- W empik go
Chłopi. Tom 1, Część 2, Jesień: powieść współczesna - ebook
Chłopi. Tom 1, Część 2, Jesień: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Przyjdzie, nie bój się, Jagno, przyjdzie – rzekła twardo stara, wznosząc oczy na obrazy święte.
– A kto już pomarł, nie wstanie – szepnął Jambroży cicho.
– Siadajcie do miski, zjecie, co iest.
– Nie od tegom, nie. Miseczce jednej, bele dużej, poradzę jeszcze – podkpiwał.
– Wam to ino przekpiwania w głowie i zabawa.
– Tyla i mojego, tyla, nacóż mi turbacje, hę? Obsiedli ławkę, na której stały miski, i jedli wolno i w milczeniu, Jędrzych piśncrwał, żeby dokładać i dolewać, tylko Jamb,rożji raz po raz powiadał jakie słowo ucieszne i sam się śmiał najbardziej, bo chłopaki, chociaż rade były się pośmiać, bali się srogiego wzroku matki.
– Dobrodziej w domu? – zagadnęła pod koniec.
– A gdzieby na takie błoto? Jak Żyd w książkach siedzi.
– Mądry ci on, mądry…
– I dobry, że nie znaleźć lepszego… – dodała Jagna.
– Juści… pewnie… na brzuch se nie pluje, ani drugiemu na brodę, a co mu kto da, weźmie…
– Nie pletlibyście bele czego.
u
Powstali od kolacji. Jagna ze starą siadły do kądzieli przed kominem, a synowie jak zwykle zajęli się sprzątaniem, myciem naczyń i obrządkiem. Tak już zawzdy u Dominikowej było, że synów swoich dzierżyła żelazną ręką i rychtowała ich na dziewki, żeby ino Jagusia raczków se nie pomazała.
Jambroży zapalił fajkę, pykał w komin, to poprawiał głownie i dorzucał gałęzi, i raz wraz spogląda} na kobiety, ważył cosik w głowie i układał.
– Były pono u was swaty?
– Abo to jedne.
– Nie dziwota, Jagna kiej malowana. Dobrodziej powiedział, że i w mieście nie spotkać piękniejszej.
Jagna poczerwieniała z ucieszności.
– Tale powiedział. Niech mu Bóg da zdrowie. Dawno się już zbierałam zanieść na wotywę, dawno, ale jutro zaraz zaniesc.
– Przysłałby tu jeszcze któś z wódką, ino się boją żdziebko… – zaczął pocichu.
– Parobek?… – zapytała stara, Dawijając na furkoczące po podłodze wrzeciono.
– Gospodarz na całą wieś, rodowy… ale wdowiec.
– Dziecków cudzych kolebała nie będę…
– Odchowane, nie bój się, Jaguś, odchowane.
– Co jej tam po starym… ma jeszcze lata… poczeka se na młodego, jak się jej uda jaki.
– Takiego nie braknie, a bo to młodych brak? Jak świece chłopaki, 'papierosy palą, w karczmie tańcują, gorzałkę piją i ino patrzą za dzieuchami, która jakie morgi ma i troche gotowego grosza, żeby balować było za co… Gospodarze juchy, do połednia śpią a po połedniu taczkami gnój wożą, i motyczkami orzą pole…
– Na poniewierkę takiemu Jagny nie dam.
– Niepróżno mówią, żeście we wsi najmądrzejsza…
– Ale i za starym też uciechy nijakiej dla miodki…
– A bo to do uciechy niema młodych.
– Staryście kiej świat, a pstro wama jeszcze we łbie – powiedziała surowo.
– I… gada się, byle ozór nie skielczal. Zamilkli na długo.
– Stary uszanuje i na cudzy grosz niełasy – podjął znowu Jambroży.
– Nie, nie, ino obraza boska z tego bywa.
– Mógłby zapis zrobić – rzekł serjo, wytrząsając fajkę na trzon.
– Jagna ma dosyć swojego – odpowiedziała po chwili, wahająca już i niepewna.
– Więcejby on dał, niźli wziął, więcej…
– Rzekliście!
– Co wiadomo, nie z wiatru wziąłem ani z pomyślonku, nie od siebie przyszedłem…
Milczeli znowu. Stara ogładzała długo rozwichrzoną kądziel, potem pośliniła palec i jęła wyciągać lniane włókna lewą ręką, a prawą puszczała w wir wrzeciono, że z warczeniem kieby bąk kręciło się po podłodze i furkotało.
– Jakże? ma to przysłać?
– Któren?
– Nie wiecie to? a dyć tamten! – wskazał przez okna na światła, ledwie migocące przez staw u Boryny.
– Dorosłe dzieci, dobrego słowa nie dadzą i prawa do swoich części mają…
– Ale może zapisać to, co jego… jakże?… A chłop dobry i gospodarz nie bele jaki, i pobożny, i krzepki jeszcze, sam widziałem, jak se korzec żyta zadawał na plecy. Już tamby Jagnie nic nie brakowało, chyba tego ptasiego mleka… a że wasz Jędrzych na bezrok do wojska staje… to Boryna z urzędnikami się zna, wie, do kogo trafić, mógłby pomóc…
– Jak ci się widzi, Jaguś?…
– Mnie ta wszystko jedno, każecie, to pójdę… wasza w tem głowa, nie moja… – mówiła cicho, wsparła czoło na kądzieli i zapatrzyła się w ogień bezmyślnie, i słuchała wesołego trzaskania gałązek. Ten czy tamten, było jej zarówno – wstrząsnęła się tylko nieco na przypomnienie Antka.
– Jakże?–pytał Jambroży, powstając z ławki.
– Niech przysyłają… zrękowiny nie ślub jeszcze… – odrzekła wolno.
Jambroży pożegnał się i poszedł prosto do Boryny.
Jagna wciąż siedziała nieruchoma i milcząca.
– Jaguś… córuchno… co?…
– A nic… wszyćko mi zarówno… Każecie, to pójdę za Borynę… a nie, to ostanę przy was. bo mi to źle z wami…
Stara przędła dalej i mówiła cicho:
– Najlepiej chcę la ciebie, najlepiej… Juści, że stary on jest, ale krzepki jeszcze, i ludzki, nie tak jak drugie chłopy, uszanuje cię… Panią, se będziesz u niego, gospodynią…. A jak zapis zrobi, to już go tak narychtuję, żeby gront wypadł wpodle naszego, koło Żyda pod górką… a choćby i ze sześć morgów zapisał… Słuchasz to? ze sześć morgów! A trza ci iść za chłopa… trza… poco mają wygadywać na ciebie i na ozorach obnosić po wsi… Wieprzkaby się zabiło… a może i nie… może… – umilkła i już w głowie układała sobie resztę, bo Jaguś jakby nie słyszała jej słów, przędła machinalnie i, jakby jej nie obchodził los własny, tak nie myślała o tem zamężciu.
A bo to jej źle było przy matce? robiła, co chciała, i nikt jej marnego słowa nie powiedział. Co ją tam obchodziły gronta, a zapisy, a majątki – tyle co nic, abo i mąż? Mało to chłopaków latało za nią – niechby tylko chciała, to choćby wszystkie na jedną noc się zlecą… i myśl jej leniwie się snuła, jak nić lniana z kądzieli, i jak ta nić okręcała się ciągle jednako natem, że, jak matka każą, to pójdzie za Borynę… Juści, że go nawet woli od innych, bo kupił jej wstążkę i chustkę… juści… ale i Antekby kupił to samo… a i inne może… żeby tylko miały Borynowe pieniądze… każden dubry… i wszystkie razem… a bo ona ma głowę, żeby wybierać! Matki w tem głowa, żeby zrobić, jak potrza…
Zapatrzyła się znowu w okno, bo poczerniałe, zwiędłe georginje, kołysane przez wiatr, zaglądały w szyby, ale wnet zapomniała o nich, zapomniała o wszystkiem, nawet o sobie samej, zapadła w takie prześwięte bezczucie, jak ta ziemia rodzona w jesienne martwe noce–bo jako ta ziemia święta była Jagusina dusza – jako ta ziemia. Leżała w jakichś głębokościach, nierozeznanych przez nikogo, w bezładzie marzeń sennych – ogromna, a nieświadoma siebie – potężna, a bez woli, bez chcenia, bez pragnień – martwa, a nieśmiertelna; i jako tę ziemię brał wicher każdy, obtula! sobą i kołysa), i niósł tam, gdzie chciał… i jako tę ziemię o wiośnie budziło ciepłe słońce, zapładniało życiem, wstrząsało dreszczem ognia, pożądania miłości, a ona rodzi – bo musi; żyje, śpiewa, panuje, tworzy i unicestwia – bo musi; jest – bo musi… bo jako ta ziemia święta, taką była Jagusina dusza – jako ta ziemia!…
I długo tak siedziała – w milczeniu, ino te uczy gwiezdne świeciły się, kiej spokojne wody w wiośniane południe, aż ocknęła znagła, bo ktosik otwierał drzwi do sieni.
Wbiegła Józka zadyszana, przypadła do komina, wylewała z trepów wodę i rzekła:
– Jaguś, jutro u nas obieranie, przyjdzieszl
– Przyjdę.
– W izbie będziemy obierali. Jambroży tam siedzą u tatula, tom się chyłkiem wyrwała aa wieś, żeby ci powiedzieć. Będzie Ulisia i Marysia, i Wikta, i pociotkowe drugie… i chłopaki przyjdą… Pietrek obiecał się ze skrzypicą…
– Któren to?
– A Michałów, co za wójtem siedzą, co to w kopaniu przyszedł z wojska… i tak mówi pokracznie, że go i wymiarkować trudno…
Natrzepała, co ino mogła, i poleciała do dom. Cisza znowu objęła izbę.
Czasami deszcz uderzał w szyby, jakby kto przygarścią piasku rzucił, to wiatr szumiał i baraszkował w sadzie albo dmuchał w komin, że głownie się rozsypywały po trzonie i dym buchał na izbę… a cięgiem warczały wrzeciona po podłodze.
Wieczór ciągnął się wolno i długo, aż stara cichym, drżącym głosem zaśpiewała:
Wszystkie nasze dzienne sprawy…
A chłopaki z Jagną wtórowali zcicha, a tak przenikliwie, aż kury w sieni na grzędach krzeko-czyć zaczęły i pogdakiwać.
VII.
Nazajutrz, dzień był tak samo zadeszczony i posępny.
Co chwila któś wychodził z jakiejś chałupy i długo a frasobliwie poglądał w omglony świat, czy się gdzie uie przejaśnia – ale nic kromie burych chmur, płynących tak nisko, że darły się o drzewa, widać nie było; deszcz mżył bezustannie, tyle, że jakoś zaraz z południa przeszedł w ulewę, jakoby kto upusty niebieskie otworzył, że ino dudniło po dachach.
Ludzie się kwasili po chałupach; jaki taki lazł potem błocie i deszczu do sąsiadów na wyrzekanie że to czas taki, co i psa na dwór wygonić trudno, a tu niejeden ściółkę miał jeszcze w lesie, kto znów drew nie zwiózł, a inszy, bezmała wszystkie prawie, nie docięli w polu kapusty, po którą i nie wyjechać dzisiaj, bo ano staw tak przybrał w nocy, że musieli dodnia wywrzeć stawidła i puścić wodę do rzeki, która i przez to rozlała się szeroko, aż łąki stanęły pod wodą, a kapuśniska jako te wyspy czerniały się grzbietami zagonów z pośród siwej, spienionej topieli.
U Dominikowej też nie zwieźli tej reszty, jaka w polu ostała.
Jagna już od rana nie mogła dać sobie rady, chodziła ino z kąta w kąt, to patrzyła przez okna na krzę georginji, powaloną przez falę, w ten świat zadeszczony i wzdychała żałośnie.
– Cni mi się, że laboga! – szeptała, z niecierpliwością oczekując zmroku i pójścia do Borynów, na to obieranie kapusty, a tu dzień wlókł się tak wolno, kiej ten dziadek po błocie, tak nudnie i tak jakoś smutnie, że już wydzierżyć było niesposób. Rozdrażniona też była, że cięgiem krzyczała na chłopaków i potrącała, co się jej tylko pod rękę nawinęło, a do tego głowa ją poboliwała, że se owsem rozprażonym i octem skropionym obłożyła ciemię – dopiero przeszło. Mimo to miejsca sobie znaleźć nie mogła i robota leciała z rąk, a ona zapatrzała się w staw rozchlustany, któren, niby ptak jaki, rozwijał ciężkie skrzydła, bił niemi, podrywał się z szumem, aż woda wypryskiwała na drogi, a ulecieć nie mógł, jakby nogami wrośnięty w ziemię, a za wodą stał dom Boryny, dobrze było widać zielony ze starości dach i ganek świeżo pokryty gontami, bo się jeszcze żółciły, i zabudowania za sadem, ale całkiem nie wiedziała, na co patrzy…
Dominikowe nie było od samego rana, bo ją wezwali do rodzącej kobiety na drugi koniec wsi, jako że lekująca była i znająca się na różnych chorobach.
A Jagnę aż podrywało, żeby gdzie bieżyć we świat, do ludzi, ale co się przyodziała na głowę w zapaskę i wyjrzała za próg na błoto i pluchę – to się jej odechciewało wszystkiego… że wkońcu aż się jej płakać chciało z tej jakiejś dziwnej tęskności… to nie mogąc sobie poradzić, otworzyła swoją skrzynkę i jęła z niej wyjmować, a rozkładać po łóżkach przyodziewek świąteczny, aż poczerwieniało w izbie od wełniaków pasiastych, zapasek, kaftanów, ale nie cieszyło ją to dzisiaj, nie… patrzyła obojętnym, znudzonym wzrokiem na dobro swoje, tylko wyciągnęła z pod spodu chustkę Borynową i wstążkę, ustroiła się w nią i długo przeglądała się w lusterku.
– Niezgorzej… trza się na wieczór w to przyodziać – pomjślala i zdjęia zaraz, bo któś szedł opłotkami do chałup.
Wszedł Mateusz… Jagna aż krzyknęła ze zdziwienia, bo ten ci to był, o którego najwięcej pomawiano ją, że z nim w sadzie nocami się schodzi, a często i gdzie indziej puszcza… Parobek bjł starszy, bo mu już dobrze było po trzydziestce, kawaler jeszcze, ale żenić się nie chciał, że to siostry miał niepowydawane, a jak Jagustynka plotkowała, że mu to dzieuchy, albo i cudze żony lepiej smakowały… Chłop był rozrosły jak dąb, mocny, dufający w siebie i przez to tak hardy i nieustępliwy, że mało kto się go nie bojał. A sposobna jucha była do wszystkiego; na fleciku grywał, że aż do duszy szło, wóz zrobić zrobił, chałupy stawiał, piece wylepiał, wszystko robił tak sprawnie, że ino mu się robota w garściach pallia, grosz się go ino nie trzyma! całkiem, choć zarabiał sporo, bo wszystko zaraz przepił i przefundował, albo i rozpożyczył… Gołąb było mu na przezwisko, choć i do jastrzębia prędzej był podobien z twarzy i z onej zapalczywości…
– Niech będzie pochwalony!
– Na wieki… Mateusz!
– Jam-ci, Jaguś, ja…
Ścisnął ją za rękę i tak gorąco patrzył w oczy, aż się dziewczyna zarumieniła i niespokojnie na drzwi poglądala.
– A to z pół roku byłeś we świecie – szepnęła zmieszana.
– Całe pół roku i dwadzieścia i trzy dui… dobrzem liczył… – a rąk jej nie puszczał.
– Zapalę światło! – zawołała ze to się juz mroczyło na dobre i żeby mu się wyrwać.
– Przywitajże mnie, Jaguś – prosił cicho i chciał ją objąć, ale wysunęła się prędko i szła do komina zapalić światło, bojała się, żeby ich tak pociemku matka nie zeszła, albo i kto drugi, ale nie zdążyła, bo Mateusz chycił ją wpół, przycisnął mocno do siebie i jął zapamiętale całować…
Zatrzepotała się kiej ptak, ale nie jej moc wyrwać się takiemu głodnemu smokowi, któren ściskał, aż żebra trzeszczały, i tak całował, że całkiem zesłabła, oczy jej zaszły mgłą, tchu złapać nie mogła, że ino ostatkiem skamlała:
– Puść… Mateusz… Matula…
– Jeszcze ździebko, Jaguś, jeszcze raz, bo się całkiem wścieknę… – I tak całował, że mu dziewczyna całkiem zmiękła i leciała przez ręce, kiej woda, ale puścił ją, bo posłyszał w sieniach kroki, sam zapalił nad okapem lampkę i skręcał papierosa, a roziskrzonemi uciechą oczami spoglądał na Jaguś, że to jeszcze przyjść do siebie nie przyszła, bo się mocno dzierżyła ściany i dyszała ciężko.
Jędrzych wszedł i ogień na trzonie rozdmuchiwał, nastawiał garnki z wodą i cięgiem po izbie się kręcił, że już mało wiele ze sobą mówili, a ino poglądali na się iskrzącemi, głodnemi oczami, jakoby się zjeść chcieli…
Wnetki, bo jakoś w pacierzy parę, nadeszła Dominikowa, musi być zła była, bo już w sieniach wywarła gębę na Szymka, a ujrzawszy Mateusza, popatrzyła nań srogo, na przywitanie nie zważała i poszła do komory przeoblec się.
– Idź se, bo cię matka zeklną jeszcze… – prosiła cicho.
– Wyjdziesz to do mnie, Jaguś, co? – prosił.
– Wróciłeś to już ze świata? – rzekła stara, jakby go dopiero spostrzegając.
– Wróciłem matko…–mówił łagodnie i chciał ją w rękę pocałować.
– Ale, suka ci była matką, nie jal – warknęła, wyrywając rękę ze złością. – Pocoś tu przyszedł? Mówiłam ci już, że tutaj nic po tobie…
– Do Jagusi przyszedłem, nie do was – hardo zawołał, bo go już złość brała.
– Wara ci od Jagusi, słyszysz! Wara ci, żeby ją potem bez ciebie na ozorach obnosili po wsi, jak tę jaką ostatnią… ani mi się pokazuj na oczy… – wrzasnęła.
– Krzyczycie, kiej wrona, że wieś cała usłyszy…
– Niech usłyszą, niech się zlecą, niech wiedzą, żeś się Jagny przyczepił, kiej rzep psiego ogona, że i oźogiem trudno cię odegnać…
– Żebyście nie kobieta, tobym wam a ździebko żebra zmacał za powiadanie takie…
– Spróbuj, zbóju jeden, spróbuj, psie… – pochwyciła za żelazny pogrzebacz.
Ale i natem skończyła, bo Mateusz splunął, trzasnął drzwiami i wyszedł prędko, bo jakże, z babą się to miał bić i pośmiewisko z siebie dla wsi czynić?
A stara, że to już jego nie stało, wsiadła na Jagnę i hajże jazgotać, a wypominać wszystko, co miała na wątpiach… Jaguś siedziała cicho, aż zmartwiała ze strachu, ale kiedy słowa matki dojęły ją do żywego… przecknęła, schowała głowę w pierzynę i buchnęła płaczem i wyrzekaniami… rozżalona była srodze… bo przecież nic temu niewinna… nie zwoływała go do chałupy… sam przyszedł. „ a na zwiesnę, co matka wypominają… to… spotkał ją przy przełazie… mogła się to wyrwać takiemu smokowi?… kiej ją tak ozebrało, że… a potem, mogła się to ognać przed nim?… Zawsze się z nia tak dzieje, że niech kto a ostro spojrzy na nią, albo i ściśnie mocno… to się w niej wszystko trzęsie, moc ją odchodzi, i tak mdli w dołku, że już o niczem nie wie… co ona winowata?
Skarżyła się cicho przez łzy, aż stara się udobruchała i jęła troskliwie obcierać jej twarz i oczy, a głaskać po głowinie, a uspokajać.
– Cichoj, Jaguś, nie płacz… nie… a to oczy ci się zaczerwienią, kiej królikowi, i jak to pójdziesz do Borynów?
– Czas to już? – spytała po chwili, spokojniejsza nieco.
– Juści te pora, a przybierz się pięknie, ludzie tam będą, a i sam Boryna uważa…
Podniesla się zaraz Jaguś i zaczęła się ubierać.
– Nie uwarzyć ci to mleka?
– Nie chce mi się całkiem jeść, matulu.
– Szymek, wygrzewasz się pokrako, a tam krowy o pusty żłób zębami dzwoniąl–krzyknęła resztą złości, aż Szymek uciekł, żeby czego nie oberwać.
– Widzi mi się – mówiła ciszej, pomagając Jagnie się przyodziać – że kowal jest w zgodzie z Boryną. Spotkałam go, wiódł od starego sielnego ciołka… Szkoda… dobrze wart z piętnaście papierków. ale może to i dobrze, że są w zgodzie, bo kowal pyskacz i na prawie się zna… – odstąpiła parę kroków i z lubością przyglądała się córce. – Ale, tego złodzieja Kozła pono już wypuścili, trzeba znowu zamykać wszystko, a pilnować…
– Pójdę już!
– Idź, a siedź do północka i gzij się tam z parobkami – wybuchnęła resztą złości.
Jagna wyszła, ale jeszcze z drogi słyszała starą, jak krzyczała na Jędrka, że świnie nie wegnane do chlewów, a kury nocują po drzewach.
U Boryny już było sporo ludzi.
Ogień buzował się na kominie i rozświetlał ogromną izbę, aż lśniły się szkła od obrazów i kołysały się te światy, czynione z kolorowych opłatków i na nitkach wiszące u czarnych, okopconych belek; na środku izby leżała kupa czerwonej kapusty, a w półkole, szeroko zatoczone, twarzami do ognia, siedziały rzędem dziewczyny i kilka kobiet starszych – obierały z liści kapustę, a główki rzucały na rozesłaną pod oknem płachtę.
Jaguś ogrzała ręce przy kominie, ostawiła trepy pod oknem i siadła zaraz z kraju przy starej Ja-gustynce, i jęła się roboty.
Gwar się też w miarę podnosił, bo przybywało jeszcze kobiet i parobków, którzy wraz z Kubą znosili kapustę ze stodoły, ale częściej kurzyli papierosy i szczerzyli zęby do dziewczyn, a prześmiewali się społecznie.
Józka, choć to i skrzat był jeszcze, a rej wodziła i w robocie, i w śmiechach, bo starego nie było, a Hanka, jak to zwyczajnie, kiej ta ćma łaziła, abo mruk.
– Czerwono w izbie, jakby, od makowych kwiatów! – zawołał Antek, bo był wtoczył do sieni beczki, a teraz ustawiał przed kominem, zboku nieco, szatkownice.
– Ba, zestroiły się, kiej na weselel – ozwała się któraś starsza.
– A Jaguś, to kieby ją kto w mleku wymył – zaczęła złośliwie Jagustynka.
– Poniechajcie – szepnęła, czerwieniąc się.
– Cieszta się dziewczyny, bo już Mateusz przywędrował ze świata, zaraz się tu zaczną muzyki, a tańce, a wystawanie po sadach… – ciągnęła stara.
– Całe lato go ie było.
– Jakże; dwór stawiał we Woli.
– Majster jucha, bańki nosem puszcza – rzeki któryś z parobków.
– A do dzieuch to sposobny, że i trzech kwartałów czekać nie potrza…
– Jagustynka to nikomu dobrego sJowa nie dadzą – zaczęła jakaś dziewczyna.
– Pilnuj się, bym o tobie nie chciała co rzec…
– Wiecie, pono ten stary wędrownik już przyszedł?
– Będzie dzisiaj u nas – zawołała Józia.
– Bez całe trzy roki bywał we świecie.
– We świecie?… Był ci u grobu Jezusowego!
– Hale! Widział go tam kto! Cygani juch ' a głupie wierzą; to samo i kowal opowiada o za morskich krajach, co ino w gazetach wyczyta…
– Nie gadajcie, Jagustynko, sam dobrodziej przytwierdzał do mojej matki.