Chrzciciel - ebook
Chrzciciel - ebook
Prawdziwy mrok skrywa się w ludzkich sercach.
Malownicza beskidzka wieś, tajemnicza śmierć trzynastoletniego chłopca w zbiorniku elektrowni na szczycie Żaru i tylko jeden człowiek, który za wszelką cenę dąży do prawdy. Komisarz Rafał Lichy po latach wraca w rodzinne strony, ale by znaleźć mordercę, będzie musiał stanąć sam przeciwko wszystkim. Nawet przeciwko własnemu bratu. Tymczasem nadciąga wielka woda.
Grzegorz Brudnik, autor świetnie przyjętego „Szafarza“, powraca z noire’ową kontynuacją opowieści o komisarzu Rafale Lichym, który wspierany przez nowego, czworonożnego członka rodziny, powoli wydobywa się z życiowego niebytu. Ale niebyt nie wypuszcza swoich dzieci z ramion bez walki. Czy ta, którą stoczy z nim Lichy, będzie w końcu ich ostatnią?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-861-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień 1
Lekko szpakowaty, ale przecież wciąż piekielnie sprawny mężczyzna nie zdołał się oprzeć kuli. Nawet takiej powleczonej gumą, wystrzelonej z pistoletu gazowego. Trafiła go w udo, po niej dwie kolejne i facet upadł na zalany deszczem trotuar. A gdy tylko to nastąpiło, silne kopnięcie w żebra dopełniło dzieła zniszczenia. Sapiąc i bulgocząc, obrócił się na plecy, a potem spojrzał na swojego oprawcę. Pomarańczowe światło ulicznej latarni i zacinający niemal poziomo deszcz rozmywały sylwetkę napastnika. Wiatr rozwiewał mu czarny płaszcz sięgający kolan. Wyglądał jak postać z czarno-białych komiksów, zaledwie pociągnięta tuszem, bez twarzy, bez serca, bez duszy.
– Jedenaście miesięcy temu kopnąłeś mojego psa, śmieciu – powiedziała postać. – Myślisz, że o tym zapomniałem?
– Lichy, nie wygłupiaj się – wycharczał mężczyzna leżący na ziemi. – Przecież wiesz, że Cyra mi kazał.
– Powiedziałem ci, że się z tobą za to policzę – wycedził komisarz Lichy i wyprowadził jeszcze jedno kopnięcie.
Tymczasem niewielkie, brudne jak mop na kopalni i oczywiście całkowicie przemoczone stworzenie ziewało u boku swojego dwunożnego przyjaciela, zupełnie niezainteresowane przebiegiem zdarzeń. Skoro przyjaciel stwierdził, że trzeba bić, to najwyraźniej tak trzeba. Kimże było stworzenie, by swego przyjaciela osądzać?
– Myślisz, że już mu wystarczy? – zapytał stworzenia komisarz Rafał Lichy, ale nie był zainteresowany odpowiedzią, bo i tak kopnął leżącego jeszcze dwa razy, a potem kucnął przy nim.
– Nigdy więcej nie kop mojego psa, chamie – powiedział, po czym wstał i ruszył w kierunku zaparkowanego nieopodal auta. Stworzenie zamerdało ogonem w oczekiwaniu na ciche gwizdnięcie, a gdy nastąpiło, z radością popędziło za przyjacielem.
To było godzinę temu. Teraz toczyli się wolno po skąpanej w deszczu i mroku drodze przez przełęcz Przegibek, przecinającą Grupę Magurki Wilkowickiej. Jechali tam, gdzie Lichy zawsze jeździł każdego piętnastego listopada. Do Wilczego Jaru.
Właściwie nie pamiętał, skąd się u niego wzięła ta potrzeba cichej celebracji każdej rocznicy katastrofy drogowej pod Żywcem. Być może wynikała ona z jego fascynacji śmiercią, a przecież aż do lat dziewięćdziesiątych był to wypadek drogowy z największą liczbą ofiar w historii polskich dróg. Lichy jeździł tam co roku, zatrzymywał się na niewielkim parkingu, wypalał papierosa lub dwa i wracał do domu. Choć z tym domem to była ciekawa sprawa, bo przecież wychował się tu, zaledwie kilka kilometrów dalej, w Międzybrodziu Żywieckim. I tu właśnie, na szczycie góry Żar królującej nad wsią, podjął pierwszą z trzech prób samobójczych. No, ale mieszkał teraz w Katowicach.
Na szczycie przełęczy, może ze dwieście metrów za niewielkim parkingiem, w snopie świateł drogowych walczących z mrokiem dostrzegł idącą powoli postać. Mężczyznę. Dość wiekowego i w dodatku mierzącego się z jakimś ciężarem. Niósł coś, co wyglądało jak dwie średniej wielkości skrzynki. Lichy zwolnił i odsunął szybę.
– Wsiadaj, człowieku, bo się utopisz.
Starzec spojrzał na niego z zaskoczeniem, a potem uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Nie, nie. Jestem cały w błocie, szkoda tak ładnego auta.
Bo auto rzeczywiście było ładne. Czarna, matowa corvette piątej generacji. Auto po ciotce, przedmiot wielu drwin ze strony kolegów. Drwin, które początkowo go bolały, a potem nauczył się mieć je w dupie.
– Wsiadaj – powtórzył Lichy i pociągnął za klamkę. Wylegujący się na fotelu Sierść zrozumiał, że trzeba znaleźć sobie nowe miejsce i że być może w związku z tym otwiera się szansa, by wdrapać się na kolana przyjaciela, czego ten zawsze zabraniał w trakcie jazdy.
– O, jaki piękny zwierz. – Mężczyzna się uśmiechnął, gdy siedział już w aucie. Nic nie przesadzał. Faktycznie był cały ubłocony i Lichy wiedział, że czeka go pranie wnętrza auta, ale przecież nie zostawi człowieka na takim pustkowiu w taką pogodę. Nawet takiego, co wyglądał jak pospolity włóczęga. Włosy miał długie i siwe, choć chyba regularnie myte, bo mimo pewnego nieładu nie były ani poskręcane, ani polepione. Spływały z głowy jak spieniona woda. Co innego broda. Również siwa i bardzo długa, ale tak sztywna i szorstka, że starzec mógł w niej schować wszystko, od noża po drugie śniadanie. Albo prędzej butelczynę z czymś rozgrzewającym, bo zaczerwienione policzki i trochę za mocno ukrwiony nos wskazywały na to, że nie stronił od alkoholu. Ale nim nie śmierdział. W ogóle nie śmierdział, jeśli nie liczyć niezbyt przyjemnej, jednak naturalnej woni starego, tysiące razy pranego, a teraz ponownie mokrego, ubrania.
– Pasy – ni to poprosił, ni rozkazał Lichy.
– A tak, tak – powiedział mężczyzna i sięgnął za siebie lewą ręką. Drewniane kloce wyjątkowo utrudniały mu poruszanie, więc tą samą ręką, którą chwycił pas, wpiął go do gniazda po swojej lewej stronie. Zabawnie to wyglądało, bo wił się, jakby dostał ataku padaczki, a jednocześnie uśmiech ani na moment nie zniknął z jego twarzy.
– Gdzie jedziesz? – zapytał, bo skoro już przeszedł na „ty”, to nie było teraz sensu wracać do „panowania”.
– A niedaleko. Do Międzybrodzia.
– Bielskiego?
– Żywieckiego, po drugiej stronie…
– Wiem. To moja wieś.
