- promocja
Chodź ze mną - ebook
Chodź ze mną - ebook
Rok 1958. Helena, dwudziestoletnia studentka stomatologii z Gdyni, zakochuje się w sowieckim kapitanie niszczyciela. Kola jest starszy i żonaty. Niemożliwa miłość w Polsce Ludowej zmusza ich do brawurowej ucieczki do Szwecji. Wyruszając w podróż ku szczęściu, nie znają ceny jaką zapłacą za wspólne życie. Czy odnajdą bezpieczną przystań?
Rok 2017. Czterdziestotrzyletni Dustin, kucharz i syn Heleny, po raz pierwszy słyszy od matki opowieść o ucieczce i ojcu, którego nigdy nie poznał. Musi się skonfrontować ze swoim pochodzeniem, prawdą o przeszłości Heleny oraz własnym narastającym szaleństwem.
Łukasz Orbitowski w swojej najlepszej powieści zagląda w trudny świat relacji rodzinnych i próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak wiele z naszych rodziców zostaje w nas samych. „Chodź ze mną” to doskonała analiza wielkich namiętności i tajemnic, które kładą się cieniem na życiu najbliższych.
Kanwą dla opisanych wydarzeń jest między innymi zaczerpnięta z prasy historia tajemniczego obiektu latającego, który spadł do gdyńskiego basenu portowego pod koniec lat pięćdziesiątych. Czy był to odłamek meteorytu, satelita, a może coś innego?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-671-8 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mama opowiada mi tę historię, bo umiera. Przynajmniej tak twierdzi i zaklina, żebym się tym nie przejmował. Nic prostszego. Umiera, odkąd pamiętam.
Zazwyczaj odwiedzam ją raz w tygodniu, najczęściej we wtorki, bo początki tygodnia mam wolne, w ogóle moje życie wisi do góry kołami: robię do wieczora, mam luźne poranki, najwięcej zapieprzam w weekendy i święta, za to kocham pierwszą połowę stycznia, gradobicia i wichury. Kocham też śmiech mojego syna, dziki jak gwizd pijanego łotra, niech biega młody i się tłucze.
Przychodzę więc do mamy we wtorek, jak co tydzień niosę siaty z zakupami. Wstaję wcześnie i myślę o ojcu. Wszedł mi, Rusek jeden, w łepetynę. A jak zacznie mi się myśleć, to nie ma zmiłuj, muszę te myśli rozchodzić, zadeptać, żeby wrócił spokój.
Bardzo lubię spokój. Chcę, żeby zawsze było tak samo, chcę, aby było tak, jak jest.
Mamę zastaję nad biurkiem, w okularach i z lupą studiuje rachunki, pisma na maszynie, odbitki zdjęć i polaroidy. Chodzi skaner, w niszczarce utkwił papier, wchodzę, a mama zgarnia ten kram jak dzieciak złapany nad pornosami taty.
Czy tatko lubił ślizgacze? Co najchętniej oglądał w telewizji? Wstawał wcześnie czy spał do późna? Darł się na swoich żołnierzy, a może dręczył ich w ciszy? Uprawiał sport, a jeśli tak, to jaki? Dłubał czasem w nosie? Gadał do siebie? Nie mam pojęcia o tym wszystkim i łapię się na tym, że chciałbym jednak wiedzieć.
– Opowiem ci wszystko, tylko powoli. Mamy jakieś pół roku. Potem, no cóż, potem mnie nie będzie. I dobrze. Ja już się nażyłam. Żal tylko, że już cię nie zobaczę – obwieszcza mama.
Ciągnę za język, dopytuję, czy jest na coś chora. A ona nic. Ot, umrze, a świat będzie kręcił się dalej.
Z tym jej umieraniem miałem sto pociech. Na przykład jak kończyłem podstawówkę, dostała półpaśca. Najpierw obsypało jej plecy. Wysypka paliła ją jak żarna, więc ściskała w rękach chochlę, termofor, splatała dłonie jak do modlitwy, wszystko, byleby się nie drapać. Raz złapałem ją, jak drze gazetę na cienkie, równe paski.
Za wysypką przyszła gorączka. Mamą trzęsło. Mówiłem: idź do przychodni, mamo, ale nie chciała o tym słyszeć. Powiedziała, że sama jest lekarką i świetnie zna się na takich prostych chorobach. Potem zamknęła się w pokoju i zabroniła wchodzić. Jeszcze złapię ospę i umrę. Sama wolno odchodziła w śmierć, nie miała żadnych wątpliwości. W końcu dla osób w jej wieku półpasiec bywa zabójczy.
Przez drzwi słyszałem jęki i westchnienia. Cały czas powtarzała, żebym się nie martwił, bo tak właśnie musi być. Wychowała mnie. Wyrosłem na wspaniałego chłopaka i tylko patrzeć, jak dam sobie radę bez żadnej pomocy.
– Synku, to nawet lepiej – mamrotała. – Ja nigdy nie chciałam być stara. Los oszczędzi mi lumbago, demencji i innych przyjemności, padnę, a nie zwiędnę. Nie może mi się zdarzyć nic lepszego niż ta śmierć.
Prędko wróciła do życia, minęło trzydzieści lat, nie dostała żadnego lumbago, a pamięć ma lepszą niż delfin.
Za to gdy dekadę temu przyplątała się jej katarakta, upierała się, że doskonale widzi. Chwaliła swój sokoli wzrok, by za chwilę przyrżnąć skronią we framugę.
Siłą zawlokłem ją na operację. Jeszcze przed kliniką zarzekała się, że nie przeżyje narkozy i bardzo dobrze, bo taka spokojna śmierć jest łaską.
Jak zmarł mój ojciec?
Z biodrem temat przebiegł podobnie. Wysiadło trzy lata temu. Wcześniej wszędzie było mamy pełno, regularnie odwiedzała Klub Filmowy na Waszyngtona i nigdy nie przegapiła naszego festiwalu filmowego, prócz tego śmigała po warzywa aż do hali targowej i piła koniak w Szmaragdowej na Kamiennej Górze albo w jednym z tych pawilonów, co je porobili nad morzem. Skoro już przy morzu, dało się ją też spotkać przy samym brzegu, z bosymi stopami w gorącym piasku, jak gapi się na wodę.
Biodro siadło, chodziła dalej. Kupiłem jej kijki do nordic walking, ale ciągnęła je za sobą jak połamane skrzydła bądź wyrzuty sumienia. Tych nigdy nie miała, no nie.
Wkrótce skończyło się morze, skończyła się Szmaragdowa. Odtąd mama kuśtykała po ogródku. O operacji nie chciała jednak słyszeć. Bała się, że całkiem przestanie chodzić albo lekarze ją ukatrupią.
Doktorzy w Polsce, jak wiemy, zajmują się głównie mordowaniem dentystek starszych niż wszechświat.
– Oj synku, nawet nie wiesz, kogo oni tu zabili – mówiła i tajemniczo zawieszała głos.
W końcu, gdy nawet droga do furtki zmieniła się w golgotę, mama poczyniła odpowiednie kroki i pomknęliśmy do szpitala wojskowego w Redłowie. Tam przyjęli ją lepiej niż Buddę w Nepalu, dostała osobną salę i stado pielęgniarek, które mogła rozstawiać po kątach.
– Dziękuję ci, synku, za wszystko – usłyszałem na odchodnym. – Nie ma co płakać nad kończącym się życiem.
Operacja się udała i mama szybko wróciła do zdrowia. Stało się tak jednak dzięki nienawiści. Mama powtarza, że prędzej wkroczy do wężowiska, niż wróci między fizjoterapeutów.
Dziś biurka rzecz jasna nie dźwignie, ale z teczkami tańczy po pokoju jak młoda sekretarka.
Na mój widok zgarnia papiery i wpycha je do teczek. Obiecuje, że wszystko pokaże już niedługo, we właściwym porządku. Patrzę na nią. Myślałem – dalej myślę – że ona nigdy nie umrze, bo nie może umrzeć, odpędza śmierć tą histeryczną gadaniną. Nawet Klara twierdzi, że mama przeżyje nas wszystkich, i ja jej wierzę.
– Rzuciłam go, ale co z tego? – słyszę. – On nie chciał o tym słyszeć.
O siekierze
Siekierę mieli od zawsze. Dziadek przywiózł ją po wojnie z Rypina. To tam, gdzie piła tarczowa ścięła mu palce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki