Chrzań te diety - ebook
Chrzań te diety - ebook
Jedzenie nie powinno i nie może wywoływać w nas ciągłego niepokoju i poczucia winy. W świecie, w którym jedzenie stało się fetyszem i rodzajem religii, a zaburzenia odżywiania są normą u kobiet i mężczyzn, warto ostudzić temperaturę. Ta książka uspokaja nastroje.
Autorki (znana dietetyczka i dziennikarka), biorą na warsztat mity dotyczące "właściwego odżywiania". Czy gluten naprawdę szkodzi? Dlaczego nie możemy schudnąć? Czy warto robić detoks?
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-088-5 |
Rozmiar pliku: | 9,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚPIJCIE SPOKOJNIE, JESTEŚCIE URATOWANI :)
Dieta – nie ma w moim życiu zawodowym dnia bez tego słowa. Niezależnie od tego, czy coś piszę, czy mówię w telewizji, czy rozprawiam w radio, czy tłumaczę pacjentom lub peroruję na wykładach, spotkaniach, konferencjach…
Dieta – słowo demon. Człowiek przez nie się spina, najeża i oblewa zimnym potem. Niestety, dieta chyba tylko w Polsce ma takie złe konotacje. Z doklejonym do niej przymiotnikiem ODCHUDZAJĄCA. Te słowa w duecie sprawiają, że myśli biegną ku skojarzeniom: niesmacznie, ale zdrowo, wyrzeczenia, ale dla sprawy, głód, ale szybko będą efekty, drogo, ale skutecznie, ekologicznie, ale dla spokoju sumienia. Do tego: „tylko na jakiś czas” oraz „i tak się nie uda”.
We wszystkich innych językach słowo to oznacza styl życia, a nie ascetyczne wizje głodzenia się wyniszczającego, niesmacznego, ale skutecznego (może, bo przecież nikt nie gwarantuje sukcesu). W imię marzeń stających się obsesją dnia codziennego. Zamroczeni hipnotycznie upragnioną wizją, nie zastanawiamy się, czym tak naprawdę są tej wizji reprezentacje: „sylwetka idealna”, „piękna cera”, „brak cellulitu”, „czyste tętnice”, „zdrowe jelita”. Czy naprawdę chcesz myśleć o sobie tak wyrywkowo i zrobić wszystko, by wyleczyć dietą zaskórnika na twarzy, zarazem doprowadzając się do anemii?
DIETA to filozofia egzystencji, sposób życia, coś, co będzie ci towarzyszyć do końca życia. I będziesz czuć się z nią dobrze. Nie będziesz o niej paranoicznie myśleć, obsesyjnie stosować nowych zaleceń opublikowanych w periodykach bądź przeczytanych na jednej ze stron internetowych. Będziesz jeść tyle, ile potrzebujesz, cieszyć się tym, co służy twojemu organizmowi. Sięgniesz po to, co daje ci siłę do działania, a wyeliminujesz i ograniczysz to, co ci nie służy. Ale nie dlatego, że ktoś „mądry” ci to powiedział, tylko dlatego, bo tak czuje twój organizm. Nie dlatego, że celebryta chwali się nową dietą. Dla niego może jest ona dobra (albo tak subiektywnie to ocenia), ale niekoniecznie taka będzie dla ciebie.
Nie musisz kopiować na własny użytek popularnych diet, które robią spustoszenie w wielu głowach, ale przede wszystkim żołądkach, aby dietetycy mogli cię po nich przywracać do zdrowia.
Jeśli chcesz być naprawdę mądry, zdrowy i odpowiedzialny za swoje życie, to jako dietetyk z całą odpowiedzialnością powiem ci jedno: „CHRZAŃ TE DIETY”. Bo to ty najlepiej wiesz, co jest dla ciebie dobre, a twój dietetyk pomoże ci to usystematyzować i sprawi, że czasem, gdy zjesz coś „niezdrowego” (choć ja nie znam takiego słowa), np. małe chipsy, pomyślisz sobie: „dobrze mi”, a głównym tematem twoich codziennych myśli będzie:
• jaką przeczytać książkę?
• na jaki film pójść z dziećmi do kina?
• co smacznego zrobić na niedzielny obiad?
• jak zrobić smaczny deser na babskie spotkanie?
Zbiór tych dietetycznych opowieści nie powstałby bez Krysi, znakomitej dziennikarki, ale przede wszystkim kobiety petardy, która wyłapuje potrzeby czytelnika i drąży je do samego sedna, by nikogo nie zostawić z poczuciem niedosytu.
Tak też powstała ta książka, połączenie mojej wiedzy, ale przede wszystkim zawodowego doświadczenia, z którego czerpałam najwięcej, i wiedzy Krysi, „żywieniowego detektywa”, która namierzyła przyczyny wielu obowiązujących mitów o jedzeniu i rozprawiła się z nimi, wspierając autorytetami. To kobieta, która nie zna kompromisów. Wyrzucą ją drzwiami, to wejdzie oknem, po to, by dociec prawdy i przedstawić ją wam w tej książce.
Śpijcie spokojnie, przybywamy z odsieczą :)Krystyna Romanowska
TE WSZYSTKIE (JEDZENIOWE) STRACHY
Dokładnie rok temu przeprowadzałam wywiad z kanadyjsko-amerykańską lekarką, specjalistką ds. naturalnego odżywiania. Po rozmowie popatrzyła na mnie uważnie i zapytała: „Jesz laktozę, gluten i cukier?”. A kiedy potwierdziłam, zwróciła się do swojego asystenta: „John, czy ty wiesz, że ona je laktozę, gluten i cukier!?”. Wzrok Johna powędrował ku mnie – żywieniowemu skansenowi – i jego brwi uniosły się ze zdziwienia, niedowierzania i dezaprobaty.
Uwierzcie – było to dla mnie trudnym przeżyciem. Pokonana dietetycznie, weszłam do hotelowej windy, popatrzyłam w lustrze na moją twarz pełną grzechów laktozowo-glutenowo-cukrowych (dodatkowo wyeksponowanych przez jaskrawe światło!). I powiedziałam sobie: „Koniec! Od dzisiaj moje życie ulegnie zmianie. Na sześć tygodni odstawiam te wszystkie produkty”.
W postanowieniu tym wytrwałam ok. 400 m. Podczas spaceru do przystanku tramwajowego zaczęłam myśleć, jak wcielić je w życie. Wyszło na to, że będę musiała spędzać w kuchni połowę życia, a na dodatek będę chodziła ciągle głodna. Dojechawszy do domu, wiedziałam już, że to nie dla mnie. A potem poznałam Agnieszkę i zrozumiałam, że nie mogę jeść dietetycznego stresu na śniadanie, obiad i kolację. Wy też nie możecie. Dlatego przeczytajcie tę książkę.Agnieszka Piskała
PROLOG, CZYLI NIE WSZYSCY JESTEŚMY EKSPERTAMI W SPRAWACH ŻYWIENIA
Nazywam się Agnieszka Piskała, jestem ekspertką ds. żywienia i nie boję się użyć tego określenia. W przeciwieństwie do większości ludzi piszących o zdrowym odżywianiu, wiem, o czym piszę.
Nie powiem ci, co i jak masz jeść, bo to ty jesteś ekspertem w swojej osobistej diecie. Ale dam ci wiele wskazówek, które wyprowadzą cię z żywieniowego chaosu. Bo prawdopodobnie w nim jesteś, i kiedy wchodzisz do supermarketu, myślisz sobie: „Przecież tu nie ma nic do jedzenia”. Nie będę cię zanudzała tabelkami wartości energetycznej, ba – nie podsunę ci nawet skserowanej kartki z codziennymi jadłospisami. Obalę większość żywieniowych mitów, pośmieję się (niezłośliwie) z tych, którzy przed weselem chcą w ciągu tygodnia schudnąć 10 kg, i opowiem ci, że wszystko, co powinieneś wiedzieć o swoim jadłospisie, masz zapisane w genach. Reszta jest uważnym słuchaniem swojego organizmu. Tylko tyle i aż tyle.
Czemu ja? Bo za mną stoi akademicki dyplom, żywienie to moja pasja, a do tych niebotycznych eksperckich zalet mam aktywny gen otyłości (zgodnie z nazwą predestynujący do tycia), więc wiem, o czym mówię! Piętnaście lat temu ukończyłam Wydział Nauk o Żywieniu Człowieka i Konsumpcji na warszawskiej SGGW i uzyskałam tytuł magistra inżyniera żywienia człowieka. W głowie miałam wyuczoną na pamięć piramidę zdrowego żywienia IŻŻ, opanowane do perfekcji oprogramowanie „Dieta”, oraz kilka teorii, a w kieszeni wspomniany już dyplom z oceną bardzo dobrą.
Dobrze, że byłam niezłą studentką. Bo już na początku mojej kariery zaczęły się schody. Skończyłam kurs diet coachingu. Wiedziałam, że droga do zmian w jadłospisie prowadzi przez głowę pacjenta. Potem przeszłam epizod żywienia onkologicznego dzieci (to bardzo zaniedbana dziedzina). Jednak, będąc mamą małego Jasia, trudno mi się było spotykać z rodzicami dzieci w jego wieku, chorującymi na nowotwór. Nie muszę wam tłumaczyć, dlaczego. Ostatni (jak dotąd) port, do którego dobiłam, to nutrigenetyka i nutrigenomika. Są to dyscypliny naukowe pozwalające indywidualizować zalecenia żywieniowe zgodnie z genotypem człowieka. To prawdziwe cudo: dietetyka XXI wieku! Co przede mną? Dalsza nauka, by dzięki niej skuteczniej pomagać tym, którzy szukają eksperckiej wiedzy dotyczącej żywienia, nadążającej za współczesnym światem.
A czego oczekuje od nas dzisiejszy świat w kwestiach żywienia, diet, kulinariów?
Obawiam się, że spodziewa się po nas nadążania za idealnymi sylwetkami celebrytów, ich wyretuszowanymi zdjęciami, stosowania się do nieskomplikowanych (albo właśnie straszliwie trudnych) przepisów z użyciem kaszy jaglanej, jarmużu i detoksów. I co tam jeszcze jest na topie. W księgarniach półki uginają się od bestsellerów dietetycznych. Ich autorami są aktorki miksujące w kuchni po to, żeby zwiększyć oglądalność swojego serialu. Sportsmenki, którym wydaje się, że rozmiar 36 predestynuje je do tego, żeby uczyć ludzi, jak zdrowo jeść. Modelki na emeryturze, z bujną bazylią na oknie, która została po ostatniej imprezie.
Jak rodzą się eksperci od żywienia? Właśnie tak. Przecież wszyscy musimy coś jeść. I każdy ma na ten temat coś do powiedzenia. Czy to modelka ze swoim wyjątkowym przepisem na „owsiankę”, czy piosenkarka z zielonym koktajlem. Statystycznie można ze swoimi mądrościami dotrzeć do grupy docelowej, ale czy faktycznie na tym to wszystko powinno polegać? Czy naprawdę wszyscy powinniśmy być ekspertami od wszystkiego? Dajmy szansę dietetykom mówić o żywieniu, lekarzom o leczeniu, architektom o projektowaniu, ogrodnikom o sadzeniu, a dziennikarzom o zbieraniu informacji i pisaniu.Krystyna Romanowska
CO MA EKSPERT WSPÓLNEGO Z INTERNETOWĄ BAŃKĄ FILTRUJĄCĄ?
Coraz więcej jest wśród nas „ekspertów”, a winę za to ponosi nośnik, który skądinąd powinien dostać dożywocie za rozpad więzi międzyludzkich, czyli Internet.
„Filter bubble” (informacyjna bańka filtrująca) – tak się nazywa zjawisko selektywnego doboru informacji (przede wszystkim w Internecie). Dzieje się tak, ponieważ dziennikarze sięgają w swoich wywiadach po osoby, które wypowiadały się w innych mediach i zdobyły już pewną popularność. Jako eksperci mają dostarczyć krótką, syntetyczną wypowiedź, pasującą do koncepcji programu czy gazety. W efekcie mamy w mediach do czynienia ze stałą grupą ekspertów, rzadko uzupełnianą o nowe nazwiska, wypowiadającą się w pewnej mierze w przewidywalny sposób – pisze socjolożka dr Lidia Stępińska-Ustasiak w pracy doktorskiej na temat ekspertów.
Jako dziennikarka wiem, że rzadko komu chce się szukać nowego eksperta, zwykle kontaktujemy się z kimś, kto już się na dany temat wypowiadał.
Jeżeli więc znana artystka jest ofiarą nieudanych operacji plastycznych, natychmiast staje się ekspertką od… nieudanych operacji plastycznych.
– Zadzwoń do Iksińskiego, on milion razy mówił o detoksie/depresji/wakacjach z dziećmi/końcu świata (niepotrzebne skreślić) – słyszy się codziennie w redakcjach. I dziennikarze tak robią, bo szybciej.
To zjawisko może się wydawać zupełnie niegroźne, ale bynajmniej takie nie jest. Zamykanie kręgu eksperckiego jest zamykaniem obiegu informacji. Innymi słowy, jeżeli za jedyną ekspertkę od depresji uznamy podróżniczkę, która „przeszła przez niemoc depresji i ty też możesz”, i nie będziemy rozmawiać o tej chorobie z lekarzami, fałszujemy rzeczywistość, co więcej szkodzimy ludziom, nie przekazując im rzetelnych, szerszych informacji. Ekspertów celebrytów dziennikarze nazywają w swoim żargonie „tymi, co to właściwie nie wiadomo co zrobili, ale wszyscy z nich korzystają”. Jak odróżnić celebrytę od prawdziwego eksperta? Po prostu jego opowieści się nie sprawdzają. Dlatego raczej nie poprawimy swojej wagi czy jakości życia, robiąc wszystko tak, jak powiedział zaproszony do programu ekspert celebryta. W telewizji można usłyszeć takie na przykład rozmowy: „Masz kogoś? No, tu jest Kowalska. Kowalska? Ja już rzygam Kowalską. To nie chcę. No to Iksiński. Nie, rzygam Iksińskim. Kogoś nowego. A, no to mam Nowak. A jak jeszcze ładna, no to dawaj ją” (cyt. za dr Lidia Stępińska-Ustasiak). Na szczęście ekspert celebryta traci wiarygodność nie tylko z tego powodu, że to, co mówi, nie pokrywa się z rzeczywistością. Sam fakt częstego pojawiania się w mediach w kontekście różnych tematów z czasem podważa zaufanie dziennikarza do niego.
Jak się uchronić przed wpływem fałszywych ekspertów? Słuchajmy tych z dorobkiem naukowym, nauczmy się uważnie filtrować strony internetowe z pozornie naukowymi informacjami (np. na temat glutenu są ich tysiące). Ocena wiarygodności źródła chroni nas przed wysłuchiwaniem herezji – w nauce publikacja wiarygodna to ta opublikowana w piśmie o wysokim tzw. impact factorze. Nasza ocena pochodzenia informacji powinna być przede wszystkim zdroworozsądkowa.
Na logikę – trenerka fitness nie może być psychoterapeutką, bo nie ma ku temu kwalifikacji, nawet najwspanialszy kucharz nie poradzi nam, w jakim banku wziąć kredyt (tu chyba w ogóle nie ma dobrego doradcy!), stylista nie odpowie na pytanie: „Co będzie dalej z życiem na naszej planecie?”, a piosenkarka-ekomama nie rozwieje wątpliwości dotyczących szczepienia dzieci. Dlatego jeżeli Agnieszka Piskała zapyta mnie, czy ma wypowiadać się w telewizji na temat szans rozwoju energetyki jądrowej – odradzę jej. A zresztą, i tak nie zapyta.Agnieszka Piskała
MOŻESZ JEŚĆ WSZYSTKO!
O podziale produktów spożywczych na „zdrowe” i „niezdrowe” słyszę od dawna. Ludzie pytają:
• Co jest zdrowe?
• Co jest niezdrowe i czego nie jeść?
• Które produkty jeść, a które całkowicie wykluczyć z diety?
• Czy naprawdę nie mogę jeść ciastek?
• Czy mogę czasem zjeść chleb ze smalcem?
Odpowiedź jest jedna: „Można jeść wszystko”. Trzeba tylko wiedzieć, w jakich ilościach, kiedy, w jakich okolicznościach i oczywiście, jakiej jakości jest produkt. Pamiętajmy o kluczowej informacji, a właściwie definicji produktu spożywczego. Otóż produkt spożywczy to coś, co zostało dopuszczone jako dozwolone do obrotu w przemyśle spożywczym i nie może zagrażać zdrowiu i życiu konsumenta. Niezależnie od tego, czy to jest jogurt, bułka, wafel, chipsy czy mieszanka warzyw.
Nie lubię powszechnego deprecjonowania niektórych produktów i powtarzania:
• Słodycze to zło!
