- W empik go
Chrześcijanin powieść na tle stosunków amerykańskich - ebook
Chrześcijanin powieść na tle stosunków amerykańskich - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 794 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dnia 9-go maja 18. roku, na pokładzie parowca Tynwald, wypływającego z przystani Douglas na wyspie Man do Liverpoolu, wśród licznych podróżnych stały trzy osoby: jedną z nich był staruszek, ksiądz anglikański, o twarzy jasnej, łagodnej i prawie dziecięcej, pomimo zmarszczek, które wypisały na niej lat siedemdziesiąt; drugą – młody duchowny, lat koło trzydziestu, wysoki i przystojny; trzecią – młoda dziewczyna. Starszy ksiądz był ubrany w czarną, niezmiernie czystą, ale dosyć znoszoną suknię, krojem z przed lat dwudziestu, i biały obojczyk (1) na szyi; młody duchowny miał długą sutannę z wysokim kołnierzem i czarny kapelusz o szerokich skrzydłach, opasany jedwabnym sznurem.
Wszyscy troje stali skupioną gromadką prawie na środku pokładu, a kapitan, przechodząc, pozdrowił ich życzliwie:
– Dzień dobry, p. Storm!
Młody duchowny z ukłonem uchylił lekko kapelusza.
– Dzień dobry, ojcze Quayle.
– Dzień dobry, kapitanie, dzień dobry – odparł serdecznie staruszek.
–- (1) Obojczyk – specyalna nazwa białego kołnierzyka, używanego przez księży anglikańskich
Zamieniono kilka uwag o pogodzie, i kapitan, odpowiadając na pytania, spotkał oczy dziewczęcia, które słuchało w milczeniu.
– To pańska wnuczka, panie Quayle? – spytał uprzejmie.
– Tak, to moja Glory, kapitanie. Opuszcza starego dziadka, i jak widzisz, przyjechałem z Peel aż tutaj, ażeby ją odwieźć.
– Nic dziwnego, świat cały otwarty przed młodą lady: u stóp jej – mogę powiedzieć. Wyglądasz pani świeżo, jak słoneczny poranek, miss Quayle – zwrócił się wprost do dziewczęcia.
Zaśmiał się głośno, skinął raz jeszcze życzliwie i poszedł dalej.
Dziewczyna przelotnie zaledwie usłyszała pochlebne wyrazy, rzuciła ca żeglarza szybkie, ukośne spojrzenie i odpowiedziała uśmiechem. Co innego pochłaniało jąw tej chwili i zajmowało całą jej uwagę: pełna życia scena, w której utonęła słuchem i wzrokiem.
Poranek był wczesny, lecz słoneczny i pełen blasku. Dochodziła dziewiąta, słońce stało wysoko nad szczytem Douglasu, a złociste promienie grały tysiącem połysków w lekkiej, ruchomej fali. Od brzegu nadpływali wciąż jeszcze podróżni… Turkot kół, gwar, tłum, ruch, pośpiech i nawoływania.
– Jak to ładnie! – szepnęła dziewczyna prawie do siebie, z błyszczącem spojrzeniem.
Stary ksiądz zaśmiał się z jej naiwności i zachwytu nad sceną tak zwykłą.
Młoda dziewczyna wzrost miała wysoki, złoto-ogniste włosy i wspaniałe, ogromne, ciemnosiwe oczy. Maleńka, ciemna plamka na jednem z nich nadawała im wyraz niezwykły: na pierwszy rzut oka sprawiało to wrażenie zeza, potem zalotnego wdzięku, a następnie spotęgowanej siły i uczucia Na szczególną uwagę jednak zasługiwały jej usta, może trochę zbyt wielkie i niezmiernie ruchliwe. Głos jej uderzał także: głęboki i nizki, a jednocześnie giętki i podatny do najsubtelniejszych różnic i odcieni. Mówiła tonem wesołego żartu, wyrazem twarzy i żywą mimiką nadając silny akcent swoim słowom. Była uosobieniem płomienia i ruchu, na jedną chwilę nie mogąc zachować spokoju. Oczy jej, usta, cała wreszcie, stojąc natem samem miejscu, poruszała się nieustannie. Ubraną była skromnie, prawie ubogo, i może cokolwiek niedbale. Śmiała się i uśmiechała, a jednak łzy chwilami jaśniały w jej oczach.
Miody duchowny był dobrego wzrostu, lecz wydawał się wyższym z powodu swej prostej postawy i wysmukłości kształtów. Gdy zdjął kapelusz, by powitać kapitana, można było podziwiać jego piękne, wysokie, sklepione czoło otoczone ciemnym, krótko przystrzyżonym włosem. Nos miał kształtny, wydatną brodę, pełne, purpurowe usta, cerę ciemną, prawie śniadą; było coś cygańskiego w jego oczach czarnych o złotym połysku, osłonionych długiemi, czarnemi rzęsami. Ogolona starannie dolna część twarzy wydawała się nieco ciężką wobec gorącego blasku ognistych oczu. Ruchy miał powściągliwe i jakby nieśmiałe; od chwili wejścia na statek nie zmienił miejsca i postawy, nie podniósł nawet nieco pochylonej głowy; mówił z namysłem, powoli, poważnie, głosem silnym i pewnym.
Rozległ się drugi dzwonek, i ksiądz staruszek zaczął żegnać się z obojgiem.
– Oddaję ci pod opiekę tego zbiega, panie Storm – rzekł serdecznie. – Wszak mogę liczyć na to, że ją doprowadzisz bezpiecznie do drzwi szpitala?
– Tak, sir.
– I będziesz czuwał nad nią w tym olbrzymim, nowym Babilonie?
– Jeśli pozwoli na to.
– Zapewne… tak… naturalnie… wiem, wiem: niestałą jest jak woda i ruchliwą, a trudną do powstrzymania, jak wicher.
Dziewczyna się roześmiała.
– Powiedz, dziadku: jak burza. Czemu nie? Glory storm! (1)
Zaśmiała się, rzuciła ukośne spojrzenie na młodego sąsiada i roześmiała się znowu, aby pokryć lekkie zmieszanie. Młody ksiądz uśmiechnął się blado, prawie boleśnie, lecz staruszek nic nie zrozumiał i nie spostrzegł.
– Czemu nie? – powtórzył dobrodusznie, – Piękne imię dla ciebie i zupełnie zasłużone. Ale Pan wyrozumiałym jest dla takich natur i nie doświadcza ich nigdy nad siły. Zresztą, – dodał z westchnieniem – wiadomo, że nie jesteś bardzo religijną.
Dziewczyna odwróciła się nagle od sceny pełnej życia, która dotąd pochłaniała wyłącznie jej uwagę, i odparła niby z dąsem, nawpół żartobliwie:
– Lepiej odrazu nazwij mię, dziadku, poganką! Wiem dobrze, co myślisz o mnie, Lecz aby cię przekonać, że nie uczyniłam ślubu niebywania w londyńskich kościołach, z powodu iż do zbytku używałam dotąd tej rozkoszy, obiecuję tu, wobec świadka, że przyślę ci szczegółowe sprawozdanie z pierwszego kazania pana Storma. A co, czy to nie pięknie z mojej strony?
Rozległ się trzeci dzwonek i silne gwizdnięcie; wciągano na pokład ostatnie pakunki. Stojąc tuż przy zejściu, ksiądz zwrócił się jeszcze do wnuczki:
– Czy ciotka Anna dała ci dosyć pieniędzy?
– Dosyć na statek i na kolej.
– Tylko tyle! Ciotka Anna zaczyna…
–- (1) Gra wyrazów, polegająca natem, że nazwisko księdza Storm oznacza burzę.
– Nie troszcz się o to, dziadku. Kobiety mało potrzebują. Ciotka Anna liczyła na to. A potem: dozorczyni w szpitalu!….
– Obawiam się, że będziesz się czuła samotną na tej pustyni.
– Samotną w otoczeniu pięciu milionów bliźnich?
– Zatęsknisz jeszcze do starej wyspy, Glory, i już żałuję prawie…
– Możesz być pewnym, dziadku, że nie tęskniłabym długo. Któż mi zabroni uciec do was każdej chwili, gdyby mi tam źle było?
– Będę cię szukał po całym domu, ty niedobry zbiegu!
Glory usiłowała roześmiać się wesoło.
– Na dole, na górze, w moim pokoju, prawda?
– "Glory, Glory! – będę wołał. – Gdzie podziałaś się, moja dziewczyno? Nie słyszę dziś twojego głosu. Co się stało w starym domu, że tak pusto i głucho?"
Oczy dziewczęcia poruszyły się niespokojnie, lecz potrząsnęła głową i odparła tonem żartobliwego i serdecznego wyrzutu:
– Nie mów tak, dziadku; zapomnisz o Glory za dwa dni, a raczej o tem, że wyjechała do Londynu. W domu nic się nie zmieni: na przechadzce porannej będziesz odszukiwał swoje stare runy, codzień wieczorem zagrasz z ciotką Rachelą warcaby, a w niedzielę wyłajesz starego Neilusa, że zasypia w swojej ławce, podczas nabożeństwa. Wszystko zostanie tak samo, jak było.
Ukończono tymczasem przenoszenie pak i rzeczy i podniesiono pomost. Stary ksiądz wyjął lewą ręką duży zegarek i uważnie patrzał na godzinę, jednocześnie sięgając do małej kieszonki.
– Oto pierścionek z perłą po twej matce – rzekł nagle, podając Glory drobny przedmiot, głosem urywanym, jakby mu tchu zabrakło skutkiem szybkiego biegu.
Dziewczę zsunęło prędko rozciągniętą i niezbyt świeżą rękawiczkę i podało dziadkowi szczupły paluszek.
– Relikwia po dobrej matce cudownym jest dla dziecka talizmanem – mówił dalej, z powagą patrząc na Glory i młodego księdza.
Ten ostatni w milczeniu skinął twierdząco głową.
– I ty, sir, pod tym względem podobnym jesteś do Glory – ciągnął staruszek: – nawet nie pamiętasz matki.
– Nie, nie pamiętam.
– O ojca bądź spokojny; postaram się z nim zbliżyć, Johnie. Jeszcze się pogodzicie i będziecie najlepszymi przyjaciółmi. Człowiek nie może gniewać się długo na syna jedynie za to, że obrał sobie kościół z pomiędzy dróg świata. On sam nie wierzy temu, co dziś mówi. Więc zostaw go spokojnie pod moją opieką. Dawno trafiłbym mu do przekonania, gdyby nie stara Chalse.
W tej chwili ucichł głos parowej świstawki, i na pokładzie rozległa się głośna komenda:
– Schodzić do łodzi!
– Bądź zdrowa, Glory! Bądź zdrów, Johnie! Oboje bądźcie zdrowi!
– Bądź zdrów, sir – odparł młody ksiądz, wstrząsając długim uściskiem rękę starca.
Lecz Glory zarzuciła mu ręce na szyję.
– Bądź zdrów, najdroższy, kochany dziaduniu! Bądź zdrów, najdroższy! Wstyd mi i żal teraz… wstyd mi… Bądź zdrów, dziaduniu!
– Bądź zdrów, najmilszy zbiegu, moja ty Cyganko, czarodziejko!
– Dziadku, bo ci zasłonię usta!
– Cofnąć się od brzegu! – rozległ się głos kapitana na pokładzie.
Młody duchowny pociągnął dziewczynę ku środkowi pokładu, a parowiec, zakołysawszy się silniej na fali, zwolna odsuwać się zaczął od lądu.
– Zejdę na dół… Nie, tu zostanę… Nie, nie! ja chcę wysiąść! Jeszcze nie za późno!… Nie, ja nie zniosę tego!… Nie, nie, tam pójdę, na koniec statku, i będę patrzała na fale.
Brzeg oddalał się z każdą chwilą, i przystań pozostawała za nimi; białe fale zamykały się cicho za statkiem, a… szczyt Douglasu cofał się powoli. Na drewnianym pomoście, wysuniętym w morze, szereg przyjaciół ostatniem skinieniem żegnał odpływających pasażerów.
– O. tam, stoi!…. tam, na samym końcu pomostu! Widzisz pan? To dziadek, z tą czerwoną chustką w białe kraty! Niech go Bóg błogosławi! Drogi dziadek… Jaką mi sprawił przyjemność swoim drobnym upominkiem!…. Chował go przez lat tyle… Taka mokra moja chustka, nie widać jej wcale, czy mi pożyczysz… O, dziękuję bardzo! Do widzenia! do widzenia! do widzenia!
Dziewczę pochylało się przez poręcz statku, powiewając chustką dopóty póki widać było ludzi na dłgim pomoście. A gdy zniknęli, stanęła spokojnie i patrzała na oddalającą się linię wybrzeża, póki i ta nakoniec nie zniknęła we mgle. Wtedy Glory utkwiła wzrok w pustej przestrzeni, jakby oczyma duszy widziała to wszystko na co od przyjścia na świat patrzała codziennie, aż do dnia dzisiejszego.
– Drogie wysepki! – zawołała nagle. – Nie wiedziałam dotąd, że są tak piękne, tak drogie! Możebym mogła być i tam szczęśliwą, gdybym usiłowała… O, gdybym tylko miała chociaż towarzystwo, jedną młodą istotę! Głupia jestem. Pięć lat wyrywałam się z domu prośbami, najgorętszem pragnieniem, a teraz!…. Jaka ona piękna ta wyspa zielona, niby ptak wodny, sama pośród fali… Gdy się człowiek gdzie urodzi…. Drogie, kochane wyspy! I moi starzy także… Samotni będą taraz… Doprawdy, nie powinnam była… Zejdę na dół. Oczy mię bolą od wiatru i blasku tej wo – dy… Bądźcie zdrowe wysepki, ptaszki moje miłe… Powrócę do was. Wrócę… tak, nie bój się, dziadku.Śmiech, szybkie słowa i ton żartobliwy, wszystko to zakończyło się łkaniem stłumionem. Zasłoniła twarz dłonią i odbiegła w stronę, gdzie schody prowadziły na dół, do kajuty. Wkrótce zniknęła z oczu.
John stał i patrzał za nią. Nie wyrzekł słowa, lecz jego wielkie, gorejące oczy były wilgotne.ROZDZIAŁ II.
Ojciec Glory był jedynym synem księdza Quayle'a i kapelanem biskupa w Bishopscourt. Pośród panien żony biskupa poznał swą przyszłę małżonkę, z pochodzenia Francuzkę, córkę znanej i sławnej w swym czasie aktorki i oficera z epoki Cesarstwa, który zresztą nie wiedział o istnieniu dziecka. Kapelan Quayle ożenił się z młodą dziewczyną, a wkrótce potem zaproponowano mu stacyę misyjnę w Afryce. Przejęty duchem wiary i powołania swego, młody ksiądz przyjął trudne obowiązki, nie lękając się febry i klimatu. Lecz żona towarzyszyć mu nie mogła w tej podróży: spodziewała się zostać matką; kapelan odwiózł ją do ojca swego w Peel, na wyspie Man, i zostawił na pięć lat pod jego opieką.Żył jeszcze cztery lata i w ciągu tego czasu zamienił z żoną kilka listów. Odpływając z Southamptonu przesłał ostatnie życzenie: "Jeżeli będzie chłopiec, nazwij go John (według Jana Ewangelisty); jeśli dziewczyna, niechaj się nazywa Glory." W końcu pierwszego roku rozłączenia pani Quayle pisała: "Nasza maleńka szczęśliwie przyszła na świat i zdrowo rośnie. Z pewnością nie widziałeś w życiu nie równie pięknego! Jakie maleńkie, białe, śliczne rączki!…. A ramiona, a szyjka! Jest ruda. Wyobraź sobie: ma czerwone jedwabiste, kręcące się włoski! A oczy wielkie, jasne i promienne! Nie umiem ci opisać jej usteczek, bródki i różowych policzków; dziwno mi, że nie znasz jej dotychczas, i nie pojmuję, jak możesz źyć bez jej widoku." Po czterech latach odebrała ostatni list od rnęża: "Droga żono, – pisał – gorzkiem jest rozłączenie nasze, lecz taka wola Boża, i powinniśmy pamiętać, iż może nam przeznaczono oddzielnie przejść przez to życie." W następnym liście konsul angielski donosił o śmierci misyonarza.
Ojciec kapelana miał jeszcze dwie córki, stare panny, które zarządzały domem. Póki mąż żył, Francuzka znosiła cierpliwie ich panowanie, oczekując w cichości chwili wyzwolenia, lecz wieść o jego śmierci pozbawiła ją sił i odwagi. Nie umiejąc ani walczyć, ani zgodzić się z przeznaczeniem, uniknęła go w sposób prosty: umarła nagle.
Posępne, nagie wzgórze rzucało cień smutny na miejsce, w którem Glory ujrzała świat boży, ale promienne słońce złociło szczyt ciemny i przeglądało się w szemrzących falach rzeczki, omywającej jego stopy. O ćwierć mili od domu rzeczka wpadała do morza, tworząc niewielką przystań; urządzono tu port, a ponad nim, na wyniosłej, wodą oblanej skale wznosiły się ruiny starego zamczyska, opuszczone, zniszczone, ale malownicze. A dalej nieskończone, ciemne fale morza Irlandzkiego, w których tonęło zachodzące słońce. Wikaryat Glenfaba, gdzie mieszkał ksiądz Qaayle, położony był o pół mili od rybackiej osady Peel.
Glory od lat dziecięcych była małą czarodziejką, zgryzotą ciotek i zgorszeniem dziadka, duszą całego domu. Urodziła się widocznie "bez zasad," ale jej otoczenie uczyć się musiało, że nie można wierzyć jej słowom. Wesoła, pełna życia, wielomowna i obdarzona bogatą wyobraźnią, w opowiadaniach swoich, pomysłach i odpowiedziach nie liczyła się nigdy z takimi względami, jak: prawda, kłamstwo, bo – jaźń, chęć uzyskania pochwały, nagrody, lub uniknienia kary. Może te pojęcia nie istniały dla niej. Ksiądz Quayle mawiał nieraz: "Obawiam się, że to dziecko nie ma wrodzonego poczucia moralności; zdaje się nie rozróżniać złego od dobrego." To niepokoiło szczerze jego religijne pojęcia, lecz nie psuło mu humoru i nie przeszkadzało bynajmniej kochać wnuczki – z całego serca. "Prawdziwa z niej poganka – szeptał niekiedy do siebie; – niechaj Bóg ma w opiece jej niewinne serce!"
Niewyczerpane były jej pomysły i prawie nie dziecięce. Spragniona towarzystwa rówieśników, nim je sobie znalazła, zaludniła przy pomocy wyobraźni całą okolicę podobnemi do siebie istotami, które na zawołanie przychodziły się z nią bawić. Więc były Glory, mieszkające w rzece, inne u źródła, inne koło stawu, gdzie pluskały się ryby, a inne na górze; wszystkie ją znały i odpowiadały, kiedy mówiła do nich. Lalki jej były zawsze królowemi, albo królami; miała dar dziwny przebierania ich i odgrywania z ich pomocą całych powieści. Możnaby myśleć, że duch babki aktorki obdarzył ją przy urodzeniu pragnieniem życia, zbytku i miłości.
Jako dziecko, była genialnym mimikiem i umiała znakomicie naśladować nietylko ruchy, wyraz twarzy, lecz ton głosu, charakter każdego typu i postaci. Zsunięcie brwi surowej ciotki Anny, blady uśmiech sentymentalnej ciotki Racheli, poziewanie wiecznie śpiącego zakrystyana Korneliusza Kewley, wszystko to wyrażała znakomicie swą ruchliwą, łobuzowską fizyognomią. Zapamiętała niektóre piosenki swej matki, i spotkawszy raz na drodze wędrownego śpiewaka, zaczęła dawać przedstawienia: wyobrażając sobie, iż stoi na rynku, śpiewała niezrozumiałe, francuskie wyrazy, a tłum słuchał, cisnął się do niej, dziękował, całował i nazywał ją wróżką Złotogłówką. A potem obchodziła wkoło z kapeluszem, zbierając skromne datki.
Mając lat 10, była zupełnym chłopakiem; przebiegała ulice na czele gromady chłopców różnego wieku, grając na grzebieniu i niosąc jak chorągiew chustkę wikarego, przywiązaną do jego laski. Na drzewo wdzierała się ze zwinnością kota i okradała owocowe sady (najczęściej własny) dla popisania się przed samą sobą odwagą i zręcznością. Mówiąc, naśladowała głos chłopców i ich sposób wyrażania się, i uważała za wielką tyranię, że jej nie pozwalano ubierać się w kurtkę i majtki. Nosiła jednak trykotową czapkę, jakiej używają marynarze, i ucieszyła się niezmiernie, kiedy ciotka, przez oszczędność, kupiła jej jasną trykotową bluzkę.
Razu jednego właściciel małego kajaku zapytał jej: czy pragnęłaby mieć łódkę? Dobre pytanie! Czy chciałaby być w raju, mieć ciastek i łakoci do sytości, lub coś podobnie niebiańskiego! Odtąd na wodzie kładła marynarską bluzę i pływała jak książę po całej zatoce.
W dwunastym roku zakochała się po raz pierwszy. Było to nieokreślone uczucie, połączone z marzeniami o wielkości. Wikary nie miał na to, aby ją oddać do kolegium w Douglas, a ciotki były zadumne, aby posyłać dziewczę do szkółki ludowej w Peel; uczyły ją więc same, zwłaszcza ciotka Rachela, która czytywała poezye Moore'a, pamiętała dobrze datę urodzenia całej królewskiej rodziny i odznaczała się wogóle usposobieniem romantycznem.
Z tego źródła czerpała Glory swoją wiedzę i zapładniała bujną wyobraźnię niezwykłemi uczuciami dla świata fantastycznego, w którym żyła jakąś cząstką swej istoty, a który młodość dziewiczą otaczał pełną blasku i świetności atmosferą szczęścia, zbytku i uczuć.
Pewnego dnia leżała na wzgórzach Peel, między krzakami, z twarzą zwróconą ku jasnemu niebu, a głową wspartą na złożonych dłoniach, rozmyślając o ciekawej powieści ciotki Racheli. Było to opowiadanie o rusałce, która miała taki urok i władzę nad ludźmi, iż skoro ukazała swoją twarz nad wodą, i ujrzawszy człowieka, wyrzekła: "Pójdź do mnie!" – porzucał wszystko i szedł na swą zgubę.
Wtem na czole uczuła wilgotne i zimne dotknięcie psiego nosa, i w tejże chwili silny głos męski zawołał tuż blizko: "Pójdź tu!" – Spojrzała: wysmukły młodzieniec w wysokich butach i myśliwskiej kurtce przesuwał się pod skałą z dubeltówką w ręku. Znała go już z widzenia. Był to John Storm, jedyny syn lorda Storma, który w ostatnich czasach zamieszkał w zamku Kuockaloe, o milę od Glenfaba.
Przez całe trzy tygodnie od tej chwili mówiła o nim bezustannie i zaczęła nawet używać grzebienia, przygładzając niesforne, kręcące się włosy. W kościele nie spuszczała z niego oka i zwierzyła się ciotce Racheli, iż pewną jest, że młodzieniec doskonale widzi w ciemności, gdyż wielkie jego oczy mają swoje własne światło. Potem zwierzeniu jednak zmieszała się nagle, zawstydziła, i odtąd jeśli kto w jej obecności wymówił imię Johna, czerwieniła się po czerwone włosy i uciekała gwałtownie z pokoju. Młody Storm ani razu nie spojrzał nawet na nią i odpłynął wkrótce do Kanady. Wówczas nastawiła stary, zaniedbany zegar podług czasu kanadyjskiego, ażeby zawsze wiedzieć, co on za morzem robi, i – zapomniała o nim.
Jej porywy i wrażenia wogóle mijały szybko, choć były szczere, silne i gwałtowne. W rok później zakochała się powtórnie; tym razem nastąpiło to w zakrystyi, a przedmiotem był piękny chłopiec, który podczas lekcyi katechizmu stał naprzeciwko niej z przeciwnej strony.
Był to chłopiec w jej wieku, bogaty Anglik, który przybył na wyspę z matką na wakacye. Po raz drugi zobaczyła go w Glenfaba, podczas wizyty matki jego na plebanii. Uderzyła go lekko po ramieniu, a on zaczął ją gonić; uciekała przed nim, kryjąc się zręcznie za ławki i drzewa i wołając radośnie: "Jak to wesoło! ach, jak to wesoło!" I co chwila widział tylko jej białe, równe zęby.
Franciszek Horacyusz Nelson Drake pełen był wiadomości o "prawdziwym świecie," wśród którego żył od dzieciństwa i kształcił się w publicznych szkołach; tam jedynie – zdaniem jego – byli ludzie, o których warto było myśleć i rozmawiać. Rozmawiał o tem wszystkiem ze swobodą, i świadomością, które rozmarzały Glory. Świat prawdziwy i ludzie na nim! Upajały ją te rozmowy, i dnia trzeciego, podniecona gorącem pragnieniem poznania rzeczy nowych, oświadczyła się młodzieńcowi.
Franciszek Drake przyjął to wprawdzie dość chłodno, lecz gdy mu wytłómaczyła, że nie chodzi jej o to wcale, czy on dba o… nią, tylko chciałaby skorzystać z okazyi opuszczenia w towarzystwie tak doświadczonego człowieka tej bezludnej pustyni – zaczął się zapatrywać na sprawę inaczej i zgodził się na ucieczkę. Nic ich wprawdzie nie zmuszało do tak stanowczego kroku, ale ponieważ Glory posiadała czółno, wydawało się to rzeczą naturalną.
Ubrała się w najlepszy strój konfirmacyjny i wykradła się z domu, aby go spotkać pod mostem, gdzie była umieszczona łódka. Czekała pół godziny, gdyż bohater wyprawy miał siostry i t… p… przeszkody; zjawił się jednak wreszcie, i znalazłszy się w czółnie oboje, uczuli się dość bezpiecznymi. Ona trochę zdyszana, a on niespokojny, żadne też nie myślało tracić czasu na pocałunki.
Przemknęli się zatoką do przystani i tu postanowili skierować swój statek ku brzegom Szkocyi. Z każdą chwilą zresztą byli swobodniejsi i zaczęli spokojnie rozmawiać teraz o przyszłości. Franciszek był za pracą, gdyż pragnął zdobyć sobie imię. Glory zapatrywała się na to inaczej. Imię! Rzecz piękna, zwłaszcza jeżeli daje sławę i tryumfy, lecz ona przedewszystkiem marzyła o podróżach. Tyle pięknych rzeczy ludzie mogliby zobaczyć na świecie, gdyby nie marnowali tak czasu na pracę!
– Jaka dziwna z ciebie dziewczyna! – rzekł Drake, a Glory przygryzła usta, gdyż podobne określenie wcale jej się nie podobało.
Dopiero jednak w pół godziny później poróżnili się stanowczo. Franciszek zabrał z sobą ulubioną suczkę, jamnika, i usiadłszy na ławce, zaczął się z nią bawić, przezywać ją pieszczotliwemi imionami, opowiadać o jej mądrości, o tem, ile to pieniędzy będą mieli za jej szczenięta. Tego było za wiele: Glory nie mogła dłużej myśleć o ucieczce z człowiekiem, używającym tak gminnych, wyrażeń!
Jaka z ciebie dziwna dziewczyna! – powtórzył, lecz tym razem nie raczyła nawet odpowiedzieć.
Szybko zwróciła ster ku lądowi z zamiarem skierowania statku do Peel z powrotem, lecz wiatr miała przeciw sobie, morze stało wysoko, a przy gwałtownym zwrocie wątłej łódki, drąg poprzeczny się złamał, i rozpięty żagiel, niby zranione skrzydło, zwisnął wzdłuż głównego masztu. Na domiar złego wpadli na prąd, a Glory nie miała siły nadać innego kierunku uszkodzonej łodzi, chłopiec zaś okazał się całkiem niezdolnym do rady i pomocy.
Dziewczyna stała z brwiami zsuniętemi i odsłonioną szyją, w białej muślinowej sukni, niby zjawisko jakieś fantastyczne, a chłopiec karmił swego psa w milczeniu. Tymczasem noc zapadła, i czółno, unoszone prądem, płynęło ku północy bez drogi i wiosła.
Nagle z ciemności wynurzyła się czarna sylwetka jachtu, i głos donośny zawołał na dzieci:
– Nie lękajcie się, zaraz wam pomogę!
Był to John Storm. Ten sam, który przed rokiem obudził pierwsze uczucie Glory, teraz w niej zbudził kobietę. Z ufnością dziecka przygarnęła się ku niemu i odtąd w ciągu lat czterech była niewolniczą jego wielbicielką. Kochała go jak brata, jak pana i władcę, najwyższego monarchę. Stawiała go przed sobą na niedoścignionym piedestale, w aureoli dobroci i wielkości. Rumieniła się, kiedy uśmiechał się do niej; drżała, gdy spojrzał smutnie lub posępnie. Dla podobania mu się, zaczęła się stroić we wszystkie barwy tęczy, lecz zganił ją za to i zalecił powrócić do trykotowej bluzki.
Niemniej czerwone loki dręczyły ją teraz, gdyż grzebień ani szczotka nie mogły ich nigdy przygładzić; pocieszył ją w tem jednak, zapewniając, iż największe damy na wielkim świecie oddałyby za nie własne swoje uszy. Wówczas szczęśliwa i dumna, zwijać je zaczęła na palcach przed lustrem, ciesząc się ich połyskiem, barwą i miękkością.
John był bardzo poważny, lecz Glory umiała pobudzać go do śmiechu. Służył jej do tego dar naśladowania, zuchwale a swobodnie cytowane słowa z katechizmu i Biblii, lub innych ksiąg świętych, stanowiących, prócz Byrona i "Sir Grandisona," prawie wyłącznie bibliotekę wikarego. Ulubionym dla niej popisem jednakże było naśladowanie wiecznie zaspanego zakrystyana, który miał odpowiadać wikaremu podczas nabożeństwa.
Wikary: – "O Panie, otwórz usta nasze"…Żadnej odpowiedzi.
– Gdzie jesteś, Neilus?
Zakrystyan, budzący się w ławce: – Tutaj jestem, panie "I usta nasze wysławiać Cię będą!"
Kiedy John śmiać się zaczął, nie znał już miary i końca, a Glory była wtedy nad wyraz szczęśliwą. Ale odjechał znowu. Ojciec wysłał go do Australii, i jasność świata jej zgasła.
Teraz nie wystarczyłoby jej nastawienie zegaru podług czasu drugiej półkuli, gdyż miała lat 16 i wiele rzeczy zmieniło się i w niej, i dla niej; jedyne drzewo, na które wdzierała się teraz, było drzewem wiadomości złego i dobrego, i to ją męczyło niewypowiedzianie. John Storm był synem lorda i sam lordem kiedyś będzie; Glory Quayle jest sierotą, wnuczką wiejskiego, ubogiego księdza. Ubóstwo ich jest czyste, ale niemniej gorzkie. Te małe oszczędności na każdej drobnostce, te nicowane, przerabiane suk nie, kapelusze odwieczne, nie znające mody, ten tajemniczy podział rzeczy używanych Bóg wie przez kogo – jakież go upokarzające, jak burzył się przeciw temu niepodległy umysł dziewczęcia!
Krew matki zaczęła się odzywać w niej coraz głośniej, i panowanie ciotek, starych panien, które złamało życie cudzoziemki, i ją gniotło dotkliwie bezdusznym swoim formalizmem. Zapominała zawsze o punktualności i systematycznie podług słońca oznaczonych godzinach wspólnego posiłku; mogła spać w każdym czasie i budzić się o każdej godzinie; nudziło ją przyzwoite i spokojne siedzenie, jak przystało młodej lady; zamiast tego lubiła leżeć na zielonej murawie. Śmiała się często, ażeby nie płakać, lecz nie raczyła uśmiechnąć się nawet, słuchając niedorzecznych opowiadań "wielkich dam" z parafii, i nie dbała ani trochę o dworskie uroczystości, zapewniając zuchwale, że nic jej nie obchodzi nawet dzień urodzenia Królowej!
Stare ciotki kochały ją sercem i duszą, lecz powtarzały często: "Co się stanie z tą dziewczyną, kiedy dziadek umrze?"
A dziadek, dobry człowiek, życie oddałby chętnie, aby oszczędzić jej troski i bólu, ale nie miał pojęcia, co dla niej uczynić może. Jego najmilszą manią było studyowanie runicznych znaków, w które wyspa obfituje, a Glory pomagała mu często w tej pracy bystrością wzroku i zręcznością ręki przy oczyszczaniu starych, zatartych napisów. Byli więc często razem, przy jednem zajęciu, mieszkali w jednym domu, prawie obok siebie; chociaż z jej okna widać było przystań, a z jego – tylko kuchenne podwórze, mimo to Glory żyła już w wieku dwudziestym, a jej dziadek dotąd w dziesiątym.
Uwięzione ptaszę zaczęło uderzać, bezwiednie jeszcze, skrzydłami o klatkę. Nie zdając sobie dotąd jasno sprawy z własnych swych pragnień, rozumiała tylko, iż pragnie uciec od tej śpiącej egzystencyi, gdzieś w świat daleki, nieznany a piękny. Wybiegała na wzgórze koło Peel i kładła się na ziemi wśród krzaków, tam, gdzie po raz pierwszy ujrzała Johna, i tęsknym wzrokiem patrzała na przystań, na statki, zarzucające w niej kotwice, tuż koła ruin starego zamczyska, i marzyła o tem, aby odpłynąć daleko, za morze, do wielkich miast Południa i Północy.
Lecz życie zamykało ją w ciasnem swem kole, i nie widziała drogi, która wiodłaby do wyjścia. Dwa lata upłynęły w taki sposób, i skończywszy rok ośmnasty, powiedziała sobie z rozpaczą, że zmarnowała pół życia. Siedząc na wzgórzu, patrzała na słońce, dopóki nie zanurzyło się w morzu, i o zmroku dopiero wracała do domu, milcząca i posępna, jak zmierzch dnia pochmurnego.
Ubóstwo było przyczyną wszystkiego, jego więzy czuła na sobie wyraźnie, a ubóstwu ich winien był kościół. Zaczęła mieć urazę i żal do kościoła. On pozbawił ją ojca i zrobił sierotą, a powołanie księdza wydawało jej się uosobieniem egoizmu. Człowiek istotnie podniosłego ducha i gorącego serca, jakim był np. jej ojciec, nie powinien myśleć o sobie wyłącznie, lecz oddać swe uczucia i życie dla ludzi, aby mieli z tego pożytek. Na to ludzie przecież żyją w świecie i dla świata, a jaka korzyść z tego, że się ktoś pogrzebie żywcem?
Niekiedy z temi pragnieniami łączyło się wspomnienie Johna, i nagle usłyszała, że powrócił znowu. Był wieczór, więc wybiegła daleko na wzgórze, i tutaj w samotności śmiała się, krzyczała, jak szalona. I stało się, jak w bajce, gdyż oto zobaczyła go na skale, w pobliżu tego miejsca, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Spostrzegłszy go, uspokoiła się natychmiast, zaczęła iść powoli, jakby coś zrywając i udając, że go nie widzi.
Lecz John pośpieszył ku niej z wyciągniętemi rękoma. Chciała się rzucić ku niemu radośnie, ale w tej samej chwili przypomniała sobie, że jest w starej zniszczonej bluzce. Zarumieniła się po białka oczu… i prawie tchu jej zabrakło ze wstydu. Zapanowała nad sobą jednakże i zaczęła coś mówić prędko, niedorzecznie, śmiechem przeplatając wyrazy. Wtem znów przyszło jej na myśl, że on to inaczej zrozumieć może, i bezwiednie skubiąc zieloną gałązkę, powiedziała mu szczerze, czemu się zarumieniła i dlaczego jest tak zmieszaną. John nie śmiał się zupełnie, lecz swoim nizkim, silnym i stanowczym głosem powiedział coś takiego, co jej krew zmroziło w żyłach.
– I ja odtąd ubogim będę, Glory – rzekł spokojnie. – Poróżniłem się z ojcem i zostanę księdzem.
Był to dla niej cios straszny i niespodziewany; słońce szczęścia stoczyło się po firmamencie, niby kula ognista, i zagasło w morzu. Lecz wypadek ten złamał kraty jej więzienia.
John Storm otrzymał wikaryat w Londynie i z rozporządzenia zwierzchności miał pomiędzy innemi pełnić honorowe obowiązki kapelana w wielkim szpitalu na WestEnd. To nasunęło Glory nowy pomysł, który miał być dla niej ścieżką wyzwolenia: zostanie dozorczynią w tym samym szpitalu.Łatwiej to było jednak powiedzieć niż wykonać, gdyż powołanie dozorczyni pociągało wiele kandydatek, a Glory o trzy lata była za młodą. Z wielkiem staraniem zdobyła przecież pozwolenie wstąpienia na próbę, jako nowicyuszka, a z większym jeszcze trudem pokonała opór i obawy dziadka. Głównie uspokoiła wikarego okoliczność, że w tym samym szpitalu John będzie kapelanem i że oboje mogą odbyć podróż razem.ROZDZIAŁ III.
"Drogi mój dziadku i wszyscy w Glenfaba!"
Oto jestem nakoniec, najdrożsi moi, u celu pielgrzymki… Był wieczór i poranek i stał się dzień pierwszy. Teraz jest dziewiąta w wieczór, i mam się położyć do łóżka w swoim pokoiku, w szpitalu Marty Vineyard, Hyde Park, Londyn, Anglia.
Kapitan miał zupełną słuszność: poranek był tak piękny jak jego pochlebstwo, lecz nim straciliśmy z oczu szczyt Douglasu, większa część podróżnych leżała rozciągnięta na pokładzie, jak przylądki Manu na morzu Irlandzkiem. Co do mnie, jestem przecież starą foką morską, i nie myślałam nawet o chorobie. Zeszłam na dół i położyłam się w kajucie, gdzie spokojnie rozważać mogłam o rzeczach wielkich. Na pokład powróciłam dopiero wtedy, gdy dopływaliśmy do Mersey; większa część podróżnych po przebytej chorobie wyglądała jak maślanka.
Co za wspaniały widok! Okręty, doki, wieże, miasto! Wzruszenie i radość dech mi tamowały, i tak dostaliśmy się wreszcie na przystań. P. Storm wynajął powóz, ale się uparłam, że płacić będę za siebie, chociażby dla nabycia pod tym względem doświadczenia. Chciał mię podejść, ale w podobnych wypadkach kobieta zawsze umie postawić na swojem. Kiedy zajechaliśmy na stacyę kolei, skinął na tragarza, który wziął natychmiast mój ciężki tłomoczek i niósł go na głowie, niby koszyk z grzybami. P. Storm poszedł po gazety, a ja kupiłam bilet, i mój tragarz umieścił mię razem z rzeczami w wagonie. Był tak grzeczny, choć obcy, że na odpowiedzialność Opatrzności dałam mu aż 6 pensów!
Oprócz nas w wagonie jechały dwie staruszki, bardzo poważne lady. Jechaliśmy kuryerem. Nieopisana rozkosz! Zdawało mi się, że to wiatr gwałtowny zepchnął nas w jakąś przepaść nieskończoną, i pędzimy na skrzydłach huraganu. Początek drogi jednak przyniósł niespodziankę, która mię dużo kosztowała. Myślałam, że zacznę krzyczeć w tym tunelu. Dzień stał się mglisty już od Liverpoolu, i przez całą drogę do Edge-Hill jechaliśmy, sygnalizując nasz pociąg głosem podobnym do głuchych uderzeń taranu. Wszystko to rozstroiło moje nerwy do najwyższego stopnia, i nagle korzystając z ciemności, zaczęłam śpiewać głośno. Śpiew uspokajał mię bardzo, ale obie nasze towarzyszki o mało nie dostały pomieszania zmysłów. Krzyczały na mnie, ażebym przestała, i właśnie kiedy zrozpaczona zaczęłam błagać Stwórcę, aby mnie w tem piekle wsparł swoją potęgą, wypłynęliśmy szczęśliwie z tunelu.
Jeszcze jedna podobna przeprawa czekała nas przy wjeździe do Londynu; uważam je za czyściec, który przebyć trzeba, by się dostać do tych miast cudownych. Tylko gdyby zasiągnięto mojej rady przy układaniu litanii ("Od nagłej śmierci uwolnij nas, Panie!"), zrobiłabym wyjątek dla ludzi, jadących tunelem.
Nigdyście się nie domyślali tam w domu, jaki to głuptas z waszej Glory! Niecierpliwość ujrzenia nakoniec Londynu paliła mię w takim stopniu, że gdy się zbliżyłam do tej stolicy świata, nic zupełnie widzieć nie mogłam. Wielkie i potężne miasto musi nas w pierwszej chwili olśniewać podobnie, jak obecność królewskiego majestatu. Niech mię tylko Niebo ma w swojej opiece i strzeże od podobnego wzruszenia w dniu, w którym zostanę śpiewaczką królowej!
Litości! co za hałas, gwar, głęboki i potężny szmer tysięcy, milionów ciem, brzęczących i krążących wkoło w cichy, jesienny wieczór. Zblizka wydaje się to podobnem do wieży Babel, naturalnie przed rozejściem się różnojęzycznych narodów. Wybuchy głosów, pomieszana wrzawa, straszliwy chaos; powozy, omnibusy, tramwaje, wszystko to ogłusza i przejmuje dreszczem. Jakąż igłą w stogu siana jest tu biedna dziewczyna, jeśli nikt z góry nie czuwa nad jej losem!
Powiedz, dziadku, ciotce Racheli, że w Londynie noszą zupełnie inne kapelusze, ubierane więcej na przodzie, i powiedz jej, że jeśli zobaczę królową, opiszę jej wiernie cały ten wypadek.
Do szpitala idziemy o dziewiątej zrana, dlatego niewiele go dotąd widziałam. Gospodyni przyjęła mię herbatą i powiedziała, że jeśli chcę, mogę przejść się po całym gmachu, gdyż dopiero nazajutrz rano rozpocznę swoje obowiązki. Błądziłam też po salach, jak Żyd Wieczny Tułacz, dłużej chyba niż godzinę. Jaka cisza! Zaczynam się obawiać, że obowiązki dozorczyni będą śmiertelnie nudne. A teraz – idę spać. Do domu nie tęsknię wcale, ale do wszystkiego i wszystkich troszkę. Dobranoc. Jutro znowu zbudzę się do nowych wrażeń, widoków, dźwięków, a gdy podniosę roletę, ujrzę znów na ulicy ten wieczny ruch, powozy, turkot i nieskończoną wrzawę. Wtedy pomyślę sobie o Glenfaba i o ptakach śpiewających tam wesoło. Pozdrów ode mnie, dziadku, całą wyspę. Powiedz wszystkim, że kocham ich tak samo teraz, kiedy jestem londyńską lady, jak wówczas, kiedy byłam prostą parafianką, i że skoro stanę się sławną i wielką, a cała Anglia mówić o mnie będzie, powrócę tam, aby wszystkich zbogacić i uszczęśliwić. Słyszę co mówisz tymczasem, dziadunio: "Boże miłościwy, co ta dziewczyna sobie myśli!"
Glory.
P. S. Niewiele powiedziałam o panu Stormie w tym liście. U drzwi szpitala pożegnał się ze mną i wszedł do domu, który zajmować będzie. Przez drogę mówiłam z nim bardzo poetycznie o miłości. Gdy stare panie, towarzyszki naszej podróży, zasnęły, odważyłam się spytać: czy chce o tem ze mną rozmawiać? Odpowiedział, że nie, gdyż to byłoby profanacyą. Miłość jest świętością, jest rodzajem kultu. Niekiedy bywa ona nieświadomą lub ukrjtą i tlejącą, jak iskra w popiele; niekiedy jest aniołem czystym, pięknym, białym, albo szatanem, który myśli twoje, czyny i życie wiedzie na bezdroża.
Ale odpowiedziałam mu zaraz, że to wszystko właśnie jest zachwycające i prześliczne, a co do religii, to czyż może być piękniejsza, niż uczucie pięknego i rozumnego mężczyzny dla pięknej i inteligentnej kobiety, uczucie, w którego imię on poświęca dla niej świat cały, duszę i ciało i wszystko, co posiada na ziemi! Choć nic nie odpowiedział, zdaje mi się jednak, iż przyznał mi w duszy słuszność, gdyż cudowne jego oczy zapłonęły dziwnym blaskiem; pomyślałam też sobie, że gdyby nie został księdzem… Ale co tam o tem mówić! Do widzenia, najdrożsi.ROZDZIAŁ VII.
"Szpital Marty Vineyard.
"Droga ciociu Rachelo! Przedewszystkiem powiedz dziadkowi, że John Storm miał pierwsze kazanie we środę, i stosownie do obietnicy poszłam go wysłuchać. Boże miłosierny, co ja tam przeżyłam! Tylko wyobraźcie sobie: nie mógł skończyć i przerwał w środku, przestraszywszy się kazalnicy, czy ścian pustych, czy jakiegoś licha, bo w kościele nikogo, nikogo nie było, oprócz garstki szepczących dziewcząt, które go nie słuchały, i kilku starych głuchych niedołęgów z akustycznemi trąbkami. Pytam: kogo się lękać? Siedziałam w ciemnym kącie, zasłoniona szerokiemi plecami siostry Allworth, która jest ideałem "delikatnej kobiecości," zbliżającym się nieco do staropanieństwa, Ona mię zapewnia, że nauka trwała krótko, ale ja przez całe życie nie zmówiłam tyle pacierzy, co podczas tego jednego kazania, a w końcu byłam taka zadyszana, że mogło się wydawać delikatnej siostrze, iż parowa pompa stoi za nią w ławce. Widziałam go już potem z twarzą smutną i poważną, lecz nie miałam odwagi powiedzieć mu prawdy o tem kazaniu i wolałam przyznać się do zapomnienia. Niech mi to Bóg przebaczy!
Chcecie wiedzieć, na czem mi tutaj czas schodzi? Otóż, żebyście sobie nie wyobrażali, że w dzień marzę, a w nocy próżnuję, pośpieszam donieść, że wstaję o 6-ej, o wpół do siódmej śniadanie, o 7-ej rozpoczynam obowiązki; wieczerza o 9 1/2, do 10 gawędka, a potem każda do swego pokoju i do łóżka. To i wszystko. Ponieważ jestem nowicyuszką przyjętą na próbę, główne mam zajęcie w ambulatoryum, gdzie przysposabiam bandaże, plastry i t… p… rzeczy; oprócz tego przygotowuję chorych, przychodzących z miasta do doktora lub chirurga, a po jego wizycie oddaję ich dozorczyni. Pacyentami mymi po większej części są dzieci; bardzo je lubię i okropnie przykro mi rozstawać się z niemi. Po wizycie chirurga nie zawsze dobrze wyglądają te biedactwa, ale to nic nie szkodzi, bo widzicie, pozostają one pod opieką najlepszego i najuczeńszego z doktorów, t… j… miss Glory Quayle!
W sobotę po raz pierwszy byłam przy operacyi. Boże miłosierny! Myślałam już, że tego nie przeżyję. Na szczęście, miałam swoje bandaże, gąbki i narzędzia, których musiałam pilnować uważnie; prostowałam się też, jak mogłam, duchem i ciałem, aż wszystko minęło, niby płomień, który przeszedł po mnie. Niektóre jednak ze stałych, etatowych dozorczyń są okropne: dla nich to przyjemność być przy operacyi i za nic w świecie nie wyrzekłyby się tego piekła. W sobotę pięcioletniemu chłopczykowi amputowano nogę, a teraz jeśli spytać bledziuchne biedactwo, dokąd chce iść, odpowiada, iż idzie do aniołów, gdzie będzie dużo pieczonych prosiątek dla grzecznych dzieci.
Idzie tam rzeczywiście…
Personel szpitala naszego jest liczny, ale nie brak tu dla nas i kwaśnych winogron. Jeden dział np. stanowi szkołę medyczną (w której pełno jest młodych chłopców, lecz niewolno rozmawiać z nimi nawet w korytarzu!); mamy także całą gromadę honorowych doktorów i chirurgów, którzy zwiedzają zakład bardzo często. Naprawdę jednak staie jest tu jeden tylko chirurg, młody chłopiec, który niedawno skończył kursa. Nazywa się Abery, a od soboty ma tak wielki szacunek dla miss Glory, iż mogłabym kląć w jego obecności, bez obawy, aby o mnie pomyślał co złego. Ale siostra Allworthy czuwa nad nami troskliwie, gdyż zdaje się, że sama ma na niego bardzo cnotliwe zamiary. Swoją drogą sir Abery powinien był odśpiewać Te Deum po operacyi, gdyż był dobrze nietrzeźwy i w zbytnim zapale chciał zastrzyknąć morfinę jednemu z pacyentów, choremu na nerki.
Jest to prawdziwy stary hipopotam, muzyk Niemiec… imieniem Koenig. Widząc jego przerażenie, szepnęłam, aby udawał śpiącego, a sama niby nie mogłam znaleźć potrzebnej szprycki. No, dostałam też za to później naukę od Siostry!
Wczoraj był dzień przyjęcia dla odwiedzających chorych w szpitalu, i powiadam wam, że te wizyty nawet tu mogą wywołać wesołość. Każdy z krewnych czy przyjaciół ma za swój święty obowiązek przynieść choremu coś z przysmaczków i łakoci, które mogą być wyborne dla zdrowych, ale dla tych biedaków byłyby trucizną. A że pod tym względem zakaz jest stanowczy, więc oddają ukradkiem swoje dary, i musimy szukać potem pod poduszkami i kołdrami, a niekiedy nawet przeglądać kieszenie odwiedzających. Matka mojego malca przyszła także wczoraj, lecz spostrzegłam natychmiast tak nienormalną wypukłość na jej łonie, że nowa operacya wydała mi się nieodzowną. Wykonałam ją z powodzeniem, gdyż znalazłam piękną paczkę porzeczkowych ciastek, przekładanych pomarańcz ową skórką. Podniosłam ją z tryumfem i z miną surową, niby gradowa chmura, ale kobiecina zaczęła płakać, zapewniając, ie upiekła je sama umyślnie dla najdroższego Jasia.
Więc – no, to trudno, nie będę myślała o tem, co mię czeka od Siostry!
Ale cóż mię obchodzi, co się tutaj dzieje? Jestem w Londynie! Być w Londynie to znaczy źyć, a źyć – to być w Londynie! Niewiele go widziałam dotąd, mając codzień dwie godziny stałego zajęcia, od 10 do 12; potem mogę jedynie na czas bardzo krótki wymykać się do parku lub zwiedzać najbliższe dzielnice, jak młody dudek z podciętemi skrzydłami. Lecz i w tem ciasnem pudle czuję tu blizko świat wielki, inny, wspaniały, wrzący, pełen życia; w parku widzę powozy i jeźdźców ne koniach. Tu zupełnie inaczej się witają i podają sobie ręce. Najpierw podnosi się ręka do wysokości ramienia, a potem się odrzuca szybko naprzód. Zaczynając rozmowę, mówi się naprzód: "Er." – jak gdybyś miał spuchłe gardło. Ale to bardzo ładnie! Odgłos tej całej wrzawy olbrzymiego miasta podobny jest do muzyki i porywa mię, jak wojskowego konia głos trąbki wzywającej do wymarszu. Co to za rozkosz być młodą w tym świecie, pełnym wspaniałości i rozkoszy! A jeżeli do tego nie jesteś zbyt brzydką – tem lepiej, o, tem lepiej!
Kąpiemy się teraz wszystkie w blasku słodkich marzeń o niedalekim balu. Odbędzie się w szpitalu Bartimensa, gdzie mają salę wykładów, podobno olbrzymią.
Cały świat się tam wybiera, naturalnie świat szpitalny, i gdybym tylko mogła ubrać się jak należy, zadziwiłby się Londyn, co to za anioł panna Glory! Niestety!…. Tymczasem jednak mam pierwszy dzień wolny 24-go i zamierzam nieodwołalnie opuścić szpital na dwanaście godzin. Od 10 rano do 10 wieczorem nikt mię w nim pewno nie zobaczy. Kiedy o tem myślę, zdaje mi się, że oszaleję, i wiem dobrze, iż gdy nakoniec zanurzę się jak ryba w wodzie w tym Londynie, tchu zbraknie mi ze szczęścia, jak gdybym skoczyła z wierzchołka skały Creg Malin.
Glory. "