- W empik go
Ci i tamci. Tom 3: powieść z czasów kampanii węgierskiej - ebook
Ci i tamci. Tom 3: powieść z czasów kampanii węgierskiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 334 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy książę Franciszek Barkonyay toczył gawędkę z żołnierzami sekcyi drugiej kompanii pierwszej, na podwórze wpadł Jagmin
Był to człek wzrostu dużego, krzepko zbudowany, włosów płowych, oblicza nacechowanego wyrazem, nic w sobie marsowego nie mającym, znamionującym atoli pewną twardość, uporność raczej. Brodę golił, pozostawiając na wierzchniej wardze zarost, który był słabą imitacyą wąsów. Wszedł i zawołał.
– Podoficer sekcyi drugiej!
– Jestem – odpowiedział Andrzej, postawę przybierając.
– Jest rozkaz: oczyścić się i przysposobić.
– Czyścimy broń, poruczniku.
– Po broni pasy, po pasach odzież, po odzieży obuwie.
– Kto ma – odparł jeden z żołnierzy, podnosząc nogę i pokazując but, w którym przyszwa dziurami, a podeszew nieobecnością świeciła.
Porucznik spojrzał i odrzekł:
– Wyszwarcuj, to się dziury pochowają.
– Przeciwnie, wyraźniej po wyłażą.
– Rozkaz pełń i o więcej nie pytaj! – odpowiedział i okiem zmierzył księcia, który stał wyprostowany, jak szeregowiec przed oficerem stać winien.
Okiem Andrzeja zmierzył i zapytał:
– Co on tu robi?
– Mój dawny znajomy. W odwiedziny do mnie przyszedł.
– Ze znajomymi tego rodzaju na baczności się mieć potrzeba. Honwedzi kradną karabiny.
Książę tej rozmowy, jak wogóle całej po polsku prowadzonej rozmowy, nie rozumiał.
– Na baczności się mieć potrzeba – powtórzył Jagmin; jeszcze raz powtórzył rozkaz i udał się na kwaterę sekcyi trzeciej.
Książę usiadł i gawędka przerwana zawiązała się nanowo. W ciągu rozmowy do Andrzeja się zwrócił:
– Mam z panem do pomówienia w delikatnej materyi; nie mógłbyś wyjść ze mną?
– Mogę, ale nieco później. Pierwej muszę uzupełnić dzieło czyszczenia, które komendantowi naszemu na sercu leży.
– Nasi komendanci nie są tak wymagającymi.
– I nasi nie wszyscy. Nam tylko dostał się mąż, dla którego regulamin jest dziesięciorgiem przykazania. Kazał nam buty czyścić. Co tu jest do czyszczenia?
Andrzej pokazał księciu swoją nogę, na co mu książę odpowiedział pokazaniem swojej i odrzekł:
– Nam przynajmniej tego, co istnieje pod postacią złudzenia optycznego, czyścić nie każą.
Marsze i kontrmarsze odbiły się na obuwiu, bardziej atoli u Polaków, aniżeli u Węgrów, których trzewiki, "bagańczami" zwane, wymagające roboty staranniejszej, błotu skuteczniejszy stawiły opór. U księcia podeszwy były prawie całe. Szwank widniał głównie na przyszwach.
Książe jeszcze chwilę musiał poczekać, nim się
Andrzej i podkomendni jego załatwili. Nareszcie się załatwili.
– No – odezwał się Andrzej – jestem na wasze, mości książę, rozkazy.
– Pójdziemy na moją kwaterę.
Za wrotami książę zaczął.
– Nim na miejsce zajdziemy, wywiązać się muszę względem ciebie z poleceń, które mnie doszły w listach. Przedewszystkiem pozdrowienia. Nie z Czernej jednak.
– A zkąd? – zapytał.
– Z Wacowa.
– Z Wacowa – odezwał się ze zdziwieniem – od kogo?
– Od baronowej, która się tobą szczególnie interesuje. Zamieszkała tam przy naszej krewnej, branie Eltoch, rozkochanej we własnym mężu, który w brygadzie Götz jest majorem. Brygada stoi w Wacowie.
– Waców w rękach austryackich – zauważył Andrzej.
– Bo też hrabia służy w szeregach austryackich.
– I baronowa usunęła się pod austryackie skrzydło?
– Kombinacya. Zrobiła to dla syna. Mąż jej, jak wiesz, trzyma z nami, jest zawziętym rowolucyonistą; jeżeli, co do nieprawdopodobieństw nie należy, Austryacy rewolucyę pokonają, majątek jego albo skonfiskowanym zostanie, albo przejdzie na brata, który Austryakom gorliwie służy. Żeby przeto w takim razie majątek dla syna zachować, baronowa do Austryaków przymknęła.
– W razie, gdy Węgry Austryaków pokonają? – zapytał Andrzej.
– Syn ma do majątku ojcowskiego prawo, Baron rozwiódł się z żoną, ale nie z synem.
Andrzej tłómaczenie to w myśli sobie zakarbował, przypomniawszy sobie księcia Ludwika, służącego w szeregach przeciwnych tym, w których służy książę Franciszek.
– Czy nie kombinacya to także? – zapytał siebie w duchu.
Że jednak ani potrzeby, ani prawa, ani ochoty indagowania księcia nie miał, pytania więc tego nie wypowiedział w głos. Książę prawił:
– Baronowa interesuje się tobą żywo. Kazała nietylko pozdrowić ciebie, ale powiedzieć ci, żebyś się nie narażał i na nią w każdym razie liczył. Co do pierwszego, to małą niedorzeczność; jak ty się możesz nie narażać? Co do drugiego, zakarbuj to sobie; Rozpocząłeś udzielanie lekcyj rysunków, które baronowa pragnie brać dalej.
– A z Czernej nie miałeś, książę, jakich wiadomości? – przemówił Andrzej.
– List od baronowej dostał się do moich rąk via Czerna, przy listach księcia i księżny.
Andrzej miał ochotę o księżniczkę zapytać; powstrzymał się jednak i zapytał:
– Zdrowi?
– O zdrowiu mi tylko piszą.
– Wszyscy?
– Książę i księżna.
Widoczne więc było, że księżniczka nie pisała. Radby się był dowiedzieć, czy o księżniczce czego nie pisano, ale zapytać nie śmiał.
– Owoż tak – odezwał się książę Franciszek – baronowa zaklina kule, żeby ciebie omijały – i dodał tonem żartobliwym: – Ofiaruje ci u siebie posadę nauczyciela rysunków. Zanotuj to sobie w pamięci.
Ostatnie słowa wyrzekł przed wrotami kwatery, na której podwórzu uwijali się honwedzi w czerwonych kepi. Przed chatą, z rękami w tył założonemi, chodził człowiek w attyli tabaczkowej i w kapeluszu z piórami. Po kapeluszu Andrzej od pierwszego rzutu oka poznał aptekarza.
– Aptekarz! – rzekł, we wrota obok księcia wchodząc. – Cóż to, wolno mu od formy odstępować?
– Pozwala sobie na to po za służbą. Aptekarz przechadzał się pogrążony w myślach, i niby się ze snu nagle ocknął, gdy przed sobą spostrzegł Andrzeja.
– Servus! – zawołał, dłoń wyciągając. Andrzej mu dłoń ścisnął, ścisnął ją serdecznie, z uczuciem czci dla człowieka, któremu nikt za złe brać nie mógł, gdyby był przy dzieciach, żonie i aptece pozostał.
– Scrvus – odpowiedział.
– Armata w Czernej pozostała – rzekł aptekarz z westchnieniem.
– Czemu? – zapytał Andrzej.
– Czemu? a… Przedstawiałem, molestowałem; ale w sferach decydujących trzymają się reguł, które, z któremi, dzięki którym. Przedstawiałem…
– Laweta pomalowana?
– O! jak. Malowałem własnoręcznie. E – ręką machnął.
Aptekarz miał minę malkontenta i byłby zapewne żale swoje dalej rozpowiadał, gdyby mu nie przeszkodzili Glauber i Tisza. Glauber podbiegł; Tisza zbliżył się poważnie. Obudwom na obliczach jaśniały uśmiechy. Zmienili się co do odzieży, ale nie co do swojej istoty. Przemówił naturalnie pierwszy Glauber:
– Hęm, hum, uhm, servus baraton.
– Servus – powtórzył Tisza.
Andrzej serdecznie im dłonie uścisnął i rzekł:
– Nie spodziewałem się panów w szeregach.
– Nie spodziewałeś się? – podchwycił Glauber ze zdziwieniem. – A sam przecież w szeregach jesteś.
– Ja co innego.
– Jakto, co innego?
– Liść od gałęzi oderwany i wiatrem miotany…
– Aleś mógł, gdybyś zechciał, przy gałęzi pozostać. Tak samo mógł pozostać książę, mogłem pozostać ja, mógł pozostać Tisza.
– Żona, dzieci, majątek – odrzekł Andrzej, na Glaubera patrząc.
Glauber nadął się, powietrza w płuca naciągnął i westchnął, okulary sobie na nosie poprawił i odrzekł:
– Dzieciom w spadku po rodzicach nietylko się majątek, ale i wspomnienie dobre należy…
Tisza z przyciskiem odchrząknął.
Rozmowy porządnie prowadzić nie było można z powodu, że podchodzili coraz to nowi z Czernej znajomi i witali się z Andrzejem. Znajomi ci byli to czeladnicy od rozmaitych rzemiosł: kowalczuki, stolarczuki, wreszcie dwaj bednarczuki, Paweł i Szandor. Andrzej dłonie im ściskał i oglądając się, o niektórych zapytywał.
– Ranny. Zabity – odpowiadali.
Kilku Czernian kości swoje złożyło w obronie krainy węgierskiej. Sabaczak kontrybucyę pobrał.
– Toż my tak, na sucho, rozmawiać mamy? – odezwał się Glauber.
– Do karczmy chodźmy! – odrzekł książę.
– Chodźmy, karczma niedaleko – ktoś wtrącił.
– Ja, nie – odparł aptekarz.
– Chodź, poruczniku – zwrócił się do niego książę z namową. – Szturmem jeden stół weźmiemy i Czernianami go obsadzimy.
– Ja – odrzekł – myślę o obsadzeniu i o wzięciu czego innego. Tu nie o stół chodzi.
– Co innego przyjdzie później, tymczasem zaś…
– Myśl jest ptakiem pierzchliwym – przerwał. – Mnie właśnie wyraz "obsadzenie" nasunął do głowy myśl, którą obrobić i uzupełnić potrzebuję…
Rzekłszy to, ręce w tył założył i zaczął się przechadzać. Glauber, Tisza, książę, Szandor i inni Andrzeja pomiędzy siebie wziąwszy, ku wrotom się zwrócili.
Za wrotami na oczy Andrzejowi nasunęła się jeszcze jedna z Czernej znajomość. Maryś szła ugięta pod ciężarem mokrej bielizny.
– Jak się masz! – powitał ją Andrzej.
– Do karczmy idziemy – rzekł do niej książę.
– Niech tylko bieliznę porozwieszam – odrzekła.
W karczmie żołnierze stół obsiedli i winem się raczyli. W gronie tem, złożonem z przedstawicieli sfer społecznych, tak różnych, jak książęca i wyrobnicza, wyróżniał się jeden Glauber tylko. Niewielkiego wzrostu, pękaty, w okularach, wyglądał, jakby był za żołnierza przebrany. Rozpatrzywszy się atoli w biesiadnikach okiem znawcy, widziało się, że akcent żołnierski, ów akcent, który cechuje ludzi, "żołdakami" zwanych, nie cechował nikogo. Bardziej aniżeli na kim innym, dopatrzyć się on dawał na księciu chyba. I na nim atoli był on przybrany. Czuć się w nim dawała rola. Książę byłby sobą, jako rotmistrz, major, pułkownik, nie zaś jako szeregowiec. Lepiej atoli, niż inni, szeregowca udawał, służył niejako za wzór, wedle którego się towarzysze modelowali. On szklankę do góry podnosił i hasła do okrzyków wygłaszał.
– Elien a lengyel!
Był to toast na cześć gościa. Andrzej odpowiedział:
– Elien a haza!
Pito na cześć wolności i za zdrowie Kossutha, jako też na pohybel Niemcom.
Nie była to jednak pijatyka. Książę się powstrzymywał; obecność zaś jego powstrzymywała innych. Dodać przytem należy i to, że szynkowane po karczmach węgierskich wino nie jest owem winem węgierskiem, które się w Polsce pija. Przypomina ono smakiem przekisły barszcz i nie nadaje się do libacyj nieumiarkowanych. Biesiadnicy przeto nasi potrochu popijali i gwarzyli; opowiadali o pochodach, wypadkach, bitwach; wymyślali na Niemców, świadczyli się Kossuthem; zabawiali się i zabawy nie przerwali, gdy pomiędzy nimi Maryś miejsce zajęła.
Maryś siadać nie chciała, drożyła się.
– Siadaj! – namawiał ją ten i ów.
– Nie – odpowiadała, głową kręcąc.
– Cóż będziesz robia?
– Postoję sobie i pójdę.
– Dokąd? po co?
– Bielizna się suszy.
– Wyschnie na słońcu. Nie potrzebujesz ani chuchać, ani patrzeć na nią.
– Potrzebuje patrzeć – ktoś się odezwał.
– Ażeby cyganie nie pokradli.
– Nie! Od ognistych oczu Marysi prędzej wyschnie.
– Toć od tych oczu najprzód Szandor, a z Szandorem cały pluton uschnąć by już powinien…
Dziewczynie się ta przymówka podobała.
Na Andrzeja zwróciła błyszczące wejrzenie, wreszcie uprosić się dała i za stołem miejsce obok Szandora zajęła. Nie była to już Maryś świeża i hoża. Wiatry ją osmaliły, słońce opaliło, przychudła; pozostały jej atoli rysy regularne, warkocze lniane i oczy wyzywające, przez które młodość, zmarnowana wprawdzie, ale młodość patrzała. Postacią wydawała hart, przypominająca ten, jaki się na młodych cygankach spostrzegać daje, hart ludzi półdzikich.
Spoglądała z pod oka, i na jej ustach od czasu do czasu błądził drwiący uśmiech.
– Cóż ty Maryś – rzucił jej Andrzej przez stół zapytanie – nie żal tobie Sącza?
– Ach! – odrzekła, ręką kiwnąwszy – gdzie Sącz!
– Nie żałujesz, żeś ją z sobą zabrał? – zapytał Szandora.
– Czegóżbym miał żałować!
– Takżeś się temu opierał!
– Opierałem się, bom nie wiedział, jak to się obróci. Ona idzie sama.
– Jemu się wydawało – podchwycił Paweł – że ją będzie potrzebował nosić.
– Ona idzie lepiej, niż każdy z nas – rzekł książę.
– I większy ciężar dźwiga – dodał Glauber.
– Cały pluton opiera – ktoś wtrącił.
– I Szandora kurami karmi – dorzucił inny. Posiedzenie w karczmie trwało kilka godzin.
Książę Andrzeja na kwaterę odprowadził i po drodze udzielił mu co do Marysi ciekawej informacyi, jako spostrzeżenie antropologiczne. Dziewczyna zdziczała. W ustawicznem obcowaniu z żołnierzami zatraciła w sobie poczucie wstydliwość! niewieściej, nie pozbywszy się przywiązania do kochanka. Szandora kochała wyłącznie i wyłączność tatem się tylko manifestowała, że była karmicielką i wyręczycielką jego, zresztą niczem.
– Zbałamucić ją chciałem – mówił książę – ale nie było co bałamucić. Zyskałbym był tyle tylko, że na biwakach, zamiast mięsa lub słoniny, miałbym kurę. Stanowi to jej wyższość nad wszystkie Miny i Kory, które ludziom z gęby wydzierają. Maryś o swego kochanka dba, a o reszcie ani wie nawet.
– Cóż Szandor na to?
– A cóż! Cóż on poradzi?
– Taki był zazdrosny!
– On i teraz zazdrosny, ale trudy wojenne zazdrość tępią i obezwładniają. Wojna nie sprzyja sielankowemu osłanianiu gołąbki białem skrzydłem. Romantyczność uchodzi tylko w pokoju; na wojnie zaś – dodał z drwiącym akcentem – ażeby romantyczność uchować, potrzeba być Tiszą chyba.
– Tiszą – powtórzył Andrzej do siebie.
– Czy wiesz o tem, że on na piersiach wstęgę, w sercu nosi obraz pani swego serca? – zapyta! książę.
– Doktór mi wspominał- – odpowiedział Andrzej i z okazyi korzystając, zapytał: – A pani, czy w sercu swojem nosi jego obraz?
– Wiesz, kto jest ową panią?
– Księżniczka, zdaje się.
– Masz na zapytanie swoje odpowiedź. Lina trochę dziwaczka; dziwactwo jej atoli nie dochodzi do tego stopnia, ażeby sentymenty Tiszy miała podzielać. Księżniczki i lady angielskie, jak boginie greckie, kochają się niekiedy w pasterzach, w łowcach, w furmanach swoich, ale w mowniejszych nieco niż Tisza. Tisza w sercu swojem siostrę moją nosić może, jak długo mu się podoba; nic to jej nie zaszkodzi, nic nie pomoże jemu.
– Księżniczka pisała do was, mości książę? – ośmielił się nareszcie Andrzej zapytać.
– Nie pisała… Księżna mi o niej wspomniała…
– I cóż?
– Nic, zdrowa, szarpie skubie, bandaże przysposabia i z doktorem w konszachtach pozostaje. Nudzić się jej musi w Czernej fatalnie. Na miejscu jej byłbym do Wacowa pojechał. Czerna to dziura, nie wysiedziałbym w niej.
Przed wrotami kwatery Andrzeja młodzieńcy dłonie sobie podali i rozeszli się.
Nazajutrz równo ze świtaniem brygada wystąpiła w dalszy pochód. Przez Gyöngyösz przeciągała i miasto znów ją na pożegnanie, jak kilka dni temu na powitanie, kwiatami zasypywało. Ludność miała snadź przeczucia, którym ulegała mimowiednie; był to bowiem dzień drugi kwietnia, który się zaznaczył w dziejach węgierskich. Około dziesiątej przed południem bataliony na spoczynek się zatrzymały. Kolumna stanęła w szyku pochodnym; żołnierze tornistry pozrzucali, torby pootwierali, posilili się i polegali. Spoczynki tego rodzaju dawały się zazwyczaj nie na dłużej, jak na godzinę. Nim godzina upłynęła, zabrzmiał echowy odgłos wystrzału działowego. Odgłos ów powtórzył się raz, drugi, trzeci i zmienił się w ustawiczny, daleki huk, którego istota nie ulegała wątpliwości. Brygadzie natychmiast i krokiem przyśpieszonym w kierunku, zkąd huk dochodził, iść nakazano. Podjazd huzarów przodem ruszył. Wojsko niebawem wydostało się na rozległą, na prawo ku siniejącym na horyzoncie górom idącą płaszczyznę. Zdawało się, jakby się od owych gór odbijało echo, które w miarę, jak się kolumna naprzód posuwała, coraz to się wyraźniejszem stawało. Dowódca, bokiem jadąc, od czasu do czasu przystawał, przez lunetę horyzont badał, dalej znów jechał, wreszcie rozkaz szykowania się do boju dał. Kolumna pochodna zatrzymała się, bataliony w kolumny do ataku ustawiły się, artylerya, pod przykryciem jazdy, rozwinęła się; adjutant przyniósł majorom rozkaz rozwinięcia linii tyralierskiej. Rozkaz ów, niby mina, wypchnął przed front Jagmina, który, zapominając o artykule regulaminu, nakazującym mu nie opuszczać miejsca, do majora podszedł, wyprostowa się, palce do góry nie jak żołnierz, ale jak student podniósł, i następujące, tonem prośby pokornej, wygłosił wyrazy:
– Panie majorze, ja…
– Co? – zapytał major.
– W tyraliery…
– Ph! idź – major na to.
Jagmin odsalutował, na lewo w tył się zwrócił, przed front kompanii pierwszej wyszedł, odchrząknął, szablę wydobył i głosem donośnym zawołał:
– Pluton pierwszy, w tyraliery!… naprzód!… marsz!…
Pluton wystąpił, przed frontem batalionu na sto kroków w łańcuch się rozsypał i ruszył. Zrazu szedł krokiem zdwojonym, poprzedzając kolumnę, która się tymże samym krokiem za nim posuwała. Żołnierze wzrok wytężali i nic nie widzieli. Przed nimi rozlegało się pole, na widnokręgu widniały góry, ztamtąd dochodziły wyraźne już odgłosy wystrzałów działowych, podszyte ciągłym hukiem, podobnym do mruczenia lwa w klatce. Ucho odróżnić mogło huki armatnie od waru ręcznej broni. Idącym po płaszczyźnie czuć się nie dawało podniesienie gruntu lekkie, które widok zasłaniało. Na szczyt tego podniesienia dostali się tyralierowie najpierwsi i ujrzeli przed sobą miasto, otoczone w półkole ze strony przeciwnej girlandą dymów. Miasto pokazywało się nieco dalej, bliżej zaś zarośla sadów.
– Naprzód! biegiem! – zawołał Jagmin.
– Biegiem! – podchwycili podoficerowi.
W chwilkę później tyralierowie, przez płoty przełażąc, przebiegali z ogrodu do ogrodu, mijając wychodzące na ulicę domki przedmiejskie i zbliżając się do wrzenia ognia działowego, któremu ustawicznym grzechotem wtórował karabinowy. Bieg ów tyralierski sam się przez się zatrzymał, gdy przedmieściowe ogrody ustąpiły miejsca kamienicom. Słyszeć się dał na gwizdawce znak sygnałowy. Tyralierowie rzucili się w bok i w chwilę później, zgromadzeni na ulicy i uszykowani, kolumną plutonową, pod dowództwem Jagmina, ruszyli naprzód. Ulica miejska wyprowadziła ich wnet na obszerny rynek. Na rynku przedstawił się im taki widok: Na prawo, w głębi, obok dwóch dział zaprzężonych, stal półszwadron huzarów; od huzarów ciągnął się pas pustej przestrzeni, którego dalszy ciąg stanowiła ulica na lewo, wchodząca pomiędzy kamienice; obie strony tego pasa zajmowały bataliony piechoty, dwa węgierskie i jeden niemiecki strzelców, mających na głowach, na wzór strzelców tyrolskich, kapelusze z piórami. Bataliony te dostały rozkaz wejścia w ulicę na lewo i zdobycia mostu, zrywanego przez pontonierów austryackich, a bronionego przez piechotę i artyleryę. Każdy z nich próbował i każdy się cofnął od zawieruchy kartaczów, jaką sprowadzało ukazywanie się z po za domów czół kolumn. Dowódcy nadaremnie usiłowali kolumny za sobą słowem i przykładem porwać. Usiłowaniom tym w pomoc starał się przyjść oficer sztabowy, który u wylotu ulicy sześćdziesięciu doboszów zgromadził i marsz do ataku bębnić im kazał. Żołnierze iść się wzdragali; bataliony węgierskie krzyczały na Niemców:
– Idźcie! Nie spożywajcie chleba węgierskiego daremnie!
Z batalionu niemieckiego dwie kobiety z szeregów wyskoczyły, i podnosząc karabiny, a pokazując lica dymem okopcone, wykrzykiwały
– Myśmy miasto zdobyli, a wy zdobądźcie most!…
Wśród tych batalionów, wśród tej wrzawy ukazał się debuszujący z boku pluton z Jagminem na czele.
W jednej chwili krzyki i inwektywy tak ze strony niemieckiej, jak z węgierskiej ustały, ustępując miejsca jednogłośnemu w dwóch językach okrzykowi:
– Elien a lengyel! Es leben die Polen!
Z tym okrzykiem zlał się inny, również dwujęzyczny:
– Eliure! Forwärts! (naprzód!).
Pluton ani na jedno mgnienie oka nie zatrzymał się.
Tym samym krokiem, którym na rynek wkroczył, pomiędzy batalionami węgierskiemi a niemieckim przemaszerował, doboszów minął i wszedł w straszną ulicę. Okrzyki eliure! i forwärts! brzmiały jeszcze za nim, kiedy go osypały kartacze austryackie. I te go atoli nie wstrzymały. Na szybko jeden po drugim następujące wystrzały odpowiedział Jagmin:
– Naprzód!
Pontonierowie pomost już zerwali i do podrąbywania belek się zabierali.
– Na bagnety! – krzyknął Jagmin.
Przed pochylonemi bagnetami pontonierowie umykać zaczęli, biegnąc ku postawionej na szosie za domami kompanii piechoty, która im za ochronę służyła. Ażeby na nią uderzyć, potrzeba się było na drugą stronę po belkach przedostać.
Pod belkami woda warem kipiała – Austryakom udało się groblę powyżej zerwać i staw spuścić.
Mając kłębiącą się wodę pod nogami, wichrzące się kartacze nad głową, z belki na belkę przeskakując, przebrał się pluton na przeciwną stronę, gdzie Jagmin żołnierzy, w miarę jak przybywali, chwytał i w szeregi ustawiał.
– Pójdziemy na bagnety! – powtarzał.
Kompania austryacka przysposobiła się ze swojej strony. Do strzelania przeszkadzali jej pontonierowie, którzy Polaków poprzedzali. Ci ostatni pośpiesznie się szykowali, uszykowali się, i Jagmin już szablę do ruszania naprzód podnosi!, gdy z lewego skrzydła, z po za miasta, huknęło działo, biorące poszluzem od kół bateryę austryacką, która kartacze sypała. Po pierwszym wystrzale nastąpił drugi, trzeci i t… d. Niespodzianka ta ten miała skutek, że artylerya nieprzyjacielska zaprzodkowała i galopem odjechała, piechota zaś umykać zaczęła z jak największym pośpiechem.
– Hura! – krzyknął Jagmin.
Pluton, przerzedzony trochę, kilku bowiem z belek do wody spadło, biegiem ruszył. Nie biegł jednak długo. Walka ustać musiała dla braku przeciwnika. Jagmin się w zapędzie na szosie pohamował.