Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chore dusze. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chore dusze. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 281 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść w dwóch to­mach, przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom II.

War­sza­wa.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1881.

Дозволено цензурою

Βаршава, 16 Іюня 1880 года

Dru­kiem Jó­ze­fa Ungra, War­sza­wa, No­wo­lip­ki Nr. 3.

Dni kil­ka upły­nę­ło od obia­du u pani Lizy, któ­rą brat za­czy­nał w naj­mniej­szych jej ru­chach i sło­wach śle­dzić z po­dejrz­li­wym nie­po­ko­jem i oba­wą, tak stan jej zdro­wia, du­cha i hu­mo­ru wy­da­wał mu się nad­zwy­czaj­nym. Przy­pi­sy­wał on to wpły­wo­wi kli­ma­tu i, cho­ciaż po­byt w Rzy­mie był dla nie­go do­syć po­nęt­nym, go­tów już po­świę­cić sie­bie, je­chał­by był z nią gdzie­kol­wiek­bądź, byle ją wi­dzieć uspo­ko­jo­ną. Szło mu wiel­ce o tę bied­ną sio­strę, do któ­rej był przy­wią­za­ny, a pra­gnął jej ży­cie osło­dzić, po tylu do­zna­nych go­ry­czach.

Daw­niej po­waż­na, smut­na i chłod­na, wpa­dła te­raz w ja­kiś stan ner­wo­wy, w któ­rym jej nig­dy daw­niej nie wi­dy­wał. Jaw­nem było, że nie wie­dzia­ła co po­cząć z sobą. Zry­wa­ła się wy­jeż­dżać gdzieś, a na­za­jutrz zno­wu chcia­ła tu dłu­żej po­zo­stać. Wcią­gu dnia jed­ne­go zmie­nia­ła kil­ka­kroć uspo­so­bie­nia; mó­wi­ła że jej tu do­brze, po­tem że­wy­żyć nie może. Na­prze­mian by­wa­ła to nie­zmier­nie we­so­łą i pra­wie roz­trze­pa­ną, co się jej nig­dy wprzód nie tra­fia­ło, to kwa­śną, nie­cier­pli­wą, mil­czą­cą. Brat od­gad­nąć jej nie umiał. Kil­ka razy śród roz­mo­wy sama się sprze­ci­wia­ła so­bie, a gdy jej brat ro­bił uwa­gi, ucie­ka­ła pra­wie roz­pła­ka­na. Fer­dy­nan­do nie po­zna­wał swej uko­cha­nej sio­strzycz­ki.

Na­resz­cie ośmie­lił się jej raz uczy­nić uwa­gę, że się ja­koś zmie­ni­ła bar­dzo. Roz­gnie­wa­ła się na nie­go, na­zwa­ła to przy­wi­dze­niem dzi­wacz­nem i łzy sta­nę­ły jej w oczach. Brat po­śpie­szył prze­pro­sić i tak się to skoń­czy­ło. Nic jed­nak wy­mów­ka nie po­mo­gła i hu­mor, ja­kim był, po­zo­stał.

Po­mi­mo za­pro­sze­nia, Wik­tor nie po­ka­zał się ry­chło. Obo­wiąz­ko­wy bi­let po­obied­ni zło­żył o tej go­dzi­nie, kie­dy Lizy w do­ma­nie było, co ją wi­docz­nie za­bo­la­ło. Nie po­ka­zał się też u księż­ny, a na­wet i pan Fer­dy­nand nig­dzie go nie spo­ty­kał.

Nie­cier­pli­wość i roz­draż­nie­nie pani Lizy ro­sły, brat już nie umiał ani ra­dzić na nie, ani śmiał ba­dać, bę­dąc od­pra­wia­ny z ni­czem. Jed­ne­go dnia wresz­cie za­py­ta­ła go, jak­by od nie­chce­nia, czy nie wi­dział gdzie "tego pana Wik­to­ra. "

– Nie, nig­dziem go nie spo­tkał – od­parł Fer­dy­nand – ale w tem nic nad­zwy­czaj­ne­go nie­ma; wia­do­mo że dzi­wak jest. Cza­sem ty­go­dnia­mi błą­dzi po Kam­pa­nii i oko­li­cach Rzy­mu sam je­den.

– Przez li­tość czy przez cie­ka­wość po­wi­nien­byś się przy­najm­niej do­wie­dzieć, co się z nim sta­ło – do­da­ła sio­stra, i jak­by się sama za­wsty­dzi­ła tej tro­skli­wo­ści zbyt­niej o nie­zna­jo­me­go, ob­ce­go czło­wie­ka, za­mil­kła za­ru­mie­nio­na.

Fer­dy­nand, nic na to nie od­po­wie­dziaw­szy, za­du­mał się moc­no. Po­dej­rze­nia jego na­bie­ra­ły co­raz więk­sze­go praw­do­po­do­bień­stwa.

– Co ona w tym dzi­wacz­nym czło­wie­ku mo­gła zna­leźć tak oso­bli­we­go? – py­tał się w du­chu. – Nie­po­ję­ta to rzecz!

Te­goż dnia, po­słusz­ny, po­szedł na Ba­bu­inę, Sta­ra Anun­zia­ta, u któ­rej miał szcze­gól­ne ła­ski, jako ład­ny chło­pak, bo sta­rzy lu­bią mło­dość kwit­ną­cą, na za­py­tan­te jego o Wik­to­ra, za­mach­nę­ła rę­ka­mi obie­ma po wło­sku.

– Nie­ma go, nie­ma! – rze­kła – ale czyż to pierw­szy raz? Cza­sem po dwa ty­go­dnie z do­ma­nie wy­cho­dzi, a po­tem jak ru­szy, to strach mnie bie­rze, czy mu się gdzie co złe­go nie sta­ło.

Po­trzą­sa­ła gło­wą.

– Nie mó­wił kie­dy po­wró­ci? – za­py­tał Fer­dy­nand.

– Che! che! che! – za­śmia­ła się sta­ru­cha. – Za­pew­ne! żeby on tez miał się komu spo­wia­dać z tego co po­cznie. Albo to on sam nie­bo­ra­cząt­ko wie, co się z nim ju­tro sta­nie?

Po­że­gnaw­szy uśmie­cha­ją­cą mu się sta­rusz­kę, Fer­dy­nand po­wró­cił do domu i zło­żył ra­port krót­ki, na któ­ry nie otrzy­mał od­po­wie­dzi. Póź­niej do­strzegł, że Liza przez resz­tę dnia była nad­zwy­czaj po­grą­żo­ną w so­bie i przy­bi­tą.

Pan Fer­dy­nand, choć nie­świa­do­my, po­zna­wał jed­nak, cze­mu wie­rzyć mu się nie chcia­ło, że coś tu być musi. Po­sta­no­wił więc na pró­bę pil­no­wać po­wro­tu Wik­to­ra i spro­wa­dzić go do sie­bie na­tych­miast, sko­ro się tyl­ko zja­wi.

– Smut­na­by była hi­sto­rya – mó­wił so­bie – bo to ja­kiś cy­gan. Ale nie­chże go Liza le­piej po­zna, to ła­twiej się zra­zi i roz­cza­ru­je… Zresz­tą je­śli jej ta fan­ta­zya choć na chwi­lę ma przy­nieść roz­ryw­kę, to nie­ma w tem nic złe­go.

Z prze­szło­ści wie­dział Fer­dy­nand, iż sio­strze, na­wet w wy­pad­ku fan­ta­zyi ja­kiej, żad­ne nie gro­zi­ło nie­bez­pie­czeń­stwo. Znał wiel­ką su­ro­wość jej za­sad i wie­rzył w nią, jak w ziem­skie­go anio­ła. Co ona chcia­ła i ro­bi­ła, nie mo­gło być na­gan­nem. Brat uzna­wał wiel­ką jej wyż­szość nad sobą i tam na­wet, gdzie rze­czy nie ro­zu­miał, go­tów był za­wsze śle­po speł­niać jej wolę.

Włó­cząc się na Ba­bu­inę i do Pe­pi­ty tak­że, pod po­zo­rem szu­ka­nia ar­ty­sty (cho­ciaż ta go zim­no i po­gar­dli­wie przyj­mo­wa­ła), miał na­osta­tek to szczę­ście, że schwy­cił pana Wik­to­ra, po­wra­ca­ją­ce­go wła­śnie do domu.

Za­stał go jesz­cze w za­py­lo­nej blu­zie, le­żą­ce­go na­wznak na so­fie i nie­sły­cha­nie znu­żo­ne­go. Anun­zia­ta, niby przy­pad­kiem, fa­wo­ry­ta swo­je­go wpu­ści­ła.

Zo­ba­czyw­szy go, Wik­tor ze­rwał się tro­chę znie­cier­pli­wio­ny, ale wpręd­ce się uspo­ko­ił.

– Wszy­scy się o pana do­py­ty­wa­li, wszy­scy­śmy się trosz­czy­li, co się to z wami sta­ło – zawo – łał, ser­decz­nie go wi­ta­jąc, Fer­nan­do. – Nie go­dzi­bo się tak nam de­zer­te­ro­wać. Sio­stra moja na­wet za­ga­dy­wa­ła mnie o pana kil­ka razy; księż­na Te­re­sa tak­że. Są­dzi­li­śmy, żeś się może na nas po­gnie­wał.

– Cóż zno­wu – roz­śmiał się z przy­mu­sem Wik­tor. – Zaco i poco miał­bym się gnie­wać, kie­dy­ście byli tak ła­ska­wi i uprzej­mi dla mnie? Pań­stwo – bo cho­re­go i skwa­szo­ne­go czło­wie­ka nie zna­cie. Mie­wam ta­kie na­pa­dy, w któ­rych po­trze­bu­ję dla orzeź­wie­nia się ci­szy, sa­mot­no­ści, włó­czę­gi. Na­ów­czas bio­rę kij i ru­szam w świat. Wiem że to jest rze­czą nie­przy­zwo­itą, ale ta­kim mnie już Bóg stwo­rzył, a ja się prze­ro­bić nie umiem.

– A za­tem niech bę­dzie, jak być musi – we­so­ło rzekł Fer­dy­nand. – Ale kie­dy was zła­pa­łem, to pro­szę ko­niecz­nie do nas dziś na her­ba­tę.

Wik­tor, mru­cząc, wy­ma­wiać się za­czął, ale Fer­dy­nand na­pa­stli­wie, po mło­de­mu, na­le­gał i wy­mógł na nim sło­wo.

Zdo­byw­szy je, rad bar­dzo po­śpie­szył do domu, sio­strze jed­nak nie po­wia­da­jąc nic, aby jej zro­bić nie­spo­dzian­kę. Był tego dnia tak im­per­ty­nenc­ko we­so­łym, że kil­ka razy za to burę ode­brał.

Po odej­ściu na­trę­ta, za któ­re­go wpusz­cze­nie bez za­py­ta­nia Anun­zia­ta wy­słu­cha­ła cier­pli­wie wy­mó­wek, po­ru­sza­jąc tyl­ko ra­mio­na­mi, Wik­tor wy­brał się na­przód zjeść coś do swej tra­to­ryi.

Tu Pe­pi­ta, z wło­ską ży­wo­ścią i po­ufa­ło­ścią kle­piąc go brud­ne­mi rącz­ka­mi po ra­mie­niu, na­pa­dła nań z gnie­wem i we­so­ło­ścią ra­zem, ła­jąc go, śmie­jąc się i przyj­mu­jąc jako zbłą­ka­ną owiecz­kę, po­wra­ca­ją­cą do domu.

Na tę sce­nę, za­pew­ne szu­ka­jąc go tak­że, nad­szedł hra­bia Fi­lip, nie­do­po­zna­nia bla­dy, za­chmu­rzo­ny, po­sęp­ny. Pod­szedł, zo­ba­czyw­szy Wik­to­ra, jak­by się moc­no ucie­szył, że go na­resz­cie po­chwy­cił, i za­czął do­py­ty­wać, co się z nim dzia­ło, iż nig­dzie ani go zo­ba­czyć, ani się o nim do­wie­dzieć było moż­na.

– Pa­nie hra­bio – ode­zwał się Wik­tor. – Wi­dzę że mnie pań­stwo te­raz tak samo myl­nie bie­rze­cie za sa­lo­no­we­go czło­wie­ka i próż­nia­ka, ja­ke­ście wprzód bra­li za ar­ty­stę. Ja je­stem eks­cen­tryk: lu­bię swo­bo­dę. Zni­kam i po­wra­cam na świat, gdy mi przyj­dzie fan­ta­zya.

Hra­bia się skrzy­wił, po­chy­lił ku nie­mu i za­py­tał ci­cho:

– A cóż? nie mia­łeś pan spo­sob­no­ści mó­wić z tą… ko­bie­tą, z tą pa­nią?

– Z kim?

– Z tą mnie­ma­ną ar­tyst­ką.

Wik­tor, któ­re­mu ona wy­szła z my­śli, te­raz ją so­bie do­pie­ro przy­po­mniał.

– Nie wi­dzia­łem jej – od­parł su­cho.

– Są­dzi­łem – cią­gnął da­lej hra­bia – że po na­szej ostat­niej roz­mo­wie bę­dziesz tak ła­skaw, w in­te­re­sie wła­snym tej nie­szczę­śli­wej, z nią po – mó­wić. Ona ta nie ma co ro­bić, a przy­zna­ję się, że mnie za­wa­dza i po­byt w Rzy­mie mi za­tru­wa.

– Ze mnie naj­gor­szy w ta­kim ra­zie po­śred­nik – od­parł Wik­tor zim­no. – Nie je­stem stwo­rzo­ny do spraw po­dob­nych.

Hra­bia Fi­lip rzu­cił się nie­cier­pli­wie.

– Do ja­kich spraw? – pod­chwy­cił, jak­by ura­żo­ny. – Żad­nej in­nej spra­wy w tem nie­ma, nad po­trze­bę oca­le­nia ko­bie­ty nie­do­świad­czo­nej, nie­opatrz­nej, dum­nej, a gło­wę ma­ją­cej prze­wró­co­ną, któ­ra…

– Hra­bie­mu za­wa­dza – śmie­jąc się, do­rzu­cił Wik­tor.

– To swo­ją dro­gą – od­parł Fi­lip. – O mnie zresz­tą mniej­sza, ale ona tu do ni­cze­go nie doj­dzie, chy­ba do ja­kiej osta­tecz­no­ści, do roz­pa­czy.

Wik­tor, jak­by dłu­żej już o tem mó­wić nie chcąc, cały się za­jął zja­da­niem ma­ka­ro­nu, przy­pra­wio­ne­go po ne­apo­li­tań­sku.

Hra­bia jed­nak nie ustę­po­wał, oka­zu­jąc co­raz wi­docz­niej­sze po­draż­nie­nie. Prze­gar­niał wło­sy na­prze­mia­ny i darł rę­ka­wicz­ki.

– Są­dzi­łem – rzekł wkoń­cu – że pan mi ze­chcesz przyjść w po­moc, dla oca­le­nia tej ko­bie­ty, któ­rą ja zna­jąc, wiem co jej gro­zić może. Speł­nił­byś pan, wierz mi, do­bry uczy­nek.

Wik­tor jadł już bez ape­ty­tu, ale z wiel­ką na­po­zór chci­wo­ścią, aby nie od­po­wia­dać. Chciał się uwol­nić od na­trę­ta i od po­sel­stwa.

Nie było to ła­twem, bo hra­bia, tę jed­nę ma­jąc dro­gę do wy­ko­na­nia tego, co so­bie za­mie­rzał, trzy­mał się upar­cie Wik­to­ra. Za­czął więc zno­wu na­le­gać, wma­wiać obo­wią­zek, pro­sić wkoń­cu, tak iż Wik­tor, rad nie­rad, od­po­wie­dział że przy zda­rzo­nej spo­sob­no­ści sta­rać się bę­dzie speł­nić ży­cze­nie hra­bie­go, nie obie­cu­jąc jed­nak ani po­śpie­chu, ani za­bie­ga­nia o tę spo­sob­ność.

Fi­lip, i tem już za­spo­ko­jo­ny, na­tych­miast go po­że­gnał.

– Wierz mi pan – do­dał, go­rą­co ści­ska­jąc jego rękę – speł­nisz uczy­nek do­bry i kro­ku tego nie bę­dziesz so­bie miał do wy­rzu­ce­nia.

Skoń­czy­ła się na­tem roz­mo­wa.

Wie­czo­rem Wik­tor, prze­isto­czo­ny na cy­wi­li­zo­wa­ne­go czło­wie­ka, ubra­ny sta­ran­nie, zja­wił się w sa­lo­nie pani Lizy, w chwi­li gdy ona się go wca­le nie spo­dzie­wa­ła.

Wpro­wa­dza­ją­cy go Fer­dy­nand zło­śli­wie i cie­ka­wie przy­pa­try­wał się wra­że­niu, ja­kie spra­wi zja­wie­nie się Wik­to­ra. Liza zbla­dła, zmie­sza­ła się, od­zy­ska­ła pręd­ko pa­no­wa­nie nad sobą, ale go­ścia przy­ję­ła zim­no.

Pod tym chło­dem, umyśl­nie przy­bra­nym, każ­dy inny, nie pan Fer­dy­nand, był­by się ła­two do­my­ślił wzru­sze­nia i wca­le in­a­czej oce­nił ten symp­to­mat. On pro­sto­dusz­nie wziął to za do­wód obo­jęt­no­ści.

Zu­peł­nie uspo­ko­jo­ny, rzekł sam do sie­bie: "Omy­li­łem się, nie­ma nic; ale bo tóż i być nie mo­gło. "

Zwy­kli go­ście co­dzien­ni opóź­ni­li się ja­koś dnia tego na Via Si­sti­na; Wik­tor usiadł i roz­mo­wa się roz­po­czę­ła.

Za­wią­za­ła się ona tak po­wsze­dnim try­bem, tak nic nie zna­czą­ca wpo­cząt­ku, iż Fer­dy­nand wy­szedł, by za­jąć się her­ba­tą. Ja­kież było jego po­dzi­wie­nie, gdy za­pow­ro­tem zna­lazł sio­strę sie­dzą­cą obok ar­ty­sty, w naj­żyw­szej z nim po­ufa­łej i we­so­łej roz­mo­wie. Twarz jej pro­mie­nia­ła, oczy były peł­ne bla­sku; od­młod­nia­ła na­gle, sta­ła się inną.

Fer­dy­nand i to za­no­to­wał, że Wik­tor sie­dział na swem miej­scu, któ­re za­jął był wcho­dząc, gdy Liza sama się do nie­go zbli­żyć mu­sia­ła, bo te­raz obok sie­dzia­ła.

Na Wik­to­rze, któ­ry wszedł po­mie­sza­ny, wi­dać już tyl­ko było oży­wie­nie nad­zwy­czaj­ne, wzru­sze­nie, któ­re go cał­kiem po­chła­nia­ło. Nie zda­wał się bro­nić na­wet wra­że­niu; cały był jak pod uro­kiem pięk­nej są­siad­ki.

Ten, któ­ry te­raz sie­dział zwró­co­ny do pani domu, tak nie był po­dob­nym do tego, któ­ry tu przed chwi­lą wszedł, jak­by z musu i prze­ciw woli, że Fer­dy­nand sta­nął na pro­gu, pa­trząc na obo­je i nic już nie mo­gąc zro­zu­mieć.

Nie umiał po­jąć, jak krót­ka chwi­la star­czyć im mo­gła na tak wiel­ką zmia­nę, na prze­bie­że­nie dro­gi tak dłu­giej. Był to dla nie­go cud, któ­re­go nie umiał so­bie wy­tłu­ma­czyć. Na­osta­tek wy­ło­żył to so­bie wy­ma­ga­nia­mi sa­lo­no­we­mi, kon­we­nan­sa­mi, któ­re zmu­si­ły go­spo­dy­nię domu i go­ścia do wza­jem­ne­go zbli­że­nia się i pew­nej po­ufa­ło­ści. To go nie­co uspo­ko­iło. Nie mógł przy­pu­ścić, aże­by na­gła ta zmia­na więk­sze mia­ła zna­cze­nie.

Wi­sto­cie zaś mia­ła ona zna­cze­nie wiel­kie… chwi­la była sta­now­czą. Liza ule­gła we­wnętrz­ne­mu gło­so­wi, któ­ry ją zmu­sił zbli­żyć się do Wik­to­ra. Wi­dząc się z nim samą, sta­ła się śmiel­szą, prze­mó­wi­ła i uczu­cie w gło­sie jej za­drga­ło. Wik­tor zo­stał po­ko­na­nym,

Star­czył ten mo­ment, tych kil­ka słów za­mie­nio­nych, by obo­je uwie­rzy­li w sie­bie i w ko­niecz­ność zbli­że­nia się. Ser­ca się tego de­spo­tycz­nie do­po­mi­na­ły.

W obej­ścia się Lizy z tym ob­cym wczo­raj a dziś już jak­by swo­im czło­wie­kiem, było coś bra­ter­skie­go, opie­kuń­cze­go, a ra­zem na­ka­zu­ją­ce­go. Czu­ła że pa­no­wać mu bę­dzie i że się jej dłu­żej nie po­tra­fi opie­rać. Po za ten cel do­pię­ty my­ślą nie się­ga­ła. Jaki mógł być ko­niec tego sto­sun­ku dziw­ne­go, nie śmia­ła na­wet ba­dać. Mu­sia­ło się stać, co było prze­zna­czo­nem: był to czło­wiek fa­tal­no­ścią dla niej wska­za­ny.

Wik­tor do­tąd wy­żej nad wszyst­ko ce­nią­cy swo­bo­dę, wy­rzekł się daw­ne­go bó­stwa… pod­dał się.

"Niech się dzie­je co chce – rzekł so­bie w du­chu. – Jak za wszyst­kie ży­cia ma­rze­nia, i za to za­pła­cić bę­dzie po­trze­ba, kto wie ja­kim kie­li­chem go­ry­czy; ale… tak chcia­ło prze­zna­cze­nie. "

Nie prze­mó­wi­li do sie­bie żad­nem sło­wem zna – czą­cem, któ­re­by ich zdra­dzi­ło; słów im nie było po­trze­ba, oczy i dźwięk gło­su star­czy­ły. Omy­lić się na ich zna­cze­niu nie mo­gli.

Gdy Fer­dy­nand, po­staw­szy w kąt­ku i po­pa­trzyw­szy na nich, od­szedł zno­wu za­du­ma­ny nad pro­ble­ma­tem, Liza szep­nę­ła po­śpiesz­nie, ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści bra­ta:

– Nie bądź­że pan tak dzi­ki, nie lę­kaj się tak lu­dzi i sto­sun­ków, a nie tłu­macz so­bie fał­szy­wie ich życz­li­wo­ści. Wierz mi pan, są ser­ca na świe­cie.

Wy­cią­gnię­tą rącz­kę chwy­cił Wik­tor, do ust ją nio­sąc za całą od­po­wiedź. Fer­dy­nand, wcho­dzą­cy wła­śnie, po­strzegł to i sta­nął po­mie­sza­ny. Ra­chu­by na kon­we­nan­se oka­za­ły się fał­szy­we; Liza tak była prze­ję­tą, że się na­wet nie za­wsty­dzi­ła bra­ta, nie za­ru­mie­ni­ła i nie od­da­li­ła od go­ścia na wi­dok wcho­dzą­cej księż­ny Te­re­sy. To, co czy­ni­ła, zda­ło się jej na­tu­ral­nem, ko­niecz­nem.

Wik­to­ra szczę­ście to cu­dow­nie prze­isto­czy­ło, zro­bi­ło z nie­go in­ne­go czło­wie­ka. Zni­kła wszel­ka jego nie­śmia­łość dzi­ka, nie­uf­ność i za­my­ka­nie się w so­bie.

Księż­nie, któ­ra żar­to­bli­wie za­czę­ła od wy­mó­wek za cy­gań­stwo i włó­czę­gę, od­po­wie­dział śmia­ło, że to już był wy­bryk ostat­ni i że przy­rze­ka po­pra­wę. To mó­wiąc, spoj­rzał na Lizę, a ta lek­ko gło­wą dała znak, oka­zu­jąc że go zro­zu­mia­ła.

Brat nie wy­cho­dził z osłu­pie­nia. Nig­dy jesz­cze sio­stry tak nad­zwy­czaj oży­wio­ną, szczę­śli­wą pra­wie nie wi­dział. Za­czy­nał się utwier­dzać w prze­ko­na­niu, że bądź­co­bądź, mia­ła fan­ta­zyą i że Wik­tor wpływ na nią wy­wie­rał nie­po­ję­ty.

Wkrót­ce po­tem zna­lazł się w sa­lo­nie i hra­bia Au­gust, a po nim za­raz na­de­szli księż­na Aha­swe­ra z po­etą.

Hra­bie­go tyl­ko Fi­li­pa bra­kło jesz­cze, na co się nikt nie uskar­żał.

Au­gust z tą sym­pa­tyą, jaką cią­gle oka­zy­wał Wik­to­ro­wi, zbli­żył się do nie­go, wy­rzu­ca­jąc mu iż tak dłu­go po­zba­wił ich swo­je­go to­wa­rzy­stwa.

– Ja na­tem stra­ci­łem naj­wię­cej – od­po­wie­dział Wik­tor pra­wie we­so­ło. – Ale czło­wiek jest na­ło­go­wym: wzię­ła mnie raz jesz­cze chęt­ka do włó­czę­gi, wró­ci­ła cy­gań­ska na­tu­ra. Po­sta­ram się ją zwy­cię­żyć.

– By­li­śmy tro­chę na­wet nie­spo­koj­ni o pana – rzekł Au­gust – bo po oko­li­cach Rzy­mu nie­zaw­sze bez­kar­nie błą­kać się moż­na.

– Tak jest – od­parł Wik­tor – ale w sta­rej blu­zie, z ki­jem, wy­glą­da­jąc na ar­ty­stę, przy któ­rym nad al­bum i ołó­wek wię­cej się spo­dzie­wać nie moż­na, cho­dzi się do­syć bez­piecz­nie.

Wtem zja­wił się hr. Fi­lip, któ­ry przy­wi­tał go­spo­dy­nię mniej ha­ła­śli­wie niż za­zwy­czaj, mil­czą­cy, co mu się rzad­ko tra­fia­ło. Z miną ja­kąś nie­swo­ja, sta­nął skrom­nie z boku, zda­jąc się za­ję­ty my­śla­mi, któ­re go od to­wa­rzy­stwa od­ry­wa­ły.

Zmia­na uspo­so­bie­nia była ude­rza­ją­cą. Nie miał tego wie­czo­ra ocho­ty ani się sprze­czać, ani tak bar­dzo lu­dzi sobą zaj­mo­wać.

Go­spo­dy­ni, przez li­tość, zbli­ży­ła się do nie­go i prze­mó­wi­ła słów kil­ka, któ­re on przy­jął obo­jęt­niej niż zwy­kle, skło­nił się i po­zo­stał roz­tar­gnio­ny ja­kiś, kwa­śny.

W kąt­ku Aha­swe­ra, tak­że dnia tego cich­sza, mniej roz­trze­pa­na, me­lan­cho­licz­na, słu­cha­ła szep­ta­nia swo­je­go na­dwor­ne­go po­ety, za­ję­te­go nią w tak ude­rza­ją­cy, moż­na­by po­wie­dzieć kom­pro­mi­tu­ją­cy spo­sób, iż go­ście od­wra­ca­li od nich oczy, aby nie wi­dzieć tego, co tak jaw­nie ob­ja­wiać się nie było po­win­no.

Wśród tego kół­ka, tak ro­ze­rwa­ne­go dziś, nie­spo­koj­ne­go, je­den Wik­tor był swo­bod­ny, oży­wio­ny, jak w domu. Księż­na Te­re­sa śle­dzi­ła jego kro­ki, ru­chy, sło­wa i zda­wa­ła się za­ję­ta roz­wią­zy­wa­niem no­wej dla sie­bie za­gad­ki.

Na pierw­szym wie­czo­rze u księż­ny Te­re­sy wszy­scy to po­strze­gli, że pod po­wło­ką zdzi­cza­łe­go ar­ty­sty, krył się czło­wiek na­wy­kły do do­bre­go to­wa­rzy­stwa, ob­ra­ca­ją­cy się w niem ze swo­bo­dą na­ro­dzo­ne­go do nie­go i spo­ufa­lo­ne­go. Te­raz da­le­ko jesz­cze wy­bit­niej po­twier­dza­ło to za­cho­wa­nie się Wik­to­ra na­tu­ral­ne, za­ra­zem swo­bod­nym hu­mo­rem ja­kimś i de­li­kat­no­ścią na­ce­cho­wa­ne. Przy pierw­szem wy­stą­pie­niu czuć jesz­cze było pew­ną sztyw­ność, po­wstrzy­my­wa­nie się, ostroż­ność; tego wie­czo­ra spa­dły oko­wy. Stał się in­nym; wi­dać było że się czuł szczę­śli­wy, a szczę­ście nie­tyl­ko spo­tę­go­wu­je siły, lecz czy­ni cza­sem aż do zu­chwal­stwa od­waż­nym.

Ten hu­mor p. Wik­to­ra na ni­kim nie uczy­nił ta­kie­go wra­że­nia, jak na hr. Fi­li­pie, któ­ry przed chwi­lą wi­dział go w tra­to­ryi po­sęp­nym, szorst­kim, na­chmu­rzo­nym.

Szczę­ście to, pro­mie­nie­ją­ce z twa­rzy Wik­to­ra, zda­wa­ło się go do roz­pa­czy do­pro­wa­dzać.

Od­cią­gnął na­bok hr. Au­gu­sta.

– Spójrz­cie, pro­szę – rzekł ci­cho – co to się z tym je­go­mo­ścią sta­ło? jak on tu w sa­lo­nie pani Lizy sze­ro­ko się i swo­bod­nie roz­po­ście­ra! Co za swa­da, dow­cip, we­rwa!

Mó­wiąc to, śmiał się szy­der­sko, zło­śli­wie. Hra­bia Au­gust od­parł su­cho i krót­ko:

– Dziś jest do­pie­ro jak być po­wi­nien, nie czu­je się skrę­po­wa­nym. Tem le­piej. Zy­skał na­tem.

Hra­bia Fi­lip za­milkł i od­szedł. Bo­la­ło go to.

Pra­wie toż samo po­strze­że­nie uczy­nił po­eta, udzie­la­jąc go na ucho Aha­swe­rze, ale z więk­szem po­dzi­wie­niem, niż zło­śli­wo­ścią. Jego to; za­miast od­strę­czać, za­chę­ci­ło do zbli­że­nia się ku try­um­fa­to­ro­wi. Pro­sił na to o po­zwo­le­nie księż­ny i otrzy­mał je. Zda­wa­ła się nie­co znu­dzo­ną nie­wy­czer­pa­nym pa­to­sem, któ­rym ją kar­mił.

Emil Ma­rya wstał i przy­su­nął się do roz­pra­wia­ją­ce­go żywo i we­so­ło Wik­to­ra.

– Wi­dzę – rzekł – ko­cha­ny ko­le­go, że osła­wio­ne po­wie­trze Kam­pa­nii rzym­skiej na was wy­war­ło szcze­gól­ny, a szczę­śli­wy sku­tek. Przy­nie­śli­ście z niej jak­by za­czerp­nię­te ży­cie nowe.

Wik­tor obej­rzał się na nie­go z pew­nym ro­dza­jem po­li­to­wa­nia.

– Tak – od­parł – są isto­ty jak ja dzi­wacz­nie stwo­rzo­ne, któ­re tam czer­pią ży­cie, gdzie inni śmierć znaj­du­ją. Ja, jak ba­wo­ły, co w ma­re­mach żyją, ma­la­ryą tu­czę się i upa­jam.

– To do­wo­dzi krzep­kiej na­tu­ry zwy­cięz­kiej, któ­rej wam za­zdrosz­czę – od­parł po­eta. – My, dzie­ci cy­wi­li­za­cyi sztucz­nej i wy­de­li­ka­co­nej, z ży­cio­daw­czej pier­si na­tu­ry pić na­wet nie umier­ny i nie mo­że­my.

– A! na­tu­ra! na­tu­ra! – prze­rwał Wik­tor z za­pa­łem, z ja­kim dziś mó­wił o wszyst­kiem. – Na­tu­ra, ko­cha­ny po­eto, jest to ogól­nik, któ­re­go zna­cze­nie bli­żej by okre­ślić na­le­ża­ło. Po­trze­ba do tak zwa­nej na­tu­ry po­wra­cać, od­ży­wiać się nią – to praw­da; ale wpa­dać, jak Ro­us­se­au, w bał­wo­chwal­stwo ja­kie­goś sta­nu na­tu­ry wy­ma­rzo­ne­go, któ­re­go nig­dy nie było, do­pro­wa­dza tak samo do po­ję­cia ży­cia sztucz­ne­go, jak zu­peł­ne od niej ode­rwa­nie się. Stan na­tu­ry wi­dzi­my u lu­dów dzi­kich. Za­ko­chać się w nim nie­po­dob­na, za­zdro­ścić go by­ło­by śmiesz­no­ścią. Stan ten cy­wi­li­za­cyi, któ­ry wy zo­wie­cie pro­duk­tem sztu­ki, jest prze­cież rów­nie w na­tu­rze czło­wie­ka, jak wszyst­ko co on two­rzy. Nad na­tu­rę wy­nieść się i z niej wyjść nie może. Na­tu­ral­nem jest wszyst­ko… na­wet sztu­ka.

Emil Ma­rya wiel­kie­mi oczy­ma spoj­rzał na mó­wią­ce­go, jak­by po­wąt­pie­wał, czy on istot­nie to mówi, co my­śli.

– Nie znaj­du­jesz więc – od­parł – że cy­wi­li­za­cya na krzy­we i błęd­ne we­szła dro­gi?

– To inne py­ta­nie – ode­zwał się Wik­tor. – Czło­wiek skłon­ny jest do prze­sa­dy na­wet w do­brem, któ­re umie do­pro­wa­dzić do ab­sur­dum; nie­mniej jed­nak dro­ga cy­wi­li­za­cyi nie­jest fał­szy­wą, jest je­dy­ną, jaką nam na­tu­ra sama wska­zu­je.

Chcieć po­wra­cać do dzi­ko­ści, pod po­zo­rem po­pra­wy i uzdro­wie­nia, by­ło­by naj­śmiesz­niej­szym błę­dem. Ja bar­dzo ko­cham na­tu­rę, ale poj­mu­jąc ją sze­ro­ko, sztu­ki z niej nie wy­łą­czam. Na­tu­rę trze­ba ujarz­mić i uczy­nić nam po­słusz­ną, a przy­najm­niej zmu­sić ją, by z nami żyła w zgo­dzie i była nam po­moc­ni­cą.

Po­eta stał na­marsz­czo­ny.

– Wy… wy – rzekł zim­no – je­ste­ście czło­wie­kiem mia­ry i roz­sąd­ku. Win­szu­ję wam tego, ale wszy­scy rów­nie Szczę­śli­wem uspo­so­bie­niem po­chwa­lić się nie mogą. Są sza­ły i roz­na­mięt­nie­nia…

– A, tak! są pięk­ne, cu­dow­ne, za­chwy­ca­ją­ce sza­ły – po­pra­wił się Wik­tor – są sny, z któ­rych bu­dzić się by­ło­by bo­le­snem i za­bój­czem. Kto śni i ma­rzy, szczę­śli­wy… niech się nie bu­dzi!

– Tak! śnij­my, marz­my, sza­lej­my, bądź­my "ro­zum­ni sza­łem, " jak się wy­ra­ził po­eta – wy­krzyk­nął Emil Ma­rya, przy­bie­ra­jąc pozę te­atral­ną i spo­glą­da­jąc ja­kie to wra­że­nie czy­ni­ło na Aha­swe­rze. – Rze­czy­wi­stość jest obrzy­dli­wą i strasz­ną!

Wik­tor słu­chał, nie za­prze­cza­jąc; wzrok jego roz­ma­rzo­ny tak­że błą­dził po sal­ce.

– Rze­kłeś że rze­czy­wi­stość jest obrzy­dli­wą i strasz­ną – wy­rwa­ło się sto­ją­ce­mu w ką­cie hr. Fi­li­po­wi z wy­ra­zem na­mięt­nym, któ­ry mu był nie­wła­ści­wy. – Na to okre­śle­nie zu­peł­nie się zga­dzam. Je­stem uczniem Schop­pen­hau­era i znaj­du­ję, że nad to ży­cie na­sze nie­ma nic głup­sze­go i nie­lo­gicz­niej­sze­go.

Sta­re rze­czy, wy­sza­rza­ne, da­le­ko od frank­furc­kie­go fi­lo­zo­fa daw­niej­sze – ode­zwał się hra­bia Au­gust. – Nie­skoń­cze­nie ła­twiej i w świe­cie i w dzie­łach sztu­ki wi­dzieć stro­ny ujem­ne, niż do­dat­nie, cho­ciaż umy­sły tak zwa­ne kry­tycz­ne ucho­dzą za coś wyż­sze­go. Do wi­dze­nia świa­tła, do­bra, pięk­no­ści, ta­jem­nych sił na­tu­ry, jej po­tęg, po­trze­ba być ob­da­rzo­nym wy­jąt­ko­wo pew­nym ro­dza­jem ja­sno­wi­dze­nia, któ­re jest tyl­ko udzia­łem wy­bra­nych. Oglą­da­nie tych ja­sno­ści jest jak­by wi­dze­niem ob­li­cza Bo­że­go, któ­re oglą­dać nie­każ­de­mu dano, gdy do po­strze­że­nia plam, ka­lectw, sła­bo­ści mamy wszy­scy zdol­ność wro­dzo­ną.

– Prze­czę temu! – ode­zwał się gwał­tow­nie hr. Fi­lip – prze­czę! ne­gu­ję!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: