- W empik go
Chore dusze. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook
Chore dusze. Tom 2: powieść w dwóch tomach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 281 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom II.
Warszawa.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
1881.
Дозволено цензурою
Βаршава, 16 Іюня 1880 года
Drukiem Józefa Ungra, Warszawa, Nowolipki Nr. 3.
Dni kilka upłynęło od obiadu u pani Lizy, którą brat zaczynał w najmniejszych jej ruchach i słowach śledzić z podejrzliwym niepokojem i obawą, tak stan jej zdrowia, ducha i humoru wydawał mu się nadzwyczajnym. Przypisywał on to wpływowi klimatu i, chociaż pobyt w Rzymie był dla niego dosyć ponętnym, gotów już poświęcić siebie, jechałby był z nią gdziekolwiekbądź, byle ją widzieć uspokojoną. Szło mu wielce o tę biedną siostrę, do której był przywiązany, a pragnął jej życie osłodzić, po tylu doznanych goryczach.
Dawniej poważna, smutna i chłodna, wpadła teraz w jakiś stan nerwowy, w którym jej nigdy dawniej nie widywał. Jawnem było, że nie wiedziała co począć z sobą. Zrywała się wyjeżdżać gdzieś, a nazajutrz znowu chciała tu dłużej pozostać. Wciągu dnia jednego zmieniała kilkakroć usposobienia; mówiła że jej tu dobrze, potem żewyżyć nie może. Naprzemian bywała to niezmiernie wesołą i prawie roztrzepaną, co się jej nigdy wprzód nie trafiało, to kwaśną, niecierpliwą, milczącą. Brat odgadnąć jej nie umiał. Kilka razy śród rozmowy sama się sprzeciwiała sobie, a gdy jej brat robił uwagi, uciekała prawie rozpłakana. Ferdynando nie poznawał swej ukochanej siostrzyczki.
Nareszcie ośmielił się jej raz uczynić uwagę, że się jakoś zmieniła bardzo. Rozgniewała się na niego, nazwała to przywidzeniem dziwacznem i łzy stanęły jej w oczach. Brat pośpieszył przeprosić i tak się to skończyło. Nic jednak wymówka nie pomogła i humor, jakim był, pozostał.
Pomimo zaproszenia, Wiktor nie pokazał się rychło. Obowiązkowy bilet poobiedni złożył o tej godzinie, kiedy Lizy w domanie było, co ją widocznie zabolało. Nie pokazał się też u księżny, a nawet i pan Ferdynand nigdzie go nie spotykał.
Niecierpliwość i rozdrażnienie pani Lizy rosły, brat już nie umiał ani radzić na nie, ani śmiał badać, będąc odprawiany z niczem. Jednego dnia wreszcie zapytała go, jakby od niechcenia, czy nie widział gdzie "tego pana Wiktora. "
– Nie, nigdziem go nie spotkał – odparł Ferdynand – ale w tem nic nadzwyczajnego niema; wiadomo że dziwak jest. Czasem tygodniami błądzi po Kampanii i okolicach Rzymu sam jeden.
– Przez litość czy przez ciekawość powinienbyś się przynajmniej dowiedzieć, co się z nim stało – dodała siostra, i jakby się sama zawstydziła tej troskliwości zbytniej o nieznajomego, obcego człowieka, zamilkła zarumieniona.
Ferdynand, nic na to nie odpowiedziawszy, zadumał się mocno. Podejrzenia jego nabierały coraz większego prawdopodobieństwa.
– Co ona w tym dziwacznym człowieku mogła znaleźć tak osobliwego? – pytał się w duchu. – Niepojęta to rzecz!
Tegoż dnia, posłuszny, poszedł na Babuinę, Stara Anunziata, u której miał szczególne łaski, jako ładny chłopak, bo starzy lubią młodość kwitnącą, na zapytante jego o Wiktora, zamachnęła rękami obiema po włosku.
– Niema go, niema! – rzekła – ale czyż to pierwszy raz? Czasem po dwa tygodnie z domanie wychodzi, a potem jak ruszy, to strach mnie bierze, czy mu się gdzie co złego nie stało.
Potrząsała głową.
– Nie mówił kiedy powróci? – zapytał Ferdynand.
– Che! che! che! – zaśmiała się starucha. – Zapewne! żeby on tez miał się komu spowiadać z tego co pocznie. Albo to on sam nieboraczątko wie, co się z nim jutro stanie?
Pożegnawszy uśmiechającą mu się staruszkę, Ferdynand powrócił do domu i złożył raport krótki, na który nie otrzymał odpowiedzi. Później dostrzegł, że Liza przez resztę dnia była nadzwyczaj pogrążoną w sobie i przybitą.
Pan Ferdynand, choć nieświadomy, poznawał jednak, czemu wierzyć mu się nie chciało, że coś tu być musi. Postanowił więc na próbę pilnować powrotu Wiktora i sprowadzić go do siebie natychmiast, skoro się tylko zjawi.
– Smutnaby była historya – mówił sobie – bo to jakiś cygan. Ale niechże go Liza lepiej pozna, to łatwiej się zrazi i rozczaruje… Zresztą jeśli jej ta fantazya choć na chwilę ma przynieść rozrywkę, to niema w tem nic złego.
Z przeszłości wiedział Ferdynand, iż siostrze, nawet w wypadku fantazyi jakiej, żadne nie groziło niebezpieczeństwo. Znał wielką surowość jej zasad i wierzył w nią, jak w ziemskiego anioła. Co ona chciała i robiła, nie mogło być nagannem. Brat uznawał wielką jej wyższość nad sobą i tam nawet, gdzie rzeczy nie rozumiał, gotów był zawsze ślepo spełniać jej wolę.
Włócząc się na Babuinę i do Pepity także, pod pozorem szukania artysty (chociaż ta go zimno i pogardliwie przyjmowała), miał naostatek to szczęście, że schwycił pana Wiktora, powracającego właśnie do domu.
Zastał go jeszcze w zapylonej bluzie, leżącego nawznak na sofie i niesłychanie znużonego. Anunziata, niby przypadkiem, faworyta swojego wpuściła.
Zobaczywszy go, Wiktor zerwał się trochę zniecierpliwiony, ale wprędce się uspokoił.
– Wszyscy się o pana dopytywali, wszyscyśmy się troszczyli, co się to z wami stało – zawo – łał, serdecznie go witając, Fernando. – Nie godzibo się tak nam dezerterować. Siostra moja nawet zagadywała mnie o pana kilka razy; księżna Teresa także. Sądziliśmy, żeś się może na nas pogniewał.
– Cóż znowu – rozśmiał się z przymusem Wiktor. – Zaco i poco miałbym się gniewać, kiedyście byli tak łaskawi i uprzejmi dla mnie? Państwo – bo chorego i skwaszonego człowieka nie znacie. Miewam takie napady, w których potrzebuję dla orzeźwienia się ciszy, samotności, włóczęgi. Naówczas biorę kij i ruszam w świat. Wiem że to jest rzeczą nieprzyzwoitą, ale takim mnie już Bóg stworzył, a ja się przerobić nie umiem.
– A zatem niech będzie, jak być musi – wesoło rzekł Ferdynand. – Ale kiedy was złapałem, to proszę koniecznie do nas dziś na herbatę.
Wiktor, mrucząc, wymawiać się zaczął, ale Ferdynand napastliwie, po młodemu, nalegał i wymógł na nim słowo.
Zdobywszy je, rad bardzo pośpieszył do domu, siostrze jednak nie powiadając nic, aby jej zrobić niespodziankę. Był tego dnia tak impertynencko wesołym, że kilka razy za to burę odebrał.
Po odejściu natręta, za którego wpuszczenie bez zapytania Anunziata wysłuchała cierpliwie wymówek, poruszając tylko ramionami, Wiktor wybrał się naprzód zjeść coś do swej tratoryi.
Tu Pepita, z włoską żywością i poufałością klepiąc go brudnemi rączkami po ramieniu, napadła nań z gniewem i wesołością razem, łając go, śmiejąc się i przyjmując jako zbłąkaną owieczkę, powracającą do domu.
Na tę scenę, zapewne szukając go także, nadszedł hrabia Filip, niedopoznania blady, zachmurzony, posępny. Podszedł, zobaczywszy Wiktora, jakby się mocno ucieszył, że go nareszcie pochwycił, i zaczął dopytywać, co się z nim działo, iż nigdzie ani go zobaczyć, ani się o nim dowiedzieć było można.
– Panie hrabio – odezwał się Wiktor. – Widzę że mnie państwo teraz tak samo mylnie bierzecie za salonowego człowieka i próżniaka, jakeście wprzód brali za artystę. Ja jestem ekscentryk: lubię swobodę. Znikam i powracam na świat, gdy mi przyjdzie fantazya.
Hrabia się skrzywił, pochylił ku niemu i zapytał cicho:
– A cóż? nie miałeś pan sposobności mówić z tą… kobietą, z tą panią?
– Z kim?
– Z tą mniemaną artystką.
Wiktor, któremu ona wyszła z myśli, teraz ją sobie dopiero przypomniał.
– Nie widziałem jej – odparł sucho.
– Sądziłem – ciągnął dalej hrabia – że po naszej ostatniej rozmowie będziesz tak łaskaw, w interesie własnym tej nieszczęśliwej, z nią po – mówić. Ona ta nie ma co robić, a przyznaję się, że mnie zawadza i pobyt w Rzymie mi zatruwa.
– Ze mnie najgorszy w takim razie pośrednik – odparł Wiktor zimno. – Nie jestem stworzony do spraw podobnych.
Hrabia Filip rzucił się niecierpliwie.
– Do jakich spraw? – podchwycił, jakby urażony. – Żadnej innej sprawy w tem niema, nad potrzebę ocalenia kobiety niedoświadczonej, nieopatrznej, dumnej, a głowę mającej przewróconą, która…
– Hrabiemu zawadza – śmiejąc się, dorzucił Wiktor.
– To swoją drogą – odparł Filip. – O mnie zresztą mniejsza, ale ona tu do niczego nie dojdzie, chyba do jakiej ostateczności, do rozpaczy.
Wiktor, jakby dłużej już o tem mówić nie chcąc, cały się zajął zjadaniem makaronu, przyprawionego po neapolitańsku.
Hrabia jednak nie ustępował, okazując coraz widoczniejsze podrażnienie. Przegarniał włosy naprzemiany i darł rękawiczki.
– Sądziłem – rzekł wkońcu – że pan mi zechcesz przyjść w pomoc, dla ocalenia tej kobiety, którą ja znając, wiem co jej grozić może. Spełniłbyś pan, wierz mi, dobry uczynek.
Wiktor jadł już bez apetytu, ale z wielką napozór chciwością, aby nie odpowiadać. Chciał się uwolnić od natręta i od poselstwa.
Nie było to łatwem, bo hrabia, tę jednę mając drogę do wykonania tego, co sobie zamierzał, trzymał się uparcie Wiktora. Zaczął więc znowu nalegać, wmawiać obowiązek, prosić wkońcu, tak iż Wiktor, rad nierad, odpowiedział że przy zdarzonej sposobności starać się będzie spełnić życzenie hrabiego, nie obiecując jednak ani pośpiechu, ani zabiegania o tę sposobność.
Filip, i tem już zaspokojony, natychmiast go pożegnał.
– Wierz mi pan – dodał, gorąco ściskając jego rękę – spełnisz uczynek dobry i kroku tego nie będziesz sobie miał do wyrzucenia.
Skończyła się natem rozmowa.
Wieczorem Wiktor, przeistoczony na cywilizowanego człowieka, ubrany starannie, zjawił się w salonie pani Lizy, w chwili gdy ona się go wcale nie spodziewała.
Wprowadzający go Ferdynand złośliwie i ciekawie przypatrywał się wrażeniu, jakie sprawi zjawienie się Wiktora. Liza zbladła, zmieszała się, odzyskała prędko panowanie nad sobą, ale gościa przyjęła zimno.
Pod tym chłodem, umyślnie przybranym, każdy inny, nie pan Ferdynand, byłby się łatwo domyślił wzruszenia i wcale inaczej ocenił ten symptomat. On prostodusznie wziął to za dowód obojętności.
Zupełnie uspokojony, rzekł sam do siebie: "Omyliłem się, niema nic; ale bo tóż i być nie mogło. "
Zwykli goście codzienni opóźnili się jakoś dnia tego na Via Sistina; Wiktor usiadł i rozmowa się rozpoczęła.
Zawiązała się ona tak powszednim trybem, tak nic nie znacząca wpoczątku, iż Ferdynand wyszedł, by zająć się herbatą. Jakież było jego podziwienie, gdy zapowrotem znalazł siostrę siedzącą obok artysty, w najżywszej z nim poufałej i wesołej rozmowie. Twarz jej promieniała, oczy były pełne blasku; odmłodniała nagle, stała się inną.
Ferdynand i to zanotował, że Wiktor siedział na swem miejscu, które zajął był wchodząc, gdy Liza sama się do niego zbliżyć musiała, bo teraz obok siedziała.
Na Wiktorze, który wszedł pomieszany, widać już tylko było ożywienie nadzwyczajne, wzruszenie, które go całkiem pochłaniało. Nie zdawał się bronić nawet wrażeniu; cały był jak pod urokiem pięknej sąsiadki.
Ten, który teraz siedział zwrócony do pani domu, tak nie był podobnym do tego, który tu przed chwilą wszedł, jakby z musu i przeciw woli, że Ferdynand stanął na progu, patrząc na oboje i nic już nie mogąc zrozumieć.
Nie umiał pojąć, jak krótka chwila starczyć im mogła na tak wielką zmianę, na przebieżenie drogi tak długiej. Był to dla niego cud, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Naostatek wyłożył to sobie wymaganiami salonowemi, konwenansami, które zmusiły gospodynię domu i gościa do wzajemnego zbliżenia się i pewnej poufałości. To go nieco uspokoiło. Nie mógł przypuścić, ażeby nagła ta zmiana większe miała znaczenie.
Wistocie zaś miała ona znaczenie wielkie… chwila była stanowczą. Liza uległa wewnętrznemu głosowi, który ją zmusił zbliżyć się do Wiktora. Widząc się z nim samą, stała się śmielszą, przemówiła i uczucie w głosie jej zadrgało. Wiktor został pokonanym,
Starczył ten moment, tych kilka słów zamienionych, by oboje uwierzyli w siebie i w konieczność zbliżenia się. Serca się tego despotycznie dopominały.
W obejścia się Lizy z tym obcym wczoraj a dziś już jakby swoim człowiekiem, było coś braterskiego, opiekuńczego, a razem nakazującego. Czuła że panować mu będzie i że się jej dłużej nie potrafi opierać. Po za ten cel dopięty myślą nie sięgała. Jaki mógł być koniec tego stosunku dziwnego, nie śmiała nawet badać. Musiało się stać, co było przeznaczonem: był to człowiek fatalnością dla niej wskazany.
Wiktor dotąd wyżej nad wszystko ceniący swobodę, wyrzekł się dawnego bóstwa… poddał się.
"Niech się dzieje co chce – rzekł sobie w duchu. – Jak za wszystkie życia marzenia, i za to zapłacić będzie potrzeba, kto wie jakim kielichem goryczy; ale… tak chciało przeznaczenie. "
Nie przemówili do siebie żadnem słowem zna – czącem, któreby ich zdradziło; słów im nie było potrzeba, oczy i dźwięk głosu starczyły. Omylić się na ich znaczeniu nie mogli.
Gdy Ferdynand, postawszy w kątku i popatrzywszy na nich, odszedł znowu zadumany nad problematem, Liza szepnęła pośpiesznie, korzystając z nieobecności brata:
– Nie bądźże pan tak dziki, nie lękaj się tak ludzi i stosunków, a nie tłumacz sobie fałszywie ich życzliwości. Wierz mi pan, są serca na świecie.
Wyciągniętą rączkę chwycił Wiktor, do ust ją niosąc za całą odpowiedź. Ferdynand, wchodzący właśnie, postrzegł to i stanął pomieszany. Rachuby na konwenanse okazały się fałszywe; Liza tak była przejętą, że się nawet nie zawstydziła brata, nie zarumieniła i nie oddaliła od gościa na widok wchodzącej księżny Teresy. To, co czyniła, zdało się jej naturalnem, koniecznem.
Wiktora szczęście to cudownie przeistoczyło, zrobiło z niego innego człowieka. Znikła wszelka jego nieśmiałość dzika, nieufność i zamykanie się w sobie.
Księżnie, która żartobliwie zaczęła od wymówek za cygaństwo i włóczęgę, odpowiedział śmiało, że to już był wybryk ostatni i że przyrzeka poprawę. To mówiąc, spojrzał na Lizę, a ta lekko głową dała znak, okazując że go zrozumiała.
Brat nie wychodził z osłupienia. Nigdy jeszcze siostry tak nadzwyczaj ożywioną, szczęśliwą prawie nie widział. Zaczynał się utwierdzać w przekonaniu, że bądźcobądź, miała fantazyą i że Wiktor wpływ na nią wywierał niepojęty.
Wkrótce potem znalazł się w salonie i hrabia August, a po nim zaraz nadeszli księżna Ahaswera z poetą.
Hrabiego tylko Filipa brakło jeszcze, na co się nikt nie uskarżał.
August z tą sympatyą, jaką ciągle okazywał Wiktorowi, zbliżył się do niego, wyrzucając mu iż tak długo pozbawił ich swojego towarzystwa.
– Ja natem straciłem najwięcej – odpowiedział Wiktor prawie wesoło. – Ale człowiek jest nałogowym: wzięła mnie raz jeszcze chętka do włóczęgi, wróciła cygańska natura. Postaram się ją zwyciężyć.
– Byliśmy trochę nawet niespokojni o pana – rzekł August – bo po okolicach Rzymu niezawsze bezkarnie błąkać się można.
– Tak jest – odparł Wiktor – ale w starej bluzie, z kijem, wyglądając na artystę, przy którym nad album i ołówek więcej się spodziewać nie można, chodzi się dosyć bezpiecznie.
Wtem zjawił się hr. Filip, który przywitał gospodynię mniej hałaśliwie niż zazwyczaj, milczący, co mu się rzadko trafiało. Z miną jakąś nieswoja, stanął skromnie z boku, zdając się zajęty myślami, które go od towarzystwa odrywały.
Zmiana usposobienia była uderzającą. Nie miał tego wieczora ochoty ani się sprzeczać, ani tak bardzo ludzi sobą zajmować.
Gospodyni, przez litość, zbliżyła się do niego i przemówiła słów kilka, które on przyjął obojętniej niż zwykle, skłonił się i pozostał roztargniony jakiś, kwaśny.
W kątku Ahaswera, także dnia tego cichsza, mniej roztrzepana, melancholiczna, słuchała szeptania swojego nadwornego poety, zajętego nią w tak uderzający, możnaby powiedzieć kompromitujący sposób, iż goście odwracali od nich oczy, aby nie widzieć tego, co tak jawnie objawiać się nie było powinno.
Wśród tego kółka, tak rozerwanego dziś, niespokojnego, jeden Wiktor był swobodny, ożywiony, jak w domu. Księżna Teresa śledziła jego kroki, ruchy, słowa i zdawała się zajęta rozwiązywaniem nowej dla siebie zagadki.
Na pierwszym wieczorze u księżny Teresy wszyscy to postrzegli, że pod powłoką zdziczałego artysty, krył się człowiek nawykły do dobrego towarzystwa, obracający się w niem ze swobodą narodzonego do niego i spoufalonego. Teraz daleko jeszcze wybitniej potwierdzało to zachowanie się Wiktora naturalne, zarazem swobodnym humorem jakimś i delikatnością nacechowane. Przy pierwszem wystąpieniu czuć jeszcze było pewną sztywność, powstrzymywanie się, ostrożność; tego wieczora spadły okowy. Stał się innym; widać było że się czuł szczęśliwy, a szczęście nietylko spotęgowuje siły, lecz czyni czasem aż do zuchwalstwa odważnym.
Ten humor p. Wiktora na nikim nie uczynił takiego wrażenia, jak na hr. Filipie, który przed chwilą widział go w tratoryi posępnym, szorstkim, nachmurzonym.
Szczęście to, promieniejące z twarzy Wiktora, zdawało się go do rozpaczy doprowadzać.
Odciągnął nabok hr. Augusta.
– Spójrzcie, proszę – rzekł cicho – co to się z tym jegomością stało? jak on tu w salonie pani Lizy szeroko się i swobodnie rozpościera! Co za swada, dowcip, werwa!
Mówiąc to, śmiał się szydersko, złośliwie. Hrabia August odparł sucho i krótko:
– Dziś jest dopiero jak być powinien, nie czuje się skrępowanym. Tem lepiej. Zyskał natem.
Hrabia Filip zamilkł i odszedł. Bolało go to.
Prawie toż samo postrzeżenie uczynił poeta, udzielając go na ucho Ahaswerze, ale z większem podziwieniem, niż złośliwością. Jego to; zamiast odstręczać, zachęciło do zbliżenia się ku tryumfatorowi. Prosił na to o pozwolenie księżny i otrzymał je. Zdawała się nieco znudzoną niewyczerpanym patosem, którym ją karmił.
Emil Marya wstał i przysunął się do rozprawiającego żywo i wesoło Wiktora.
– Widzę – rzekł – kochany kolego, że osławione powietrze Kampanii rzymskiej na was wywarło szczególny, a szczęśliwy skutek. Przynieśliście z niej jakby zaczerpnięte życie nowe.
Wiktor obejrzał się na niego z pewnym rodzajem politowania.
– Tak – odparł – są istoty jak ja dziwacznie stworzone, które tam czerpią życie, gdzie inni śmierć znajdują. Ja, jak bawoły, co w maremach żyją, malaryą tuczę się i upajam.
– To dowodzi krzepkiej natury zwycięzkiej, której wam zazdroszczę – odparł poeta. – My, dzieci cywilizacyi sztucznej i wydelikaconej, z życiodawczej piersi natury pić nawet nie umierny i nie możemy.
– A! natura! natura! – przerwał Wiktor z zapałem, z jakim dziś mówił o wszystkiem. – Natura, kochany poeto, jest to ogólnik, którego znaczenie bliżej by określić należało. Potrzeba do tak zwanej natury powracać, odżywiać się nią – to prawda; ale wpadać, jak Rousseau, w bałwochwalstwo jakiegoś stanu natury wymarzonego, którego nigdy nie było, doprowadza tak samo do pojęcia życia sztucznego, jak zupełne od niej oderwanie się. Stan natury widzimy u ludów dzikich. Zakochać się w nim niepodobna, zazdrościć go byłoby śmiesznością. Stan ten cywilizacyi, który wy zowiecie produktem sztuki, jest przecież równie w naturze człowieka, jak wszystko co on tworzy. Nad naturę wynieść się i z niej wyjść nie może. Naturalnem jest wszystko… nawet sztuka.
Emil Marya wielkiemi oczyma spojrzał na mówiącego, jakby powątpiewał, czy on istotnie to mówi, co myśli.
– Nie znajdujesz więc – odparł – że cywilizacya na krzywe i błędne weszła drogi?
– To inne pytanie – odezwał się Wiktor. – Człowiek skłonny jest do przesady nawet w dobrem, które umie doprowadzić do absurdum; niemniej jednak droga cywilizacyi niejest fałszywą, jest jedyną, jaką nam natura sama wskazuje.
Chcieć powracać do dzikości, pod pozorem poprawy i uzdrowienia, byłoby najśmieszniejszym błędem. Ja bardzo kocham naturę, ale pojmując ją szeroko, sztuki z niej nie wyłączam. Naturę trzeba ujarzmić i uczynić nam posłuszną, a przynajmniej zmusić ją, by z nami żyła w zgodzie i była nam pomocnicą.
Poeta stał namarszczony.
– Wy… wy – rzekł zimno – jesteście człowiekiem miary i rozsądku. Winszuję wam tego, ale wszyscy równie Szczęśliwem usposobieniem pochwalić się nie mogą. Są szały i roznamiętnienia…
– A, tak! są piękne, cudowne, zachwycające szały – poprawił się Wiktor – są sny, z których budzić się byłoby bolesnem i zabójczem. Kto śni i marzy, szczęśliwy… niech się nie budzi!
– Tak! śnijmy, marzmy, szalejmy, bądźmy "rozumni szałem, " jak się wyraził poeta – wykrzyknął Emil Marya, przybierając pozę teatralną i spoglądając jakie to wrażenie czyniło na Ahaswerze. – Rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną!
Wiktor słuchał, nie zaprzeczając; wzrok jego rozmarzony także błądził po salce.
– Rzekłeś że rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną – wyrwało się stojącemu w kącie hr. Filipowi z wyrazem namiętnym, który mu był niewłaściwy. – Na to określenie zupełnie się zgadzam. Jestem uczniem Schoppenhauera i znajduję, że nad to życie nasze niema nic głupszego i nielogiczniejszego.
Stare rzeczy, wyszarzane, daleko od frankfurckiego filozofa dawniejsze – odezwał się hrabia August. – Nieskończenie łatwiej i w świecie i w dziełach sztuki widzieć strony ujemne, niż dodatnie, chociaż umysły tak zwane krytyczne uchodzą za coś wyższego. Do widzenia światła, dobra, piękności, tajemnych sił natury, jej potęg, potrzeba być obdarzonym wyjątkowo pewnym rodzajem jasnowidzenia, które jest tylko udziałem wybranych. Oglądanie tych jasności jest jakby widzeniem oblicza Bożego, które oglądać niekażdemu dano, gdy do postrzeżenia plam, kalectw, słabości mamy wszyscy zdolność wrodzoną.
– Przeczę temu! – odezwał się gwałtownie hr. Filip – przeczę! neguję!