• Chipsy to zło!
• Zupa w torebce to zło!
• Mrożona pizza to zło!
Nie ma złych produktów, jest tylko zła dieta. Nawet kiedy spojrzymy na piramidę zdrowego żywienia, zobaczymy, że każdy produkt może mieć miejsce w zbilansowanej diecie, o ile jest spożywany w odpowiednim czasie i w odpowiedniej ilości.
Kiedy możemy jeść słodycze?
Kiedy jesteśmy na wycieczce w górach, nasze dziecko jest przed lekcją wychowania fizycznego, student czeka na trudny egzamin. Zjedzenie małej porcji słodyczy jest w tych przypadkach absolutnie uzasadnione. Szybki wzrost poziomu glukozy we krwi ułatwia pracę mózgu, usprawnia pracę mięśni. Więc czy faktycznie słodycze w każdej sytuacji to zło? Wszystko zależy od kontekstu i wielkości porcji.
Ale ważna uwaga! Baton w rozmiarze XXL w sensie smakowym, nie kalorycznym, przyniesie taki sam efekt, jak ten w rozmiarze XS.
A trzeci kawałek czekolady smakuje przecież tak samo jak ten pierwszy, więc czy trzeba zjeść trzy kawałki?
Mój syn jest zapalonym kibicem piłki nożnej. Raz na jakiś czas, podczas Ligi Mistrzów, słyszę: „Mamo, zrobisz nam taki prawdziwy wieczór kibica?”. Serwując plasterki z cukinii i pałeczki z marchewki oraz podając chłopcom napar z rumianku i mięty, mogłabym już więcej nie zobaczyć deskorolek w przedpokoju. Nie mówiąc o tym, że mój Jaś byłby klasowym outsiderem. Dlatego sięgam do szafki po popcorn, wlewam olej do garnka, wsypuję ziarenka i czekam na pyk-pyk. Wyjmuję colę z lodówki i może nawet dodaję w miseczce kolorowe żelki. Chipsy wjechały jako pierwsze.
Jeśli raz na jakiś czas zjemy te przysłowiowe „niezdrowe” produkty, to nic się w naszym życiu nie zmieni.
A co z produktami zdrowymi?
Czy rzeczywiście możemy jeść je „na bogato”? Czy jeżeli tych zdrowych zjemy więcej, to efekt „wow, ale schudłaś!” będzie szybszy? Niestety, nie. Nawet najzdrowszy produkt jedzony w dużych ilościach nie wpływa korzystnie na zdrowie. Każdy wie (nie każdy lubi), jak wygląda i smakuje jogurt naturalny. Ale jogurt słynie z dobrodziejstwa łatwo przyswajalnego białka, ma dużo wapnia potrzebnego kościom. Dodatkowo bakterie probiotyczne usprawniające pracę przewodu pokarmowego. Jest lekkostrawny, niskoenergetyczny. Słowem: żywieniowy majstersztyk. O ile zjemy jeden dziennie. A nie siedem. Jeśli zjemy zbyt dużo produktów bogatych w białko (a jogurt naturalny niewątpliwie taki jest), to z jednej strony bardzo podkręcimy metabolizm, ale z drugiej strony dostarczymy organizmowi za wiele białka. To pociągnie za sobą np. duże obciążenie naszych nerek.
Moda na diety wysokobiałkowe mąci w głowach i umysłach, a przede wszystkim w metabolizmie wielu osób. Słynna i niesławna dieta Dukana przysporzyła mi wielu poszkodowanych pacjentów z niewydolnością nerek i kwasicą metaboliczną. Dziwili się: przecież jedli zdrowe produkty, a teraz są chorzy! Oczywiście, produkty bogate w białko ułatwiają chudnięcie. Łatwiej jest organizmowi „pociąć” skrobię na pojedyncze cząsteczki glukozy, niż w bardziej zaawansowanym procesie fizykochemicznym przerobić białko na aminokwasy, a potem na energię dla organizmu. Dlatego tak wiele osób zmieniło dietę na wysokobiałkową, bo wymagała dużych pokładów wewnętrznej energii, bez poczucia głodu, a z uczuciem „mniejszych spodni dnia następnego”. Założenie (z biochemicznego punktu widzenia) bardzo słuszne. Największe zniszczenia w organizmie powodują produkty uboczne trawienia białek, o których nikt nie miał odwagi pisać. Jeśli nie wiesz, jak modyfikować swój jadłospis, zobacz, co proponuje Instytut Żywności i Żywienia i rekomendowana przez niego nowa piramida zdrowego żywienia. Oczywiście każdy z nas jest inny, ale – co do zasady – nie można bez skutków ubocznych produktów mlecznych i nabiałowych z samego szczytu sprowadzić do podstawy piramidy. W tym wypadku mniej znaczy po prostu mniej.
Co z kolejną dietą, która doprowadza mnie do białej gorączki? Z jadłospisem zakładającym, że owoce można jeść jedynie do godziny 12.00?
Podobno nie wolno ich jeść po południu, a po godzinie 18.00 zagraża to naszemu życiu! Czy spotkaliście osobę, która dokonałaby żywota z powodu zjedzenia owocu po godzinie 12.00 albo po 18.00? Pomijam przy tym te, które w ramach odchudzania przez cały dzień nic nie jedzą, a wieczorem w stanie wilczego głodu szukają zdrowego rozwiązania i zjadają, wyciskają, miksują albo „sokowirują” nieobliczalne ilości zdrowych warzyw i owoców.Krystyna Romanowska
JEDZENIE A SEKS
– mówi Paweł Droździak, psychoterapeuta
Na naszych oczach powstała cywilizacja opętana obsesją jedzenia. Albo powstrzymywania się od jedzenia. Albo zjadania tych albo innych pokarmów, pozbywania się tłuszczu. Jesteśmy przytłoczeni programami kuchennymi i restauracyjnymi, w których godzinami rozprawia się o tym, co można zjeść i czy będzie smaczne?