– Naprawdę? Nigdy cię tam nie widziałem. Wybacz, mam na imię Iwajło.
– Bułgar?
– Dawniej. Bardzo dawno.
– Rzeźbisz? – zapytał Lichy, wskazując na drewniane kloce.
– Tak. Co niedzielę wybieram się tutaj po materiał.
– Zapytałbym, dlaczego tutaj, ale to chyba zbędne.
Iwajło zarechotał, aż mu się zatrzęsła biała broda.
– No, nie ukrywam – powiedział. – Nie do końca legalnie to zbieram. Ale oni na tej porębie marnują bardzo dużo drewna. Właściwie pomagam im sprzątać. Ale gdybym mógł cię prosić, nie podkabluj mnie na policję.
– Za późno. – Lichy się uśmiechnął, wyjął zza osłony przeciwsłonecznej swoją policyjną legitymację i wprawnym ruchem jednej ręki otworzył ją przed swoim pasażerem.
– O choroba – zafrasował się Iwajło, ale że Lichy nie wytrzymał w swojej poważnej pozie i ryknął śmiechem, zaraz śmiali się obaj.
By podwieźć Bułgara kawałek dalej, Lichy lekko zmodyfikował trasę i zamiast po zaporze w Tresnej przekroczył Sołę mostem wiodącym wprost do jego rodzinnej wsi. Iwajło zarzekał się, że dalej pójdzie pieszo, choć zgodnie z tym, co powiedział wcześniej, zostały mu jeszcze ze trzy kilometry drogi i to pod górę. Jednak Lichy chciał zdążyć do Wilczego Jaru jeszcze przed północą. Bezsensowny symbol, ale wciąż symbol. Więc wysadził Bułgara, a potem skręcił w kierunku ulicy Spacerowej. A tam, jak zwykle nie upilnował nogi. Czuł się zrelaksowany. Napięcie mięśniowe trochę zelżało, palce od godziny zaciśnięte na kierownicy odzyskały nieco ze swojego zwykłego koloru i nawet stacja radiowa dostosowała się do nastroju Lichego, puszczając w eter jakąś hawajską piosenkę, śpiewaną pięknym męskim głosem do akompaniamentu ukulele.
Dlaczego tak rzadko tu wracam? – zapytał samego siebie. Przecież kochał tę okolicę. Góry, przez które Soła siłami natury uczyniła sobie wyłom, a dzięki wysiłkom człowieka nawet powiększyła panowanie. Zbiegające z beskidzkich zboczy Soła i Koszarawa, niewielkie rzeki o wielkich ambicjach, ścierały się ze sobą na przedmieściach Żywca, a potem wspólnie chuliganiąc, niejednokrotnie pustoszyły miasto, więc w latach sześćdziesiątych postanowiono je w końcu ujarzmić. Zbudowano trzy nowe jeziora i system zapór. Największe, Żywieckie, zaczynało się na północnych rubieżach miasta, a kończyło sześć kilometrów dalej, na zaporze w Tresnej. Potem Soła mijała Czernichów, by wraz z wpadającym do niej potokiem Isepnica na wysokości Międzybrodzia Żywieckiego utworzyć Jezioro Międzybrodzkie, ciągnące się aż do zapory w Porąbce. A dalej, tam gdzie zasilały ją wody strugi zwanej przez mieszkańców Wielką Puszczą, raz jeszcze Soła rozlewała się wśród wzgórz, zmieniając się w Jezioro Czarnieckie. Najmniejsze i ostatnie przed ujściem do Wisły, hen daleko, w Oświęcimiu. Najmniejsze, ale też najważniejsze, bo stąd właśnie pitną wodę czerpie nie tylko Bielsko-Biała, ale i cały Górnośląski Okręg Przemysłowy.
I tak sobie jechał. Nawet nie odczuł, że trochę za szybko. Sierść go nie ostrzegł. Sytuacja drogowa nie zniechęciła. Dopiero po minięciu zapory w Tresnej uzmysłowiło mu to lusterko, które naraz eksplodowało melanżem dwukolorowych świateł.
Lichy westchnął i zjechał na pobocze. Radiowóz zatrzymał się kilka metrów za nim. Przez chwilę nic się nie działo, a potem drzwi od strony pasażera otworzyły się i z corolli nieśpiesznie wysiadła szczupła postać. Kierowca zgodnie z procedurą nie wyłączył świateł błyskowych. Spoglądając w lusterko i korzystając z momentów, gdy błyski choć trochę oświetliły nadchodzącego funkcjonariusza, Lichy uzmysłowił sobie w końcu, że to kobieta.
Podeszła od strony jego drzwi, przyświecając sobie latarką. Odsunął szybę i padająca z nieba woda natychmiast zaczęła się wdzierać do rozgrzanego wnętrza corvette, zalewając przełączniki otwierania szyb. Gdy poprzednio dopuścił do czegoś takiego, skończyło się wizytą u elektryka. Zaklął więc cicho, ale nic więcej zrobić nie mógł.
Nim podeszła, miał już w ręku dokumenty. Wystawił je przez okno.
– Dzień dobry – powiedziała, zaglądając do auta. Uznał, że miała ładną górną część twarzy. Dolna skryta była za czarną, służbową maseczką. Spod mokrego kaptura wystawał pukiel jasnych włosów i to właściwie tyle, ile mógł zaobserwować. – Młodsza aspirant Magda Siwiec, Wydział Ruchu Drogowego Komendy Powiatowej Policji w Żywcu.
– Dzień dobry.
Teraz dopiero wzięła od niego prawo jazdy i dowód osobisty.
– Proszę założyć maseczkę – poprosiła.
– Niestety nie mam – odparł. – Nie planowałem nigdzie wychodzić.
– Zwracam panu uwagę, że całe województwo objęte jest czerwoną strefą, co skutkuje obowiązkiem noszenia maseczki w miejscach publicznych.
– Nie jestem w miejscu publicznym.
– Oczywiście. Tylko przypominam. Powodem kontroli jest przekroczenie prędkości i niedostosowanie jej do warunków… – urwała i wiedział dlaczego. Spojrzała w końcu na jego dowód. Przeczytała jego nazwisko.
– Rafał Lichy? – Ni to zapytała, ni stwierdziła, ni to do Lichego, ni to do siebie samej.
– Zgadza się.
I wtedy Lichy usłyszał jeszcze jeden głos. Głos szefa żywieckiej komendy. Wiedział o tym, bo go znał.
– Zero, zero do jedenaście – zaskrzypiało radio przypięte do klipsa nieco powyżej jej piersi.
– Jedenaście – odparła policjantka, wciskając przycisk na krótkofalówce.
– Natychmiast udaj się do Międzybrodzia Żywieckiego – odpowiedziało radio. – Mamy zaginięcie dziecka. Formujemy kordon i będziemy obchodzić jezioro.
– Przyjęłam – rzuciła do mikrofonu. – Wiemy coś więcej?
– Tylko tyle, że zaginiony wysłał SMS-a do siostry. Pożegnał się i napisał, że będzie w wodnym lunaparku. Wiesz, gdzie to może być?
– Nie wiem. Jedziemy do was. Będziemy za kilka minut.
– Zbiórka pod Domem Strażaka.
– Przyjęłam – rzuciła jeszcze, a potem zwróciła się do Lichego, oddając mu dokumenty:
– Upiekło się panu, ale mam wrażenie, że wkrótce znów się spotkamy.
– Trochę mam na to nadzieję. – Uśmiechnął się. Ona nie. Nie poświęciła mu ani ułamka sekundy więcej. Nim wsunął dokumenty z powrotem do kieszonki ultrapłaskiego portfela z tyveku, corolla skręcała już w stronę ulicy Spacerowej.
Zasunął szybę i odruchowo wytarł rękawem mokry bok drzwi.
Będzie w wodnym lunaparku – powiedział głos komendanta w jego głowie. Mają obchodzić jezioro. Ale przecież to oczywiste, że nie o jezioro chodziło.
– Nie tam, do cholery… – krzyknął i naraz odczuł potężną eksplozję energii, momentalnie wprowadzającą go w stan, który dla własnych potrzeb nazywał rozszczepieniem neuronów. Doświadczał tego od czasu do czasu, a gdy to następowało, biomechanika jego ciała rozkręcała się do wartości granicznych i Lichy zamieniał się w maszynę.
Wrzucił drive i wbił pedał gazu w podłogę, obracając jednocześnie kierownicę aż do odbicia. Tylny napęd zrobił resztę roboty. Samochód zawrócił niemal w miejscu, a potem wyrwał do przodu jak rakieta. Lichy uwielbiał to w swojej corvette. Bez żadnych idiotycznych swapów, bez chipowania silnika, to auto po prostu kochało zapierdalać.
Wlatując w ulicę Spacerową, usiłował połączyć się z komendantem. Żadna z trzech prób nie przyniosła efektu. Rozeźlony rzucił telefon na fotel, niemal zapominając, że leży na nim pies. Kierowca chwycił mocniej lejce, nadepnął gaz aż załączył się kick down i z głośnym strzałem tłumika rzucił się w wąski, nieoświetlony trakt. Corvette wyła, bo kręcił ją aż do czerwonego pola na obrotomierzu. Lichy był jak w transie. Stopy tańczyły na pedałach, ręce wykonywały czary-mary na kierownicy. Auto niemal ocierało się, to o metalowe barierki po lewej stronie jezdni, to o skarpę po prawej. Lichy gnał jak wiatr i szybko zbliżał się do celu.
„Będzie w wodnym lunaparku”.
Droga wznosiła się i biegła teraz kilka metrów powyżej powierzchni Soły. Za dnia było tu spektakularnie. Nocą raczej przerażająco. Ale Lichy znał każdy zakręt tej drogi. Pokonywał ją latami. Najpierw rowerem, potem gdy trochę podrósł, brat uczył go tu prowadzić auto. W absolutnej ciemności rozlewające się po pniach przydrożnych drzew rozbłyski świateł poinformowałyby go, gdyby ktoś jechał z naprzeciwka. Nikt nie jechał.
Trzy minuty później dojechał do skrzyżowania Spacerowej z Beskidzką i znalazł się w centrum wsi. Wypadł z podporządkowanej z takim impetem, że tył odjechał mu aż do zatoczki autobusowej po lewej stronie jezdni. Dobrze, że tam była, bo inaczej połamałby oś. Ale przecież wiedział, że tam była. Gdy wyprowadził auto z poślizgu i dodał gazu, dojrzał przed sobą gęstniejący tłum. Ludzie tłoczyli się na jezdni, parkowali na chodniku. Widział przede wszystkim ich rozedrgane latarki, które krótkimi błyskami rozświetlały całą okolicę.
Był na miejscu.
Tłum nieznacznie rozsunął się na boki, by mógł przejechać. Zwolnił do prędkości pieszego, usiłując dostrzec swego brata. Nie udało mu się, ale za to szybko wypatrzył znajomy blond kucyk.
– Siwiec – krzyknął, odsuwając szybę. – Siwiec!
Odwróciła się. Kilka sekund procesowała jakąś myśl, aż w końcu podeszła nieco bliżej.
– Gdzie komendant? – wypalił, gdy podeszła.
– Co?
– Gdzie jest mój brat?
– Nie wiem, chyba jeszcze go nie ma, pewnie jedzie od strony…
– Wsiadaj.
– Co?
– Wsiadaj, do cholery.
– Nie mogę. Formujemy…
– Wiem, gdzie on jest. Wsiadaj!
Wahała się krótko. Szarpnęła za klamkę i niemal wpadła do środka. Jego corvette miała obniżone zawieszenie i bardziej się w niej leżało, niż siedziało. Sierść uskoczył dosłownie w ostatniej chwili. W końcu dziewczyna usadowiła się jakoś w ubłoconym fotelu, prawą ręką macając wnętrze auta w poszukiwaniu pasa bezpieczeństwa. A on znów wdepnął pedał gazu. Zachwiało nią, więc złapała się mocniej uchwytu nad drzwiami pasażera, ale nie powiedziała ani słowa. Nawet wówczas, gdy siedem sekund później dwukrotnie przekroczył dozwoloną we wsi prędkość i powinien stracić prawo jazdy.
Zwolnił dopiero przed serpentynami przy dolnej stacji kolejki. Jedynie po to, by wtoczyć się w ciasny wiraż, a potem jeszcze w dwa kolejne. Kawałek dalej, tuż za pętlą autobusu, który dojeżdżał tu z Żywca, minął zakaz wjazdu i znalazł się na kursie ku górnemu zbiornikowi elektrowni szczytowo-pompowej Porąbka-Żar. Cudu inżynierii, który wraz z budową kolejki linowo-terenowej na początku dwudziestego pierwszego wieku stał się najważniejszą atrakcją turystyczną regionu. Lichy nie zliczyłby, ile razy pokonywał tę trasę na rowerze, ani ile razy bawili się z kolegami na szczycie w wojnę czy inne podchody. Ale to było dawno, zanim powstała kolejka, a wstęp na drogę był ogólnodostępny. Teraz poruszać się po niej mogły jedynie pojazdy elektrowni i mieszkańcy domów położonych na zboczach Żaru.
Lichy naprawdę kochał to miejsce. Uważał, że jest najpiękniejsze na świecie. Ze szczytu rozciągała się wspaniała panorama, z jednej strony na otoczoną beskidzkimi szczytami Kotlinę Żywiecką i kaskadującą Sołę, a z drugiej hen daleko, aż na Wyżynę Śląską i ku Kotlinie Oświęcimskiej z widocznymi w oddali zabudowaniami miasta i dziesiątkami wioseczek, które do niego wiodły. Sam zbiornik elektrowni sprawiał wrażenie obiektu z jakiegoś filmu science fiction. Wybudowana na szczycie, ponad siedemset pięćdziesiąt metrów nad poziomem morza, potężna betonowa niecka miała sześćset pięćdziesiąt metrów długości i dwieście pięćdziesiąt metrów szerokości. Przy głębokości dochodzącej do trzydziestu trzech metrów mieściła w sobie ponad dwa miliony metrów sześciennych wody. Prawdziwy gigant, w całości stworzony ręką człowieka.
Jednak teraz, gdy nieustająca ulewa wprowadzała styrane wycieraczki w stan przedzawałowy, a stary, spękany asfalt barwił się kolorem rdzy od zalegających na nim śliskich jak jasna cholera liści, okoliczności przyrody straciły na uroku. Lichy nie był już w pełni przekonany, czy całkowicie panuje nad autem. Póki jednak widział cokolwiek, nie martwił się przesadnie.
Sytuacja zmieniła się tuż po tym, jak minęli starą, drewnianą dzwonnicę. Naraz wjechali w mgłę tak gęstą, że komisarz ostatecznie się poddał i zdjął nogę z gazu.
– Uważaj! – krzyknęła Magda, bo światła corvette wyłuskały z rozlanego mleka człowieka idącego poboczem. Lichy poznał Iwajłę. Jeśli go jeszcze kiedyś spotka, przypomni mu, że iść należy przy lewym krawężniku, a nie przy prawym. Tymczasem jednak szarpnął kierownicą i ominął pieszego. Ostatnie trzy kilometry wzniesienia pokonali w tempie nieprzekraczającym pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a w tych warunkach i tak było to bardzo ryzykowne. Lichy aż się spocił z napięcia. Ale nie Siwiec. Ona była spokojna. Krótkimi, uważnymi spojrzeniami, skanowała mgłę przez otwarte okno.
W końcu Lichy zatrzymał auto. Bardziej na wyczucie niż w wyniku jakichkolwiek innych bodźców. Bywał w tym miejscu wystarczająco często, by nie musieć posiłkować się wzrokiem.
– Tu gdzieś powinno być wejście na koronę – rzucił, szarpiąc za klamkę.
– Myślisz, że skoczył do zbiornika?
– To zupełnie oczywiste.
– Nie dla mnie – powiedziała, ale nikogo nie było już w samochodzie, bo Lichy zdążył wysiąść i rozpłynąć się we mgle. Trzaśnięcie drzwiami zagłuszyło jej słowa. Zaklęła wyjątkowo szpetnie, otworzyła drzwi i ruszyła w ślad za tym dziwnym blondynem. A za nią podążył pies.
– Siwiec! – Usłyszała z oddali. – Tutaj.
Ruszyła za głosem i po kilku sekundach dotarła do żółtej furtki, na której przywieszono tabliczkę straszącą uzbrojonymi oddziałami interwencyjnymi strzegącymi tego miejsca. Których, rzecz jasna, nigdzie w okolicy nie było i wątpliwe, aby wiedzieli, co mogło się dziać tej nocy na terenie zbiornika. Zresztą, nim by dojechali, musiałoby minąć przynajmniej pół godziny.
– Dawaj przez płot! – Usłyszała ponaglający głos Lichego i nie wahając się dłużej, wykonała polecenie. Opar tymczasem jeszcze bardziej zgęstniał, choć trudno było uwierzyć, że to w ogóle możliwe. Siwiec włączyła na chwilę latarkę, ale ostre światło odbite od mgły bardziej ją oślepiało, niż wskazywało drogę. Znowu zaklęła, wsunęła latarkę z powrotem do kieszeni na piersi i przytrzymując się barierek po obu stronach schodów, ruszyła biegiem na górę. Pewnie nawet nie wiedziałaby, że jest już u celu, gdyby nie to, że nagle znalazła się w ramionach Lichego.
– Uważaj! – krzyknął. – Tu jest przepaść. Nie ma wody w zbiorniku.
Znajdowali się dokładnie powyżej miejsca, gdzie w górotworze wykuto dwa ogromne wloty do sztolni upadowych. Tu niecka zbiornika była najgłębsza, a korona nad nim najwyższa. Z miejsca, gdzie stali, do dna zbiornika były trzydzieści trzy metry.
– Skąd wiesz, że pusty? – zapytała Siwiec. – Nic nie widać przez tę cholerną mgłę.
– Krata – wyjaśnił Lichy.
Tuż obok nich wznosiła się konstrukcja kilkumetrowej suwnicy bramowej. Wykorzystywano ją między innymi do unoszenia i przenoszenia metalowych płyt osłaniających ujęcie, w razie remontu. Przenoszono nią również kraty zabezpieczające wlot do sztolni przed bryłami lodu formującymi się w zbiorniku zimą i większymi obiektami mogącymi znajdować się w wodzie. Gdyby taki obiekt przedostał się do sztolni, mógłby uszkodzić turbiny znajdujące się kilkaset metrów niżej, w budynku elektrowni nad samym jeziorem. A teraz fragment jednej z krat wisiał na haku żurawia.
– Zdjęli kratę? – Zdziwiła się Siwiec.
– Widać była jakaś awaria. Zbiornik musi być pusty. Spuścili wodę. Nie mógł się tu utopić. Szukajmy…
– Patrz – przerwała mu gwałtownie, a w jej głosie wyczuł narastającą panikę. Podążył wzrokiem za jej palcem. Gdzieś w oddali, dużo poniżej, we mgle dało się zobaczyć przytłumione, ale wyraźne rozbłyski ognia.
– Coś się pali – zauważył Lichy. – Chodź, kawałek dalej da się zejść na dół. Pośpiesz się!
Minął sekcję ujęcia wody, a dalsze ściany zbiornika opadały pod znacznie łagodniejszym kątem. Wskoczył na skarpę i niemal natychmiast stracił równowagę. Poniewczasie zorientował się, że to nie był dobry pomysł. Nachylenie ściany wynosiło dwadzieścia sześć stopni, czyli tyle, co przeciętnego spadzistego dachu. Ale miał do pokonania dobre sześćdziesiąt metrów po śliskiej od deszczu masie asfaltobetonowej. A widział najwyżej na trzy metry w przód. Wiele wysiłku kosztowało go utrzymanie się przy życiu.
Gdy dotarł na dół, potrzebował chwili, aby ochłonąć. Stanął w bezruchu, a wówczas po raz drugi w ciągu kilku minut Siwiec wylądowała w jego ramionach. Złapał ją, gdy prześlizgiwała się obok niego.
– Tam! – krzyknęła, wyszarpując się z jego uścisku i wskazując wyraźnie już błyskający we mgle ogień.
Biegli, a gdy zaczęli się zbliżać, usłyszeli rozpaczliwe ujadanie psa.
– Sierść! – wrzasnął Lichy. – Sierść!
Ujadanie zmieniło się w skowyt. Mgła migotała wszelkimi odcieniami czerwieni. Dopiero gdy podeszli tak blisko, że słyszeli skwierczenie własnych włosów na brwiach, zrozumieli tak naprawdę, na co patrzą. I że jest już za późno.
– Jezu – szepnęła Siwiec, po czym zwymiotowała. Lichy zrezygnowany usiadł na betonie, wyjął papierosa i go odpalił.
Wyprężone jak struna ciało chłopca płonęło wystarczająco długo, by nie dało się już w nim dojrzeć człowieka. A jednocześnie na tyle krótko, że podsycany benzyną płomień wciąż szalał na przekór wilgotnej aurze. Bo że to była benzyna, Lichy nie miał wątpliwości. Jej słodkawy zapach przesiąkał mgłę i niósł się nad niecką. Zresztą, nieopodal zwłok leżał czerwony kanister. Komisarz zdołał dostrzec na nim logo Polskiej Grupy Energetycznej i zapisał to sobie w pamięci. Fioletowa czapka z daszkiem i logo Charlotte Hornets, jedna z tych, o których sam marzył jako dzieciak, leżała tuż obok. Zupełnie jakby chłopak tę jedną, jedyną rzecz postanowił ocalić.
W oddali zawyły syreny. Siwiec osunęła się obok Lichego i oparła o niego plecami. Sierść skoczył swojemu przyjacielowi na kolana i siedzieli sobie, tak jak szczęśliwa rodzina, oglądająca w telewizji prawdziwe życie i śmierć.ROZDZIAŁ 2
Dzień 5
Jesień w Polsce bywa przyjemna, choć mało kto jest skłonny to przyznać. Deszcz, wiatr i ta wszechogarniająca umieralnia mrożą ludzkie serca, za to rozgrzewają i rozświetlają mieszkania, przywracają do życia wyblakłe koce i ukryte w najwyższych szafkach zestawy do parzenia herbaty. Jesienna przyroda, tak dojrzała i doświadczona miesiącami intensywnej pracy, jest najpiękniejszym zjawiskiem istniejącym we wszechświecie. Rok zrobił już to, co miał do zrobienia, a nie chce jeszcze się kłaść w zimowy spoczynek. Zrzuca więc z siebie liście, tańczy z miotłą w obejściu, a potem siada w bujanym fotelu i oddaje się ulubionej książce.
Bywa, że taka właśnie jest jesień. Jak ciepła, kolorowa opowieść o miłości.
Ale nie w tym roku. Tym razem była po prostu gówniana. Śmierdzący, nasiąknięty obrzydliwą mieszaniną tlenków węgla, azotów i siarki, ni to śnieg, ni to deszcz padał od rana, oblepiając budynki, ulice, miejskie autobusy i zwykłych ludzi, próbujących się gdzieś dostać, najlepiej jak najszybciej.
Lichy wzdrygnął się na myśl, że musi otworzyć drzwi i opuścić nagrzane auto. Parking pod Biurowcem Wojewódzkim przy ulicy Wita Stwosza był zupełnie pusty, zatrzymał się więc możliwie najbliżej wejścia. Ale i tak miał do przejścia kilkadziesiąt metrów. Kilkadziesiąt wyjątkowo parszywych metrów.
Budynek prokuratury jak zwykle wyglądał posępnie. Być może, kiedy powstawał na deskach kreślarskich, jawił się jako cud architektury, obiekt godny epoki, którą reprezentował. Jednak gdy w połowie lat osiemdziesiątych po raz pierwszy zostały otwarte drzwi, okazało się, że kryzys przełomu epok pożarł wszystko, co było w projekcie najlepsze, zostawiając w zamian fatalne materiały, beznadziejną jakość wykończenia i wszechobecną brzydotę. A dziś było jeszcze gorzej. Błękitne dawniej panele teraz pokrywały brud i pęknięcia, a ramy okien powykrzywiały się, jakby nie były już w stanie dźwigać ciężaru wszystkich tych lat zaniedbań. No i „żaluzjoza”. Rak toczący wszystkie peerelowskie wysokościowce. W każdym oknie inna żaluzja, niewymieniana od nowości. Niektóre zablokowane, niektóre urwane, ale najgorsze były te, które w połowie się zablokowały, a w połowie urwały, tworząc w oknie upiorny wachlarz, w każdej chwili gotów odpaść z mocowań i uciąć komuś głowę.
Lichy zgłosił swoją sprawę portierowi, poddał się obowiązkowej dezynfekcji rąk, a potem wjechał windą na ostatnie piętro.
– Spóźniłeś się – przywitała go prokurator regionalna Agnieszka… No, jak jej tam, do cholery, teraz było? Lichy za nic nie mógł sobie tego przypomnieć.
– Tylko sześć minut – odparł, a ona westchnęła. Głęboko i z niestarannie ukrywanym żalem.
– Cały Lichy. Nie szanuje nikogo i niczego. Skąd ja to znam?
Nie odpowiedział, bo i nie było po co.
– Boże, zapomniałam już, jakim jesteś pięknym chłopcem. Zawsze ubóstwiałam tę twoją delikatną twarz – powiedziała po chwili ciszy.
– Czyli przyjechałem tu na randkę?
– Umówiłbyś się ze mną na randkę? Z taką starą babą? – Zaśmiała się głośno i przyjemnie dla ucha, niskim, ale bardzo kobiecym głosem. I w oczywisty sposób kokietowała. Choć dobijała sześćdziesiątki wciąż była bardzo atrakcyjną kobietą. Nie miała już wprawdzie tych długich, czarnych włosów, które pamiętał z dawnych czasów, a wokół jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki, ale z pewnością nadal podobała się facetom. Również tym młodszym.
– Nie jesteś teraz mężatką? – zapytał Lichy, a prokurator Heller, tak właśnie się teraz nazywała, westchnęła tylko i przewróciła oczami.
– No i wszystko zepsułeś. Raz jeszcze: cały Lichy.
– Powiesz, dlaczego poprosiłaś mnie o to spotkanie? Mam wolny dzień i wizytę u weta.
– Coś poważnego?
– Śmiertelnie poważnego. Szczepienie. A my, mężczyźni i igły…
– Być może już wiesz, ale mam pod opieką śledztwo w sprawie śmierci Miłosza Rejtana. Realizuje je Prokuratura Rejonowa w Żywcu. I tu pojawia się problem. Prokurator Milczarz skarży się na pracę policji.
– Aha.
– Dlatego chciałabym, żebyś tam pojechał. Na moją prośbę Milczarz zleci ci prowadzenie śledztwa. Od jego decyzji będzie zależało w jakim zakresie. To dupek. Ale skuteczny i warto z nim współpracować.
– Gościnne występy na terenie mojego brata? Nie bardzo mam ochotę.
– Rafał…
– Aga – przerwał Lichy, podnosząc się z krzesła i podchodząc do okna. Tu żaluzja była w bardzo dobrym stanie, ale widok wyjątkowo mało atrakcyjny. Właściwie nie było widoku. – Nie mieszaj mnie w to, okej? To są wasze sprawy. Nie wyszło wam? Okej. Chcesz się na nim mścić? Okej. Ale nie stawiaj mnie w takiej sytuacji.
– Nic nie rozumiesz – powiedziała trochę za głośno. Lichy odwrócił się w jej kierunku, skrzyżował ręce na piersi i wbił w nią wzrok. A ona westchnęła, bo Lichy jak mało kto potrafił wbijać wzrok.
– Nie chcę się na nim mścić – powiedziała wolno. – Chcę mu pomóc.
– Aha.
– Przestań już z tym swoim „aha”. W niedzielę zmarło dziecko. Sprawa na tyle poważna, że angażuje się w nią prokuratura regionalna. A już w środę na koniec dnia Komenda Powiatowa przekazuje prokuratorowi, jak twierdzi, wyczerpujący raport ze śledztwa, w którym, nie boję się tego stwierdzić, wszystko jest zamiecione pod dywan. Milczarz jest wściekły. Myślisz, że co się zaraz stanie? Powiem ci. Wjedzie tam wojewódzka albo, co gorsza, CBŚP. I pewnie coś znajdą. Jak myślisz, co się wtedy stanie ze Zbyszkiem?
– Pewnie to, co powinno się stać z każdym starym psem, co już nie potrafi węszyć. Trafi na kanapę, na której z rozkoszą będzie się wylegiwać do końca życia. A pamiętasz, jaki my tam mamy ogród? Ile jest do pielenia?
– To nie jest śmieszne, Rafał. On może mieć poważne zarzuty. To wygląda tak, jakby celowo ukręcał sprawie łeb. Wiesz, co to oznacza, prawda? Miałeś do czynienia z wewnętrznymi.
Lichy nie odpowiedział, a prokurator Heller nie kontynuowała, więc panowanie nad pomieszczeniem przejął cichy, ale wyraźny terkot urządzeń napowietrzających. Pierwsza poddała się Heller.
– Wyjeżdżasz jeszcze dziś. Dostaniesz pokój w Żywcu.
– Nie wiedziałem, że prokurator może delegować policjanta gdziekolwiek.
– Nie, wciąż jeszcze nie może.
– Chwalmy Pana.
– Ale nie ja cię tam deleguję, tylko twój przełożony, który jest bardzo podatny na moje prośby. Zawsze.
– Aha. Czyli nie chwalmy Pana przed zachodem słońca.
– Rafał…
– Co poradzę na to, że nie wierzę w twoje intencje? Porzuciłaś go, Agnieszka. Przestałaś kochać, w porządku, ale…
– Przegrał dwieście tysięcy, Rafał. Naszych wspólnych pieniędzy, a tak naprawdę moich. Wystarczyłoby, gdyby poszedł na terapię, jak prosiłam. Wystarczyłoby…
– Dość! – przerwał trochę zbyt obcesowo. – Przepraszam. Nie mam zamiaru w tym uczestniczyć. To było dawno temu. Mówię tylko, że nie powinnaś prowadzić sprawy, w której on jest podejrzanym. A do tego to zmierza, mam rację?
– Na tę chwilę sprawa dotyczy śmierci dziecka. Im szybciej się tym zajmiesz, tym lepiej. Poproszę Milczarza, żeby ci nie robił problemów. A moje prośby zwykle spotykają się z uznaniem.
– Nie wątpię.
Wstał i bez pożegnania ruszył ku drzwiom.
– Rafał… – zawołała za nim, a gdy przystanął i obrócił się w jej kierunku, dodała: – Pomóż mu.ROZDZIAŁ 3
Dzień 6
– Opowiesz mi o tym? – zapytała Magda Siwiec, przesuwając opuszkiem palca po ciemnym, dziwnym kształcie wytatuowanym tuż poniżej jego grdyki. Było to kilka chwil po tym, jak przestały już jęczeć i poskrzypywać sprężyny łóżka, w które wyposażony był pokój taniego hoteliku ulokowanego w podwórku, na tyłach żywieckiego rynku. Sprężyny spracowane i mające już dawno za sobą najlepsze lata i wrażenia.
Pierwszy raz poszli ze sobą do łóżka nazajutrz po odkryciu ciała Miłosza Rejtana. Nie znali się jeszcze zupełnie, ale w jakiś sposób połączyła ich ta śmierć. Magda może nie była typową pięknością, ale Lichy nie pamiętał, by od czasu zerwania z Różą jakakolwiek kobieta podobała mu się tak bardzo. Nawet doktor Demarczyk, lekarka medycyny sądowej, z którą połączyła go namiętność, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał, nie mogła się równać z Magdą. Miała trzydzieści lat bez kilku miesięcy i piękne ciało. Lichy dziwił się, że wybrała karierę w policji, skoro mogła zostać supermodelką. Ale nie taką snującą się po mediolańskich wybiegach. Raczej z tych prężących się w bikini na karaibskiej plaży. Szczupła, o idealnych proporcjach, gładkiej skórze i Boże, jakież ona miała piersi! A to, co podobało mu się najbardziej, to buzia. Dość mocno piegowata, ale Magda nie wstydziła się piegów, dlatego korzystała z minimum makijażu. I wychodziło jej to na dobre. Patrzył na nią teraz, jej długie i gęste blond włosy oblepiały mokrą od potu twarz. Wyglądała dokładnie tak, jak mężczyzna oczekuje, że jego kobieta będzie wyglądać po upojnej aktywności.
On ją z kolei kupił piękną twarzą i wrażliwością, z jaką nigdy dotąd nie zetknęła się u mężczyzny. Wrażliwością, której nie eksponował, ba, którą ukrywał. Jednak ona wyczuła ją natychmiast.
Ten ich pierwszy seks był dokładnie taki, jaki można zobaczyć w filmach pornograficznych. Pełen energii, wyuzdania, upodlenia i bólu. Ale takiego właśnie chcieli. Po wszystkim on nienawidził siebie. Czuł się, jakby ją wykorzystał. A ona czuła się, jakby wykorzystała jego.
Następnego dnia wzięła dwa dni wolnego i przyjechała do niego, do Katowic. Kochali się na okrągło, robiąc sobie przerwy tylko wówczas, gdy któremuś z nich zachciało się sikać lub by szybko spałaszować zamówione żarcie. Jednak każdy kolejny raz ujmował im energii. Być może byli już zmęczeni, być może ich obolałe ciała żądały doznań o mniejszej intensywności, a być może nauczyli się czerpać przyjemność z innych doświadczeń, innego dotyku, innego pocałunku. Ostatni raz, ten, który dopiero się skończył, był niemal nirwaniczny. Powolny, czuły i pełen kolorów. Możliwe, że spłodzili w końcu zarodek uczucia, a on rozwinie się w więź, która połączy ich na dobre, albo wkrótce spłynie do kibla wraz z krwią menstruacyjną. To już zależało tylko od nich.
– Opowiesz? – powtórzyła pytanie, a Lichy ponownie się nie odezwał. Co miałby powiedzieć? Że wytatuował sobie na szyi szubienicę? Czy, zresztą, nie było to wystarczająco jasne?
Pierwszy raz próbował się powiesić, gdy miał jedenaście lat. Dokładnie w swoje urodziny. Chciał umrzeć tak, by jego martwe ciało widzieli wszyscy. Ci, którzy go wyśmiewali. Którzy go bili. Którzy rysowali mu na plecaku rysunek główki obciągającej penisa i pisali „pedał”. Chciał, aby widzieli, więc pierwszego dnia nowego roku szkolnego wszedł na górę Żar, tę samą, gdzie kilka dni temu odnaleziono Rejtana, i powiesił się w połowie wysokości masztu meteorologicznego. To mogła być piękna śmierć. Śmierć z widokiem na całe Międzybrodzie i – co ważniejsze – z widokiem całego Międzybrodzia na niego. Nie udało się. Nie umiał tego zrobić. Nie wiedział jeszcze, na czym polega śmierć przez powieszenie i jak do niej doprowadzić. Odcięli go pracownicy elektrowni.
Kolejny raz spróbował sześć lat później, w garażu domu swojego brata, chwilę po inicjacji seksualnej. Uratowała go wówczas Aldona, jego pierwsza w życiu kochanka, siedemnastoletnia córka turystów z Torunia, której nigdy więcej nie ujrzał na oczy.
Po tej próbie zrobił się gnój. Zbyszek dowiedział się o wszystkim i od tego czasu pilnował brata przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdy młody szedł spać, drzwi jego pokoju zamykano na klucz. A okno było wysoko. I przez lata to się sprawdzało. Lichy ukończył kolejne szkoły, dostał pracę w policji i robił w niej karierę, zaręczył się z kobietą swojego życia, aż w końcu, gdy zdawało się, że wszystko się ułoży, no cóż, nie ułożyło się. Znów targnął się na swoje życie. Róża go porzuciła, on jej obiecał, że nigdy już tego nie zrobi i jak dotąd dotrzymywał słowa.
Jednak nie opowiedział Magdzie tego wszystkiego. Powiedział coś innego:
– Dopóki jestem tu oddelegowany, nie powinniśmy tego robić.
– Wiem – odparła, a spokojny, rzeczowy ton jej głosu świadczył, że nie jest to „wiem, ale mam to w dupie”, ale raczej „wiem, czeka cię teraz kilka dni z ręcznymi robótkami”.
Zasnęli.
Gdy się obudził, jej już nie było. Na dworze lało, a przez nieszczelne, stare okna z jękiem wdzierało się powietrze. Wstał z łóżka i natychmiast odczuł chłód. Ruszył w kierunku łazienki, jednak zatrzymał się naprzeciwko wielkiego, pękniętego na pół lustra. Spojrzał na siebie jak niemal każdego dnia w ostatnich latach. Wymusił na sobie tę rutynę. By patrzeć na siebie. By patrzeć na ciało, którego dawniej tak nienawidził. By przyzwyczajać się do niego. I by w końcu je pokochać. Trzydzieści trzy lata. No, prawie. Jeszcze… Ile? Niecałe dwa tygodnie. Jasne włosy kilkucentymetrowej długości, których nigdy nie czesał. Dawniej był wiecznie rozczochrany. Teraz akurat mu się trafiło, że jest na to moda i eleganciki z dużych miast płacą setki złotych fryzjerom, by im wyczarowali na głowie fryzurę à la Lichy o poranku. Ciało ni to muskularne, ni to niemuskularne. Dobrze wyglądał, ale była to po prostu kwestia genów.
Na komendę miał tylko kilometr, ale w taką pogodę nie zamierzał iść piechotą. Ruszył więc w kierunku parkingu, a gdy tam dotarł, zobaczył trochę tęgiego, ale naprawdę nieźle wyglądającego mężczyznę w czarnym płaszczu, bezczelnie opierającego się o drzwi jego corvette. Palił papierosa i nic sobie nie robił z niesprzyjającej aury.
– Wygodnie? – zapytał Lichy, wyciągając z paczki ostatniego papierosa. Wiedział, kim jest ten człowiek. Będzie z nim musiał porozmawiać kilka minut. Równie dobrze mógł zapalić.
– Milczarz – rzucił prokurator, nie podając Lichemu dłoni.
– Wiem.
– Nie ukrywam, nie podoba mi się, że tu jesteś.
– Ani mnie.
– Świetnie. To jesteśmy dogadani. Będę ci patrzył na ręce, Lichy. Rób swoje dobrze, to będziemy żyli w zgodzie. Ale jak się zorientuję, że kryjesz brata, to nawet Heller ci nie pomoże.
– Fajnie. Groźba na początek znajomości. Masz coś jeszcze? Coś, co dla odmiany, mogłoby mi pomóc?
– Pogadaj z bratem. Potem zadzwoń.
Z kieszeni płaszcza prokuratora wystrzeliła dłoń trzymająca niewielki kartonik, który Lichy przyjął bez słowa. Milczarz odszedł kawałek, po czym się odwrócił i zawołał:
– Lichy.
– No?
– Dobrze ci radzę, nie wal ze mną w chuja. Strasznie tego nie lubię. Ten chłopiec został zamordowany. Myślę, że sam już to wiesz. Jesteś znany jako dobry śledczy. Świetnie. Znajdź mi mordercę. Ale jeśli masz zamiar udawać, że to samobójstwo, po prostu stąd wyjedź.
Siedem minut później Lichy zameldował się u dyżurnego Komendy Powiatowej w Żywcu, a potem został odesłany na ostatnie piętro, gdzie w narożniku budynku znajdowało się biuro komendanta. Jego brata.
Zbyszek miał pięćdziesiąt cztery lata, ale sprawiał wrażenie starszego. Może to dlatego, że dla Lichego zawsze był tym dużo starszym bratem. A jednak było coś w postawie starego gliniarza, co skłaniało do wniosku, że to nie najlepszy czas w jego życiu. Włosy wciąż miał czarne jak smoła, acz na skroniach przyprószone już siwizną. Zmarszczki? Czy Lichy widział kiedykolwiek wcześniej zmarszczki na obliczu brata? Chyba nie. No i waga się nie zgadzała. Zbigniew Lichy nie był gruby. Ale z pewnością nie wyglądał już tak dobrze jak dawniej, gdy kobiety uganiały się za nim bardziej, niż on uganiał się za przestępcami. I gdy z łatwością mógł zauroczyć nawet kogoś takiego jak prokurator Agnieszkę Heller.
Brat przywitał go marsem na twarzy, więc Rafał usiadł tylko w fotelu i nie powiedział ani słowa. Taksowali się wzajemnie spojrzeniami i Lichy zdał sobie sprawę, że to konfrontacja. I chyba pierwsza w życiu. W każdym razie pierwsza na poważnie.
– Wiesz, że zawsze jesteś u mnie mile widziany – zaczął Zbyszek, ale Lichy mu przerwał.
– Mam zbadać tę sprawę. Tyle.
– Nie prosiłem o to.
– Ale ona mnie tu przysłała. Nie obchodzą mnie wasze problemy. Jestem funkcjonariuszem, dostałem rozkazy. Dobrze wiesz, jak to działa.
– Sprawa jest zamknięta, Rafał.
– Nie.
– Co „nie”?
– Nie jest zamknięta. Prokuratura nie uważa tej sprawy za zakończoną. Ja też nie.
– Jesteś tu od minuty i już to wiesz? Czy nasłuchałeś się jej gadania? Ona chce mnie zniszczyć, Rafał. Nienawidzi mnie od lat.
– Jak na mojego brata, jesteś strasznie głupi.
– Mógłbym powiedzieć to samo. Ale wracając do śledztwa, jest zamknięte. Raport złożony. Niczego więcej nie podpiszę.
Lichy westchnął i wstał. W narożniku pomieszczenia stał ekspres do kawy. Komisarz postawił kubek pod dyszę i wcisnął program odpowiadający za „małą czarną”.
– Zastanawia mnie, co się z tobą dzieje, Zbychu – powiedział trochę głośniej niż zwykle, żeby nie zagłuszyło go terkotanie młynka miażdżącego ziarna arabiki. – Dawniej sam byś to wszystko dostrzegł.
– To było samobójstwo.
– Nie, do cholery, nie było.
– Skąd wiesz?
Lichy poczekał, aż kubek się napełni, po czym wrócił na swoje krzesło.
– Znalazłem go, prawda? – powiedział. – Kiedy wy chcieliście formować kordon, ja wiedziałem, że on tam będzie. Bo wiem, co oznacza „wodny lunapark”, o którym pisał. Do cholery, nie pamiętasz? Przecież za naszych czasów też się tak mówiło. Wodny lunapark. Przejażdżka sztolnią. Zgodnie z tym SMS-em, chłopak planował się utopić. Nie spalić.
– Ale w elektrowni była awaria. Niecka pozostała pusta, więc wybrał inne rozwiązanie.
– Spalił się? Naprawdę? Kto popełnia samobójstwo w ten sposób?
Zbyszek zagryzł wargi. Od lat trudno im się rozmawiało o problemach Lichego. Zbyszek sporo sobie zarzucał. Lichy z kolei miał wyrzuty sumienia wobec brata. Ale rozmawiać o tym nie potrafili.
– Najwyraźniej był to jedyny sposób – wycedził komendant.
– Kto zgłosił jego zaginięcie?
– Siostra. Dostała od niego SMS-a i zadzwoniła do nas.
– Dlaczego nie wysłał SMS-a do brata, który jest przecież dorosły? Dlaczego siostra nie zadzwoniła najpierw do brata, tylko na policję?
– Nie mam pojęcia.
– A należało to sprawdzić. Może miał z bratem kiepskie relacje?
– Bredzisz. Przeczytaj akta.
– Którędy szedł na górę?
– Szosą. Kamera nagrała go przy dolnej stacji kolejki.
– A niósł ze sobą kanister?
– Nie słuchasz mnie. Powiedziałem ci, dopiero na górze się zorientował, że nie ma wody i musiał improwizować.
– Jak, do cholery, mógł zaimprowizować kanister z benzyną?
– Ukradł go z budynku obsługi.
– A jak się dostał do budynku obsługi? Przecież tam jest zamknięte. Zresztą, są strażnicy.
– Nikogo nie ma o tej porze roku. A drzwi były otwarte. Nie wiadomo dlaczego.
Lichy parsknął, a komendant zmarszczył brwi.
– Myślisz, że to śmieszne? – zapytał.
– Tak.
– Mnie nie bawi. Mam nagranie z budynku obsługi. Widać, jak chłopak wchodzi do środka, rozgląda się chwilę, zabiera kanister i wychodzi. Dostarczę ci to.
– W porządku. Dostarcz. A co z SMS-em do siostry? Wysłał go przecież już z góry. Po co miałby pisać o wodnym lunaparku, skoro wiedział już, że nie ma wody?
– Mylisz się. Wysłał SMS-a na kilkanaście minut przed dotarciem na szczyt. Sprawdziliśmy to. Niemal równo godzinę po minięciu dolnej stacji.
– To nagranie też chciałbym zobaczyć.
– Które?
– No to z dolnej stacji. Dwie godziny szedł pod górę, w taką pogodę, tylko po to, żeby się zabić?
– Do cholery, sam tak… – Zbyszek zamilkł nagle, zdawszy sobie sprawę, co właśnie zamierzał powiedzieć. A Lichy nie podjął tematu, bo faktycznie, dwadzieścia dwa lata temu zrobił dokładnie to samo.
– Czy ty właśnie siorbnąłeś, żeby przerwać ciszę? – zapytał po chwili Zbyszek, unosząc lekko brew. Lichy się uśmiechnął. Zawsze tak było między nimi. Potrafili się kłócić tygodniami, a jednocześnie rozładować napięcie w ciągu kilku sekund.
– Twoim zdaniem, dlaczego on to zrobił? – zapytał w końcu Lichy.
– Nie mam pewności, ale znęcali się nad nim w szkole.
– Dlaczego?
Zbyszek nie odpowiedział, tylko sięgnął do szuflady. Wyjął z niej jakiś plik kartek i rzucił na stół. Lichy podniósł papiery i niechętnie rzucił na nie okiem.
– O wow… – wyszeptał.
Na górze znajdował się kwestionariusz i zdjęcie ofiary.
– Coś o tym wiesz, prawda? – rzucił w przestrzeń Zbyszek i faktycznie, Lichy coś o tym wiedział. Chłopiec na fotografii był nieziemsko piękny. Delikatne, bardzo jasne i odrobinę przydługie włosy otaczały twarz wyrzeźbioną dłutem, nie tyle rzeźbiarza nawet, ile poety. Siedział na kamieniu i niewielkim, ale całkiem groźnie wyglądającym nożem, klasyczną harcerską finką z nieszczęśliwie ułamanym koniuszkiem, ostrzył patyk. W tle płonęło już ognisko. Siedziały przy nim dwie osoby, z czego jedna dorosła, ale ich sylwetki rozmywało gorące powietrze. Lichy przypomniał sobie całe swoje dzieciństwo. On również słynął z urody, która w tamtym okresie była jego największym przekleństwem.
– Cała ich rodzina taka jest – powiedział komendant. – Najstarszy to Adrian. Ma dwadzieścia pięć lat. Pracuje w elektrowni i opiekuje się rodzeństwem. Dziewięć lat temu, pijany kierowca zabił ich ojca. Matka nie żyje od dawna. Dzieciaki trafiły do rodzin zastępczych, ale dwa lata później, zaraz po osiągnięciu pełnoletności, Adrian wywalczył opiekę nad nimi. Dzielny chłopak, mówię ci. Porozmawiaj z nim. I jest jeszcze siostra Karolina. Starsza od Miłosza o dwa lata. Ma piętnaście lat, ale już teraz mówi się, że jest najpiękniejszą kobietą, jaka kiedykolwiek chodziła po Żywiecczyźnie. Sam wiesz, jak trudne jest życie takich ludzi. W każdym razie w okolicy krążą plotki, że Miłosz, no wiesz, wolał chłopców.
– A nie był na to trochę za młody? Orientację chyba można określić dopiero wówczas, gdy pojawi się jakaś seksualność. Ile on miał lat? Trzynaście? Zresztą, może ja się nie znam. W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym.
– Może był za młody, może nie był. To indywidualna kwestia. Ale pamiętaj, fakty nie mają żadnego znaczenia. Liczy się plotka i to, jak oddziałuje na społeczność. A społeczność jest tu dość hermetyczna.
– Ktoś mu szczególnie dokuczał? Wytypowaliście kogoś takiego?
– Taaa. Masz wszystko w papierach. Sprawdziliśmy to. Ci, co byli najbardziej aktywni, wszyscy, co do jednego, mają alibi. Ale możesz z nimi pogadać. Nie zaszkodzi, by poobcowali trochę z policją.
– W porządku. Coś jeszcze?
– Jedna dziwna rzecz. Nie wiem nawet, jak się do tego odnieść. Z tydzień temu zjawiła się tu jakaś kobieta. Mówiąc „tu”, mam na myśli okolicę, bo do mnie oczywiście nie przyszła. Podobno rozpytywała o Miłosza.
– Rozwiń.
– Nie ma czego. Po śmierci młodego kilka osób mi zgłosiło, że ktoś się kręcił po Żywcu i ościennych miejscowościach, pokazując zdjęcie Miłosza i pytając, czy go nie widzieli.
– No i co?
– No i nic. Nic więcej nie wiem.
– Przecież to bez sensu. Rejtanowie się nie ukrywali. Nie trzeba było ich szukać.
– Nic więcej nie wiem – powtórzył Zbyszek. – Może ich znalazła, załatwiła swoją sprawę i odjechała. Zapytaj Adriana, jak będziesz z nim rozmawiał.
– Wiesz coś więcej o tej kobiecie? Jak wyglądała?
– Tylko tyle, że poruszała się jakimś starym modelem land rovera. I podobno wyglądała jak włóczęga. Ale powtarzam tylko, co ludzie gadają.
– No dobrze. Sprawdzę to. Dziwię się, że ty tego nie zrobiłeś.
– Jeszcze jedno – powiedział Zbyszek, stukając w ekran komórki. Gdy tylko skończył, drzwi się otworzyły i do gabinetu weszła Magda. Lichy miał wrażenie, że jest lekko zaczerwieniona, ale być może tylko mu się zdawało. Mimo to, przez chwilę poczuł się, jak współsprawca przestępstwa. Czy Zbyszek coś dostrzegł? Nie, na pewno nie.
– To młodsza aspirant Magda Siwiec. Poznaliście się już.
– Całkiem nieźle – odparł Lichy, a Magda wysłała mu oczami wiadomość w rodzaju „już nie żyjesz”.
– Przydzielam ci ją do pomocy, Rafał. Możesz nią dysponować, jak chcesz, ale ma być z tobą zawsze.
– Twoja wtyczka? – zapytał Lichy, spoglądając na policjantkę, bo ciekaw był, czy i ona odczytała w słowach komendanta te zabawne dwuznaczności. Chyba odczytała, bo kąciki jej ust uniosły się w nieznacznym uśmiechu.
– Żebyś wiedział – powiedział Zbyszek. – Pamiętaj, jesteś moim bratem, ale tutaj ja rządzę. I nie ufam ci. A teraz idź robić swoje. Im szybciej się stąd wyniesiesz, tym szybciej będę mógł cię zwyczajnie zaprosić na obiad i piwo. Jako brata, a nie wroga.
Ciąg dalszy w wersji pełnej