- W empik go
Chwała Andów - ebook
Chwała Andów - ebook
Arkady Radosław Fiedler (ur. 23.03.1945 r.) – geograf i nauczyciel z wykształcenia, podróżnik i muzeolog z zamiłowania, współtwórca i współwłaściciel Muzeum-Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera oraz Ogrodu Kultur i Tolerancji w Puszczykowie pod Poznaniem (www.fiedler.pl), poseł na Sejm RP V, VI i VII kadencji, współautor wydawnictw National Geographic: „Między niebem a piekłem”, „Wyprawy na koniec świata” oraz „Świat na talerzu”, autor książek: „Barwny świat Arkadego Fiedlera”, „Wabiła nas Afryka Zachodnia”, „Najpiękniejszy ogród świata”, „Majowie. Reaktywacja” – zabiera Czytelnika na wyprawę do Peru śladami starych kultur andyjskich.
Uczestniczyć i podziwiać – tego uczył mnie Ojciec – pisze autor w „Chwale Andów”. Wierny tej nauce przemierza pustynne oraz górzyste peruwiańskie szlaki, aby osobiście obejrzeć, dotknąć, poczuć to, co zostało z prekolumbijskich czasów. Zwiedza znane miejsca – Cuzco i Nazca – ale również takie, gdzie turyści nie zaglądają – Eten, Pichinjoto, Ollantaytambo. I opowiada Czytelnikowi, co widzi, co czuje, jakie obrazy przeszłości tworzy wyobraźnia natchniona andyjskimi widokami. Piękna to opowieść! O świątyniach i twierdzach budowanych przez inkaskich artystów kamieniarzy ze skał bez użycia odrobiny nawet spoiwa, o akwedukcie Mochików, który z przeraźliwie jałowej pustyni, gdzie nawet karalucha nie uświadczy, uczynił uprawne pola, o ziemniaku, którego czterdzieści(!) odmian, bez laboratoriów i pracowni badawczych, prekolumbijscy rolnicy wyhodowali w kraterach Moray. A także o tym, co się stało, że te wspaniałe andyjskie kultury upadły.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-455-5 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczynamy
Książka „Chwała Andów” to zbiór moich relacji z Ameryki Południowej skierowanych do Krzysztofa Kolumba, żyjącego w naszych czasach potomka w linii prostej tamtego Krzysztofa Kolumba, z przełomu piętnastego i szesnastego stulecia, wielkiego żeglarza i odkrywcy Ameryki. Obecny Kolumb, Duque (książę) de Veragua, mieszka w Madrycie i jest w Hiszpanii człowiekiem wielce szanowanym. Działając w korpusie dyplomatycznym, niejedną cenną usługę oddał swemu krajowi. Uprzejmy i miły w obejściu, ze szczerym, ujmującym uśmiechem na twarzy, stanowi ten typ rasowego arystokraty, którego miara i godność polegają, między innymi, na prostocie bycia i prostolinijnym, otwartym obcowaniu z ludźmi.
Poznaliśmy się w niecodziennych okolicznościach dzięki temu, że realizowałem swe wieloletnie marzenie. Oto w naszym puszczykowskim Muzeum-Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera i Ogrodzie Kultur i Tolerancji¹ budowałem „Santa Marię”, wierną replikę, w skali 1:1, legendarnego żaglowca, na którym Krzysztof Kolumb, jak wiadomo, wypłynął z Hiszpanii w roku 1492, szukając krótszej drogi do Indii. Z Indiami nie wyszło, odkrył za to nieznany ląd, który później, po jego śmierci, nazwano Ameryką od imienia włoskiego podróżnika Ameriga Vespucciego.
Budowa puszczykowskiej „Santa Marii” trwała cztery lata. Był to dla mnie czas Wielkiej Przygody. Stworzyć od podstaw Kolumbowy statek, jota w jotę podobny do pierwowzoru – to nie byle co. To było piękne i niezwykłe wyzwanie. Budowa statku nie jest tym samym, co postawienie drewnianej szopy, gdzie kantówka pasuje do kantówki, a deska łączy się z deską bez większego problemu. W przypadku kopii starego, historycznego żaglowca – jeśli ma rzetelnie nawiązywać do oryginału sprzed pięciuset lat – trzeba myśleć o wielu skomplikowanych rzeczach i szczegółach. Te wszystkie krzywizny statkowe, to umiejętne i cierpliwe wyginanie desek kadłuba, żeby tworzyły opływową linię i nie pękły, wyniosły dziób, dwukondygnacyjna rufa, te smukłe, wysokie maszty świerkowe, szerokie reje, parę kilometrów lin różnej grubości, pięć pokładów należycie uszczelnionych, by deszczówka nie lała się do wnętrza statku, Kolumbowa kajuta na rufie i przestronna ładownia na spodzie żaglowca. Dziesiątki metrów sześciennych drewna, starannie wybranego i wyselekcjonowanego do budowy. Setki godzin spędzonych na wspólnych rozmowach z doświadczonymi żeglarzami, na przykład z Rajmundem Korczem, fachurą od olinowania i wybitnym modelarzem, który wykreślił plany statku oraz stworzył jego model w skali 1:20, służący jako wzorzec bezpośredniemu budowniczemu „Santa Marii”, Jankowi Bromskiemu z podpoznańskiego Suchego Lasu. Bromski, podobnie jak Korcz, to pasjonat o złotych rękach. Nie będąc ani szkutnikiem z zawodu, ani cieślą czy stolarzem – czuł jednak drewno jak mało kto i dzień po dniu, tydzień po tygodniu cuda z nim wyprawiał, przemieniając surowe belki w niedościgłą sylwetę żaglowca. Janek miał niestrudzonego pomocnika, Kazimierza „Kajtka” Jagiełłę, mieszkańca Puszczykowa, mojego kolegę z czasów szkoły, zapalczywego w pracy i niezmiernie oddanego budowie „Santa Marii”.
Na długo przed końcem budowy dowiedziałem się o istnieniu współczesnego nam potomka Krzysztofa Kolumba, noszącego to samo imię, co sławny przodek. Co wtedy zrobiłem? Zwariowałem. Z radości. To ci gratka! Zdobyć jego adres, nawiązać kontakt, opowiedzieć o budowaniu „Santa Marii” i fascynacji jego przodkiem, poprosić o patronat, zaprosić do Puszczykowa, pokazać żaglowiec z bliska, pochwalić się, może nawet wzajemnie się polubić – tak mi się to ładnie i ochoczo roiło. Pełen zapału zacząłem działać, szukać adresu, niuchać, wypytywać, w końcu maile i listy wysyłać do Hiszpanii, jeden po drugim. Przepełniony optymizmem, nie miałem wątpliwości, że odzew będzie szybki i pozytywny. Że lada chwila, że już, już…
Tymczasem – cisza. Żadnej odpowiedzi z Hiszpanii, najmniejszej reakcji. Kolumb milczał jak zaklęty, a moje maile i listy jak grochem o ścianę.
Niezrażony, wysyłałem też listy do ludzi, którzy wprawdzie nie byli skoligaceni ze słynnym żeglarzem, nosili wszak to samo nazwisko. Żaden nie odpisał, cholerka! Co za ludzie! – myślałem rozeźlony. Proponuję im udział w niebanalnej przygodzie, w dodatku całkowicie na mój koszt, a oni nic, ani mru-mru! Z wisielczym humorem dochodziłem do wniosku, że to już nie ci Kolumbowie, co ongiś. Nie ta pasja, nie ten żar człowieka, który monarchów przekonywał do swej wizji, a potem odważnie rzucił się w bezmiar nieznanego oceanu, tworząc nową historię.
Tak to leciało, Szanowny Czytelniku – niezbyt fortunnie. Do czasu, kiedy dobra znajoma z Biura Spraw Międzynarodowych Kancelarii Sejmu, pani Elżbieta Janowska-Moniuszko (tak, z tych Moniuszków) ułatwiła mi spotkanie z ambasadorem Hiszpanii w Warszawie, którego żona od lat przyjaźniła się z żoną Kolumba. Ambasador obiecał mi pomoc w dotarciu do księcia. Jego milczenie tłumaczył wymogami ścisłej ochrony prywatności rodziny Kolumbów, zagrożonej, jako stary i znany ród, możliwością terrorystycznego ataku ze strony ETA.
Interwencja ambasadora poskutkowała szczęśliwym przyśpieszeniem spraw. Duque de Veragua przyjął zaproszenie moje oraz starosty poznańskiego, Jana Grabkowskiego, do odwiedzenia Wielkopolski i wzięcia udziału w oficjalnej uroczystości przekazania „Santa Marii” na rzecz naszego muzeum. Od tego momentu powstała między nami serdeczna zażyłość.
Kiedyś zapytałem go, czy miał okazję poznać na własną rękę kontynent odkryty przez jego przodka. Tak. Był w Ameryce Południowej, ale krótko – z braku czasu. To było tylko liźnięcie Ameryki, jak mówił, kontakt powierzchowny, zdawkowy, całkowicie niedokładny. Dotknąłem Ameryki ledwie, ledwie, dosłownie po łebkach – śmiał się – tak jak mój dzielny przodek, który wprawdzie odkrył nowy ląd, ale zabrakło mu czasu, by się z nim bliżej pokumać, ponieważ zmarł w 1506 roku.
Akurat szykowałem podróż do peruwiańskich i boliwijskich Andów – śladami antycznych kultur indiańskich. Ciągle zbyt mało się o nich wie i mówi, a przecież błyszczały w Andach wielkim, intensywnym światłem, i to w czasach, kiedy Europa tonęła jeszcze w mroku barbarzyństwa. Pomyślałem sobie, że z mojej wyprawy będę słał listy do współczesnego Kolumba, opisując to, co widzę i czego doświadczam. Pół tysiąca lat temu Krzysztof Kolumb otworzył Europie oczy na Nowy Świat, lecz odkrywanie Ameryki wcale nie jest procesem zakończonym. Ono trwa, bo to kontynent magiczny, absolutnie wyjątkowy. My wszyscy, którzy tam jeździmy, mamy w sobie coś z Wielkiego Żeglarza, odkrywając dla siebie, na swój prywatny sposób i na własne potrzeby, narkotyczną magię Ameryki.
A zatem, Drogi Książę, pozwól, że listownie podzielę się z Tobą Andami, do których zmierzam, i tym, czym one promieniowały. Twojemu przodkowi wiele zawdzięczam, bo i „Santa Marię” w Puszczykowie, jak i fascynację Ameryką. Niech zatem moje relacje, słane do Ciebie, don Cristobalu, będą wyrazem uznania i szacunku dla Waszego wspaniałego rodu.
Ciebie zaś, Drogi Czytelniku niniejszej książki, w piersi którego zapewne także bije cząstka kolumbowego serca – również zapraszam do wyprawy w Andy. Jedziemy po bogactwo, cenne łupy. Po nieprzebrane bogactwo ducha andyjskich kultur.
¹ www.fiedler.pl1
------------------------------------------------------------------------
Cudowność na styku dróg
Szanowny don Cristobalu, nie miej mi za złe, że zaczynam moją relację od prostego opisu drogi, którą jedziemy z miasta Huaraz do Chavin de Huantar w północnym Peru. Istotnie, wszelkie opisywanie dróg, po jakich poruszają się podróżnicy, to najczęściej sromotny banał, tak częsty, oklepany i mało co wnoszący, że tylko się rumienić. Jednak ja muszę, Drogi Przyjacielu. Bo to nie jest zwykła droga, bądź pewien. Normalną drogą nie zaprzątałbym Ci głowy. Ale tu mamy do czynienia ze zjawiskiem nieprzeciętnym. Ty to zrozumiesz, Książę, bo Wy, Kolumbowie, którzy sami wytyczaliście i tworzyliście dla ludzkości ważne szlaki świata, zawsze mieliście płodną i nieposkromioną wyobraźnię. Właśnie. Wyróżniała Was ona w szczególny sposób, czyniła nie kim innym, jak Kolumbami niepodobnymi do tuzinkowych zjadaczy chleba.
Droga do Chavin de Huantar, celu mojej wędrówki, biegnie z zachodu na wschód po andyjskich wertepach. Zdąża od Pacyfiku po leśne ostępy Amazonii, przecinając Andy w poprzek. Właściwie ani biegnie, ani zdąża. Ona przebija się mozolnie i przedziera między północnymi i południowymi łańcuchami Andów, tam, gdzie nieco więcej wolnej przestrzeni nadającej się na drogę. Książę, niech Cię nie zmylą moje słowa. Droga? Jaka droga? W dzikich Andach? Określenie stanowczo zbyt szumne i przesadne, albowiem chodzi o piaszczysto-kamienisty szlak, na którym ledwie się mieści wiozący nas busik. Tyle że to górskie przejście między Kordylierami liczy sobie co najmniej trzy tysiące lat. Od trzech tysiącleci andyjski człowiek uparcie przemierza ów szlak w obu kierunkach, ze wschodu na zachód i w drugą stronę, jak my teraz.
Tysiące lat temu panował tu spory ruch, dużo większy niż obecnie. Andyjskiego człowieka wyróżniał brak gnuśności. Był ruchliwy i przedsiębiorczy. Andyjski zachód chętnie wymieniał się towarami z andyjskim wschodem oraz Amazonią – i na odwrót. Nic to, że trasa była trudna, ciężka i wąska. Nieważne, że z poziomu zerowego nad Pacyfikiem żmudnie wznosiła się do wysokości prawie trzech i pół kilometra, by następnie opadać na łeb, na szyję ku tropikalnym lasom. Andyjski człowiek to musiała być twarda sztuka. Nieustępliwy i odważny, żeby na stromych, urwistych zboczach gór uparcie posuwać się naprzód, często zygzakując, bo niepodobna było inaczej. Doświadczam teraz tego samego, co on doświadczał. A tuż obok groźne przepaście, najeżone złomem skalnym, przyprawiające o dreszcze i zawrót głowy. A nad głową ośnieżone czuby szczytów, błyszczące w słońcu jak wspaniałe diademy. Poniżej nich zielone granie i ostre turnie. Nieopodal jakieś jezioro będące niczym powiększona z woli natury kropla wody w tym bezmiernym pustkowiu. Dalej zaś srebrząca się rzeka o rwącym nurcie i od czasu do czasu połyskliwe siklawki posłuszne prawu Newtona, zrzucające w dół wodne bogactwo.
Górski szlak, po którym jedziemy, przeskakuje ze zbocza na zbocze i ciągnie się jak gigantyczny wąż, powykręcany na różne strony. Gdzieniegdzie tylko, oddalone od traktu, jakieś skromne poletka na kawałku równiejszej ziemi i liche chatki, zawieszone między szczytami a dolną partią gór. Osiadłych ludzi jak na lekarstwo. Wieśniacy ubrani w poncha. Kobiety po indiańsku – z kapeluszami na głowach. Mężczyźni też, ale ich nakrycia głowy inne, szersze, bardziej funkcjonalne. Lud tutejszy, należący do narodu Keczua – same chudziny, zarówno kobiety, jak mężczyźni. Wszyscy drobni, mali, jakby skurczeni w sobie, zapadnięci. W tych stronach prawdziwym olbrzymem są wszechwładne góry, a ludzie czynią wrażenie przez nie stłamszonych. Odwiecznie ciążące nad rodzajem ludzkim, pokazują mu, kto tu rządzi. Dają odczuć, jaki człowiek jest mały wobec ich ogromu i jak zagubiony w tej niekończącej się masie skał i kamieni.
To jednak, Drogi Kolumbie, jest tylko półprawdą, ponieważ człowiek andyjski z natury swej nosi w sobie twardość diamentu. Typowy produkt gór: odporny na trudy życia i cierpliwy. Surowe góry wyrobiły w nim cechy, bez których nie przeżyłby tu za długo. Przez tysiące lat wpajały mu hart ciała i ducha. Góry to potrafią. Powiększyły mu pojemność płuc, by łatwiej oddychał w rozrzedzonym powietrzu. Wzmocniły mięśnie nóg, by poruszał się jak górska kozica. Zrobiły zeń sprawną fizycznie maszynę, ale przy tym nie zamieniły w tępą i bezduszną istotę. Przeciwnie. Zaopatrzyły andyjskiego człowieka w duchowość wyższego rzędu, wpuszczając do jego duszy i serca zastępy bogów i bóstw. Wyczuliły na piękno natury i nauczyły szacunku dla naturalnego środowiska. Ach, te góry… Rzeźbiły go i modyfikowały z boską maestrią, aby miał siłę i wytrwałość, ale też chyba sprawiły mu psikusa, bo uczyniły wrażliwym na zimno. Przecież mogły tę wrażliwość stępić, jak w przypadku półnagich Indian Ziemi Ognistej, a mimo to pozostawiły mu cienką skórę, boleśnie reagującą na andyjskie chłody, dotkliwe w tych stronach.
Dokuczliwy ziąb, don Cristobalu, panujący na naszej drodze, daje się nam wszystkim solidnie we znaki podczas jazdy busem. Przenika do kości i mrowiem chodzi po plecach. Dzwonimy zębami i kulimy się z chłodu. Zsiniałe twarze, zgrabiałe ręce, gęsia skóra – tak wyglądamy. Dojmujące, lodowate zimno jest panem tej drogi, a człowiek cierpi z tego powodu i nie wie, jak się przed nim uchronić.
Mam nadzieję, Krzysztofie, że czytając te słowa w swoim madryckim mieszkaniu, nie zaczniesz i Ty trząść się z zimna oraz dzwonić zębami. Muszę Ci jednak przekazać niemałą porcję andyjskiego chłodu, żebyś lepiej zrozumiał, jak ważnym i fundamentalnym jest on czynnikiem mej opowieści. Twój przodek buszował w ciepłych stronach naszej planety, dlatego, być może, w genach Waszego rodu kwestie związane z problemem zimna niewielkie miały i mają znaczenie. Lecz tu, na andyjskich wertepach, gdzie zimno jak diabli – to już zupełnie inna sprawa. Zaraz się dowiesz, dlaczego.
A tymczasem po kilku godzinach jazdy mamy już niedaleko do Chavin de Huantar. Trzy tysiące lat temu był to punkt niezwykle ważny dla całego regionu. W Chavin andyjski szlak wschód-zachód stykał się z górskim szlakiem zdążającym z północy na południe. Powstawało osobliwe miejsce postoju, wypoczynku i spotkań indiańskich wędrowców z czterech stron świata. Wyobrażasz to sobie, Książę? Tę arcyciekawą krzyżówkę? Dwie drogi w przecięciu, a każda diametralnie inna. Każda z własnym przesłaniem i odrębnymi problemami, obierająca różne kierunki i zapatrzona w sobie tylko znane cele. Oto cztery strony świata sprowadzone do jednego miejsca przez dwie suwerenne drogi. Ów fakt musiał niewątpliwie mocno iskrzyć w umysłach antycznych Indian, Drogi Kolumbie, tak jak, nie przymierzając, wytyczenie przez Twego przodka morskiej drogi do Ameryki zaowocowało zupełnie nową historią świata.
Nareszcie u celu. Gramolimy się z busa zdrętwiali, wytrzęsieni i srodze utrudzeni długotrwałą jazdą po wyboistej, zimnej drodze pełnej dziur i zakrętów, z głębokimi przepaściami tuż obok. Droga zrobiła swoje, stępiając naszą wrażliwość i ciekawość miejsca. Paskudne uczucie, don Cristobalu, kiedy nadmiar zmęczenia wali się na podróżnika tak ciężkim brzemieniem, że całkowicie gaśnie jego zapał. Uczucie paskudne i niebezpieczne. W takiej sytuacji człek w nosie ma wszystkie cuda świata, a jedynym pragnieniem staje się potrzeba odpoczynku, wyłączenia się, zapomnienia o świecie, o którym przecież gorąco marzył w swoim domu, szykując się do wyprawy.
W Chavin de Huantar, na szczęście, ów stan beznadziejnej apatii trwa zaskakująco krótko. Powodem jest tutejsze powietrze. Zdumiewająco inne niż to, z którym dotąd mieliśmy do czynienia w nieogrzewanym busie, które boleśnie mroziło nie tylko skórę, ale lodowatymi szpilami wbijało się także do serca, osłabiając wolę działania. Natomiast chavińskie powietrze, jakby z innej rzeczywistości wzięte, przypomina dotyk anioła. To cuda jakieś, Drogi Kolumbie. Jest rozkosznie miękkie i ciepłe, łagodne i pieszczotliwe. Miejscowi powiadają, że jest tak prawie zawsze w najbliższej okolicy Chavin, wyłącznie tu, nigdzie indziej. Więc nazwijmy to zjawisko powietrzem endemicznym, absolutnie miejscowym. Pytanie, skąd się bierze ów fenomen natury? Jakie siły wmieszały się w to wszystko? Czy to sprawka takiej, a nie innej rzeźby terenu? Specyficznego układu okolicznych skał? Odpowiedniego rozmieszczenia górskiego pasma? Turni? Wierchów? Zboczy?
Nieważne.
Ważne co innego. To mianowicie, że owa kuriozalna rzadkość pogodowa, będąca, bez dwóch zdań, klimatycznym dziwem nad dziwy – po prostu istnieje. I wywiera przemożny wpływ na ludzi. Porusza do głębi. I dlatego, Drogi Kolumbie, usiądź teraz wygodnie w swoim fotelu, przymknij oczy i puść wodze fantazji. Dobrze, właśnie tak. Cofnij się myślą o trzy tysiąclecia do andyjskiego ustronia, z którego piszę do Ciebie. I przyjrzyj się antycznym wędrowcom, którzy nadciągają z północy, południa, ze wschodu i zachodu. Wloką się noga za nogą, znużeni, zmarnowani, przemarznięci do szpiku kości, brudni i niewyspani. Aż dobrną do miejsca, które dziś nazywamy Chavin de Huantar. I nagle czują, jak spływa na nich łaska, jak wszystko pięknie się odmienia pod wpływem baśniowego powietrza. Więc ci z Andów północnych, spotkawszy się z tymi, co przybyli z południa, wniebowzięci i zaskoczeni pytają jedni drugich: co to za miejsce wspaniałe? Tak samo ci z zachodu i ze wschodu. Są olśnieni, oczarowani. Błogo im na sercu i nie mogą się nadziwić.
Nabierają przekonania, że po przebytych trudach wędrówki, po całej tej okropnej mordędze dostępują uśmiechu losu. Balsamiczne powietrze pieści i koi ich ciała i dusze w nadzwyczajny sposób. Wprowadza w nieznany im wcześniej błogostan, w doskonałe samopoczucie. Z tego powodu, Drogi Krzysztofie, spróbujmy zajrzeć pod czaszkę antycznego człowieka z Andów. Co takiego dzieje się w jego mózgownicy, kiedy dociera do Chavin de Huantar i odkrywa, że jest to miejsce najlepszych doznań? Pamiętajmy, że umysł antycznego człowieka Andów jest pełen boskich odniesień. Nastawiony na głęboką potrzebę transcendencji, nie tak racjonalny jak nasz modernistyczny, chłodniejszy umysł – wszędzie zauważa dzieło istot nadprzyrodzonych. Nawet zwykły kamień może być dla niego huaką, ważną świętością. Widzimy, że pod tym względem umysł andyjskiego człowieka przypomina kosmiczną otchłań, gdzie mieszczą się rzeczy piękne i tajemne. W jego wrażliwym umyśle cudowne, wyjątkowe powietrze w Chavin de Huantar, i w ogóle cała ta fantastyczna przestrzeń na styku ważnych dróg andyjskich – rodzą tak silne emocje, że on już wie, Książę, iż dostąpił wtajemniczenia. Odkrył, że Chavin jest czymś więcej niż uśmiechem losu, dużo więcej. Jest promiennym uśmiechem bóstw, które tu żyją i których dziełem jest to zaczarowane miejsce oraz niezwykła aura. Zrozumiał, że bóstwa do niego przemówiły, zachęcając, by został tu dłużej.
Pomyślałeś, Krzysztofie, co my zrobilibyśmy w jego położeniu trzy tysiące lat temu? Zapewne to samo, co on – zgodzisz się? Po pierwsze, wróciłyby nam siły i humory. Głębiej wciągalibyśmy do płuc to rozkoszne powietrze (co niniejszym robię, pisząc do Ciebie), czując, jak zmrożone ciało i zziębnięte myśli zaczynają tajać, a krew szybciej płynie w żyłach. Po długiej i znojnej przeprawie wreszcie poczulibyśmy się jak u Pana Boga za piecem. Tak było tysiące lat temu, Drogi Kolumbie, i całkiem podobnie jest teraz.
A potem, dzieląc mentalność andyjskiego człowieka, padlibyśmy na kolana przed andyjskimi bóstwami. Już nas widzę, jak w ofierze zanosimy im gorące modły, składamy dary i hołdy. Ale to za mało. Sądzę, że gdybyśmy owe trzy tysiąclecia temu znaleźli się w Chavin, dołączylibyśmy, don Cristobalu, do andyjskich wędrowców i razem z nimi wzięli się ostro do roboty. A roboty – huk. Trzeba zbudować świątynię. Aż się prosi o nią. Bóstwa, które w tym miejscu darzą taką łaską, zasługują na absolutnie wyjątkową świątynię. Na coś bezprzykładnie niebywałego, czego jeszcze nikt na andyjskiej ziemi nie odważył się zbudować, bo nie miał w sobie dość odwagi, mocy i pragnień.
Pragnienia są sprężyną działania, zatem nie ociągajmy się, Drogi Kolumbie, i jak inni bierzmy do ręki budulec. Jest nim kamień tutejszy. Mnóstwo go pod ręką, lecz to „dziki” kamień, skalne złomy, bezkształtne, nierówne, nieregularne, większe i mniejsze, o brzegach ostrych lub tępych. Czysta anarchia. Jak za pomocą czegoś tak nieujarzmionego postawić szlachetną świątynię o pięknych, równych ścianach, wielką i nieprzeciętną? Czy to przypadkiem nie porywanie się z motyką na słońce?
Możliwe, ale Chavin de Huantar to miejsce, gdzie zdarzają się cuda. Zobacz, Kolumbie, co ci natchnieni ludzie wyprawiają. Robota pali im się w rękach. Nic nie stanie im na przeszkodzie. Oporny kamień? Nie do wiary, zamieniają go w regularne kamienne cegły z prostymi bokami, kątami i o licu gładkim jak buzia dziewczyny. Mają fantazję, skurczybyki! Nie dość, że owe „cegły” są równe jak ze sztancy, świetnie obrobione, to na domiar w dwóch wielkościach, jakby im nie dość było jednego rozmiaru. Mury świątyni rosną na zasadzie przekładańca. Na warstwie większych „cegieł” spoczywają dwa rzędy mniejszych – i tak na przemian w górę. Dobrze to wygląda, imponująco. Kamień przy tym idealnie do siebie dopasowany, bez zaprawy, na styk, tak szczelnie, że przysłowiowej żyletki nie zdołasz tu wsunąć.
Dzieje się to wszystko, Książę, tysiąc lat przed Chrystusem, wyobraź sobie! Gdzie wtedy były nasze ulubione miasta, Twój Madryt, mój Poznań? Nie istniały. Nie istniała nawet najmniejsza wzmianka o tym, że w przyszłości powstaną. Podczas gdy europejski człowiek (poza Helladą) jeszcze się nie obudził i nie zerwał do cywilizacyjnego biegu, człowiek andyjski w najlepsze tworzył wiekopomne dzieło w Andach. Trzydzieści wieków później będą się dziwić na świecie, jak to możliwe? I będą pytać: kim był ów uzdolniony architekt, ten andyjski Niemeyer, Le Corbusier czy Kuryłowicz, według planów którego wznoszono chavińską świątynię? Nie poznamy jego imienia. Nie dowiemy się, czy był prosty, krzywy czy garbaty. I czy, na przykład, lubił kobiety. Albo wypić sobie. I czy wesół był, czy smutas. Głęboka przeszłość nie zwróci nam jego imienia ani tym bardziej brzmienia jego głosu. Jednak ten indiański geniusz zostawił światu najbardziej oryginalną z oryginalnych wizytówkę – chavińską świątynię o długości boków siedemdziesiąt pięć na siedemdziesiąt dwa metry. Wznosi się ona, Drogi Kolumbie, na wysokość trzech kondygnacji. Znaczy to, iż do czasów Twego sławnego przodka była to najwyższa prekolumbijska budowla na peruwiańskiej ziemi, istny „wieżowiec” Nowego Świata, niemający sobie równych w tamtej epoce.
Trzy tysiące lat temu kultura Chavin w północnym Peru, podobnie jak Olmeków w Meksyku, była matką wszystkich późniejszych kultur, jakie zakwitały jedna po drugiej na peruwiańskiej ziemi. Pozostała po niej wielka świątynia zbudowana z doskonale obrobionego kamienia, znamionująca wyjątkowe mistrzostwo antycznych budowniczych.
Wejdźmy teraz do wnętrza tej świątyni. Do sacrum należy wchodzić jak do czyjegoś serca – z miłością i atencją. Ale także z ciekawością dziecka. Mury zewnętrzne, żeby nie wiem jak dostojne i doskonałe albo krzywe i liche – mniej znaczą. Dopiero w głębi tak naprawdę dowiesz się, co to za świątynia. Komu służy, złotemu cielcowi czy złotej idei? Jaki jej charakter? Jaką mocą dysponuje? Czy ma pomysł, by rzucić cię na kolana? Czy jest szczera? A może załgana? Głęboka czy płytka? I wreszcie – na ile jej bijące serce potrafi ulepszyć twoje serce, uszlachetnić je? Na ile napełnić czystą wiarą i wysycić dobrą myślą?
Trzy piętra chavińskiej świątyni połączone są szerokimi schodami i rampami. Brak otworów okiennych i drzwiowych poza jedynym wejściem na pierwszym piętrze. Egipskie ciemności rozprasza światło gazowej lampy miejscowego przewodnika. Uderza mnie świeżość powietrza w środku. Żadnej stęchlizny lub zaduchu. Mamy do czynienia z labiryntem korytarzy i sal wymuszających stały przewiew. Jest sucho i przyjemnie.
Najistotniejsza część nawiązuje do schodzących się w Chavin i krzyżujących z sobą andyjskich dróg. Cztery główne galerie przecinają się w centralnym punkcie budowli, wyznaczając zasadnicze strony świata. W samym środku widnieje granitowy monolit, zwany Lanzon, o wysokości około czterech i pół metra. Przypomina halabardę zakotwiczoną jednym końcem w podłodze, drugim – w suficie. Jak ja lubię takie miejsca magiczne! Ten Lanzon, don Cristobalu, to rzadki okaz swoistej księgi przeszłości, w której zapisany jest czas miniony i jego niezwykła aura. Tylko jak ją czytać? Dla większości z nas jest ona księgą zamkniętą na siedem pieczęci. Gładką powierzchnię monolitu pokrywają od góry do dołu bogate reliefy. Spośród nich na plan pierwszy wysuwa się portret bóstwa z typowymi dla kultury Chavin kłami jaguara, groźnie wyszczerzonymi. Włosy bóstwa to wijące się węże jak u greckiej Gorgony – wyryte w granicie. Jak czytać? Najprościej – chłonąc to miejsce wszystkimi zmysłami. I pomyśleć, że przez długie stulecia biło tu serce chavińskiej kultury tak mocno, że jego rytm odczuwały ludy żyjące daleko stąd, w dolinach Chicamy, Casmy, Nepenii, Viru i Lambayeque. Potężne wpływy Chavin sięgały do Piury na północy, a na południu do dzisiejszej Limy i dalej, do półwyspu Paracas. Nie zapominajmy, Książę, że kultura Chavin, podobnie jak Olmeków w Meksyku, była matką wszystkich późniejszych kultur, jakie zakwitały jedna po drugiej na peruwiańskiej ziemi.
Zadziwiające, Szanowny Krzysztofie, ile ciekawej historii może wyniknąć z trudu pokonywania drogi, nie tylko andyjskiej. Zresztą, komu ja to mówię! Wy, Kolumbowie, wszystko zawdzięczacie drodze przemienionej w cenną jakość. Ta do Nowego Świata stała się Waszym losem, tak jak drogi spotykające się w Chavín owocowały rozwojem wysokiej kultury. Chociaż jej serce już dawno przestało bić, to przecież to, co tu oglądam, co pozostało z dawnej chwały – budzi najwyższe uznanie.2
------------------------------------------------------------------------
Kanał Mochików
Drogi Krzysztofie, wyruszyłem autobusem z Limy i jadę szosą panamerykańską ku północnym regionom Peru. Jazda byłaby banalnie monotonnym „połykaniem” kolejnych kilometrów, gdyby nie świadomość, że po drodze mijam dwa skrajnie różne światy. Tak dalece inne i straszliwie sobie obce, że aż trudno uwierzyć, iż oba te światy geograficznie tak blisko siebie się znajdują. Po lewej ręce, jadąc wzdłuż wybrzeża, mam największy ocean świata, Pacyfik. Jego wody, będące nieprzebranym skarbcem natury, pełne są najprzeróżniejszych form morskiego życia. Po prawej zaś ręce mijam peruwiańską pustynię i pustynne pasma Andów przybrzeżnych. Drugiej takiej pustyni nie spotkasz na świecie. Sahara? Sahara przy peruwiańskiej pustyni to nieomal kraina mlekiem i miodem płynąca. Sahara żyje pełnią życia, tymczasem pustynia, którą oglądam z okna autobusu – jest martwa. Na Saharze znajdziesz życiodajne oazy z palmami. Spotkasz koczownicze plemiona Tuaregów i Beduinów z zasłoniętą twarzą. Zobaczysz stada wielbłądów i ani przez moment nie pomyślisz, że jest to kraina zapomniana przez Boga. Bóg natomiast z kretesem zapomniał o pustyni peruwiańskiej. Zapomniał na śmierć. Mówiłem, że jest ona martwa – to wcale nie tak. Żeby coś było martwe, najpierw musi żyć, a ta pustynia nigdy nie żyła. Jest przeraźliwym niebytem i stanowić by mogła alegorię nicości. Skały, kamienie, okrutne morze piasku w kolorze szarobeżowym, niekończące się łachy i diuny – wszystko to przedstawia posępny widok, który trudno zapomnieć. Żeby choć jakaś mała roślinka, krzaczek jakiś zielony. Marzenie ściętej głowy. Kierowca autobusu powiada, że nawet karaluchy nie chcą pustyni tutejszej. Bezkresny smutek bije od tego imperium niebytu. A także dojmujące wrażenie beznadziei. Czuję, Drogi Kolumbie, jak owe zaraźliwe uczucia chwytają mnie za gardło i sączą truciznę do serca. Inni pasażerowie autobusu też mają nietęgie miny. Obraz najsmutniejszej pustyni świata przygniata nas wszystkich bez wyjątku. Ludzie przestali odzywać się do siebie, kierowca zaniechał nucenia piosenek. W pędzącym autobusie zapanowało milczenie. Nikt już się nawet nie uśmiecha. Komu potrzebna taka pustynia? Ile straconej ziemi! Jakie nieprawdopodobne marnotrawstwo natury!
Winne są Andy. Stanowią nieprzebytą zaporę dla chmur i deszczów Amazonii. Wysokie góry nie puszczają ich na zachód, ku brzegom Pacyfiku. Cała deszczowa woda obficie wali się z nieba na poszarpane grzbiety Kordylierów, do wybrzeża nie dociera najmniejsza kropla. W Limie, wielomilionowej stolicy Peru, mają dwa kroki do Pacyfiku, ale o deszczu mogą tylko pomarzyć, albowiem nigdy tam nie pada.
Pędzimy przed siebie. Spytasz, Książę, dokąd jadę? Jaki mój cel? Właśnie. Jadę skorzystać z właściwego ludzkiej naturze daru zachwytu. Czyż z tego samego daru nie korzystał Twój wielki przodek pięćset lat temu, kiedy odkrywał nowe lądy pachnące korzeniami? Zdolność do fascynacji jest piękniejszą stroną każdej podróży. Uczestniczyć i podziwiać – tego uczył mnie Ojciec, wybitny podróżnik i pisarz, o którym Ci sporo opowiadałem. Ale po kolei… Cierpliwości…
Wysiadamy w Trujillo, mieście liczącym ponad pół miliona mieszkańców. Znaleźć teraz hotel, odświeżyć się, potem szybka przekąska i ruszam dalej. Do Ascope. Lokalnym autobusem to półtorej godziny jazdy. Pasażerami – sami miejscowi. Jako jedyny obcokrajowiec wzbudzam ich ciekawość i zdziwienie. Turyści nie zapuszczają się w te strony, w powietrzu wisi więc pytanie: co ja tu robię?
Co robię? Na razie, Szanowny Krzysztofie, opuściwszy autobus w Ascope, maleńkiej, tyciej mieścinie, pieszo wyruszam przed siebie. Kilku przygodnych Peruwiańczyków, których zagaduję o drogę, mówi mi, dokąd się skierować. Idę na zachód coraz bardziej zgrzany, spocony i zmordowany, bo słoneczny żar leje się z nieba bez litości. To on, można powiedzieć, wraz z antydeszczową barierą Andów, jest „ojcem założycielem” peruwiańskiej pustyni. Niepodzielnym władcą nadpacyficznego wybrzeża, skąd uciekło wszelkie życie. A ja maszeruję do miejsca będącego swego rodzaju pomnikiem. Pomnikiem i reminiscencją ludu, który ponad tysiąc pięćset lat temu nie pozwolił się zamęczyć i spalić dławiącemu żarowi i rzucił wyzwanie pustyni. Poszedł inną drogą niż, dla przykładu, saharyjscy Tuaregowie, którzy pogodziwszy się z pustynną rzeczywistością, dostosowali do niej swe bytowanie, jak gdyby stając się jej nieodrodną, naturalną częścią. Peruwiańscy Mochikowie – bo o nich tu mowa – inaczej. Zamiast dać się zasypać morderczym piaskom, poddać się, pójść na zgniły kompromis, na jakąś nędzną ugodę z oceanem jałowej i suchej jak pieprz pustyni – postanowili ją cywilizować. Dasz wiarę, Krzysztofie? Mieli w sobie dość sił i determinacji, by ewangelizować tę ziemię diabelską i przywrócić ją życiu. Do tego celu wykorzystali andyjskie rzeki, kierując część ich nurtu na pustynne ugory za pomocą stworzonego przez siebie systemu irygacji i kanałów. Czy już domyślasz się, Drogi Kolumbie, dokąd spieszę i jaki pomnik chcę zobaczyć?
Mimo że posuwam się drogą piaszczystą i wściekle rozpaloną od słońca, to po obu stronach gościńca rozciąga się po horyzont kobierzec zachwycająco świeżej zieleni. Ziemia jest wilgotna, niczym gorące, wilgotne usta rozkosznej dziewczyny – zapowiada dużo więcej. Upiorna pustynia zniknęła. Okoliczne drzewa i krzewy stoją w łunie szmaragdowych liści, a glebę pokrywa soczysta trawa. Najbliższa okolica jest zaprzeczeniem srogiej peruwiańskiej pustyni. Zieleń wokół, którą z lubością chłoną moje oczy, jest bez zbytniej przesady chwalebnym dziełem Mochików. Aż trudno uwierzyć, że wpływy antycznego ludu, żyjącego i działającego półtora tysiąca lat temu, nadal są tak wyraźne i tak dobroczynne, chociaż Mochikowie dawno już rozpłynęli się w dziejowej mgle. Prawda jest taka, Drogi Kolumbie, że gdyby nie oni, to co najmniej od piętnastu stuleci miejscem tym bezwzględnie władałaby pustynia. I nie byłoby odrobiny zieleni, najmniejszego ździebełka. I nie znalazłbym się tutaj, bo po co? I nie pisałbym stąd listu do Ciebie, Krzysztofie.
W pewnej chwili, przedarłszy się przez gęsty szpaler przydrożnych drzew, wychodzę na pole kukurydzy. Kawał pola! Przez całą jego szerokość biegnie wysoki na kilka metrów nasyp, ginący w oddali. To mój cel, Krzysztofie. Po to się tu dowlokłem. Żeby na własne oczy zobaczyć słynny w całym Peru akwedukt Mochików.
No jasne, potomku wielkiego odkrywcy, że serce mocno wali mi z emocji! Podobnie waliło, kiedy po raz pierwszy wszedłem na pokład Waszej, gotowej już, Kolumbowej „Santa Marii” w puszczykowskim Ogrodzie Kultur i Tolerancji. Obecnie towarzyszy mi to samo uczucie, co wtedy. Że dostępuję zaszczytu obcowania z czymś nieprzeciętnym. Z ludzkim dziełem, które nie jest ani czczą zabawką, ani wytworem jakiejś fanaberii. Jest perłą umysłu i gorących pragnień. Fragmentem człowieczego planu, by życie uczynić znośniejszym. Głębszym. Prawdziwszym. By nie być jak ślepy robak, tylko mieć siłę do stawienia czoła surowym prawom natury. By umiejętnie rozmawiać z bogami. Nie bać się życia, nie kulić przed nim. By spoglądać przed siebie z dumą i odwagą ludzi mądrze i dzielnie rozstrzygających własne losy.
Na grzbiecie nasypu ułożone jest głębokie kamienne koryto, którym płynie woda z rzeki Chicamy na wschodzie. Obok stoi grupka mężczyzn, miejscowych rolników. Podchodzę i żeby jakoś zagaić rozmowę, pytam: kanał Mochików? Zgodnie przytakują. Zaraz dodają, że jedyny, jaki się ostał. A co z resztą? Diabli wzięli, zniszczone od dawien dawna. Nie da się odbudować, choćby kilku? Mielibyście dla siebie znacznie więcej uprawnej ziemi, a mniej pustyni. Kręcą głowami bez przekonania. Nie da się, skądże! Zbyt trudna robota. Ale Mochikowie potrafili, upieram się. Tysiąc pięćset lat temu!
Patrzą po sobie, przestępując z nogi na nogę. Mochikowie to co innego. A my nie Mochikowie. Nie daję za wygraną: przecież są zastępy inżynierów, budowlańców i stosowne maszyny, których tamci nie mieli!
Zaczynają się niecierpliwić. Co z tego, że są. Też nie poradzą. Panie, to nie na dzisiejsze czasy…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.