Nie wydaje się Panu, że mamy do czynienia z czymś dziwnym w zakresie żywienia?
Jeżeli chcemy to zrozumieć, musimy zauważyć, że jedzenie jest formą podążania za instynktem. Nasz stosunek do jedzenia ma więc związek z naszym stosunkiem do instynktów.
Skomplikowane…
Nie, całkiem proste. Przez całe wieki kultura uczyła ludzi powstrzymywania jednego z silniejszych popędów – popędu seksualnego. Wypieranie, przemilczanie, sublimowanie, zaprzeczanie i prześladowanie tej siły w człowieku przybierało różne formy, inne nieco dla mężczyzn i inne dla kobiet.
Kobietom stawiano tu wymagania o wiele poważniejsze. Nie wystarczało powtrzymać popęd okresowo. Należało praktycznie wcale go nie mieć.
Najlepiej, żeby kobiety udawały, że nie wiedzą, o co chodzi.
Tak. Mają być nieświadome, a gdy mężczyzna inicjuje seks, mają być tym kompletnie zaskoczone. Przyzna pani, że to trudne zadanie, ale kobiety potrafiły mu sprostać. Przez wiele wieków wykształciły ambiwalentny stosunek do własnego popędu. Przybierał on różne formy: zakazana przyjemność, wstydliwy chichot. Często, gdy pragnienie stawało się niepowstrzymane i niepojęte, dawały mu upust. Potem musiały się zmierzyć z poczuciem winy, strachu i ciężkiej pokuty. Aż do kolejnego paroksyzmu ulegania „pokusie”. Wszystko to naznaczyło kobiecy stosunek do własnej seksualności na wiele, wiele wieków.
I dziś nagle to znikło.
Właśnie. Dosłownie w ciągu kilkudziesięciu lat kultura zanegowała wszystkie te wymogi, nie tylko uznając je za nieuzasadnione, ale wręcz je ośmieszając. Ale w przyrodzie nic nie ginie, a przyzwyczajenie bywa drugą naturą. Ten wewnętrznie sprzeczny stosunek do własnych popędów został dziś przeniesiony z instynktu seksualnego (gdzie żadne zakazy już nie obowiązują) na popęd głodu. I dlatego tutaj mamy teraz ideę „brudu”, „grzechu”, „szkodliwej przyjemności”. Do tego możemy dodać wiele mechanizmów ukrywania i zaprzeczania, gdy robi się to, na co przychodzi ochota.
Na przykład zjada się chipsy lub czekoladki. I myśli o gastronomicznym piekle.
Nie ma już „czystości” w dawnym, seksualnym sensie, jest jednak „czystość” w sensie „czystego jedzenia” – pozbawionego winy, nadmiernej, a więc nielegalnej przyjemności i wszelkich niecnych domieszek. Dlatego ludzie dzielą jedzenie na zdrowe i niezdrowe, jak kiedyś dzielili kobiety na czyste i nieczyste. I wokół nas robi się coraz więcej grup skupionych na tym albo innym aspekcie diety, które całkiem jawnie przypominają już sekty.
Czy to znaczy, że jeżeli ktoś ma kłopoty z jedzeniem, to coś jest nie tak z jego seksualnością?
W dietetyzmach powtarza się pewien schemat – jest impuls zjadania czegoś, który należy powstrzymać, i „czystość” uzyskiwana dzięki wstrzemięźliwości. Jest też obecny jakiś rodzaj szatana – koncerny żywnościowe, koncerny produkujące produkty GMO (ang. genetically modified organism), cukier jako taki, który podstępnie nas kusi. Jak zły wilk w bajce o Czerwonym Kapturku. Kiedy powstrzymamy impuls, pójdziemy drogą wyrzeczenia – uzyskamy czystość (duchową i fizyczną) oraz niezależność. A także satysfakcję ze skutecznej samokontroli. Kobieta jest głodna i chce tylko coś schrupać w drodze biegiem do autobusu, zbliża się do wilka z pytaniem: „A czemu masz takie wielkie uszy?”, a tu bach – zjadła konserwant. Bo wilk wcale nie jest babcią, a zdrowe jedzenie nie jest zdrowe. I nic już nie będzie takie jak wcześniej.
W przypadku jedzenia i seksu nie chodzi ani o jedzenie, ani o seksualność. Chodzi o konflikt między pragnieniem a wyrzeczeniem. Między „brudem” a „czystością”. O satysfakcję z kontroli. Bo to ona – samokontrola – ma nas oczyszczać. Cierpienie, wyrzeczenia, które potrafimy znieść. Być może wyrzeczenia tak mocno wrosły w fundamenty kulturowej konstrukcji „kobiecości”, że kiedy odczepiono od niej seks, musiało się w jego miejsce pojawić coś innego. Jedzenie jest idealne, bo wszyscy musimy przecież jeść i zawsze się dokonuje jakiegoś wyboru.
Jak nie ulec pokusie zrobienia z jedzenia fetyszu?
Ciekawie brzmi początek pytania: „jak nie ulec pokusie” w kontekście całości naszej rozmowy. My, oczywiście, nie możemy wpływać świadomie na to, na jakim punkcie będziemy zakręceni. Po prostu pewnego dnia nasza psychika odkrywa, że coś się stało dla niej ważne, czy nawet kluczowe, i tyle. I nie możemy tak po prostu postanowić, że to ma przestać być dla nas istotne. Człowiek w taki sposób nie steruje zawartością własnej głowy. Jeśli odkrywamy, że jedzenie stało się dla nas fetyszem, to poradziłbym się temu poprzyglądać. Zastanowić, dlaczego tak się dzieje w kontekście całego życia, naszych relacji z innymi ludźmi, ze światem. To ważniejsze niż podjęcie decyzji typu: „będę się na tym koncentrować jeszcze bardziej”, albo „natychmiast z tym kończę”. Tak to nie działa.Agnieszka Piskała
JAK Z NIEZDROWEGO ZROBIĆ ZDROWE?
Są sposoby na odczarowywanie mniej zdrowych pokarmów i robienie z nich bardzo zdrowych.
Jesteśmy w stanie przygotowywać sobie, a przede wszystkim naszym (wybrednym) dzieciom zdrowsze wersje tych „niezdrowych” propozycji ze sklepowej półki. Oraz na odwrót: da się zrobić smaczne i zdrowe produkty, które wyjściowo były niezdrowe.
Ty lub Twoje dziecko lubicie jogurty owocowe – zobacz w składzie, ile jest jogurtu, a ile cukru i aromatów owocowych. Jeśli nie umiesz przekonać dziecka do jedzenia jogurtów naturalnych z pokrojonymi owocami, to zrób zdrowszą wersję. Po prostu połącz pół na pół przesłodzony jogurt „owocowy” z jogurtem naturalnym. Dziecko zje swój ulubiony jogurt, w ulubionym opakowaniu, ale znacznie zdrowszy.
Biała bułka (kajzerka), kto jej nie lubi? Niestety, produkowana jest na bazie oczyszczonej mąki dostarczającej skrobi, a nie ważnego w naszej diecie błonnika. Co więc możemy zrobić, aby odczarować „niezdrowość” bułki? Należy dostarczyć błonnik w innych produktach. Oprócz sera lub wędliny, napakuj do kanapki z białej kajzerki warzyw: kawałki pomidora, sałaty, rzodkiewek, cykorii, papryki (na bogato!). Warzywa sprawią, że kanapka nie tylko będzie pysznie wyglądać, pysznie smakować, ale będzie też świetnie działać na jelita. Jeśli wiesz, że lubisz coś, co nie do końca wpisuje się w zdrową, prawidłowo zbilansowaną dietę, to przynajmniej okraś ją czymś zdrowym.
Czy produkty niezdrowe da się przyrządzić smacznie i zdrowo? Choć dzieci najbardziej na świecie lubią frytki, hamburgery, pizze, kebab, nasze życie nadal może być względnie zdrowe i nie umrzemy na szkorbut, ponieważ są zdrowsze warianty tych potraw.
Robiąc domowego hamburgera, używaj najlepszej jakości mięsa wołowego (doskonałe źródło białka i żelaza), grilluj je na patelni grillowej lub na grillu elektrycznym. Zamiast białej bułki, można kotlet włożyć do grahamki, a oprócz keczupu dodać warzywa: sałatę, ogórek kiszony, cebulę, paprykę.
A „zdrowa pizza”? Czy pizza nie może być zdrowa, ponieważ jest pizzą? A co, jeśli zrobimy cienkie ciasto, zmieszamy pół na pół mąki pszenną i żytnią razową, a na wierzch położymy zdrowe dodatki: sos pomidorowy, warzywa, chudą wędlinę, tłustą rybę i troszkę żółtego sera z dużą ilością oregano? Uzyskamy w ten sposób efekt smakowy porównywalny z klasyczną pizzą. A efekt żywieniowy będzie niewspółmierny do „pustych kalorii”, które dostarcza nam masowej produkcji pizza w restauracji.Agnieszka Piskała
DETOKS TO TWÓJ WRÓG
Kiedyś było mało restrykcyjnie. W poczytnych periodykach dla kobiet pisano: „jedz nowalijki, zaprzyjaźnij się z warzywami i owocami”. Potem zaczął się prawdziwy hardcore:
• Dzień owocowo-warzywny,
• Przez trzy dni wyłącznie warzywa,
• Tydzień na sokach i smoothie,
• Zielone koktajle – hit z Hollywood,
• Grycanki na detoksie z wody z pieprzem cayenne.
Po te najbardziej spektakularne, czyli:
• płukanie jelit,
• kilkudniowa głodówka oczyszcza umysł i ciało.
Nie mam nic przeciwko temu, aby jedząc więcej owoców i warzyw, zrobić organizmowi wiosenne oczyszczenie. Ale słowo „detoks” zaczęło przyjmować coraz bardziej inwazyjne formy. Kto pamięta, że kiedyś oznaczało po prostu odtrucie organizmu po alkoholu i narkotykach? Dzisiaj znalazło szerokie zastosowanie. I występuje z różnymi przymiotnikami, tworząc nowe detoksowe objawienia. Detoks może być jaglany, owocowy, warzywny, alkaliczny, zupowy, błyskawiczny, jedno-, pięcio-, dziesięciodniowy, sokowy, cukrowy, wiosenny (plus pozostałe pory roku), styczniowy (plus pozostałe miesiące), poniedziałkowy (plus pozostałe dni tygodnia), tybetański (plus pozostałe regiony świata), kobiecy, męski, kolorowy, zdrowy, wątrobowy (plus pozostale organy). Warto „oczyścić się” przed ślubem, przed wakacjami i w innych istotnych okolicznościach.
Czy jednak faktycznie tak bardzo nasz organizm potrzebuje detoksu, czyli odtrucia?
Wielu rozsądnych i kompetentnych specjalistów ds. żywienia kwestionuje uniwersalną potrzebę detoksu dla wszystkich. Jeśli człowiek normalnie funkcjonuje, nie choruje, ma urozmaiconą, codzienną dietę, czuje się dobrze, ma energię do działania, to nie wymaga żadnego detoksu. Każdy organizm radzi sobie z toksynami tak samo i nie należy szukać dodatkowych metod, aby ten proces usprawniać. Nie trzeba mu w żaden sposób pomagać, a już na pewno nie metodami drastycznymi. Oczywiście, głównym utylizatorem toksyn jest wątroba, która czasem radzi sobie lepiej, a czasem gorzej. By dopomóc jej w utylizacji toksyn, należy odpowiednio ją wesprzeć. Jeśli dieta bogata jest w warzywa, owoce, produkty pełnoziarniste, nie potrzebujemy żadnego dodatkowego wsparcia. Nie pozwólmy, aby wmawiano nam, że trzeba nam superoczyszczenia. Jeśli wasz organizm codziennie lub co drugi dzień wydala niepotrzebne resztki pokarmowe, to oficjalnie was to zwalnia z obowiązku detoksu.
Większość osób uważa, że ich przewód pokarmowy nie działa tak, jak należy (trzeba na coś/kogoś zwalić winę). Ludzie myślą: „przecież to nie moja wina, to wina złych produktów/ producentów, którzy codziennie nas trują”. Oczywiście: nasza dieta jest uboga w warzywa i owoce. Zalecenia Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), rekomendują jedzenie warzyw i owoców pięć razy dziennie, a przeciętny Polak (z ziemniakami) zjada porcję warzyw raz na dwa dni. Dlaczego w ostatnich pięciu latach wzrosła zachorowalność na nowotwory jelita grubego i odbytnicy? Bo nie lubimy warzyw. Naszą dietę wypełniają produkty z oczyszczonej mąki, np. białe pieczywo, makaron, naleśniki, placki, kluski, pierogi, które potrafią zalegać w naszych jelitach kilka dni, powodując stany zapalne, nadżerki, polipy, nowotwory. Czy nie możemy ich jeść? Możemy, raz na jakiś czas, przede wszystkim sięgając po razowiec, kasze, makarony razowe, warzywa, owoce.
Detoks to tylko chwyt marketingowy, by sprzedać więcej blenderów. Blenderów do smoothie, wyciskarek do owoców, oczyszczającej jelita spiruliny, czochrających jelita otrębów, no i najmodniejszych ostatnimi czasy „turnusów oczyszczających”.
Nic dziwnego, że ludzie namawiają innych do detoksu. To bardzo dobry interes. Zaprasza się gości za niemałe pieniądze, każe im odpoczywać, medytować, nawiązać kontakt ze swoim wewnętrznym „ja”. Do tego homeopatyczne ilości pożywienia (jedz mało, płać dużo), nieurozmaiconego. Chodzi wszak o oczyszczenie organizmu, nie można więc nadwyrężać przewodu pokarmowego nadmierną ilością jedzenia. Na kolację: zmiksowany jarmuż z burakiem. I wystarczy. A jeśli na dodatek po takiej kolacji sikasz na różowo, to koniec. Oznacza to, że masz „jelito przesiąkliwe” i zasadniczo, no cóż, stoisz nad grobem. Ale nie przejmuj się. Jutro dostaniesz na obiad tylko suchara i to naprawi twoje życie.
Rezultat jest następujący: głodny pacjent odczuwa nieziemskie bóle głowy, by usłyszeć: „Tak ma być. Oznacza to, że organizm się odtruwa”. Niestety, jest bardziej przyziemnie. Z fizjologicznego punktu widzenia mózg pacjenta na detoksie po prostu domaga się glukozy.
Jeśli komuś mało tego umartwiania i cierpienia, może przepłukać jelita. Wiele osób jest tym zabiegiem (niestety) zachwycona, i to nie dlatego, że czują się zdecydowanie lepiej. Nie, nie! Cieszą się, że nareszcie, na wadze widać nawet 3 kg mniej. I to w ciągu jednego dnia! Rewelacja!
Dlaczego po jednym zabiegu hydrokolonoterapii, czyli płukania jelit, czujemy się lżejsi o dwa–trzy kilogramy?
Bo tym zabiegiem usuwamy z naszych jelit całą mikroflorę jelitową, która tyle mniej więcej waży. To nie jest wypłukany tłuszcz, zalegające resztki pokarmowe, to są 3 kg tzw. pożytecznej biomasy. Część z nas pomyśli: „No i co z tego? Ważne, że jest efekt!”. Niestety, kiedy wrócimy po takim „cud-turnusie” do domu, wtedy dopiero zacznie się zabawa. Wyjałowiony przewód pokarmowy wystawi nam bolesny rachunek: infekcje jelit, biegunki, zaparcia, większa podatność na salmonellozę, listeriozę.
Jeżeli zafundujemy trochę więcej słodyczy w diecie, bo trzeba sobie w końcu wynagrodzić te sanatoryjne męczarnie, kandydoza gwarantowana. Zanim mikroflora się odbuduje, potrzeba kilka tygodni, a nawet miesięcy, by ponownie czuć się dobrze. Oby jednak tylko na takich „atrakcjach” się skończyło. Niestety, coraz więcej osób wraca z takich detoksów w stanie gorszym niż przed turnusem. Czyszczenie jelit pod bardzo wysokim ciśnieniem wody powoduje często ich uszkodzenia. W konsekwencji niestrawione resztki pokarmowe, zamiast być wydalone z organizmu przez jelita, są rozprzestrzeniane przez dziurawe trzewia po całym organizmie. Dobrze, jeśli problem jest zdiagnozowany odpowiednio szybko, ale niestety, zdarzyły się już przypadki, że osoby po tak inwazyjnym detoksie zachorowały na sepsę. Kilka osób, w związku z tym nie przeżyło „detoksu”.
Co jest kropką nad „i” w oczyszczaniu organizmu?
Ktoś, kto przeżyje organiczny detoks, dostaje zalecenie kontynuowania oczyszczania ciała w domowym zaciszu. „Proszę codziennie pić napar z czystka”. Roślina bardzo niewinna, że aż żal nie skorzystać z jej właściwości, które podarowała nam natura. Czystek czyści nie tylko „tranzyt jelitowy”, ale metaforycznie oczyszcza cały organizm. Czystek – słowo klucz. Niestety, geneza tej nazwy jest bardziej przyziemna, niż by się wydawało. Czystek ma po prostu bardzo silne bakteriobójcze działanie i „wybija” wszystkie bakterie w przewodzie pokarmowym. To taki naturalny antybiotyk. Jeśli napar z czystka wypijemy raz na jakiś czas, przyniesie pozytywne działanie, jeśli jednak znów zachłyśniemy się cudownością tego specyfiku – zrobimy sobie hiperoczyszczanie jelit, nie wężem ogrodowym z mocnym ciśnieniem wody, ale zdrowotnymi ziółkami. I nie za dobrze się to dla nas skończy.
Kiedy myślimy o słowie detoks/odtrutka/oczyszczenie musimy mieć świadomość, z czego chcemy się odtruć. Niektórzy mają „kwasicę metaboliczną” i trzeba w ich diecie zredukować białko. Inni mają kandydozę (grzyb Candida albicans) i wtedy należy ograniczyć cukry proste. Jeszcze inni mają zapchane tętnice, trzeba je więc oczyścić z nadmiaru cholesterolu. Ci, którzy mają uczucie napuchnięcia, mają prawdopodobnie za dużo soli (sodu), wtedy trzeba wprowadzić produkty diuretyczne (wywar z korzenia pietruszki), które zmniejszają obrzęki i ułatwiają usuwanie nadmiaru wody i sodu z organizmu. Morał: nie ma jednego przepisu, zalecenia, produktu, który może skutecznie przeprowadzić „detoks”. To słowo można wieloznacznie interpretować, nie wskazuje jednoznacznie, z czego mamy się oczyszczać.
Jeżeli nie „detoks”, to co? Nie ma żadnych przeciwwskazań, by raz na jakiś czas wprowadzić do diety więcej warzyw i owoców. Dzięki takiej diecie czujemy się szybciej najedzeni. Jednocześnie jemy mniejsze porcje i mamy więcej energii. Kilka dni takiej diety nie zrobi nikomu krzywdy, ale nie może to trwać dłużej niż 4–5 dni. Taka dieta nie może jednak opierać się wyłącznie na warzywach i owocach. Powinno się do niej dodać chude produkty bogate w białko (przyspieszają metabolizm – chude mięso, jajko, nabiał), produkty węglowodanowe (kasza, otręby, błonnik). Wprowadźmy również do niej pomidory (sok pomidorowy), banany, ziemniaki, które zawierają dużo potasu ułatwiającego pozbycie się nadmiaru wody z organizmu. Czasem nie ciążą nam bowiem nadprogramowe kilogramy, tylko opuchlizna związana ze zbyt słoną dietą. Nierzadko nie trzeba ekstremalnego detoksu, by poczuć się lepiej i lżej, wystarczy szklanka soku pomidorowego.Krystyna Romanowska
POKARMY CZYSTE I NIECZYSTE
Paweł Droździak, psychoterapeuta
W wielu rodzinach jedzenie jest sposobem wyrażania wszelkich możliwych uczuć.
Mnóstwo ludzi komunikuje się tylko w ten sposób. Podają jedzenie, by wyrazić troskę, współczucie, przypomnieć o swojej obecności, poczuć się potrzebnymi, by zapewnić, że wcale nie nudzą się z rozmówcą, pokazać zaangażowanie, zaprzeczyć niechęci, uspokoić dziecko albo je pocieszyć. Kiedy w rodzinie działa taki kod sygnałowy, dziecko z czasem uczy się łączyć jedzenie nie z prawdziwym głodem, ale z przeżyciami emocjonalnymi. Jeść, żeby nie czuć tego, co nieprzyjemne – pustki, samotności, strachu, smutku, złości albo tęsknoty. Wyrażać niechęć, bunt i odrębność odmową jedzenia. Podkreślać wspólnotę przez jedzenie wspólnie. Miłość pokazywać przez „ładne zjedzenie” i nie jeść na złość. Zaznaczać swoje prawo do miłości większej, niż przysługuje rodzeństwu, przez zjadanie więcej i szybciej.
Naturalne instynkty zostają więc powykrzywiane, zaprzęgnięte w służbę komunikacji, w której zrezygnowano ze słów na rzecz przyswajania pokarmów, mającego wiele znaczeń. Tak stworzone zostają podwaliny pod przyszłe nadawanie pokarmom symbolicznego i emocjonalnego znaczenia w dorosłym życiu. Jedne pokarmy staną się wówczas „czyste”, inne „nieczyste” albo wręcz „toksyczne”. Słynne „oczyszczanie organizmu głodówką z toksyn” nie jest przecież niczym innym, jak symbolicznym „pozbywaniem się zła” z własnej przestrzeni wewnętrznej. Żaden lekarz, żaden biolog nie odpowie nam na pytanie, jakich to konkretnie „toksyn” się w takich głodówkach pozbywamy, bo takowych nie ma. Idea „wyzbycia się z siebie czegoś złego” jest tak sugestywna, że ludzie po prostu nie chcą tego wiedzieć. Widzą, że coś „złego” wydalili, są więc przekonani, że faktycznie pozbyli się z siebie jakiegoś negatywnego elementu, tak jak w to wierzy człowiek po wizycie u szamana, który „bezkrwawo wyciąga” mu z brzucha jakiś „chory narząd”.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej