Ci szaleni Polacy - ebook
Ci szaleni Polacy - ebook
Tam, gdzie stanie sowiecki żołnierz, tam już jest Związek Radziecki.
Józef Stalin
Generał Anders oraz tysiące polskich żołnierzy w porywającym cyklu Czerwona Ofensywa Piotra Langenfelda zadają kłam słowom sowieckiego przywódcy.
II wojna światowa nie kończy się w 1945 roku. Związek Radziecki po zajęciu Berlina uderza zdradziecko na zachodnich aliantów.
Wykrwawieni i nieludzko zmęczeni żołnierze II Korpusu oraz Ludowego Wojska Polskiego muszą nakłonić sojuszników do realizacji planu wyzwolenia ojczyzny spod sowieckiej okupacji.
Czy pokonają gnaną do walki seriami karabinowymi czekistów Armię Czerwoną?
Czy generał Anders dopnie swego, czy i tym razem sojusznicy zgotują nam Jałtę?
W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-52-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wokół wszystko drżało, ale zdołali przywyknąć. Przesiąknięta wilgocią ziemianka dawała ułudę bezpieczeństwa przed rwącymi się na zewnątrz granatami.
Ciemną pieczarę, rozjaśnioną dwiema skromnymi lampami, po każdym wybuchu wypełniała chmurka gryzącego dymu. Przesiąkała przez szczeliny drewnianych wierzei i opadała, gryząc w nozdrza i gardła. I tylko wibrujący huk trudno było znieść, tak samo jak drażniące zmysły pytanie: „Czy kolejny wpadnie tutaj i będzie koniec?”.
Siedzieli więc pod ścianami. We czterech, podświadomie drżąc i klnąc na głos, kiedy osiemdziesięciodwumilimetrowy granat z mokrym plaśnięciem walił zbyt blisko.
Trzask kolejnego głośnego wybuchu zbiegł się z siarczystym przekleństwem radiooperatora.
– Kurwa mać – syknął, kiedy skończył deszyfrowanie komunikatu, i zerwał słuchawki z obandażowanej głowy.
Pozostała trójka popatrzyła na chłopaka w brudnym denison smocku z zupełną obojętnością.
– Spokojnie, zaraz skończą – wymamrotał surowo Przeszło-Stępniakowski, modląc się, żeby i jemu nie zaczęły siadać nerwy. Nie mógł sobie na to pozwolić.
– To nie o ten łomot chodzi, panie kapitanie. – Głos chłopaka drżał, kiedy znów bazgrał coś w notatniku, zerkając coraz bardziej wystraszonymi oczami w książkę kodów.
Sowiecki ostrzał zagrał ostatni akord. Kilka pocisków padło niemal jednocześnie, jakby chcieli kończyć z przytupem. Dach zaskrzypiał, a spod belek sypnęło brunatnym piachem, co w połączeniu z nową falą prochowego dymu przyprawiało o torsje.
Zaczęli kasłać i osłaniać twarze, na wpół głusi, ale wyjść na powietrze przecież nie mogli. Ostatnie już, pojedyncze granaty rwały się w oddali, wystrzeliwane na chybił trafił.
– Pan kapitan patrzy. – Chłopak od radia podsunął ubrudzony świstek oficerowi, sam trąc piekące oczy.
Stępniakowski zerknął i szczęka zacisnęła mu się w nerwowym grymasie.
– Jesteś pewny? – spytał przez zęby, nie unosząc nawet wzroku.
– Tak jest – chłopak odpowiedział stanowczo, urażony takim pytaniem. Był może młody, ale na robocie się znał.
– Gdzie teraz jest major? – Stępniakowski odwrócił się do „Charta”.
Partyzancki oficer nie wydawał się zbyt zaciekawiony treścią meldunków, zakładając słusznie, że nie może to być nic wesołego. A do takich informacji zdołał się świetnie przyzwyczaić przez ostatnie lata. Nawet kilka ostatnich tygodni znaczących sukcesów i wreszcie przybyłej pomocy nie pozbawiło go umiejętności radzenia sobie z hiobowymi wieściami.
– Wydaje mi się, że siedzi gdzieś przy pierwszej kompanii. – Kapitan pogładził się po zakurzonej brodzie. – Pewnie tam go zastało… – Wskazał kciukiem za siebie.
– Łącz się z nimi! – Stępniakowski cisnął pomiętym papierem. – Szybko.
Dopiero teraz dotarło do niego, że dowódca zgrupowania mógł tym razem nie mieć szczęścia.
– Miał siedzieć na dupie – wycharczał ledwo zrozumiale, sięgnął po manierkę i polał twarz resztką wody.
Radiooperator zaczął nadawać kryptonim wywoławczy.
– Marta Jeden, Marta Jeden. – Nawet nie zerknął na telefon polowy. Linie zrywało tak często, że nie nadążali z naprawami.
Gdzieś za doliną, dobry kilometr dalej, znów zaczęło dudnić, wieszcząc powtórkę z rozrywki. Skulili się wszyscy, podświadomie czekając uderzenia, nauczeni, jak mają reagować.
– Nic, panie kapitanie. – Radiotelegrafiście oczy zrobiły się większe ze strachu.
– Próbuj dalej. Ten sprzęt zawodzi… – Oficer klepnął w blaszaną skrzynkę.
Chłopak tylko pokiwał głową i zaczął wywoływać.
Mimo wilgoci i jesiennego chłodu kapitana zalała fala gorąca od głowy po same stopy. Zaczął się pocić, dreptać skulony, aż wreszcie schwycił Stena i mocno przycisnął, jakby miało to pomóc w ukojeniu niepewności.
– Ty. – Wskazał na młodego chłopaka.
Kapral „Skryba” Przemkowski, podobnie jak radiowiec mający kilka opatrunków na ciele, siedział cicho, zmęczony i zupełnie zobojętniały.
– Dasz radę pójść do pierwszej kompanii? – Został jeden ostatni goniec, i do tego jeszcze ranny. Ranny i zmęczony jak oni wszyscy.
Przemkowski spojrzał na „Charta”, po czym podniósł się z sykiem i oparł o ścianę.
– Pójdę. – Głos miał tak słaby jak ciało.
– Gnaj i… – Stępniakowski sięgnął w kąt po pomięty papier. Szybko go rozprostował i przygładził dłonią. – Znajdziesz majora. Jeśli jest cały… – Ze strachu przełknął głośno ślinę. Nawet nie przerażało go tak bardzo, że Węgliński mógł dostać, ale perspektywa, że on miałby zarządzać tym burdelem, przyprawiała go niemal o zawał. – Pokaż mu to i każ wracać.
Młody skinął głową, złapał pistolet maszynowy i ruszył do drzwi.
– Powiedz im, żeby sprawdzili łączność – odprowadziły go słowa radiotelegrafisty.
„Skrybę” omiotło chłodne i śmierdzące powietrze. Lżej było oddychać, ale w oczy szczypało od dymów i lekkich pożarów, które gorzały w okolicy.
Przebiegł płytką transzeją do samego końca. Przeżegnał się i wyskoczył na górę. Przez chwilę czołgał się po pogorzelisku, fragmencie dawnego lasu, teraz rumowisku popalonych, okorowanych pni, które całymi setkami, połamane, zbiły się w ogromny stos.
Wydawało mu się przez sekundę, że ziemia go parzy. Była zakryta świeżymi i starszymi lejami, pełna rozsypanego wyposażenia, którego nikt już nie zbierał. Zaczynał się ruch. Ktoś krzyczał, wzywając spod drewnianego gruzowiska pomocy, ktoś inny ratował kumpla przygniecionego pniem. Dowódcy plutonów sprawdzali, ilu zostało im ludzi, którymi mogli jeszcze dowodzić. Czy w ogóle kogoś mają.
Ruski ogień przeszedł daleko, Sowieci nie ponawiali ostrzału, nie ruszali do ataku, więc „Skryba” uznał, że jest bezpieczny i ma trochę czasu. Podniósł się i ruszył, jak szybko potrafił. Przy ranach od odłamków na ramieniu i głowie nie było to ani miłe, ani proste.
Dopadł poczerniałego wraku strąconego z pięć dni temu przez Sowietów Spitfire’a, który, posiekany odłamkami, stał się punktem orientacyjnym na trasie do dowództwa batalionu. Odetchnął, rozglądając się wokoło. Mógł znać wszystkie ścieżki i przesieki tego lasu, każdy kamień i rowek, tylko co z tego. Z każdą nawałą wszystko się zmieniało, stawało się obce i nawet on, leśny chłopak, potrafił zgubić drogę. Nie czuł się dobrze, fizycznie i mentalnie. Za dużo tego było. Zbyt wiele strzelania i grzmotów. Nie przeżył nigdy takich ostrzałów. Docierało do niego, że albo ma dość, albo nie nadaje się do regularnej bitki i zawsze będzie partyzantem.
Zebrał jeszcze nieco energii, ścisnął automat i pobiegł dalej. Las wydawał się umierać miarowo, wolno, smagany lawiną gorącej stali, która kilka razy na dobę znaczyła zielone zbocza wielkimi dymiącymi wyrwami.
Wszystkie pojazdy, jakie tu ukryto, zdobyczne sowieckie ciężarówki i te kilka Willysów dostarczonych samolotami na polowe lotnisko, walały się w okolicy. Spalone, kanciaste bryły karoserii do niczego już niezdatnych wozów.
Pot zaczął lać mu się po plecach. Niby biegł z góry, powinno być łatwiej, ale ilość przeszkód mogłaby wymęczyć i w pełni sprawnego faceta. Zrobiło się ciemniej i za bardzo nie było wiadomo, czy to chmury, czy dymy płonących drzew zasłaniają słońce, dopełniając przerażającego obrazu.
„Skryba” przystanął po raz kolejny. Zmrużył oczy. Znów wszystko było inaczej. Ruszył tam, gdzie gnało go przeczucie. Wydawało mu się, że dobrze zrobił.
W szaro-czarnym zawalisku szybko ujrzał sterczące z ziemnych schronów głowy. Dostrzegał ich więcej i więcej z każdym susem.
– Dowódca kompanii? – Skakał od ziemianki do ziemianki, pytając o drogę.
Każdy pokazywał coś innego. „Nie było tak źle tutaj” – pomyślał. Rozejrzał się po okolicy i doszedł do wniosku, że musiało tu paść tylko kilka pocisków. Całą swoją wściekłość Sowieci skupiali na dowództwie. „Już nas wykryli?” Rękawem otarł pot z czoła.
Zaczął drżeć z obawy, że to znów jakaś grupa dywersyjna, szpiedzy czy inna cholera, która wskazuje cele. Bo po co by na dalekich tyłach czerwony ściągał odwody i tyle luf, ilu Przemkowski w życiu nie widział – albo raczej słyszał.
Przeskoczył jeszcze parę pni i usłyszał głosy. Było ich kilka. W szarej mgiełce dymu zamajaczyły wyprostowane sylwetki, wszystkie odziane w brytyjskie kurtki spadochronowe. Wokół zaś kręcili się żołnierze poubierani w dziwaczną mieszaninę wszelakich sortów – od polskich do amerykańskich płaszczy, kurtek i butów. Kaprala zawsze śmieszyły takie widoki. „Wojsko majowe” – przypomniał sobie, jak „Chart” ganiał ich jeszcze za Niemca, jeśli choć nie mieli zapiętego guzika. A teraz było to. Łatanie braków tej dziwnej armii, czym tylko się dało.
Ludzie chodzili wyprostowani jak na spacerze po lesie i żartowali donośnie, dając upust nerwom po ostrzale.
– Nie za dobrze wam? – „Skryba” pokręcił głową z niesmakiem.
Już miał kogoś pytać o dowódcę zgrupowania, kiedy tuż przed nim wyrósł major Węgliński.
Twarz miał zapadniętą, oczy lśniły w cieniu spadochronowego hełmu, za to usta szczerzyły się w nienaturalnym uśmiechu. „Z nim chyba rzeczywiście…” – „Skryba” nie zdołał dokończyć myśli.
– A ty tu czego? – Węgliński zrobił zdziwioną minę. – Miałeś siedzieć w sztabie. Przecież jesteś ranny…
– To do pana. Kapitan kazał – przerwał mu zdyszany „Skryba” i wyciągnął z kieszeni pomięty świstek.
Węgliński zamilkł, rozumiejąc, że to musi być coś pilnego.
– Z kompanią nie ma łączności, więc ja musiałem…
Major nie słuchał, odszedł na bok i pochłaniał wzrokiem tekst. Raz, drugi i trzeci.
– Jakiś żart – wypsnęło mu się i spojrzał na posłańca z taką wściekłością, że pod „Skrybą” ugięły się kolana. Chłopak dopiero teraz dostrzegł, że cały mundur oficera pokryty jest zaschniętym, żółtawym błotem. Pistolet maszynowy, ulubiony Thompson majora, wisiał na rozciągniętym pasie niemal u samych bioder. Rękaw kurtki Węglińskiego był naderwany, a jutowe maskowanie hełmu dawno urwały odłamki. Schudł. Wydawał się zgarbiony, o wiele niższy i przeraźliwie stary.
– Pytam, czy to żart, czy… – Drżąca ręka wysunęła się przed twarz chłopaka.
– Nie, chyba nie. – „Skryba” zaczął naprawdę się niepokoić. Zerkał ukradkiem na boki, szukając podświadomie ratunku. Węgliński zrobił krok.
– To kpina! – Mówił coraz głośniej.
– Co się dzieje? – Awansowany do stopnia chorążego Zakrzewski wyskoczył zza jakiegoś drzewa. Musiał przeczuwać, że coś niedobrego wisi w powietrzu. – Pan pozwoli… – poprosił uprzejmie i zabrał ostrożnie kartkę z rąk Węglińskiego. – „Wycofać batalion specjalny celem oczekiwania nowych przydziałów” – czytał wolno. – „Dowódcy mają być ewakuowani w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Czekać na dalsze rozkazy”. – Westchnął głęboko, kiedy zakręciło mu się w głowie. – No to klops. – Zacisnął pięść i uniósł głowę w górę, jakby w niebie szukał pocieszenia. Doskonale rozumiał, co to oznacza. – Wracamy do punktu wyjścia. – Głos o mało nie uwiązł mu w gardle.
Węgliński tylko trząsł się z bezsilności, bezdźwięcznie poruszając ustami. Jeszcze kilka dni temu znalazłby rozwiązanie, wiedziałby, co odpowiedzieć. Teraz tylko wysapał:
– Nie ma mowy. – Głowa zrobiła się ciężka i zabolała go okrutnie. – Przerzucają nas taki kawał drogi, a potem… Miały być Katowice, Kraków, a oni… – Zdjął broń z pasa i padł na ziemię tak ciężko, że „Skryba” i Zakrzewski podskoczyli, przerażeni, że major mdleje.
Węgliński z trudem hamował krzyk rozpaczy, który zaczął wypełniać go całego. Nie było wesoło ostatnimi dniami, ale przynajmniej realizował zadanie. Wiedział doskonale, że coś w nim pękło, kiedy czekali na amerykańską ofensywę, tam gdzie bił się do utraty zmysłów. Rozumiał, że sam musi sobie dać radę. Pozbierać się, robić, co każą.
Przyszły nowe rozkazy. Pomoc dla partyzantów, którzy dziesiątki kilometrów dalej, wspierani wreszcie z powietrza, rozszerzali na tyłach frontu swoje terytorium, ściągając na siebie to, co czerwony mógłby słać na fronty. Na Pomorze, na Śląsk czy do Francji. Myślał, że jest lepiej, że gnany wyuczonym poczuciem obowiązku choć trochę przybliża koniec, klęskę czerwonego pająka i będzie mógł liczyć na odpoczynek. Może u boku pewnej Amerykanki.
Tymczasem mieli ich wszystkich porzucić, te wynędzniałe dzieciaki z lasów. Tych, którzy miesiącami uchodzili obławom i pacyfikacjom. Kazali zabrać zabawki i iść do innej piaskownicy, zostawiając leśnych na pastwę Sowietów, którzy wykrzesali z siebie, co mogli, i ruszyli z furią, wiedząc, że muszą się śpieszyć, zanim dotrą tu regularne wojska.
– Nie ma mowy! – Węgliński krzyknął tak głośno, że aż echo poniosło. Wstał, ciągle wpatrzony w ziemię, obawiając się spojrzeń innych. – Idziemy do… – Wskazał na „Skrybę”, ale nie dokończył.
W oddali coś stuknęło, ale na to nikt nie zwrócił uwagi. Bliżej ciągle coś strzelało.
Zanim do uszu doszedł okrutny grzmot, zabrakło powietrza. „Skryba” uleciał w niebo, nie mając pojęcia, co się wokół niego dzieje. Parzyło go wszystko, jakby zapłonął żywym ogniem.
Upadek był jeszcze boleśniejszy. Kapral połamał kości o sęki i gałęzie. W uszach mu dzwoniło, prawie ogłuchł. W ustach poczuł znajomy smak krwi. Wiedział, że to koniec. Nie widział nic. I zanim zgasł, doleciały do niego tylko dalekie, słabe słowa: „Dowódca ranny”. ■