Chwasty - ebook
Chwasty - ebook
Wszyscy byli martwi i wszyscy ukarani za swoje błędy.
Chwasty.
Kat nikogo nie oszczędzał.
Seria brutalnych morderstw dokonanych ze szczególnym okrucieństwem jest zmorą dla prowadzących w Warszawie śledztwo policjantów i prokuratury. Zabójca zawsze zostawia na ciele ofiary zasuszoną roślinę, chwast, którym podpisuje swoje „dzieła”.
Dość szybko następuje eskalacja przemocy. Policja musi zmierzyć się z czasem i pomysłowością mordercy.
Kim jest morderca? Psychopatą z nizin społecznych czy wzorowym obywatelem prowadzącym na co dzień normalne życie? Koncepcji i ofiar jest wiele, ale zabójca tylko jeden…
- Dlaczego to robisz? I kim w ogóle jesteś?
W odpowiedzi chłopak usłyszał nieprzyjemny śmiech. Śmiech psychopaty. - Robię tu porządki. Eliminuję chwasty.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-773-1 |
Rozmiar pliku: | 560 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc ze środy na czwartek
Nocny ziąb mocno smagał po odsłoniętych łydkach, ale zamroczony alkoholem mężczyzna, ubrany tylko w krótkie szorty, nie czuł wcale chłodu. Wypita niedawno butelka najtańszej wódki skutecznie przytłumiała wrażenie zimna październikowej nocy. Stał oparty jedną ręką o brudny murek osiedlowego śmietnika, kiwając się na boki. Drugą ręką przytrzymywał krótkie spodenki, oddając mocz wprost na betonową ścianę. Mężczyzna mamrotał coś pod nosem, ale nie dało się z tego nic sensownego wychwycić.
Kilka metrów dalej, w cieniu rozległego krzewu, czaiła się postać obserwująca poczynania zamroczonego alkoholem człowieka. Wydawało się, że na coś czeka, jakby nie mogła się zdecydować, czy to właściwy moment na działanie. Jakby naszły ją wątpliwości, czy tak należy postąpić? A może wcale nie miała takich rozterek? Może po prostu czekała na właściwą chwilę?
Zaczął zacinać lekki deszcz, więc zrobiło się jeszcze chłodniej.
Obserwator zdecydował się w końcu i ruszył ze swojej kryjówki. Podszedł szybkim, energicznym krokiem w stronę niewielkiego budyneczku osiedlowego śmietnika. W mizernym świetle lamp błysnęło ostrze dużego noża.
Po chwili zadano pierwszy cios. Szybki i nerwowy. Gdzieś w plecy. Trochę na oślep.
Cios był na tyle płytki, że nie mógł wyrządzić większej krzywdy. Ostrze prześlizgnęło się po kości żebra, nie wchodząc dalej w ciało.
Zaskoczony mężczyzna zawył z bólu jak zranione zwierzę. Próbował gwałtownie odwrócić się w stronę napastnika, ale nie udało mu się zachować równowagi i w efekcie przewrócił się na asfalt. Duża ilość promili nie pomagała w utrzymaniu pionowej pozycji.
Zaatakowany człowiek leżał przez chwilę zamroczony niespodziewanym ciosem w plecy i bolesnym upadkiem. Patrzył zamglonym wzrokiem na ciemną sylwetkę majaczącą nad sobą, starając się zrozumieć, co się właściwie dzieje. Próbował coś powiedzieć, o coś zapytać, ale wyszedł z tego tylko niezrozumiały bełkot. Chciał wstać, ale nie zdążył.
Napastnik podszedł żwawo i niezgrabnie chwycił swoją ofiarę od tyłu za ramiona. Z wyraźnym trudem pociągnął ją po chodniku do środka śmietnika. Zaskoczony napaścią człowiek nie miał siły ani możliwości wyrwać się z takiego uchwytu. Trzy metry dalej zakończył tę krótką podróż, upadając między kontenerami. Próbował unieść się na ramionach, ale ręce ślizgały się po mokrym od jakiejś mazi podłożu. Po chwili walki opadł na zimny beton.
Napastnik nie czekał, tylko siadł okrakiem na swojej ofierze. Wbił wzrok w jego twarz, próbując przebić panujący w tym miejscu mrok.
– To za wszystkie twoje winy. Za cierpienie innych i krzywdy, które im wyrządziłeś – wyszeptała zimnym głosem postać.
– O tso chodzi?… – zapytał niewyraźnie leżący.
– Jesteś elementem projektu naprawy świata. Chwastem, który trzeba wyrwać.
Trzymany oburącz podniesiony nóż zawisł nad ofiarą. W tej ciemności można się było tylko domyślać, że lśni srebrzystym blaskiem wypolerowanej stali.
Napastnik się zawahał. Minęły dwie, może trzy sekundy.
Leżący mężczyzna wykorzystał ten moment, zebrał się w sobie i szarpnął całym ciałem, próbując zrzucić z siebie atakującego. Ale zamiast osiągnąć zamierzony efekt, przyspieszył tylko jego decyzję. Palce zacisnęły się mocniej na rękojeści noża.
Po chwili narzędzie zbrodni poszybowało w dół, prosto do celu. Nóż łupnął z głuchym chrzęstem przebijanego ciała gdzieś w klatkę piersiową. Zraniony mężczyzna ryknął, tym razem głośniej i bardziej dramatycznie. Po drugim i trzecim ciosie zdał sobie sprawę, że jest źle. Mimo wpływu alkoholu poczuł głęboki ból i nieuchronność końca swojego życia.
Następne uderzenia ostrza odebrały mu oddech. Kolejnych ciosów już nie czuł.
Po kilku dalszych chwilach jego świadomość powoli zgasła i nastąpiła ciemność.
Kilkanaście godzin wcześniej
Środa
Budzik ostro zapiszczał wysokim, nieznośnym tonem. Męska dłoń odruchowo skierowała się w stronę klasycznego, plastikowego zegara, próbując dosięgnąć szerokiego klawisza wyłączającego znienawidzony dźwięk, ale dopiero za trzecim razem udało się trafić we właściwe miejsce i budzik zamilkł na dobre.
Inżynier Cezary Wróbel walczył z sennością dłuższą chwilę. W końcu powoli otworzył oczy, nie miał jednak kompletnie siły na to, by wstać z łóżka. Miał za sobą kolejną upiorną, nieprzespaną noc. Dopiero nad samym ranem zapadł w niezdrowy, płytki przerywany sen.
Mężczyzna patrzył teraz nieprzytomnie na sufit, jakby próbował prześwietlić wzrokiem te kilkadziesiąt centymetrów betonu i zobaczyć na własne oczy mieszkanie usytuowane idealnie nad jego lokalem. Mieszkanie, w którym ostatnio niemalże każdej nocy dochodziło do głośnych awantur.
Człowiek mieszkający nad nim od zawsze był skłonny do nadużywania alkoholu, a awantury nie należały do rzadkości. Jednak ostatnio pijackie burdy powtarzały się prawie co noc i stały się już prawdziwym koszmarem.
Inżynier zwlókł się w końcu z posłania i usiadł ciężko na brzegu łóżka. Podrapał się po siwej głowie, przetarł twarz i popatrzył przekrwionymi oczami na krajobraz za oknem. Bure bloki warszawskiego Tarchomina tonęły w szarudze poranka, a mżący jesienny deszcz jeszcze bardziej wzmagał uczucie szarości i beznadziejności życia.
Mężczyzna westchnął i spojrzał na zegarek. Było pięć po siódmej. Najwyższy czas by już wstać. Spóźnienie się do pracy byłoby bardzo ryzykowne. Przełożony Cezarego, i jednocześnie współwłaściciel firmy, w której pracował, nie należał do najprzyjemniejszych ludzi, a poza tym ostatnio bardzo patrzył mu na ręce. Strata pracy w tym momencie byłaby dla Wróbla dużym problemem. Ze swoimi pięćdziesięcioma latami na karku, mimo dobrego technicznego wykształcenia i zdobytych przez lata umiejętności, nie mógł już liczyć na zbyt wiele. Rynek pracy z każdym rokiem się zawężał, bo rzesze młodych, zdolnych i żądnych kariery młodzików skutecznie wypychały z rynku pracy takich jak on.
Gdyby chociaż jego małżeństwo się nie rozpadło, miałby przynajmniej jakieś wsparcie drugiej osoby, ale tak Cezary był zdany tylko na siebie. Jego była żona pomagała mu od czasu do czasu, wpadała coś przeprać albo ugotować, ale finansowo musiał sobie radzić sam. Miał, co prawda, oszczędności, ale nie chciał ryzykować utraty pracy.
W końcu wstał z łóżka i jęknął z bólu. Głowa, plecy – wszystko go bolało.
W tym samym momencie usłyszał znienawidzone krzyki lokatora z góry. Zaczynała się kolejna poranna awantura. Po chwili dało się słyszeć jakiś łomot, jakby na podłogę przewracały się meble. Krzyk dziecka połączony z płaczem rozrywał bębenki w uszach i powodował zaciskanie się niewidzialnej pętli na gardle. Wróbel aż zacisnął pięść i zagryzł usta.
Interwencje policji i straży miejskiej nic nie dawały. Wszyscy doskonale wiedzieli, jakie dramatyczne sceny odgrywają się w tym bloku, ale nic nie można było zrobić, dopóki kobieta za każdym razem wycofywała swoje zeznania. Bała się zemsty męża. Ślepo broniła tej farsy rodziny, stając się skutecznie ubezwłasnowolniona. Jej mąż doskonale wiedział, że ma ją w garści, i pozwalał sobie na przemoc, bo czuł, że jest ponad wszystkim.
W takich przypadkach Wróbel zdawał sobie sprawę, że jest zwolennikiem najbardziej radykalnych rozwiązań. Zwłaszcza że jego samego życie także nie oszczędzało. Trauma z przeszłości często go nawiedzała. Przygnębiające wspomnienia z dzieciństwa momentalnie opanowały jego umysł.
W tym momencie zadzwonił telefon. Mężczyzna spojrzał na ekran i westchnął. Każde inne połączenie by zignorował, ale z tego numeru zazwyczaj odbierał.
– Halo, cześć… Nie, już nie śpię… Mam taki głos, bo miałem koszmarną noc i się nie wyspałem… Jak to co się stało? To co zwykle, awantura piętro wyżej… Mam nadzieję, że wkrótce to się skończy… A co u ciebie?... Aha… Też jesteś nerwowa… Muszę kończyć, czas do pracy… No dobrze, dziękuję… Do usłyszenia.
Rozłączył się i odłożył telefon. Pomasował obolały kark i zamyślił się nad tym, jak będzie wyglądać ten dzień. Znów odpłynął w odmęty swojej mrocznej natury.
Cezary w końcu się ocknął się i zauważył, że zmarnował kolejne dziesięć minut. Szybko załatwił poranną toaletę i założył byle jakie, uchwycone na ślepo ubranie. Wyglądały na wczorajsze, ale mężczyzna nie miał czasu na poszukiwanie czystej koszuli albo spodni.
Pilnując nerwowo czasu, chwycił z pojemnika na pieczywo kilkudniowy chleb, wyjął z lodówki masło i wędlinę w plastrach. Potem otworzył szufladę, a jego wzrok padł na szeroki i ostry nóż do chleba.
Cezary jak zahipnotyzowany patrzył na niego bardzo długo.
Zdecydowanie za długo.
* * *
– Dzień dobry, panie Romku – zabrzmiał głos klienta otwierającego drzwi do popularnego osiedlowego sklepu. Pracujący w głębi pomieszczenia właściciel natychmiast się rozpromienił i spojrzał w stronę wchodzącego mężczyzny.
– Dzień dobry, panie Karolu! – odpowiedział od razu, dając jednocześnie znać głową swojej pracownicy, że mają do czynienia ze stałym i lubianym klientem. – Zapraszam.
Nieduży sklep prowadzony przez przysadzistego, ale ruchliwego Romana Gnata cieszył się nie mniejszym powodzeniem niż wszystkie okoliczne żabki i lewiatany. Korpulentny właściciel, zawsze w dobrym humorze i przyjaźnie nastawiony do ludzi, zyskiwał sobie z każdym dniem kolejnych zadowolonych klientów. I nieważne było to, że ceny na niektóre produkty były nieco wyższe niż u konkurencji. A można było tutaj kupić prawie wszystko.
– Co dobrego poleci mi pan na śniadanie?
Sprzedawca lubił Karola Radeckiego, którego widywał w swoim sklepie prawie codziennie. Nawet bardzo go lubił. Człowiek ten był wykładowcą na Politechnice Warszawskiej i bardzo często w drodze do pracy wstępował tu po drugie śniadanie. Miał po drodze, bo przystanek autobusowy znajdował się dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy. Mężczyźni zdążyli się dzięki temu poznać i polubić.
– To zależy na co ma pan ochotę, panie Karolu. Wszystko mamy jak zwykle świeże. Dziś rano była dostawa nabiału. Może coś z serów?
Radecki spojrzał z uwagą na dostępny towar i zaczął się zastanawiać.
– Beatka – zwrócił się Gnat do swojej ekspedientki – przynieś proszę z zaplecza twaróg z dzisiejszej dostawy.
Kobieta bez słowa sprzeciwu zniknęła za plecami właściciela, a Roman wyczekująco oparł dłonie na kontuarze.
W tym momencie do sklepu weszła klientka, starsza kobieta, którą obaj mężczyźni kojarzyli z widzenia. Nowo przybyła przywitała się i stanęła w kolejce. Zaraz potem, w świetle oszklonych drzwi, Gnat zauważył kolejną postać zbliżającą się do sklepu.
– Duży dzisiaj ruch, będzie dobry utarg – zażartował w swoim stylu właściciel.
Chwilę później z jego oblicza zniknął uśmiech. Twarz mężczyzny stężała, a dłonie nacisnęły mocniej na blat lady. Widząc to, zaintrygowany Radecki odwrócił się w stronę drzwi i szybko zrozumiał, skąd taka zmiana nastroju. Na końcu kolejki stanął człowiek, którego stan nie był najlepszy. Z dużej odległości dało się poczuć woń alkoholu. Poza tym w wyrazie jego twarzy było coś agresywnego.
– To co, panie Karolu? Co podać? – W głosie sprzedawcy zabrzmiało lekkie zniecierpliwienie.
Radecki nie zdążył jednak nic odpowiedzieć.
– Szybciej, do kurwy nędzy! – Nowo przybyły bezceremonialnie przeszedł na początek kolejki, odpychając lekko wykładowcę i opierając się o kontuar. Radecki wciągnął szybko powietrze, jakby chciał zaprotestować, ale nie zrobił tego. Bał się.
Jednocześnie z zaplecza wróciła ekspedientka i stanęła schowana za swoim pracodawcą. Ona też nie chciała znaleźć się na pierwszej linii.
– Butelkę wódki – wycedził nowo przybyły w stronę właściciela sklepu tonem, który budził respekt. Beata odsunęła się jeszcze bardziej do tyłu.
– W takim stanie nie sprzedam panu alkoholu – zabrzmiał zdecydowanie zimny, opanowany głos Romana. – Proszę wyjść z mojego sklepu. Straszy mi pan tylko klientów.
Twarz mężczyzny pociemniała ze złości. Zacisnął obie dłonie w pięści.
– Ty grubasie jeden… Twoim obowiązkiem jest sprzedać mi, co chcę. Rozumiesz?!
Niewzruszony właściciel sklepu stał jak skała. Wyprostował się, jakby chciał dorównać wzrostem rozmówcy. Skrzyżował ręce na piersi. Patrzył z kamienną miną na intruza, pokazując jasno, że nie dojdzie do żadnej transakcji.
– Proszę pana… – Zniecierpliwiony Radecki odzyskał odwagę i zrobił krok w stronę mężczyzny. Chciał tylko pomóc rozładować sytuację, przemówić jakoś do rozsądku temu niechcianemu klientowi. Wyciągnął w jego kierunku dłoń.
Niestety, nie docenił przeciwnika, bo bez najmniejszego ostrzeżenia nagle dostał cios pięścią prosto w nos. Jego okulary poleciały na posadzkę i przez to momentalnie stracił widoczność. Bez szkieł niewiele widział. Beata krzyknęła, ale cofnęła się jeszcze bardziej w głąb sklepu. Zanim Roman zdążył przeskoczyć przez ladę, Radecki zaliczył drugie, równie celne uderzenie, które niemalże go znokautowało. Mężczyzna poleciał bezwładnie do tyłu, przewracając na podłogę siebie i stojącą za nim kobietę, która wyrżnęła głową w róg lady chłodniczej i wylądowała na posadzce. Radecki nieświadomy tego faktu, ręką tamując krew z rozbitego nosa, bezradnie szukał rękami po omacku okularów. Napastnik widząc to, natychmiast do niego podszedł i złośliwie rozdeptał szkła, które prysnęły na boki setką odłamków.
Roman w końcu wydostał się zza lady i dopadł agresora. Z niedźwiedzią siłą złapał, co prawda, wyższego od siebie, ale znacznie mniej sprawnego człowieka za kurtkę i skutecznie wywlókł go na ulicę.
Tam zaczęła się szarpanina.
* * *
Trochę po godzinie ósmej na przystanek przy ulicy Światowida podjechał autobus linii sto osiemdziesiąt sześć. Kierowca, Marek Stankiewicz, ze znudzoną miną omiatał wzrokiem krajobraz za szybami autobusu. Praca była nudna i nużąca. Powtarzalność wykonywanych ruchów, widok tych samych, szarych twarzy pasażerów, siedzący tryb życia. Nie było w tym nic porywającego ani ciekawego. Nienawidził tego wszystkiego.
Stankiewicz spojrzał w lusterko i dostrzegł na przystanku tłum ludzi, którzy chcieli wsiąść do autobusu. Wykorzystując wolną chwilę, sięgnął do kieszeni, wyjął małą torebeczkę i ukradkiem na nią spojrzał. W środku był biały proszek. Mężczyzna nie chciał teraz go zażywać – ktoś mógłby to zobaczyć i na niego donieść, poza tym najgorszy kryzys przychodził zawsze po godzinie dziesiątej. Schował więc pakunek z powrotem, zostawiając sobie tę przyjemność na później.
Stankiewicz westchnął i rozejrzał się ponownie. Nagle jego uwagę coś przykuło. Kierowca zobaczył, jak ze sklepu po drugiej stronie ulicy wytaczają się ubrany w biały fartuch sklepikarz oraz drugi człowiek. Niższy i bardziej otyły, ale sprawniejszy mężczyzna, próbował rzucić przeciwnikiem w stronę ulicy, ale ten jakoś dawał sobie radę, uczepiwszy się rękami fartucha sprzedawcy. Stankiewicz po chwili zorientował się, że ten wyższy jest pod wpływem alkoholu. W końcu doszło do wymiany ciosów, a całe zajście przerodziło się w regularną bijatykę.
Stankiewicz zastygł, oglądając tę scenę, gdy nagle jeden z pasażerów, starszy facet w kapeluszu, niecierpliwie zastukał w szybkę kabiny kierowcy.
– Czego tam? – warknął pod nosem kierowca.
– Na co pan się tak gapi? Proszę jechać, bo wszystkim się spieszy!
Stankiewicz nie odpowiedział, tylko ze złością zamknął drzwi autobusu. Otaksował wściekłym spojrzeniem pasażera, który mu przeszkodził, a potem rzucił w jego kierunku:
– Zapamiętam to sobie.
* * *
Zniecierpliwiony kurier ponownie nacisnął klawisz domofonu. Mimo zapewnień odbiorcy, że ktoś będzie w domu, posłaniec stał teraz na zewnątrz, próbując wejść do bloku. W dodatku znów zaczynał zacinać deszcz. Andrzej Piechna ze złością nadusił po raz kolejny okrągły przycisk domofonu i kiedy już chciał odejść, usłyszał ciche piknięcie, a zaraz potem bzyczenie elektromagnesu zamka odblokowującego drzwi. Z niemałą ulgą pchnął je więc do środka i wszedł do bloku. Chwilę później znalazł się przed drzwiami z numerem siedemnaście.
Klientka już czekała w otwartych drzwiach, otulając się szczelnie ręcznikiem. Z jej mokrego ciała kapała woda na drewnianą podłogę przedpokoju, tworząc wilgotne plamy.
– Strasznie pana przepraszam. – Zamrugała przedłużanymi rzęsami. – Brałam kąpiel i nie słyszałam dzwonka.
– No dobrze… już dobrze – wymamrotał speszony, bo uroda kobiety i skąpy strój zrobiły na nim duże wrażenie. Zachłannie ogarnął spojrzeniem całą postać. Krótki ręcznik niewiele zasłaniał. Mężczyzna przez chwilę stał bez słowa, trzymając w dłoniach paczkę.
– To będzie sto dwadzieścia jeden złotych – wydukał w końcu.
– Chwileczkę, pójdę po pieniądze. – Dziewczyna zostawiła uchylone drzwi i przeszła w głąb mieszkania, zostawiając za sobą mokre ślady stóp.
Piechna przełknął ślinę. Przetarł dłonią czoło i zajrzał w głąb mieszkania, starając się dostrzec kobietę. Ta jednak zniknęła z jego pola widzenia.
Próbę wypatrzenia lokatorki mieszkania nagle przerwały ostre wrzaski dobiegające z końca korytarza. Kurier rzucił niespokojne spojrzenie w tamtą stronę. Te nietypowe dźwięki sprawiły, że podświadomie usztywnił się i spiął.
Krzyki przybrały na sile, a do tego doszedł jeszcze łomot jakichś uderzeń, zupełnie jakby ktoś rzucał drugą osobą o meble. Piechna zmarszczył czoło i zrobił dwa kroki w stronę końca korytarza. Z krzyków wyłowił trzy głosy: mężczyzny, kobiety i zawodzący płacz dziecka.
Z każdą sekundą awantura przybierała na sile i stawała się bardziej dramatyczna.
W pewnej chwili znów dało się słyszeć jakieś mocne uderzenia.
Nagle drzwi się otworzyły, a na korytarz buchnęły krzyki i kobiecy płacz. Kakofonia dźwięków odbijających się od gołych ścian korytarza momentalnie podniosła ciśnienie mężczyzny. Ku swojemu zdziwieniu spostrzegł, że z mieszkania wybiega kobieta niosąca na rękach kilkuletnie dziecko. W pierwszej chwili Piechna widział tylko jej ciemną sylwetkę, ale gdy dobiegła na wyciągnięcie ręki zobaczył, że ma poobijaną twarz i rozerwane ubranie. Kilkuletnia dziewczynka była nieprzytomna. Z jej nosa ciekła krew.
– Zabije nas! Zabije! – zawodziła kobieta.
Zamilkła dopiero wtedy, gdy zatrzymała się tuż za postawnym kurierem, chowając się za jego plecami.
Po chwili z mieszkania wyszedł jakiś mężczyzna. W dłoni trzymał młotek. Powoli zbliżał się nieco rozchwianym krokiem w stronę swojej ofiary schowanej za kurierem.
– Zatłukę cię, ty zdziro… zajebię na miejscu… – mamrotał.
Z każdym krokiem Piechna spinał się coraz bardziej. Zacisnął pięści i odruchowo przyjął bojową postawę wyuczoną na lekcjach boksu. Był gotów na zwarcie.
Kobieta z dzieckiem na rękach płakała cicho. Mężczyzna zbliżał się coraz bardziej. Kurier obejrzał się za siebie i dostrzegł, że dziewczyna w ręczniku wychyla tylko głowę ze swojego mieszkania gotowa w każdej chwili zatrzasnąć drzwi i schować się w środku.
Piechna poczuł, że bez konfrontacji się nie obejdzie.
Nagle napastnik stanął o dwa, może trzy metry od nich i spojrzał z uwagą. Chyba dotarło do niego, że w starciu z wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną z plakietką DHL-u na kombinezonie nie ma szans. Tym bardziej że ten wyglądał na całkiem sprawnego.
Awanturnik spojrzał na żonę i splunął na podłogę.
– A pies cię jebał – wycharczał.
Odwrócił się i odszedł w kierunku swojego mieszkania, nie zwracając już na nic uwagi. Po chwili zniknął w lokalu i trzasnął za sobą drzwiami.
Andrzej natychmiast odwrócił się do pochlipującej kobiety. Jej stan był opłakany, ale to co działo się z dziewczynką było bardzo alarmujące. Dopadł do nich i przestraszony przyjrzał się dziecku.
– Co się stało? Uderzył ją? Jest chyba nieprzytomna? – wypytywał nerwowo.
– Bił nas… Zuzia uderzyła głową o szafkę… – wydukała kobieta przez cieknące szerokim strumieniem łzy. – Chyba ją zabił…
Andrzej poczuł silne uderzenie adrenaliny, aż pociemniało mu w oczach.
– A to skurwysyn! – wycedził przez zęby.
* * *
Dzień zaczął się fatalnie i fatalny był jego dalszy ciąg.
Radecki po incydencie w sklepie cudem dotarł do domu, bo bez okularów widział niewiele. Gdy tylko znalazł zapasową parę i w łazience zobaczył się w lustrze, zaklął na cały głos i ze złości aż uderzył pięścią w umywalkę. Nadwyrężona ceramika zatrzeszczała z wyrzutem.
Nos mężczyzny stanowił jeden wielki bolący czerwony strup, a zakrwawiona koszula i marynarka nadawały się prawdopodobnie już tylko do wyrzucenia.
Patrząc na swoje odbicie w lustrze, znów poczuł to samo co przed laty. Rozczarowanie własną osobą, nieporadnością i słabym refleksem. Dał się zaskoczyć i w ciągu kilku sekund znalazł się na podłodze, słaby i bezbronny. W głowie zabrzmiały okrutne słowa jego ojca „jesteś ciapa, nie facet”, gdy jako kilkuletnie dziecko nie radził sobie ze starszymi kolegami i dostawał manto.
Ale im bardziej o tym myślał, tym bardziej zatwardziały się stawał. Tam, gdzieś w środku, umacniała się jego zła natura, gotowa w każdej chwili wyjść na światło dzienne i wziąć wet za wszystkie złe rzeczy, jakie mu się przytrafiły.
Godzinę później znalazł się już w bramie uczelni, spóźniony jak nigdy, wszedł do swojego gabinetu Instytutu Radiokomunikacji na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej, a potem wpuścił do sali niecierpliwie czekających studentów. Już na wstępie musiał skonfrontować się z ironicznymi półuśmieszkami tych młodych szczyli patrzących z rozbawieniem na jego rozkwaszony nos. Kolejny cios, którego nie potrafił odparować. Pochylił nieco głowę, trochę ze wstydu, a trochę by ukryć zacięcie na twarzy.
Zajęcia szły źle. Studenci czwartego roku tego mocno technicznego kierunku, choć powinni pokazywać zaangażowanie i odpowiedni poziom wiedzy, wykazywali się brakiem respektu i nonszalancją. Jeden ze nich szczególnie mocno denerwował Radeckiego. Uważający się za samca alfa Piotr Pawłowski zamiast pracować nad zadanym projektem, cały czas romansował z jedną z dziewczyn. I choć większość roku stanowili mężczyźni, to na szczęście, lub w tym układzie – na nieszczęście Radeckiego, w tej grupie znalazły się aż trzy kobiety.
– Panie Pawłowski. – Radecki nie krył złości. – Jaki ma pan wynik obliczeń? Skończył pan już?
– Jeszcze nie, panie doktorze, bo jeszcze nie doszedłem – powiedział i zachichotał bezczelnie, puszczając równocześnie oko do dziewczyny oraz ignorując surowe spojrzenie wykładowcy. Pozostali studenci zarechotali głośno, co dodatkowo go zezłościło.
– To proszę wziąć się za robotę, a romanse zostawić na wieczór!
Wiedział, że studenci nigdy się go nie bali i nie darzyli szacunkiem. Nie raz słyszał, jak żartowali na jego temat, używając między sobą określenia „Jaś Fasola”. Co prawda, Radecki ubierał się podobnie jak bohater filmu, ale z pewnością nie był aż tak niezdarny. Doprowadzało go to do prawdziwej pasji.
– Macie jeszcze dwadzieścia minut, potem ocenię projekty. Oceny nie będą później poprawiane – rzucił zjadliwie, odgrywając się za wcześniejsze upokorzenia.
Poza tym z tego całego zamieszania nie kupił w końcu drugiego śniadania i teraz czuł dodatkową złość z powodu nieznośnego głodu. Gdy zdał sobie z tego sprawę, wyszedł z sali, głośno trzaskając drzwiami.
Jedyne, czego teraz potrzebował, to jakiejś pozytywnej perspektywy na wieczór. By zresetować umysł, odreagować i nabrać nowych sił.
Przeszedł kilka kroków po korytarzu, stanął w zacisznym miejscu i chwycił za telefon.
– Marzenka? To ja, Karol. Cześć, kochanie… Co u ciebie? Ach… No tak… Słuchaj… Może umówimy się u mnie dziś na lampkę wina? Dawno się nie widzieliśmy. Będzie miło. Posłuchamy muzyki albo obejrzymy film. A potem… no wiesz… poprzytulamy się trochę. – Zaśmiał się z własnej propozycji, ale po chwili mina momentalnie mu zrzedła. Dłuższą chwilę słuchał słów płynących z drugiej strony linii.
Z każdą sekundą zaciskał w pięść wolną dłoń. Na jego policzek wystąpiły rumieńce.
– Jak to nie masz czasu? Co to znaczy? Zwodzisz mnie już od tygodni! Ile to ma trwać, do cholery?! Ja nie jestem z kamienia! Mam swoje potrzeby! Rozumiesz, małpo jedna?!
Zagalopował się. I to bardzo. Dopiero, gdy w słuchawce usłyszał sygnał zakończonego połączenia, zdał sobie sprawę, że przeholował. Szybko spróbował zadzwonić raz jeszcze, ale usłyszał tylko, że abonent jest poza zasięgiem.
Kobieta wyłączyła telefon.
* * *
Płacz zawodzącej kobiety rozniósł się po korytarzu Szpitala Bródnowskiego. Echo szybkich kroków damskich butów zmieszane z dźwiękami rozmów, skrzypieniem kół wózków medycznych oraz trzaskania drzwiami docierał do uszu Hanny Ostalskiej ze zdwojoną siłą i wywoływał ból głowy. Tego dnia wyjątkowo źle znosiła typowe szpitalne dźwięki, choć przez tyle lat pracy powinna być do nich przyzwyczajona. Ostre dźwięki wbijały się w mózg, pogłębiając dręczącą ją migrenę.
Dyżur na oddziale ratunkowym jak zwykle należał do ciężkich, a tego dnia nie było nawet kilku minut spokoju.
– Moja córeczka… ratujcie ją… – Lament zapłakanej kobiety wlał się do uszu lekarki. Wózek z leżącą pod respiratorem kilkuletnią dziewczynką przejechał szybko w kierunku sali oznaczonej trzema literami SOR. Ostalska zdążyła tylko rzucić okiem na kolor opaski założonej na rączkę dziecka.
Czerwony.
Niedobrze.
Trzeba szybko działać, bo istnieje zagrożenie życia.
Płacz matki przybrał na sile, gdy jeden z pielęgniarzy zagrodził jej drogę do sali ratunkowej. Chciała pójść dalej, ale wysoki pracownik szpitala skutecznie ją powstrzymał.
Hanna nie czekała i szybko podeszła do rozpaczającej kobiety.
– Proszę za mną. – Pociągnęła ją delikatnie za dłoń. – Ratownicy już zajmują się pani dzieckiem. Dam pani coś na uspokojenie.
Wyciągnęła z szafki opakowanie środków wyciszających emocje, wyłuskała z listka jedną tabletkę i przypilnowała, by kobieta przyjęła lek. Posadziła ją na krześle i usiadła naprzeciwko niej.
Teraz dopiero przyjrzała się nowo przybyłej. Jej stan był fatalny: zapłakana twarz i poczochrane włosy stanowiły czubek góry lodowej. Na twarzy widniały siniaki i zadrapania, a ubranie nosiło ślady walki.
Wyciągnięcie podstawowych informacji o tym, co stało się jej dziecku zajęło dobrą chwilę, ale mimo zapewnień, że dziewczynka przewróciła się na plamie oleju rozlanego w kuchni i uderzyła głową o szafkę, trudno były w to uwierzyć.
Ostalska nie miała problemów, by odczytać między wierszami, że sprawa wygląda inaczej. Prawdopodobnie to był temat dla policji i prokuratury. Roztrzęsiona kobieta wyraźnie bała się cokolwiek powiedzieć o człowieku, który wyżywał się na niej oraz jej dziecku.
Lekarkę opanował czarny nastrój. Nie pierwszy raz stykała się z ofiarami przemocy domowej, ale gdy na oddział przywozili nieprzytomne dzieci, pokrzywdzone w tak okrutny sposób, nie była w stanie spokojnie tego przetrawić. W jej gardle urosła nieprzyjemna gula. Jej własne doświadczenia z dzieciństwa i tragiczne wspomnienia nie pomagały zachować spokoju. Tytanicznym wręcz wysiłkiem opanowała drżenie rąk. Kilka głębszych oddechów pomogło w końcu odzyskać głos.
– Nie może pani kryć sprawcy – zaczęła spokojnie, gdy już ochłonęła. – Sama pani widzi, że posunął się za daleko.
– Nie… to nie tak… – odezwała się lękliwie kobieta. – To naprawdę był wypadek. Rafał nie miał z tym nic wspólnego.
– Rozumiem, że zależy pani na utrzymaniu rodziny, ale przemoc domowa…
– Nic pani nie rozumie – przerwała jej w pół słowa kobieta. – To są nasze rodzinne sprawy.
– Proszę pani… – zaczęła mocniejszym tonem lekarka, ale nie skończyła, bo do pokoju weszła pielęgniarka i przerwała rozmowę. Od razu skierowała się do matki dziecka:
– Pani córka doznała wstrząsu mózgu, stąd to omdlenie. Musimy ją zatrzymać na obserwacji i zrobić badania. Poza tym prawdopodobnie ma złamany obojczyk, ale to wykaże prześwietlenie. Proszę ze mną do drugiego gabinetu, to spiszemy wszystkie dane.
Kobieta spojrzała niepewnie na lekarkę, kiwnęła jej nieznacznie głową i poszła za pielęgniarką. Ostalska siedziała jeszcze chwilę, wpatrując się w drzwi gabinetu. Nieznośna myśl, że tak nie powinno być na tym świecie, zajęła jej głowę. Do końca dnia nie potrafiła już o niczym innym myśleć, bo sama była ofiarą podobnej patologii rodzinnej.
Godzinę później, przeglądając dokumentację sporządzoną przez lekarza dyżurnego, nie mogąc się pohamować, spisała z akt adres pokrzywdzonych. Potem sprawdziła na mapie w smartfonie, gdzie dokładnie mieszkają, zapisując pozycję bloku na Tarchominie.
* * *
Piekące z niewyspania i zmęczenia oczy. Ból głowy i stan ogólnego rozbicia.
Ciężko skoncentrować się na pracy, gdy nawet najmocniejsza kawa już nie pomaga. Kolejny cholernie ciężki dzień. Z niewyspania przez pijackie awantury.
Cezary nawet przyłapał się na tym, że w pewnym momencie, gdzieś po południu, zaczęła mu opadać głowa, gdy ślęczał nad wyświetlanym na ekranie komputera projektem. Setki przecinających się połączeń obwodu elektronicznego tak długo hipnotyzowały kolorowymi ścieżkami, aż mężczyzna bezsilny skapitulował i zamknął oczy.
Tylko na chwilę.
Tak przynajmniej mu się zdawało.
– Panie inżynierze! – zabrzmiało tuż nad jego uchem.
Cezary Wróbel zerwał się z krzesła, potrącając kubek z niedopitą zimną kawą. Ciecz rozlała się po biurku, nie omijając klawiatury komputera.
– To nie jest hotel, panie Wróbel! – Stojący naprzeciwko władczy człowiek wwiercał się nieprzyjemnym spojrzeniem w oczy swojego pracownika.
Wyrwany z otępienia mężczyzna wodził zaspanymi oczami po swoim biurku, jakby nie wiedział, gdzie się dokładnie znajduje. Jego wzrok padł na zegarek, który jasno pokazał, że drzemka trwała prawie dziesięć minut.
– Ja… przepraszam, panie dyrektorze…
– Nie się pan weźmie w garść, panie Wróbel! Nie dosyć, że robi pan błędy w projektach, które później stażyści muszą poprawiać, to jeszcze urządza pan sobie drzemki.
Współwłaściciel firmy i jednocześnie bezpośredni przełożony Cezarego, Wiktor Holtz, stał nad nim, jak kat nad swoją ofiarą.
– To jest ostatnie ostrzeżenie, panie inżynierze – wycedził chłodno. – Jeszcze jedna taka wpadka i będziemy musieli się pożegnać. Do naszego start-upu przychodzą pracować najlepsi z najlepszych. Na rynku są setki zdolnych młodych ludzi. Nie muszę tu trzymać kogoś, kto nie potrafi usiedzieć kilku godzin przy komputerze.
Cezary poczuł się staro. Chciał powiedzieć coś na swoją obronę, jakoś się wytłumaczyć, ale nie znalazł właściwych słów. Spuścił wzrok na zalane kawą biurko, przyznając się tym samym do porażki.
– Proszę posprzątać ten syf. Przypominam o zasadzie czystych biurek. Kawy może się pan napić w kuchni – wysyczał Holtz na odchodne, poniżając go jeszcze bardziej.
Ironiczne uśmiechy młodych pracowników firmy, którzy byli świadkami tej poniżającej sceny, dobiły go jeszcze bardziej. Cezary klapnął zrezygnowany na fotelu i chwycił za papierowe chusteczki, po czym zaczał wycierać z biurka rozlaną kawę.
* * *
Roman nie miał zupełnie siły dalej obsługiwać klientów. I choć była zaledwie godzina osiemnasta, to miał już dość tego dnia. Efekt szarpaniny z agresywnym klientem czuł do tej pory. Bolała go nadwyrężona ręka.
– Beatka – powiedział do swojej pracownicy. – Zamkniesz sklep sama, dobrze? Ja muszę coś jeszcze załatwić.
Kobieta potwierdziła ruchem głowy, że o wszystko zadba i przypilnuje biznesu.
Mężczyzna cieszył się, że zatrudnił tę kobietę, która wykazywała się nie tylko dobrą kondycją i wytrzymałością, ale do tego jeszcze była uczciwa i dobrze pracowała. Roman wiedział, że wynikało to z przeszłości kobiety, której życie nie rozpieszczało. By wyjść z jakichś problemów wyniesionych z dzieciństwa, równolegle ze studiami na Akademii Medycznej zajęła się sportem, poświęcając treningom więcej czasu niż nauce. Zrobiła ogromne postępy i w końcu nawet doszła do jakiegoś konkretnego poziomu w lekkoatletyce, ale fatalna kontuzja przerwała jej dobrze zapowiadającą się karierę. Do medycyny już nie wróciła, ale za to zahartowała się życiowo. Bez konkretnego wykształcenia ani wsparcia rodziny wylądowała w końcu w słabo płatnych zajęciach, a finalnie w jego sklepie.
Roman nie odzyskał już swojego dobrego humoru ani nie potrafił zapomnieć nieprzyjemnych wydarzeń z początku dnia. Martwił się stanem starszej klientki, która upadła na podłogę, ale nie wiedział nawet, jak sprawdzić, czy nic się jej nie stało. Nie znał jej nazwiska ani nie wiedział, gdzie mieszka.
Poza tym jego dobry klient, Karol Radecki z Politechniki, także mocno ucierpiał. Tu, na jego terenie, napadnięto na człowieka. Wykładowca mocno oberwał i na pewno mógł mieć częściowo żal do właściciela sklepu, że ten w porę nie dał rady wyprosić niebezpiecznego klienta. Wina leżała po jego stronie.
Gdy pomyślał o Radeckim, znów poczuł to, co kilka razy mu się już przytrafiło. Dziwny dreszcz emocji, ciepło rozlewające się po całym ciele. To uczucie było przyjemne, ale jednocześnie niepokojące, więc właściciel sklepu szybko się opanował.
Mężczyzna oparł się plecami o ścianę na zapleczu. Dopadło go przygnębienie. Nagle wróciły mroczne wspomnienia prześladowania, wstydu i kompleksów. Docinki kolegów ze szkoły towarzyszyły mu wiele lat. Potem pojawiły się problemy z tuszą, wstyd przed dziewczynami i kłopoty z wejściem w dorosłe życie. Brak jednego jądra terroryzował go całe dorosłe życie. Do chwili, aż zdał sobie sprawę, kim naprawdę jest i jakie ma mroczne sekrety.
Roman z ponurą miną pozamykał szafki, zabrał swoje rzeczy i już miał wychodzić, gdy jego wzrok padł na ostry nóż do krojenia wędlin. Wziął go do ręki i dokładnie przyjrzał się wyszczerbionemu ostrzu.
* * *
Andrzej odstawił do bazy dostawczaka z logo DHL i przesiadł się do prywatnego bmw. Odpalił podrasowany silnik, który zabrzmiał głębokim basem, chwaląc się swoją mocą. Trzysta głośnych koni mechanicznych wystarczało, by podreperować ego kierowcy.
Włączył światła, które rozświetliły jasnym blaskiem parking zajmowany przez żółte samochody dostawcze. Potem ruszył z piskiem opon i wyjechał na ulicę.
Do końca dnia pracy nie potrafił zapomnieć twarzyczki omdlałego, pobitego dziecka trzymanego w ramionach przez roztrzęsioną matkę oraz widoku tego mężczyzny z młotkiem w dłoni. Nie mógł się pogodzić z tym, że takie chwasty chodzą po ziemi. Że zadają ból innym, że stwarzają piekło swoim dzieciom, że terroryzują sąsiadów.
– Skurwysyn! – zaklął na głos i nacisnął mocniej pedał gazu.
Andrzej dowiedział się później, że mimo oczywistych faktów, zeznań sąsiadów i anonimowych donosów na policję, do tej pory nie udało się rozwiązać problemu. Mimo wyraźnych śladów pobicia na ciele kobiety, za każdym razem wycofywała zeznania, tłumacząc policjantom, że potknęła się na schodach lub sama nabiła sobie guza. Chroniła męża sadystę, choć cierpiała.
Piechna nie rozumiał takiego zachowania, ale wyczytał w Internecie, że często się to zdarzało. Mimo przemocy domowej, żony takich mężczyzn tkwiły latami w chorym układzie, nie mogąc się z niego wyzwolić. Dodatkowo sam doskonale rozumiał, jak to jest żyć w patologicznej rodzinie. Jego dalsza kuzynka, też mieszkająca w tej części miasta, codziennie terroryzowała swoich starszych już rodziców, zabierając im zdrowie i radość życia.
Nagle kierowca coś sobie przypomniał, sięgnął do telefonu i wybrał numer.
– Halo, ciociu. Przepraszam, że tak późno oddzwaniam, ale dopiero skończyłem pracę. Dzwoniłaś w ciągu dnia?
– Tak dzwoniłam. – Z głośników samochodu popłynął smutny, łamiący się głos starszej kobiety.
– Coś się stało?
– Wiesz… Natalka znowu próbowała do nas wejść, ale twój wujek jej nie pozwolił. Nie wpuścił jej do mieszkania.
Piechna przełknął przekleństwo. Opanował się, żeby nie używać wulgarnych słów.
– Czego znów chciała? Pieniędzy na narkotyki? – Mężczyzna zdał sobie sprawę, że gdyby odebrał telefon wcześniej, to nie powstrzymałby się przed przyjazdem do swoich krewnych. Mogłoby się to zakończyć bardzo źle dla jego kuzynki, bo nie mógłby się chyba pohamować przed użyciem wobec niej siły. Kobieta stoczyła się na dno narkotykowego uzależnienia i prostytucji. Sprzedawała swoje ciało, by mieć na kolejne porcje białego proszku lub heroiny. Jednak nie wystarczało jej to i wciąż nachodziła biednych rodziców.
– Ostatnio was okradła i pobiła. To przez nią wylądowałaś na wózku. To biodro już się nie zrośnie. Ciociu, ona cię okaleczyła. Nie można dłużej tego tolerować!
– To przecież jest moje dziecko...
– Wujek też ledwo ciągnie – przerwał jej w pół zdania. – Przecież widzę, że jest schorowany. I to wszystko przez nią.
– Ach… to nie jest takie proste…
Po jakimś czasie rozłączyli się, a Piechna jechał zamyślony warszawskimi ulicami, nie zwracając uwagi na drogę. Robił to automatycznie, pogrążony w myślach. Gdy dojechał w jakieś dziwne miejsce i zatrzymał się w końcu, nagle poczuł konsternację. To zdecydowanie nie była jego okolica z ładnymi, czteropiętrowymi kameralnymi budynkami, tylko duże osiedle byle jakich bloków. Dobrą chwilę zabrało mu zastanowienie się, gdzie tak naprawdę się znalazł. Popatrzył przez przednią szybę na nazwę ulicy wypisaną ogromnymi literami na elewacji budynku i dopiero wtedy zrozumiał.
Przyjechał pod adres, pod którym już dzisiaj był, by dostarczyć paczkę.
Na chwilę odpłynął myślami. Przypomniał sobie tę kobietę przepasaną samym ręcznikiem i ociekającą wodą. Na to wspomnienie aż westchnął cicho i poczuł, że zaraz dostanie erekcji. Jednak magiczna otoczka wyobrażonej sceny rozpadła się nagle na tysiąc kawałków, gdy tuż przed swoją maską w świetle reflektorów dojrzał człowieka zataczającego się w kierunku jego bmw. Mężczyzna nie panował zbytnio nad swoim ciałem. Sekundę później Andrzej zobaczył, jak pijany człowiek traci równowagę tuż przed jego autem i próbując się czegoś przytrzymać, uderza pięścią w karoserię.
Piechna momentalnie poczuł furię. Wyskoczył z samochodu i jednym susem dopadł do winowajcy. Złapał go za kurtkę i niemalże podniósł na wysokość swojej głowy. Adrenalina tłoczona ponad miarę do jego krwiobiegu kazała mu wyładować swoją złość, tu i teraz. Jednak nie zrobił tego.
Andrzej nagle zdębiał, bo zdał sobie sprawę, że ten człowiek to ta sama osoba, która kilka godzin wcześniej goniła z młotkiem w dłoni swoją żonę i dziecko.
Stan zaskoczenia trwał stanowczo zbyt długo.
Nagle kurier poczuł potworny ból w jądrach, bo dostał niespodziewanego kopniaka prosto w najbardziej bolące miejsce. Odruchowo puścił tamtego i zgiął się w pół. Opadł na kolana, bo na zmianę widział przez oczami czarne plamy oraz jaskrawe przebłyski. Wydał z siebie charczący dźwięk, starając się choć trochę ulżyć w cierpieniu, ale niewiele to pomogło. Potrzebował więcej czasu, by dojść do siebie.
Gdy w końcu z trudem wstał z kolan i oparł się o samochód, wokół nikogo już nie było. Napastnik ulotnił się bezszelestnie. Kopnął go i po prostu odszedł, korzystając z chwilowego zamroczenia. Co gorsze, na masce bmw widniało wyraźne wgniecenie od uderzenia.
Piechna zazgrzytał zębami, a następnie wydał z siebie taki głośny wrzask wściekłości, że przechodząca nieopodal kobieta spojrzała na niego ze zgrozą. Co więcej, podeszła zdziwiona i spojrzała na niego uważnie.
– Potrzebuje pan pomocy? – zapytała tak miłym i zmartwionym głosem, że momentalnie poczuł się głupio.
Po chwili otrzeźwiał już na tyle, by tylko pokręcić przecząco głową. Spojrzał z nienawiścią na blok, w którym niedawno był, wsiadł do samochodu i odjechał z furią, o mało nie przejeżdżając kobiety, która zainteresowała się jego stanem.
* * *
Ostalska pojechała tam autobusem.
Nie mogła się przed tym powstrzymać, bo widok nieprzytomnej dziewczynki i jej roztrzęsionej matki towarzyszył jej do końca dyżuru. Nie mogła pogodzić się z niesprawiedliwością oraz ślepym trwaniem tej kobiety w piekle zamkniętym w czterech ścianach.
Po dyżurze, już wieczorem, Hanna wpisała sobie adres w komórkę, wsiadła do autobusu jadącego niemalże spod samego szpitala i pojechała na Tarchomin.
Nie wiedziała do końca, co chce tak naprawdę osiągnąć, ale jakaś dziwna siła pchała ją w tamto miejsce. Żeby zobaczyć ten blok, żeby porozmawiać z sąsiadami? Sama nie wiedziała.
Gdy była już koło bloku z numerem dwanaście, choć było ciemno, to zobaczyła, jak dwóch mężczyzn bije się koło samochodu zaparkowanego na osiedlowym parkingu. Wyższy, zapewne kierowca czarnego bmw miał coś do drugiego, wyglądającego na pijanego. Ostalska rzuciła tylko na nich okiem, bo wcale nie zamierzała wtrącać się do porachunków tych podejrzanie wyglądających ludzi, ale gdy nagle ten drugi kopnął kolanem kierowcę w jądra, zatrzymała się kilka metrów od nich. Poszkodowany zgiął się w pół i wylądował na ulicy. Z kolei ten, który zadał cios, szybko odszedł, nie oglądając się za siebie.
Zaatakowany w tak brzydki i bolesny sposób mężczyzna wyglądał na mocno zamroczonego. Gdy powoli wstał z kolan i odetchnął, wydał z siebie wrzask wściekłości i opadł na maskę samochodu.
Hanna podeszła do niego zaniepokojona.
– Potrzebuje pan pomocy? – zapytała z troską.
Z bliska wyglądał jak każdy inny facet, porządnie ubrany i modnie ostrzyżony. Przyjrzała się mu uważnie. Powoli dochodził do siebie.
Mimo zadanego pytania nic nie odpowiedział, tylko spojrzał na nią mocno zaskoczony. Potem wskoczył szybko do auta i odjechał tak gwałtownie, że mało co w nią nie wjechał. Bmw odjechało z piskiem kół, zostawiając za sobą smród spalin.
Zdumiona lekarka stała jeszcze chwilę, ale w końcu ruszyła w stronę wejścia do bloku.
Gdy pół godziny później jechała autobusem do domu, czuła się jeszcze gorzej. Rozmowa z sąsiadami niewiele dała. Ludzie troszczyli się o własne tyłki i wyraźnie bali się zrobić coś w tej sprawie. Oczywiście wyrażali żal z powodu pobicia dziecka, ale jasno dawali do zrozumienia, że skoro sama matka nie chce dać sobie pomóc, to tym bardziej nikt z zewnątrz tego nie zrobi.
Ostalską z każdą minutą ogarniało coraz gorsze samopoczucie.
Apogeum wzburzenia nastąpiło później. Gdy zdecydowała, by już wracać do domu i szła po korytarzu w kierunku windy, nagle zatrzymała się w pół kroku, bo usłyszała krzyki. Podeszła delikatnie pod drzwi patologicznej rodziny nadstawiając ucha.
– Ty zdziro!... Zostawiłaś małą w szpitalu, u tych rzeźników?!
– Rafał, błagam… uspokój się… – szlochała maltretowana kobieta. – Zuzia potrzebowała pomocy… Niepotrzebnie ją popchnąłeś na tę szafkę…
W tym momencie po korytarzu rozszedł się odgłos uderzeń otwartą dłonią w policzek. Raz, dwa, trzy… – policzyła Hanna w myślach.
– Ty flądro!!! To nie ja!!! To ty ją popchnęłaś!!!
I kolejne odgłosy policzkowania.
Ostalska nie mogła tego znieść. Łzy żalu popłynęły jej po policzkach.
Odetchnęła kilka razy i szybko poszła do windy.
* * *
Przyciemnione światło kinkietu zamontowanego na ścianie niedużego pokoju wprowadzało przyjemną atmosferę, a delikatne dźwięki muzyki nastrajały do wieczornego relaksu. Po ciężkim dniu pracy wreszcie można było się odstresować i odpocząć. Jutro w końcu miał być nowy dzień. Nowe wyzwania, ale też nowe szanse.
Błysnął ekran niedużego laptopa, gdy otworzyła się jego pokrywa i odsłoniła podświetloną na niebiesko klawiaturę. Użytkownik przyłożył palec wskazujący do czytnika linii papilarnych i zaczekał na ukazanie się pulpitu usianego kilkunastoma katalogami. Standardowa tapeta systemu operacyjnego pokazywała nocną panoramę jakiejś nowoczesnej metropolii. Tysiące świateł rozłożonych na dziesiątkach wieżowców ze szkła i stali mogły należeć do Nowego Jorku, Hong Kongu albo Tokyo. To w zasadzie nie miało znaczenia. Znaczenie miał jeden z folderów umieszczonych dokładnie na samym środku ekranu.
„Chwasty” – taka nazwa widniała na dole żółtej standardowej ikonki katalogu systemu Windows.
Dłoń użytkownika poruszająca kursorem myszki najechała na folder. Natychmiast pokazało się okienko do wpisania hasła zaszyfrowanego katalogu. Po chwili skomplikowany ciąg znaków wstukany nerwowymi uderzeniami palców otworzył folder. W środku widniały kolejne podkatalogi. Było ich pięć.
Oznaczone datami skrywały tajemnice, których nikt, poza właścicielem komputera, nie znał.
Lewy klawisz myszki cmoknął cicho i pierwszy z podkatalogów otworzył się. Jego zawartość za każdym razem wprawiała użytkownika w zachwyt. Tym razem też tak było.
Folder zawierał osiem zdjęć. Gdy po kolejnym kliknięciu myszki pierwsza z fotografii otworzyła się w przeglądarce multimediów, użytkownik aż mruknął z zachwytu. To, co ukazało się na ekranie laptopa, to był istny majstersztyk. Po prostu dzieło sztuki.
Na fotografii widać było ciało otyłego mężczyzny leżące na trawie. Był wieczór albo noc, bo zdjęcia wykonano z użyciem flesza. Człowiek ten był nagi od pasa w górę. Na nogach miał naciągnięte szare dresowe spodnie. W okolicy krocza widniała mokra plama. Powstała w chwili, gdy mężczyzna rozstawał się z życiem i puściły wszystkie zwieracze. Ręce przywiązane czarnym nylonowym sznurkiem do dwóch solidnych słupków wbitych w ziemię. Takich do podtrzymywania młodych drzewek, które potrzebowały podpory, nim osiągną wytrzymałość na silny wiatr.
Człowiek ze zdjęcia miał koło czterdziestki i odznaczał się potężną tuszą – na oko mógł za życia ważyć ponad sto kilogramów. Nalana twarz i krótko przystrzyżone włosy nadawały mu groźnego wyglądu typowego „karka.
Jednak to wszystko było nieważne. Najciekawszym elementem zdjęcia był rozkrojony, ogromny, tłusty brzuch. Rozcięty praktycznie od mostka aż do miejsca poniżej pępka. Z wnętrza mężczyzny wylewały się trzewia tak opasłe i otłuszczone, że po uwolnieniu się zajmowały prawie pół szerokości fotografii. Różowosine jelita zwisały po bokach rozciętego brzucha, dotykając wysokiej w tym miejscu trawy. Na pierwszy rzut oka nie było wiadomo, czy ofiara żyła jeszcze, gdy oprawca ją rozcinał, ale można było odnieść takie wrażenie. Że był jeszcze wtedy przytomny i czuł, jak rozcinane jest jego ciało i jak z wnętrza wylewają się wnętrzności.
Osoba obsługująca komputer jak zahipnotyzowana kontemplowała zdjęcie, aż w końcu zdecydowała, żeby przerzucić obraz. Kolejna fotografia stanowiła zbliżenie rozprutych wnętrzności, przeciętego jelita grubego oraz kawałków tłustej skóry. Potem kolejne zdjęcie, następne i następne.
Gdy ostatnia fotografia z tego folderu wyświetlała się już odpowiednio długo, użytkownik zamknął okno i przełączył się na kolejny folder. Z inną datą.
Tym razem na kilku obrazkach widniała zamordowana młoda dziewczyna, która musiała mieć nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Umieszczona była w pozycji półsiedzącej, na jakimś drewnianym leżaku, takim, których używa się na działce lub na plaży. Znów było ciemno, a technika wykonania fotografii taka sama, jak poprzednio. Przez użycie silnego flesza niektóre z części ciała zostały mocno prześwietlone, ale nie przeszkadzało to w dostrzeżeniu makabrycznych szczegółów.
Zdjęcia były niezwykle ciekawe. Wręcz artystyczne.
Dziewczyna nie miała obu dłoni. Były obcięte.
Użytkownik aż mlasnął z uznaniem dla swojego kunsztu. Wybrał następne zdjęcie pokazujące mocne zbliżenie na skrócone ręce, z których jeszcze ciekła krew i osocze. Widać było poszarpane ścięgna i żyły. Wyglądało to tak, jakby użyto niezbyt ostrego narzędzia, które średnio sobie poradziło z tym zadaniem. Ważne jednak było to, że efekt końcowy zadowalał mordercę.
I znów można było się tylko domyślać, że gdy oprawca odpiłowywał dłonie, ofiara jeszcze żyła.
Kolejne minuty upłynęły na oglądaniu i delektowaniu się pozostałymi zdjęciami ze wszystkich katalogów. Mężczyźni i kobiety, osoby w różnym wieku i w różnym stopniu okaleczenia. Bez oczu, bez palców, pokrojeni i przypaleni ogniem. Ale wszyscy martwi i wszyscy ukarani za swoje występki, błędy i złe uczynki.
Chwasty.
Kat nikogo nie oszczędzał.
Wreszcie klapa laptopa opadła, a blask ekranu zniknął. Przyciemnione żółte światło kinkietu przywróciło pomieszczeniu klimat i poczucie wieczornego odprężenia.
Ciche dźwięki muzyki pląsały leniwie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej