Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Ci szaleni Polacy - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 kwietnia 2015
34,90
3490 pkt
punktów Virtualo

Ci szaleni Polacy - ebook

Tam, gdzie stanie sowiecki żołnierz, tam już jest Związek Radziecki.
Józef Stalin

 

Generał Anders oraz tysiące polskich żołnierzy w porywającym cyklu Czerwona Ofensywa Piotra Langenfelda zadają kłam słowom sowieckiego przywódcy.

 

II wojna światowa nie kończy się w 1945 roku. Związek Radziecki po zajęciu Berlina uderza zdradziecko na zachodnich aliantów.

 

Wykrwawieni i nieludzko zmęczeni żołnierze II Korpusu oraz Ludowego Wojska Polskiego muszą nakłonić sojuszników do realizacji planu wyzwolenia ojczyzny spod sowieckiej okupacji.

 

Czy pokonają gnaną do walki seriami karabinowymi czekistów Armię Czerwoną?

Czy generał Anders dopnie swego, czy i tym razem sojusznicy zgotują nam Jałtę?

 

W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-52-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Wo­kół wszyst­ko drża­ło, ale zdo­ła­li przy­wyk­nąć. Prze­siąk­nię­ta wil­go­cią zie­mian­ka da­wa­ła ułu­dę bez­pie­czeń­stwa przed rwą­cy­mi się na ze­wnątrz gra­na­ta­mi.

Ciem­ną pie­cza­rę, roz­ja­śnio­ną dwie­ma skrom­ny­mi lam­pa­mi, po każ­dym wy­bu­chu wy­peł­nia­ła chmur­ka gry­zą­ce­go dymu. Prze­sią­ka­ła przez szcze­li­ny drew­nia­nych wie­rzei i opa­da­ła, gry­ząc w noz­drza i gar­dła. I tyl­ko wi­bru­ją­cy huk trud­no było znieść, tak samo jak draż­nią­ce zmy­sły py­ta­nie: „Czy ko­lej­ny wpad­nie tu­taj i bę­dzie ko­niec?”.

Sie­dzie­li więc pod ścia­na­mi. We czte­rech, pod­świa­do­mie drżąc i klnąc na głos, kie­dy osiem­dzie­się­cio­dwu­mi­li­me­tro­wy gra­nat z mo­krym pla­śnię­ciem wa­lił zbyt bli­sko.

Trzask ko­lej­ne­go gło­śne­go wy­bu­chu zbiegł się z siar­czy­stym prze­kleń­stwem ra­dio­ope­ra­to­ra.

– Kur­wa mać – syk­nął, kie­dy skoń­czył de­szy­fro­wa­nie ko­mu­ni­ka­tu, i ze­rwał słu­chaw­ki z oban­da­żo­wa­nej gło­wy.

Po­zo­sta­ła trój­ka po­pa­trzy­ła na chło­pa­ka w brud­nym de­ni­son smoc­ku z zu­peł­ną obo­jęt­no­ścią.

– Spo­koj­nie, za­raz skoń­czą – wy­mam­ro­tał su­ro­wo Prze­szło-Stęp­nia­kow­ski, mo­dląc się, żeby i jemu nie za­czę­ły sia­dać ner­wy. Nie mógł so­bie na to po­zwo­lić.

– To nie o ten ło­mot cho­dzi, pa­nie ka­pi­ta­nie. – Głos chło­pa­ka drżał, kie­dy znów ba­zgrał coś w no­tat­ni­ku, zer­ka­jąc co­raz bar­dziej wy­stra­szo­ny­mi ocza­mi w książ­kę ko­dów.

So­wiec­ki ostrzał za­grał ostat­ni akord. Kil­ka po­ci­sków pa­dło nie­mal jed­no­cze­śnie, jak­by chcie­li koń­czyć z przy­tu­pem. Dach za­skrzy­piał, a spod be­lek syp­nę­ło bru­nat­nym pia­chem, co w po­łą­cze­niu z nową falą pro­cho­we­go dymu przy­pra­wia­ło o tor­sje.

Za­czę­li ka­słać i osła­niać twa­rze, na wpół głu­si, ale wyjść na po­wie­trze prze­cież nie mo­gli. Ostat­nie już, po­je­dyn­cze gra­na­ty rwa­ły się w od­da­li, wy­strze­li­wa­ne na chy­bił tra­fił.

– Pan ka­pi­tan pa­trzy. – Chło­pak od ra­dia pod­su­nął ubru­dzo­ny świ­stek ofi­ce­ro­wi, sam trąc pie­ką­ce oczy.

Stęp­nia­kow­ski zer­k­nął i szczę­ka za­ci­snę­ła mu się w ner­wo­wym gry­ma­sie.

– Je­steś pew­ny? – spy­tał przez zęby, nie uno­sząc na­wet wzro­ku.

– Tak jest – chło­pak od­po­wie­dział sta­now­czo, ura­żo­ny ta­kim py­ta­niem. Był może mło­dy, ale na ro­bo­cie się znał.

– Gdzie te­raz jest ma­jor? – Stęp­nia­kow­ski od­wró­cił się do „Char­ta”.

Par­ty­zanc­ki ofi­cer nie wy­da­wał się zbyt za­cie­ka­wio­ny tre­ścią mel­dun­ków, za­kła­da­jąc słusz­nie, że nie może to być nic we­so­łe­go. A do ta­kich in­for­ma­cji zdo­łał się świet­nie przy­zwy­cza­ić przez ostat­nie lata. Na­wet kil­ka ostat­nich ty­go­dni zna­czą­cych suk­ce­sów i wresz­cie przy­by­łej po­mo­cy nie po­zba­wi­ło go umie­jęt­no­ści ra­dze­nia so­bie z hio­bo­wy­mi wie­ścia­mi.

– Wy­da­je mi się, że sie­dzi gdzieś przy pierw­szej kom­pa­nii. – Ka­pi­tan po­gła­dził się po za­ku­rzo­nej bro­dzie. – Pew­nie tam go za­sta­ło… – Wska­zał kciu­kiem za sie­bie.

– Łącz się z nimi! – Stęp­nia­kow­ski ci­snął po­mię­tym pa­pie­rem. – Szyb­ko.

Do­pie­ro te­raz do­tar­ło do nie­go, że do­wód­ca zgru­po­wa­nia mógł tym ra­zem nie mieć szczę­ścia.

– Miał sie­dzieć na du­pie – wy­char­czał le­d­wo zro­zu­mia­le, się­gnął po ma­nier­kę i po­lał twarz reszt­ką wody.

Ra­dio­ope­ra­tor za­czął nada­wać kryp­to­nim wy­wo­ław­czy.

– Mar­ta Je­den, Mar­ta Je­den. – Na­wet nie zer­k­nął na te­le­fon po­lo­wy. Li­nie zry­wa­ło tak czę­sto, że nie na­dą­ża­li z na­pra­wa­mi.

Gdzieś za do­li­ną, do­bry ki­lo­metr da­lej, znów za­czę­ło dud­nić, wiesz­cząc po­wtór­kę z roz­ryw­ki. Sku­li­li się wszy­scy, pod­świa­do­mie cze­ka­jąc ude­rze­nia, na­ucze­ni, jak mają re­ago­wać.

– Nic, pa­nie ka­pi­ta­nie. – Ra­dio­te­le­gra­fi­ście oczy zro­bi­ły się więk­sze ze stra­chu.

– Pró­buj da­lej. Ten sprzęt za­wo­dzi… – Ofi­cer klep­nął w bla­sza­ną skrzyn­kę.

Chło­pak tyl­ko po­ki­wał gło­wą i za­czął wy­wo­ły­wać.

Mimo wil­go­ci i je­sien­ne­go chło­du ka­pi­ta­na za­la­ła fala go­rą­ca od gło­wy po same sto­py. Za­czął się po­cić, drep­tać sku­lo­ny, aż wresz­cie schwy­cił Ste­na i moc­no przy­ci­snął, jak­by mia­ło to po­móc w uko­je­niu nie­pew­no­ści.

– Ty. – Wska­zał na mło­de­go chło­pa­ka.

Ka­pral „Skry­ba” Prze­mkow­ski, po­dob­nie jak ra­dio­wiec ma­ją­cy kil­ka opa­trun­ków na cie­le, sie­dział ci­cho, zmę­czo­ny i zu­peł­nie zo­bo­jęt­nia­ły.

– Dasz radę pójść do pierw­szej kom­pa­nii? – Zo­stał je­den ostat­ni go­niec, i do tego jesz­cze ran­ny. Ran­ny i zmę­czo­ny jak oni wszy­scy.

Prze­mkow­ski spoj­rzał na „Char­ta”, po czym pod­niósł się z sy­kiem i oparł o ścia­nę.

– Pój­dę. – Głos miał tak sła­by jak cia­ło.

– Gnaj i… – Stęp­nia­kow­ski się­gnął w kąt po po­mię­ty pa­pier. Szyb­ko go roz­pro­sto­wał i przy­gła­dził dło­nią. – Znaj­dziesz ma­jo­ra. Je­śli jest cały… – Ze stra­chu prze­łknął gło­śno śli­nę. Na­wet nie prze­ra­ża­ło go tak bar­dzo, że Wę­gliń­ski mógł do­stać, ale per­spek­ty­wa, że on miał­by za­rzą­dzać tym bur­de­lem, przy­pra­wia­ła go nie­mal o za­wał. – Po­każ mu to i każ wra­cać.

Mło­dy ski­nął gło­wą, zła­pał pi­sto­let ma­szy­no­wy i ru­szył do drzwi.

– Po­wiedz im, żeby spraw­dzi­li łącz­ność – od­pro­wa­dzi­ły go sło­wa ra­dio­te­le­gra­fi­sty.

„Skry­bę” omio­tło chłod­ne i śmier­dzą­ce po­wie­trze. Lżej było od­dy­chać, ale w oczy szczy­pa­ło od dy­mów i lek­kich po­ża­rów, któ­re go­rza­ły w oko­li­cy.

Prze­biegł płyt­ką tran­sze­ją do sa­me­go koń­ca. Prze­że­gnał się i wy­sko­czył na górę. Przez chwi­lę czoł­gał się po po­go­rze­li­sku, frag­men­cie daw­ne­go lasu, te­raz ru­mo­wi­sku po­pa­lo­nych, oko­ro­wa­nych pni, któ­re ca­ły­mi set­ka­mi, po­ła­ma­ne, zbi­ły się w ogrom­ny stos.

Wy­da­wa­ło mu się przez se­kun­dę, że zie­mia go pa­rzy. Była za­kry­ta świe­ży­mi i star­szy­mi le­ja­mi, peł­na roz­sy­pa­ne­go wy­po­sa­że­nia, któ­re­go nikt już nie zbie­rał. Za­czy­nał się ruch. Ktoś krzy­czał, wzy­wa­jąc spod drew­nia­ne­go gru­zo­wi­ska po­mo­cy, ktoś inny ra­to­wał kum­pla przy­gnie­cio­ne­go pniem. Do­wód­cy plu­to­nów spraw­dza­li, ilu zo­sta­ło im lu­dzi, któ­ry­mi mo­gli jesz­cze do­wo­dzić. Czy w ogó­le ko­goś mają.

Ru­ski ogień prze­szedł da­le­ko, So­wie­ci nie po­na­wia­li ostrza­łu, nie ru­sza­li do ata­ku, więc „Skry­ba” uznał, że jest bez­piecz­ny i ma tro­chę cza­su. Pod­niósł się i ru­szył, jak szyb­ko po­tra­fił. Przy ra­nach od odłam­ków na ra­mie­niu i gło­wie nie było to ani miłe, ani pro­ste.

Do­padł po­czer­nia­łe­go wra­ku strą­co­ne­go z pięć dni temu przez So­wie­tów Spit­fi­re’a, któ­ry, po­sie­ka­ny odłam­ka­mi, stał się punk­tem orien­ta­cyj­nym na tra­sie do do­wódz­twa ba­ta­lio­nu. Ode­tchnął, roz­glą­da­jąc się wo­ko­ło. Mógł znać wszyst­kie ścież­ki i prze­sie­ki tego lasu, każ­dy ka­mień i ro­wek, tyl­ko co z tego. Z każ­dą na­wa­łą wszyst­ko się zmie­nia­ło, sta­wa­ło się obce i na­wet on, le­śny chło­pak, po­tra­fił zgu­bić dro­gę. Nie czuł się do­brze, fi­zycz­nie i men­tal­nie. Za dużo tego było. Zbyt wie­le strze­la­nia i grzmo­tów. Nie prze­żył ni­g­dy ta­kich ostrza­łów. Do­cie­ra­ło do nie­go, że albo ma dość, albo nie na­da­je się do re­gu­lar­nej bit­ki i za­wsze bę­dzie par­ty­zan­tem.

Ze­brał jesz­cze nie­co ener­gii, ści­snął au­to­mat i po­biegł da­lej. Las wy­da­wał się umie­rać mia­ro­wo, wol­no, sma­ga­ny la­wi­ną go­rą­cej sta­li, któ­ra kil­ka razy na dobę zna­czy­ła zie­lo­ne zbo­cza wiel­ki­mi dy­mią­cy­mi wy­rwa­mi.

Wszyst­kie po­jaz­dy, ja­kie tu ukry­to, zdo­bycz­ne so­wiec­kie cię­ża­rów­ki i te kil­ka Wil­ly­sów do­star­czo­nych sa­mo­lo­ta­mi na po­lo­we lot­ni­sko, wa­la­ły się w oko­li­cy. Spa­lo­ne, kan­cia­ste bry­ły ka­ro­se­rii do ni­cze­go już nie­zdat­nych wo­zów.

Pot za­czął lać mu się po ple­cach. Niby biegł z góry, po­win­no być ła­twiej, ale ilość prze­szkód mo­gła­by wy­mę­czyć i w peł­ni spraw­ne­go fa­ce­ta. Zro­bi­ło się ciem­niej i za bar­dzo nie było wia­do­mo, czy to chmu­ry, czy dymy pło­ną­cych drzew za­sła­nia­ją słoń­ce, do­peł­nia­jąc prze­ra­ża­ją­ce­go ob­ra­zu.

„Skry­ba” przy­sta­nął po raz ko­lej­ny. Zmru­żył oczy. Znów wszyst­ko było ina­czej. Ru­szył tam, gdzie gna­ło go prze­czu­cie. Wy­da­wa­ło mu się, że do­brze zro­bił.

W sza­ro-czar­nym za­wa­li­sku szyb­ko uj­rzał ster­czą­ce z ziem­nych schro­nów gło­wy. Do­strze­gał ich wię­cej i wię­cej z każ­dym su­sem.

– Do­wód­ca kom­pa­nii? – Ska­kał od zie­mian­ki do zie­mian­ki, py­ta­jąc o dro­gę.

Każ­dy po­ka­zy­wał coś in­ne­go. „Nie było tak źle tu­taj” – po­my­ślał. Ro­zej­rzał się po oko­li­cy i do­szedł do wnio­sku, że mu­sia­ło tu paść tyl­ko kil­ka po­ci­sków. Całą swo­ją wście­kłość So­wie­ci sku­pia­li na do­wódz­twie. „Już nas wy­kry­li?” Rę­ka­wem otarł pot z czo­ła.

Za­czął drżeć z oba­wy, że to znów ja­kaś gru­pa dy­wer­syj­na, szpie­dzy czy inna cho­le­ra, któ­ra wska­zu­je cele. Bo po co by na da­le­kich ty­łach czer­wo­ny ścią­gał od­wo­dy i tyle luf, ilu Prze­mkow­ski w ży­ciu nie wi­dział – albo ra­czej sły­szał.

Prze­sko­czył jesz­cze parę pni i usły­szał gło­sy. Było ich kil­ka. W sza­rej mgieł­ce dymu za­ma­ja­czy­ły wy­pro­sto­wa­ne syl­wet­ki, wszyst­kie odzia­ne w bry­tyj­skie kurt­ki spa­do­chro­no­we. Wo­kół zaś krę­ci­li się żoł­nie­rze po­ubie­ra­ni w dzi­wacz­ną mie­sza­ni­nę wsze­la­kich sor­tów – od pol­skich do ame­ry­kań­skich płasz­czy, kur­tek i bu­tów. Ka­pra­la za­wsze śmie­szy­ły ta­kie wi­do­ki. „Woj­sko ma­jo­we” – przy­po­mniał so­bie, jak „Chart” ga­niał ich jesz­cze za Niem­ca, je­śli choć nie mie­li za­pię­te­go gu­zi­ka. A te­raz było to. Ła­ta­nie bra­ków tej dziw­nej ar­mii, czym tyl­ko się dało.

Lu­dzie cho­dzi­li wy­pro­sto­wa­ni jak na spa­ce­rze po le­sie i żar­to­wa­li do­no­śnie, da­jąc upust ner­wom po ostrza­le.

– Nie za do­brze wam? – „Skry­ba” po­krę­cił gło­wą z nie­sma­kiem.

Już miał ko­goś py­tać o do­wód­cę zgru­po­wa­nia, kie­dy tuż przed nim wy­rósł ma­jor Wę­gliń­ski.

Twarz miał za­pad­nię­tą, oczy lśni­ły w cie­niu spa­do­chro­no­we­go heł­mu, za to usta szcze­rzy­ły się w nie­na­tu­ral­nym uśmie­chu. „Z nim chy­ba rze­czy­wi­ście…” – „Skry­ba” nie zdo­łał do­koń­czyć my­śli.

– A ty tu cze­go? – Wę­gliń­ski zro­bił zdzi­wio­ną minę. – Mia­łeś sie­dzieć w szta­bie. Prze­cież je­steś ran­ny…

– To do pana. Ka­pi­tan ka­zał – prze­rwał mu zdy­sza­ny „Skry­ba” i wy­cią­gnął z kie­sze­ni po­mię­ty świ­stek.

Wę­gliń­ski za­milkł, ro­zu­mie­jąc, że to musi być coś pil­ne­go.

– Z kom­pa­nią nie ma łącz­no­ści, więc ja mu­sia­łem…

Ma­jor nie słu­chał, od­szedł na bok i po­chła­niał wzro­kiem tekst. Raz, dru­gi i trze­ci.

– Ja­kiś żart – wy­psnę­ło mu się i spoj­rzał na po­słań­ca z taką wściek­ło­ścią, że pod „Skry­bą” ugię­ły się ko­la­na. Chło­pak do­pie­ro te­raz do­strzegł, że cały mun­dur ofi­ce­ra po­kry­ty jest za­schnię­tym, żół­ta­wym bło­tem. Pi­sto­let ma­szy­no­wy, ulu­bio­ny Thomp­son ma­jo­ra, wi­siał na roz­cią­gnię­tym pa­sie nie­mal u sa­mych bio­der. Rę­kaw kurt­ki Wę­gliń­skie­go był na­de­rwa­ny, a ju­to­we ma­sko­wa­nie heł­mu daw­no urwa­ły odłam­ki. Schudł. Wy­da­wał się zgar­bio­ny, o wie­le niż­szy i prze­raź­li­wie sta­ry.

– Py­tam, czy to żart, czy… – Drżą­ca ręka wy­su­nę­ła się przed twarz chło­pa­ka.

– Nie, chy­ba nie. – „Skry­ba” za­czął na­praw­dę się nie­po­ko­ić. Zer­kał ukrad­kiem na boki, szu­ka­jąc pod­świa­do­mie ra­tun­ku. Wę­gliń­ski zro­bił krok.

– To kpi­na! – Mó­wił co­raz gło­śniej.

– Co się dzie­je? – Awan­so­wa­ny do stop­nia cho­rą­że­go Za­krzew­ski wy­sko­czył zza ja­kie­goś drze­wa. Mu­siał prze­czu­wać, że coś nie­do­bre­go wisi w po­wie­trzu. – Pan po­zwo­li… – po­pro­sił uprzej­mie i za­brał ostroż­nie kart­kę z rąk Wę­gliń­skie­go. – „Wy­co­fać ba­ta­lion spe­cjal­ny ce­lem ocze­ki­wa­nia no­wych przy­dzia­łów” – czy­tał wol­no. – „Do­wód­cy mają być ewa­ku­owa­ni w cią­gu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin. Cze­kać na dal­sze roz­ka­zy”. – Wes­tchnął głę­bo­ko, kie­dy za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. – No to klops. – Za­ci­snął pięść i uniósł gło­wę w górę, jak­by w nie­bie szu­kał po­cie­sze­nia. Do­sko­na­le ro­zu­miał, co to ozna­cza. – Wra­ca­my do punk­tu wyj­ścia. – Głos o mało nie uwiązł mu w gar­dle.

Wę­gliń­ski tyl­ko trząsł się z bez­sil­no­ści, bez­dź­więcz­nie po­ru­sza­jąc usta­mi. Jesz­cze kil­ka dni temu zna­la­zł­by roz­wią­za­nie, wie­dział­by, co od­po­wie­dzieć. Te­raz tyl­ko wy­sa­pał:

– Nie ma mowy. – Gło­wa zro­bi­ła się cięż­ka i za­bo­la­ła go okrut­nie. – Prze­rzu­ca­ją nas taki ka­wał dro­gi, a po­tem… Mia­ły być Ka­to­wi­ce, Kra­ków, a oni… – Zdjął broń z pasa i padł na zie­mię tak cięż­ko, że „Skry­ba” i Za­krzew­ski pod­sko­czy­li, prze­ra­że­ni, że ma­jor mdle­je.

Wę­gliń­ski z tru­dem ha­mo­wał krzyk roz­pa­czy, któ­ry za­czął wy­peł­niać go ca­łe­go. Nie było we­so­ło ostat­ni­mi dnia­mi, ale przy­naj­mniej re­ali­zo­wał za­da­nie. Wie­dział do­sko­na­le, że coś w nim pę­kło, kie­dy cze­ka­li na ame­ry­kań­ską ofen­sy­wę, tam gdzie bił się do utra­ty zmy­słów. Ro­zu­miał, że sam musi so­bie dać radę. Po­zbie­rać się, ro­bić, co każą.

Przy­szły nowe roz­ka­zy. Po­moc dla par­ty­zan­tów, któ­rzy dzie­siąt­ki ki­lo­me­trów da­lej, wspie­ra­ni wresz­cie z po­wie­trza, roz­sze­rza­li na ty­łach fron­tu swo­je te­ry­to­rium, ścią­ga­jąc na sie­bie to, co czer­wo­ny mógł­by słać na fron­ty. Na Po­mo­rze, na Śląsk czy do Fran­cji. My­ślał, że jest le­piej, że gna­ny wy­uczo­nym po­czu­ciem obo­wiąz­ku choć tro­chę przy­bli­ża ko­niec, klę­skę czer­wo­ne­go pa­ją­ka i bę­dzie mógł li­czyć na od­po­czy­nek. Może u boku pew­nej Ame­ry­kan­ki.

Tym­cza­sem mie­li ich wszyst­kich po­rzu­cić, te wy­nędz­nia­łe dzie­cia­ki z la­sów. Tych, któ­rzy mie­sią­ca­mi ucho­dzi­li ob­ła­wom i pa­cy­fi­ka­cjom. Ka­za­li za­brać za­baw­ki i iść do in­nej pia­skow­ni­cy, zo­sta­wia­jąc le­śnych na pa­stwę So­wie­tów, któ­rzy wy­krze­sa­li z sie­bie, co mo­gli, i ru­szy­li z fu­rią, wie­dząc, że mu­szą się śpie­szyć, za­nim do­trą tu re­gu­lar­ne woj­ska.

– Nie ma mowy! – Wę­gliń­ski krzyk­nął tak gło­śno, że aż echo po­nio­sło. Wstał, cią­gle wpa­trzo­ny w zie­mię, oba­wia­jąc się spoj­rzeń in­nych. – Idzie­my do… – Wska­zał na „Skry­bę”, ale nie do­koń­czył.

W od­da­li coś stuk­nę­ło, ale na to nikt nie zwró­cił uwa­gi. Bli­żej cią­gle coś strze­la­ło.

Za­nim do uszu do­szedł okrut­ny grzmot, za­bra­kło po­wie­trza. „Skry­ba” ule­ciał w nie­bo, nie ma­jąc po­ję­cia, co się wo­kół nie­go dzie­je. Pa­rzy­ło go wszyst­ko, jak­by za­pło­nął ży­wym ogniem.

Upa­dek był jesz­cze bo­le­śniej­szy. Ka­pral po­ła­mał ko­ści o sęki i ga­łę­zie. W uszach mu dzwo­ni­ło, pra­wie ogłuchł. W ustach po­czuł zna­jo­my smak krwi. Wie­dział, że to ko­niec. Nie wi­dział nic. I za­nim zgasł, do­le­cia­ły do nie­go tyl­ko da­le­kie, sła­be sło­wa: „Do­wód­ca ran­ny”. ■
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij