wę star­ca, któ­re­mu nie zby­wa­ło na swa­dzie wła­ści­wej tym, któ­rych ję­zyk po­zwa­la so­bie wszyst­ko po­wie­dzieć i któ­rzy nie co­fa­ją się przed wy­ra­że­niem żad­nej my­śli, choć­by była okrop­na.

– Nie chcesz tedy nam po­wie­dzieć, gdzie ty ło­wisz tyle pie­nię­dzy?… – spy­ta­ła Ton­sar­do­wa – my by­śmy tak­że po­szli na to po­lo­wa­nie!

Otwie­ra­jąc bu­tel­kę, dra­pież­ny karcz­marz ob­ser­wo­wał spodnie te­ścia i nie­ba­wem spo­strzegł okrą­głość, jaką wy­skle­pia­ła się dru­ga pię­cio­fran­ków­ka.

– Two­je zdro­wie! Sta­ję się ka­pi­ta­li­stą – rzekł sta­ry Fo­ur­chon.

– Gdy­byś chciał, był­byś – rzekł Ton­sard. – Ty masz gło­wę, ho, ho! Ale dia­beł ci wy­wier­cił w twa­rzy dziu­rę, któ­rą wszyst­ko wy­cie­ka!

– Et! na­bra­łem na sztucz­kę z wy­drą tego la­lu­sia z Aigu­es, co to przy­je­chał z Pa­ry­ża, ot, i wszyst­ko.

– Gdy­by dużo lu­dzi przy­jeż­dża­ło oglą­dać źró­dła Awo­ny, by­li­by­ście bo­ga­ci, dziad­ku – rze­kła Ma­ria.

– Tak – od­parł wy­chy­la­jąc ostat­ni łyk. – Ale póty ba­wi­łem się z wy­dra­mi, aż się wy­dry po­gnie­wa­ły, i zła­pa­łem taką, któ­ra mi przy­nie­sie wię­cej niż dwa­dzie­ścia fran­ków.

– Za­łóż­my się, oj­czul­ku, żeś ty zro­bił wy­drę z ko­no­pi – rze­kła Ton­sar­do­wa spo­glą­da­jąc chy­trze na ojca.

– Je­że­li mi dasz por­t­ki, ka­mi­zel­kę, szel­ki, abym nie ro­bił wsty­du Ver­mi­che­lo­wi na es­tra­dzie w „Ti­vo­li”, bo sta­ry So­cą­u­ard za­wsze py­sku­je na mnie, zo­sta­wię ci tych pięć fran­ków, moja cór­ko; twój po­mysł wart jest tego. Będę mógł zła­pać jesz­cze raz tego cia­ra­cha z Aigu­es, któ­ry może za­pa­li się do wy­der!

– Idź, przy­nieś jesz­cze jed­ną bu­tel­kę – rzekł Ton­sard do cór­ki. – Gdy­by miał wy­drę, po­ka­zał­by ją nam – od­parł zwra­ca­jąc się do żony i sta­ra­jąc się po­draż­nić am­bi­cję sta­re­go.

– Nad­to się boję, aby się nie zna­la­zła na wa­szej pa­tel­ni! – rzekł sta­ry mru­ga­jąc zie­lon­ka­wy­mi ocza­mi i pa­trząc na cór­kę. – Fi­li­pi­na już mi zwę­dzi­ła mo­ich pięć fran­ków, a ile ta­kich sztu­czek uto­nę­ło u was pod po­zo­rem, że mnie ubie­ra­cie, że mnie ży­wi­cie. I po­wia­da­cie mi, że się śpie­szę z gębą i cho­dzę wciąż nagi.

– Sprze­da­łeś, oj­czul­ku, swo­je ostat­nie ubra­nie na słod­kie wino w „Ka­wiar­ni Po­ko­jo­wej” – rze­kła Ton­sar­do­wa – aż Ver­mi­chel chciał cię wstrzy­my­wać…

– Ver­mi­chel?… któ­re­go za­pro­si­łem? Ver­mi­che] nie­zdol­ny jest zdra­dzić przy­ja­cie­la. To chy­ba ten po­łeć sta­rej sło­ni­ny na dwóch ła­pach, któ­re­go nie wsty­dzi się na­zy­wać swo­ją żoną.

– On albo ona – od­parł Ton­sard – albo Bon­ne­bault…

– Gdy­by to był Bon­ne­bault – od­parł Fo­ur­chon – on, któ­ry nie ru­sza się z ka­wiar­ni, ja bym… go… ja bym mu po­ka­zał.

– Ależ, do kroć­set, cóż to zna­czy, żeś oj­ciec sprze­dał swo­je rze­czy? Sprze­da­łeś, bo sprze­da­łeś, je­steś peł­no­let­ni! – rzekł Ton­sard kle­piąc sta­re­go w ko­la­no. – No, da­lej, oj­czul­ku, łyk­nij no so­bie jesz­cze. Oj­ciec pani Ton­sard ma do tego pra­wo, to le­piej niż no­sić swo­je ta­lar­ki do So­cqu­ar­da!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: