Ciałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm - ebook
Ciałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm - ebook
Namawiają do pokochania siebie, akceptacji, wyzbycia się wstydu.
Mówią otwarcie o przemocy, której doświadczyły, slut-shamingu, dyskryminacji.
Szerzą wiedzę na temat seksualności, zmysłowości i zdrowia.
Uczą, jak stawiać granice.
A kiedy trzeba stanąć w obronie wartości, z odwagą wychodzą na ulicę.
CIAŁACZKI.
KOBIETY, DLA KTÓRYCH SIOSTRZEŃSTWO TO NIE TYLKO PUSTY SLOGAN.
Karolina Sulej opowiada historie niezwykłych kobiet. Artystek, edukatorek, prowokatorek i rewolucjonistek, które dzieli wiele, ale łączy jedno: determinacja w przełamywaniu tabu wokół kobiecej seksualności. Z rozmów, niekiedy trudnych i bolesnych, powstała książka, w której każda kobieta odnajdzie kawałek siebie.
Ciałaczki to wielowymiarowa opowieść o odwadze, stawianiu granic i sile kobiet.
To książka, pomaga odkryć w sobie poczucie sprawczości.
I pokazuje, że dla kobiet nie ma rzeczy niemożliwych.
Krystyna Kofta | Nina Kowalewska-Motlik | Renata Dancewicz | Paulina Młynarska | Katarzyna Szustow | Iwona Demko | Aleksandra Józefowska | Justyna Wydrzyńska | Krystyna Kacpura | Agnieszka Szeżyńska | Agata Loewe-Kurilla | Patrycja Wonatowska | Marta Niedźwiecka | Kamila Raczyńska-Chomyn | Aleksandra Domańska | Betty Q |Joanna Okuniewska | Marta Dyks | Margaret | Ka Katharsis | Izabela Sopalska-Rybak | Sex Work Polska
Karolina Sulej (ur. 1985) – pisarka, dziennikarka, reportażystka. Laureatka Nagrody im. Teresy Torańskiej i finalistka Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za książkę Rzeczy osobiste. Opowieść o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady. Publikuje na łamach „Vogue’a”, „Wysokich Obcasów”, „Pisma”. Autorka m. in. książki Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island, za którą była nominowana do Nagrody im. Teresy Torańskiej oraz Historie osobiste. O ludziach i rzeczach w czasie wojny. Czasem też podcasterka – autorka podcastów „Ubrani” i „Garderobiana” oraz współautorka serialu reporterskiego „Supernowa”. Ma cztery koty i jest zwolenniczką rewolucyjnego poglądu, że kobieta jest człowiekiem.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6554-7 |
Rozmiar pliku: | 1 002 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy mamy ciała. Mamy? A może raczej nimi jesteśmy? W jaki sposób są nimi osoby identyfikujące się jako mężczyźni, a w jaki sposób te identyfikujące się jako kobiety? W patriarchalnej kulturze, w której wciąż funkcjonujemy, kobiece ciało jest idealizowane, demonizowane, wykorzystywane, modelowane, wyśmiewane, komplementowane, upokarzane, trenowane, oceniane… Każda z nas, patrząc w lustro, widzi nie tylko swój realny kształt, ale też wyobrażone ciało. To, w które ubiera nas kultura. Najczęściej czujemy się w nim źle. I najczęściej akceptujemy ten stan jako niezbywalną właściwość naszej kobiecej tożsamości.
Ciała w kulturowej tradycji patriarchatu są oglądane i kontrolowane. Mówi się nam, co mamy z nimi robić, jak powinny wyglądać, jakie są granice dotyczące naszych ciał, do czego mamy w związku z tym dążyć. Mówi nam to Kościół, mówią politycy i polityczki, seriale, kolorowe magazyny, reklamy, influencerzy i influencerki, koncerny kosmetyczne, marki odzieżowe, specjaliści i specjalistki od fitnessu, diety, moralności i tak zwanego _well-being_. Te komunikaty płyną zewsząd, są tak powszechne, że aż niezauważalne.
Jak wobec tego utrzymać integralność i niezależność swojego ciała? Jak doświadczać jego sprawczości? Jak mu ufać i zwyczajnie je lubić? Wciąż słyszymy: tego nie wolno, popraw to, zrób tamto, i najczęściej są to komunikaty wykluczające się, jak w znanym na całym świecie wierszu Camille Rainville _Be a Lady They Said_*.
Pojawiają się jednak coraz mocniejsze głosy sprzeciwu wobec nakazów i zakazów, których mają / muszą słuchać kobiety, pojawiają się wyrazy niezgody na próby zarządzania ciałami i patriarchalnej tresury. Powstają feministyczne z ducha filmy, książki, seriale, różnorakie publikacje, które chcą pomóc kobietom odzyskać ciała, zmienić język opowiadania o nich. Sprawić, by dbały o ciało i traktowały je z czułością, aby je szanowały, słuchały tego, co mówi, odczytywały jego sygnały. Aby doceniały jego wyjątkowość. Wszystkie te trendy obserwujemy także w Polsce.
Na naszym rynku pojawia się coraz więcej książek o seksie, zdrowiu, dbaniu o siebie. Brakowało mi jednak pozycji, która łączyłaby te różnorakie podejścia do cielesności w jeden nurt, bo przecież każda z autorek czy autorów takich tekstów walczy o to samo – chce przekazać komunikat, że nikt nie ma prawa zarządzać cudzym ciałem. Brakowało mi książki, która pokazywałaby, że nie da się oddzielić cielesności od percepcji wyglądu, seksualności od intymności, siostrzeństwa od prawa do samostanowienia, dbania o siebie od walki o prawo wyboru. Żyjemy wcielonym życiem.
Postanowiłam więc zebrać w jednym miejscu historie kobiet, które dokonały rozmaitych przewrotów w obrębie swoich dziedzin. Niejednokrotnie to pionierki, wizjonerki.
Tytuł tego tomu pochodzi z wystawy, której współkuratorką była jedna z bohaterek książki, artystka Iwona Demko. A słowo „ciałaczki” ukuła Grażyna Wanat. Dzięki uprzejmości Iwony i Grażyny mogę je wykorzystać – nie mogłabym wymarzyć sobie bardziej adekwatnego określenia moich bohaterek.
Ciałaczki to osoby, które działają w imieniu praw ciała, w imię jego dobra i jego wolności. Działają w imieniu ciał nas wszystkich, w szczególności ciał Polek. Czasem robią to za pomocą słów. Czasem posługują się zapachem. Czasem obrazami. Czasem używają własnych ciał. Piszą, malują, rzeźbią, śpiewają, tańczą, demonstrują, leczą, filozofują, edukują, wykładają, tworzą podcasty, grają w filmach i teatrze, pomagają… Niekiedy z narażeniem zdrowia, nierzadko z narażeniem tak zwanej reputacji.
Są obecne w naszej sferze publicznej: słyszymy je w radiu, widzimy w telewizji, w kinie, czytamy ich utwory, oglądamy ich sztukę. Są to pisarki, artystki, piosenkarki, performerki, aktywistki, nauczycielki, biznesmenki, psycholożki, aktorki, sportsmenki, modelki.
Chciałabym podkreślić, że bycie kobietą nie oznacza życia zgodnie z płcią przypisaną przy urodzeniu, stwierdzoną w dokumentach. To nas nie definiuje, nie przypieczętowuje. Jestem kobietą, bo się tak utożsamiam. Niezależnie od tego, czy jestem cispłciowa czy transpłciowa. Tak widzę siebie i moje ciało – jako żeńskie. Kiedy mówię i piszę o kobiecości, zawsze mówię o osobach, które identyfikują się jako kobiety. Ciałaczki transpłciowe pokazują, jak wiele musimy jeszcze zrozumieć o żeńskości i cielesności, żeby wymknąć się patriarchalnej logice, żeby przede wszystkim najpierw być po prostu – osobami.
Moje bohaterki, jako osoby publiczne, powoli poszerzają pole wolności dla naszych ciał. Kształtują rozumienie tego, czym jest feminizm, który kreujemy też ciałem, a który naszego ciała dotyczy. Każdą z nich poprosiłam o opowiedzenie mi o swoim życiu, ale z naciskiem na kwestie związane z cielesnością i jej przeżywaniem – zarówno w kontekście zawodowym, jak i osobistym. Powstały biografie emocjonalne, intymne – prawie dwadzieścia życiorysów.
Z tych niezliczonych przegadanych godzin przy hektolitrach wypitej kawy i wina, z bycia razem – na działkach, w domach na wsi, w mieszkaniach, kawiarniach, na warsztatach, imprezach, występach, w gabinetach, w podróżach na Islandię, na Kretę i po Polsce, na piknikach na trawie, spacerach po lesie – powstała ta książka.
Poczet polskich ciałaczek zaczynam od Krystyny Kofty, która przerzuca pomost pomiędzy opowiadaniem o cielesności w PRL-u i w demokratycznej Polsce. Jest prekursorką tego, co dziś nazywamy ciałopozytywnością.
Następnie opowiadam historię Niny Kowalewskiej-Motlik. To ona po transformacji dała kobietom wyobrażenie o lepszym świecie, w którym nie muszą być jednocześnie robotnicami i gospodyniami na pełny etat i w którym mają prawo do seksualnych fantazji.
Lista moich niemal dwudziestu bohaterek kończy się portretami przedstawicielek młodego pokolenia: podcasterki Joanny Okuniewskiej oraz performerki Ka Katharsis, która pokazuje, jak stereotypowe i bolesne bywa nasze postrzeganie płci kulturowej.
Pomiędzy nimi znajduje się legion niesamowitych kobiet, z których każda na swój sposób może być dla Polek wzorem, inspiracją, symbolem, bo swoją siłą, samozaparciem, poczuciem misji przebiły się przez stereotypy i dały kobietom więcej nadziei, więcej przyjemności, więcej zdrowia, więcej wiary w siebie. Zwróciły im ich zagrabione ciała.
W ich biografiach zobaczyć można Polskę ostatnich lat – to, jak się zmienia, jak stopniowo w codzienną narrację są wplatane opowieści o kobietach i dla kobiet, a w szczególności o kobiecych ciałach. Ten temat długo pozostawał tabu. Już dość.
Nasze ciała mają głos. My mamy głos. Idziemy razem. Ta książka jest jak wielka demonstracja, wspólny marsz w trosce o to, żebyśmy mogły być kobietami w naszym kraju na naszych warunkach. Jest jak plakat Magdy Kościańskiej stworzony na Czarny Protest w Pogotowiu Graficznym. Przedstawia sylwetkę kobiety, a na niej zaznaczone kropki: na głowie – bo myślę, na klatce piersiowej – bo czuję, na miednicy – bo decyduję.
Kiedy zastanawiam się nad tym, czym chciałabym, żeby stała się ta książka, przychodzą mi też do głowy hasła z demonstracji, która odbyła się jesienią 2020 roku. Mam je zgromadzone w albumie autorstwa fotografa Michała Sosny. „Kobiety delikatne jak bomby”, „Chcemy zdrowia nie zdrowasiek”, „Rządzą nami psychopaci”, „Wypierdalać z naszych macic”, „Nigdy nie będziesz szła sama”, „Zło bobrem zwyciężaj”. Chciałabym, aby była apelem, manifestem, kolektywnym głosem.
Nawet jeśli dzielą nas poglądy, jeśli mamy inne granice wstydu, inne upodobania seksualne, inne tożsamości, inne codzienne wyzwania, to łączy nas prawo do decydowania o naszych ciałach. Mamy prawo do świadomego macierzyństwa, do dbania o siebie, do odpoczynku, do seksu i do jego odrzucenia, do bycia chudą, do bycia grubą, do zajmowania się swoim wizerunkiem lub nieprzejmowania się nim… Popularne ostatnio _self-care_ nie może być jedynie kapitalistyczną etykietką. Musi stać się sposobem na codzienne przypominanie sobie o tym, że jestem ważna. Ważne są moja przyjemność, wolność, zdrowie psychiczne i fizyczne, moje emocje.
Ta książka jest zarówno o tym, że czasem trzeba się zmobilizować i walczyć, jak i o tym, że można odpuścić, pozwolić sobie zwyczajnie być. W wielu rozmowach, które odbyłam, jak refren powtarzała się opinia, że my, Polki, bywamy wobec siebie bardzo surowe. Wobec siebie samych, a także wobec siebie nawzajem. Tresujemy siebie, ale i strofujemy każdą, która wychodzi poza schemat. Wszystkie przecież powinnyśmy mieć tak samo – zazwyczaj tak samo źle. Jednocześnie jesteśmy zdolne do zrywów, solidarności, bycia razem. Patriarchat ciągnie nas w jedną stronę, feminizm – w drugą.
Umysł wie, że warto się wyzwolić z patriarchalnej narracji, jednak kompleksy na temat ciała nie chcą odejść. Co z tego, że będziemy wiedzieć, na czym polega feminizm, jeśli nasze ciało będzie nadal posłusznie cierpieć? Chodzi więc o to, żeby feministyczną myśl wcielić.
Bohaterki tej książki to kobiety, którym się to udało. Połączyły swoją inteligencję i świadomość z ciałem. Zrozumiały, że jeśli chcą być wolne, nie mogą ignorować potrzeb i sygnałów ciała. To nasza wspólna sprawa – od akademiczek po rolniczki. Jak dziś wyglądam? Mam urodzić czy nie urodzić? Jestem atrakcyjna? Czy wolno mi mieć takie pragnienia? Czy wolno mi wydać pieniądze na dbanie o siebie? Czy mogę mówić o seksie? Czy mogę pokazywać ciało? Czy wolno mi powiedzieć „nie”? Czy zostanę ukarana, jeśli będę robić po swojemu? Czy mogę kochać moje ciało, nawet jeśli nie mieści się w popularnym wzorcu? Czy mogę być normalna, zwykła? Czy mogę być dziwna? Kto właściwie o tym decyduje?
Chciałabym, żeby ta książka była dla Ciebie źródłem inspiracji i własnych poszukiwań. Mam też nadzieję, że stanie się miejscem spotkań. Zależałoby mi na tym, żebyśmy mogły się nawzajem sieciować, wspierać, pomagać sobie. _Ciałaczki_ wpisują się bowiem w ideę siostrzeństwa i są jej realizacją. To nie ja napisałam tę książkę – napisałyśmy ją wspólnie, my, ciałaczki. I ty, Czytelniczko, też możesz nią być. Masz ciało, chcesz, by było szczęśliwe, prawda? Zapraszamy do klubu! Niech to będzie, jak mówi nieoceniona Iwona Demko, _woman spreadin_g. Rozsiądźmy się wygodnie, zajmijmy trochę miejsca, nie tak jak zawsze – grzecznie, z nóżkami przy sobie.
Starałam się, aby każda opowieść była inna, każda biografia miała inny odcień. Nie chciałam tabelki, marzył mi się kalejdoskop. Ufam, że mi się to udało. Z pewnością jednak nie udało mi się pomieścić w tej i tak obszernej książce portretów wszystkich tych kobiet, o których myślałam. Na mojej pierwszej liście było czterdzieści osób. Zdaję też sobie sprawę z tego, że na takiej liście zawsze kogoś będzie brakować.
Jeśli książka okaże się dla Was inspirująca i Wam się spodoba, to może w jej drugim wydaniu lub następnym tomie uda mi się przedstawić kolejne kobiety, takie jak na przykład Katarzyna Kulpa ze Stanikomanii, Samia Mandragora, Alicja Długołęcka, Voca Ilnicka, Anja Rubik, Manuela Gretkowska, Zofia Krawiec, Maja Staśko, Ewa Grzelakowska-Kostoglu, czyli Red Lipstick Monster. Wszystkie Was bardzo podziwiam.
A Wy, moje Czytelniczki, możecie tę książkę dalej pisać – przedstawiać ciałaczki, które znacie, zarówno te, które uczestniczą w życiu publicznym, a ich nie uwzględniłam, jak i te, które nie są szerzej znane, a powinny być, i w końcu te, które dla was dużo znaczą zupełnie prywatnie. Postaram się te opowieści zebrać, przeczytać, zaprezentować. Niech ta książka pisze się sama, niech się rozcapierzy i rozleje po internecie. Postujcie Wasze opowieści o ciele, historie kobiet, które Was inspirują. Dodajcie hasztag #ciałaczki, żeby można było je znaleźć – zobaczycie, jak jest nas wiele, jak różnorodne są nasze opowieści. A w różnorodności jest siła.
Feministka Naomi Wolf, autorka książki _Mit urody_, napisała, że w przeciwieństwie do Ibsenowskiej Nory z _Domu lalek_, która po prostu mogła wyjść i trzasnąć drzwiami, my – współczesne kobiety – jesteśmy uwięzione w przestrzeni, która nie ma drzwi. Jesteśmy pozornie wolne, bo próbuje się nas uwięzić w naszych ciałach. Nie możemy z nich uciec – potrzebujemy zatem nowego sposobu patrzenia, które zmieni więzienie w przytulny dom.
Wierzę mocno w Polskę, którą budują osoby przedstawione w tej książce. W Polskę, którą budują miliony kobiet kierujących się ich ideałami.
Idziemy szeroko. Jesteśmy tu i teraz. Ciałamy.
* Utwór ten spopularyzowała aktorka i polityczka Cynthia Nixon, deklamując go w krótkometrażowym filmie Paula McLeana dla czasopisma „Girls. Girls. Girls. Magazine” w lutym 2020 roku.KRYSTYNA KOFTA
Jest ciepły majowy dzień na Targówku w Warszawie. Właśnie spadł deszcz i mokre liście błyszczą w słońcu. Popołudniowe światło wlewa się do gabinetu Krystyny Kofty, obrośniętego książkami jak mchem. Z okna widać ogród. Kwiaty właśnie rozkwitły, ich zapach wpada do środka. Rozglądam się dookoła. Na szerokim, solidnym biurku leżą starannie ułożone papiery, rysunki, notatniki. Pisaki w kubkach czekają niczym posłuszna armia. Na ścianie wisi kilka ulubionych sukienek i szali, grafiki autorstwa pisarki. Zanim stała się literatką i polonistką, była plastyczką: studiowała na toruńskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pani domu przyjmuje mnie w dziewczęcej spódnicy w delikatny wzór i ciemnej bluzce przepasanej sznurkowym paseczkiem. Mogła z powodzeniem chodzić w takich rzeczach w swoich studenckich czasach. I nadal do niej pasują.
Siadamy w salonie. Krystyna cały czas pilnuje, czy na pewno zjadam słodycze z pełnego ciastek talerza, który przede mną postawiła. Ja zaś pilnuję, żeby nie zmęczyć jej pytaniami. Kilka tygodni temu przeszła udar. Zniosła to w typowy dla siebie sposób: dzielnie, z dystansem, z poczuciem humoru. W karetce do szpitala w Grodzisku Mazowieckim, przypięta pasami do noszy, niesprawną ręką zdołała zrobić zdjęcie i kliknąć „wyślij” do męża i syna, którzy umierali ze strachu. Po operacji, jeszcze ze szpitalnego łóżka, pisała tekst do „Twojego Stylu”, gdzie jest felietonistką od początku istnienia pisma.
Po traumie, którą przeszła przed dwoma miesiącami, nie ma już śladu, ale nadal jest ostrożna. Ma szacunek do swojego ciała, wie, że rekonwalescencja – także psychiczna – jest niezbędna i nie można jej przyspieszać. Nauczyła ją tego choroba nowotworowa.
Szczerość, odwaga i czułość Krystyny Kofty pomogły już kilku pokoleniom kobiet poradzić sobie z rakiem piersi. Kiedy w 2003 roku wydawała w formie książki fragmenty dziennika pisanego w czasie choroby, zatytułowanego _Lewa. Wspomnienie prawej_, nie mówiło się publicznie o profilaktyce raka piersi, o konieczności regularnych samobadań. To były sprawy intymne. Potem w wywiadach podkreślała, że gdyby dokładniej się badała, guzek nie rósłby przez osiem lat.
Nie po raz pierwszy złamała tabu. Kofta jako pierwsza współczesna literatka pisała o seksualności, cielesności, kobiecości i o tym, co te pojęcia oznaczają we współczesnej Polsce. W XXI wieku jej książki czyta się jak niezwykle adekwatne zapowiedzi tego, jaką drogę przebył polski feminizm, odzyskując dla kobiet prawo do opiekowania się swoim ciałem, traktowania go podmiotowo i mówienia o tym głośno. W swoich powieściach pisała o czarownicach, sukach i innych archetypach kobiecości, zanim stało się to popkulturową modą. Przeprowadzała swoje czytelniczki przez okres dojrzewania, dorosłości i menopauzy. Jako jedna z pierwszych pisarek wprowadziła do polskiej literatury pięknej temat menstruacji. Była i pozostaje pionierką literatury feministycznej.
Poznałyśmy się wiele lat temu przy okazji rozmowy o kobiecości w kontekście ubrań i wyglądu. Pracowałam wtedy jako redaktorka działu mody „Wysokich Obcasów”. Spotkałyśmy się w restauracji „Czytelnika”, gdzie Krystyna od dekad regularnie umawia się z najbliższymi przyjaciółmi, głównie innymi pisarzami. Jest częścią legendarnego „stolika”, nieformalnej grupy twórców, która nadawała ton życiu literackiemu czy filmowemu przez wiele lat PRL-u i później. Kiedy dostałam esemesa: „Przyjdź!”, poczułam ogromną tremę.
Usiadłyśmy na końcu „stolika”, który okazał się długim stołem, i rozmawiałyśmy nad kawą i kieliszkiem wiśniówki. Opowiedziała mi wtedy, że wychowała się pośród tkanin i ubrań. Dziadek, którego nie zdążyła poznać, był właścicielem fabryki konfekcji w Berlinie. Ojciec Krystyny kierował jego zakładem w Poznaniu, mama w nim pracowała. Ojciec ją wypatrzył, przypadli sobie do gustu.
– Pięknie szyła – podkreśla Krystyna. – Pochodziła z rodziny z dziewięciorgiem dzieci i może dlatego zawsze pilnowała, żeby nic się nie zmarnowało.
Po mamie córka odziedziczyła smykałkę do mody, kreatywność w myśleniu o wizerunku, słabość do kolorów, faktur – do opowiadania siebie strojem.
– W PRL-u każda dziewczyna była po trosze artystką, projektantką. A zwłaszcza my w liceum plastycznym.
Malowała wzory na kretonie, szyła spódnice i bluzki. Szewca prosiła, żeby robił buty według jej projektu. Dziś śmieszą ją rankingi najlepiej ubranych kobiet. Skoro ubrała cię stylistka albo projektantka, co to za wygrana?
Uważa, że do mody nie przykłada się takiej wagi, na jaką zasługuje. A przecież ubranie dużo o nas mówi: o naszej kobiecości, o społeczeństwie, w jakim funkcjonujemy, o obyczajach, lękach czy fiksacjach, które są naszym udziałem. Krystynie brakuje – podobnie jak bohaterce jej powieści _Suki_, redaktorce czasopisma „dla pań” Ewie Szot – myślenia o modzie w magazynach kobiecych czy w książkach.
– Kiedy siadam przy tym stoliku z moimi przyjaciółkami, to na podobnym poziomie rozmawiamy o literaturze, kulturze, modzie, urodzie czy polityce. Część kobiet się boi, że jeśli będzie interesować się modą, dobrze się ubierać, ktoś może pomyśleć, że są „głupimi kobietkami”. No i co z tego? Jeśli ktoś tak pomyśli, sam jest głupim człowiekiem.
Krystyna Kofta jest przekonana, że ubranie również zawiera się w feminizmie – to, co nosimy, może nas wzmacniać, dawać nam niezależność, pewność siebie albo osłabiać, uzależniać i uczyć posłuszeństwa.
Kiedy w roku 2021 siedzimy z kawą w jej salonie – przy zupełnie innym stole – pisarka dodaje, że ubranie to też przejaw naszego poczucia godności.
– Wiesz, gdy trafiłam z udarem do szpitala, tam mnie zaczęli rozbierać i pielęgniarka zapytała, czy byłam na basenie, bo mam stanik brązowy w białe groszki. Pytanie było dziwne, kpiące. Noszę taki stanik w domu, jest wygodny, jest w nim proteza piersi, której używam po mastektomii. Widziałam, jak powoli zaczyna rozumieć, mierzy mnie wzrokiem. Byłam bardzo wkurzona.
Podkreśla, że zawsze lubiła dobrze wyglądać, ale przed nowotworem dbała bardziej o stroje niż o kosmetyki. Dopiero przezwyciężenie raka piersi wyzwoliło w niej ogromną potrzebę zadbania o ciało. Odtąd regularnie się masuje, nakłada grube warstwy kremu nawilżającego i mniej się maluje. Najlepiej się czuje, gdy ciało jest wyszorowane, po peelingu, czyste. Wtedy tylko odrobina miodu na usta i może siadać do pisania.
Lubi obecny etap swojego życia – nazywa go dojrzałą kobiecością. Nosi obszerne ubrania, które nie wpijają się w skórę i są wygodne, sukienki, szerokie spódnice, mięsiste swetry. Nie wkłada już szpilek, przemierza miasto w lakierkach na sportowej podeszwie. Nie lubi „ciotkowatych” butów dla „kobiet w podeszłym wieku”, nie lubi też tego sformułowania. Przecież feministki walczą o niełączenie samopoczucia z wiekiem.
Widzi, niestety, że często kobiety, które zaczynają się starzeć, popadają w zgorzknienie. Twierdzi, że ją – paradoksalnie – walka z rakiem przed tym uchroniła. Ceni zmysłowość życia. Chce nosić dobrze skrojone rzeczy z dobrych materiałów, chce sprawiać sobie przyjemności, ćwiczyć i spacerować, podobać się sobie. Moda i kosmetyki są dla niej jak terapia. Dbanie o siebie – podkreślenie oczu kreską, ust szminką – to odruch, jak pisanie. Kiedy przebudziła się po operacji usunięcia piersi, ledwie odzyskała przytomność, sięgnęła po kosmetyczkę. Po operacji usunięcia zakrzepu z tętnicy dotkniętej udarem poczuła się człowiekiem dopiero wtedy, gdy przyniesiono jej koszulę nocną w biało-szare prążki i stanik z protezą.
Kiedy rozmawiamy, myślę o pięknym odcieniu różowej szminki, którą ma na ustach, o tym, jak świetnie komponuje się z jej krótką fryzurą w kolorze platynowego blondu. Kiedy ją komplementuję, odpowiada, że to cięcie było też sposobem radzenia sobie z traumą.
Włosy po chemii odrastały jej ponad rok. Najtrudniejszy był czas, gdy wychodziły garściami. Było to dla niej tak upokarzające, że postanowiła ogolić się na łyso, nie czekając, aż same wypadną. Mąż Mirek z miejsca ruszył po maszynkę. „Kupiłem najlepszą, jaka była” – powiedział i ogolił żonę, po czym w geście solidarności sam ściął się na zero. Krystyna nie chciała jednak pokazywać się tak publicznie. Kiedy wychodziła z domu, wkładała perukę jak czapkę.
– Odważyłam się ją zdjąć tylko na spotkaniu autorskim w Berlinie, gdy miałam już lekko odrastającego jeżyka. Poczułam się tam o wiele swobodniej. Berlin jest awangardowy, damski jeżyk nikogo nie dziwił.
Opisuje mi, jak wyglądały jej włosy. Przypominały karakułowe futerko. Czarne, siwe, poskręcane. Cieszyła się, ale też niepokoiła. Nie miała ani jednego siwego włosa przed operacją. Potem odrosła kolejna partia, tamte wypadły jak mleczne zęby. Jej fryzjerka wymyśliła nowe uczesanie i kolor. Krystyna poczuła, że narodziła się na nowo. Taka jakby bardziej zaczepna, żywa. Janusz Głowacki powiedział: punkowa. Uważał, że z tej choroby wynikła jedna pozytywna rzecz: nowa, krótka fryzura.
Dzienniki, pisane skrupulatnie, nawet podczas najtrudniejszych dni choroby, pomagały jej przetrwać. Po opublikowaniu książki _Lewa. Wspomnienie prawej_ czytelniczki i czytelnicy będą jej dziękować: pani pisze tak szczerze, tak po ludzku, bez sensacji. Przyznaje, że nie była pewna, czy powinna publikować tak intymne zapiski. Przekonali ją lekarze. Mówili, że być może dzięki jej opowieści ktoś będzie w stanie w porę zareagować.
– Zarówno w przypadku raka piersi, jak i udaru najważniejszy jest czas.
Zanim jeszcze książka ukazała się drukiem, Krystyna napisała kilka felietonów do „Twojego Stylu” na temat swojej choroby. W odpowiedzi dostała mnóstwo listów, mejli i telefonów. Zrozumiała wtedy, że nie może stworzyć powieści o raku, nie może ukryć się za żadną bohaterką. To byłoby fałszywe. Wiedziała jednak, że podzielenie się swoją osobistą historią bez żadnej maski z innymi kobietami będzie ją sporo kosztowało. Pisząc, czuła, jakby ktoś ją obdzierał ze skóry. Na podstawie dzienników powstał również monodram Teresy Stępień, grany w centrum onkologii w Toruniu. Wszyscy płakali. Ona z nimi. Ale była w tym już także ulga.
– Literatura jest nadzwyczajna, jeśli chodzi o przepracowywanie emocji. Ważne jest, żeby sobie opowiedzieć swoją bolesną historię inaczej, tak żeby wzmacniała, nie zaś niszczyła.
Przyznaje, że ta książka wiele zmieniła w jej życiu.
– Kobiety zaczęły mnie traktować jak jakiegoś guru.
Podkreśla, że nigdy się tak nie czuła. Nigdy nie była tak silna, jak ją postrzegano. Mówi gorzko, że choć jest autorką zbioru esejów _Gdyby zamilkły kobiety_, napisanie ich niczego nie zmieniło w jej życiu, w niczym nie pomogło. W książce tej apelowała do kobiet o zabieranie głosu, walkę o siebie, uzdrawianie traum – ona zaś chowała emocje w sobie. Nie mówiła, kiedy ją coś bolało. Tłumiła złość. Krzyczała, płakała, smuciła się – ale za zamkniętymi drzwiami. Lekarz powiedział, że zanim doszło do udaru właściwego, przez lata przeszła kilka mikroudarów. Rozpacz i smutek atakowały ją od środka, jak wcześniej rak.
Tłumaczy, że po udarze – podobnie jak wcześniej, w przypadku choroby nowotworowej – ratowało ją to, że po prostu kochała swoją pracę, swoje pisanie. Wiedziała, że chce dalej działać i być postrzegana jako pisarka, a nie jak chora, słaba osoba.
– Nowotwór piersi jest perfidnym atakiem na kobiecość i na seksualność.
Do dziś ma przed oczyma obraz siebie wychodzącej z wanny kilka dni po mastektomii. Obraz z lustra stojącego naprzeciwko, takiego trójdzielnego, ze skrzydłami, w którym można się dokładnie obejrzeć. Wiele razy w nim na siebie patrzyła. Czasem krytycznie, kiedy pojawiał się cellulit, i z przyjemnością, kiedy zauważała, że się wysmukliła. Przed operacją miała szczupłą figurę, wciętą talię. W obrazie pooperacyjnym pojawia się kobieta niesymetryczna: ma jedną pełną pierś i bliznę. W głowie słyszy lekarkę, która mówi, że wszystko się pięknie goi. Ta kobieta niesymetryczna jednak płacze. Płacze, bo nie obchodzi jej to, że szrama jest estetyczna, płacze, bo nie może sama ogolić sobie pachy, miejsca, z którego zostały wycięte węzły chłonne. Płacze, bo pamięta swoje pełne piersi w intymnych sytuacjach.
Krystyna mówi, że po operacji znajomi podchodzili do niej przy okazji rozmaitych spotkań towarzyskich i komentowali, ich zdaniem życzliwie: „Eeee, nic nie widać”. Musiała w kółko tłumaczyć, że ma protezę. Coraz bardziej się wkurzała, aż w końcu dodawała na odczepne: „Mąż poznaje, jak dotyka, tylko po tym, że żywa pierś jest ciepła”.
Po operacji zajmowała się w życiu publicznym profilaktyką raka piersi. Często występowała w programach telewizyjnych. Podczas jednej z rozmów użyła sformułowania, że jej piersi już się zamortyzowały – wykarmiła dziecko, a w sytuacji erotycznej nosi piękne staniki dla amazonek.
– To chwyciło! Kobiety to powtarzały. Śmiały się, a ja byłam szczęśliwa, że to wzbudza radość, o którą tak trudno po operacji.
Wiele kobiet pisało do niej, że wcześniej nawet nie myślały o seksie, unikały go, dopiero utrata piersi spowodowała, że zrozumiały, iż coś straciły. Tłumaczy mi, że wszystko można przepracować, ale do tego jest potrzebny partner, który kocha, który towarzyszy, nie odcina się od odczuć, jakie są udziałem kobiety. Okres choroby był dla niej i dla jej męża jak miesiąc miodowy, bardzo ich wzmocnił. Nie miała potrzeby przeżywać szaleńczej namiętności. Potrzebowała kogoś, kto będzie chciał z nią dzielić intymność. Choroba to był sprawdzian.
– Dla wielu kobiet takim okresem jest ciąża czy połóg. Ja miałam szczęście, bo w ciąży nie nękały mnie wymioty, mogłam też właściwie prawie do rozwiązania uprawiać seks. W połogu zresztą też czułam się bardzo dobrze. Malowałam, rysowałam, zawsze byłam zajęta. Może było tak dlatego, że tę ciążę traktowałam jak cud… Wydawało mi się, że nie będę mogła mieć dzieci, bo bardzo źle zaczęłam.
– Co to znaczy: źle zaczęłaś? – pytam.
Krystyna opowiada mi, że w wieku szesnastu lat spotykała się z mężczyzną, który był dorosły, dziesięć lat od niej starszy, i nie wierzył, że ona jest dziewicą. Domagał się, aby ze sobą sypiali. Chciała to zrobić, ale zupełnie nie rozumiała, czym jest seks. On zaś nie zajmował się jej odczuciami, jej lękami. Kiedy w nią wszedł, dostała krwotoku. Przeraził się. Potem Krystyna nazwie swój pierwszy raz gwałtem z przyzwoleniem. Będzie się jej kojarzył z tym, co opisała Sylvia Plath w _Szklanym kloszu_.
Później miała kolejnych chłopaków, podobała się, lecz nie chciała już uprawiać seksu. Była – jak mówiono wtedy – „niedotykalska”. W końcu jednak poznała mężczyznę, przy którym poczuła się bezpiecznie. Miał żonę. Powiedział jej o romansie, wyprowadził się z domu i zamieszkał w ciemni fotograficznej.
– Tam się z nim kochałam. To było zupełnie co innego. Delikatność, uważność. Ale nie doceniłam go, był za dobry.
Dodaje, że jego zazdrosna żona chciała na nią nasłać swoich braci, żeby zgwałcili ją za karę. Jeden z nich jednak poznał ją i polubił. Gwałt został odwołany.
– Co tu dużo mówić, świat mojej młodości nie był bezpieczny dla dziewczyny. Panował model macho. On miał naciskać, kobieta miała się bronić. Dochodziło do gwałtów, „półgwałtów”, prawie gwałtów.
Opowiada mi, jak raz się zamknęła w łazience, żeby uniknąć gwałtu. Przyszła do domu chłopaka, który przekonywał, że jego mama tam czeka i chce ją poznać. Wiedziała, że to znana i lubiana lekarka, cieszyła się na to spotkanie. Mamy jednak w domu nie było, a on rzucił się na nią i zaczął obcałowywać. Wyrwała się i zakomunikowała, że musi pójść do łazienki, bo zwymiotuje. Przekręciła klucz. On zaczął walić w drzwi. Otworzyła okno i wyrzucała wszystko po kolei na podwórko, żeby zrobić hałas. Sąsiad zapukał do drzwi wejściowych, a ona zaczęła walić w drzwi łazienki. Wyszła z tego domu z sąsiadem.
– I widzisz, minęło tyle już lat, jesteśmy po #metoo, a mężczyźni nadal uważają, że jeśli kobieta ich pociąga, to oni są w prawie. Bo to przecież była moja wina, że się na mnie rzucił, bo mam takie usta… No nie, kto się mu będzie dziwił? – dodaje ironicznie.
Podkreśla, że to poczucie przyzwolenia mieli zresztą nie tylko jej partnerzy czy adoratorzy. Dotyczyło to każdego napotkanego mężczyzny. Uważali, że mogą skomentować jej wygląd czy gapić się na nią bez skrępowania. Jakby sama jej uroda, jej kobiece ciało stanowiły zachętę.
– Pamiętam, jak kiedyś szłam ulicą, miałam na sobie niebieski kostium, do tego granatowy toczek. I nagle słyszę za sobą: „O, tę bym wziął, jak stewardesa wygląda”.
Przyznaje, że nawet tego nie skomentowała, bo nie chciała wdawać się w głupie dyskusje.
– Dziś to się nazywa _catcalling._
– Dla mnie to było oczywiste. Byłam zauważana, komentowana. Myślałam, że zagrożenia, z którymi musiałam się mierzyć, dla kobiet po prostu zawsze istniały i istnieć będą.
Zrozumiała jednak bardzo wcześnie, że nie zamierza nikomu niczego ułatwiać i nie żyje po to, żeby spełniać oczekiwania mężczyzny – ani w życiu, ani w seksie. Była twarda, miała swoje ambicje, marzenia. Koleżanki mówiły: „Ależ ty masz wspaniałego męża, nie bije, nie pije, zawsze dobre słowo ma na twój temat”. Ona jednak uważała, że to, co tak wychwalają pod niebiosa, to poziom zero przyzwoitości. Zbyt mało. Chciała robić swoje: studiować – najpierw w Toruniu, potem w Poznaniu – malować, pisać, a nie tylko zajmować się dziećmi i domem. Oczekiwała zrozumienia i pomocy. Przez pierwsze cztery lata wychowywania syna Wawrzyńca wykonała prawie trzydzieści rysunków piórkiem i miała wystawę. Z małym u boku napisała w 1976 roku swoją pierwszą powieść _Wizjer_.
– Wychowywałam go, czując się jak samotna matka, bo mąż miał pracę, doktorat, seminaria, ważne sprawy. A jak kobieta chce pracować, no to musi mieć dwa etaty, w pracy i w domu.
Kochali się, ale też często kłócili. Płaszczyzną porozumienia stawało się łóżko. Krystyna nie pisze o tym szczegółowo w dziennikach – są tylko serduszka, wykrzykniki, cyfra trzy lub cztery, czasem lakoniczne: „długa miłość”. To nie była nadzwyczajna okoliczność warta notatki. Seks był codzienny. Pilnowała jednak, aby nie godzić się w sposób, w jaki robili to jej rodzice – seks, bez żadnych rozmów. Seks przynosił bliskość, połączenie emocjonalne, ale wcześniej trzeba było wypowiedzieć żale.
– Można się godzić w łóżku, jednak pod warunkiem, że wcześniej przepracuje się problem. Najpierw więc musiałam wywalić z siebie wszystko, co mnie uwierało. Wykrzyczeć. I wtedy mógł być seks.
Nigdy nie potrzebowali z mężem w łóżku takich rzeczy jak ich znajomi: orgii, wymiany partnerów, pornografii. Nie mieli też skłonności do sadomasochizmu. To było dla nich zbyt teatralne. Zdaniem Krystyny, podobnie jak rozmowa o seksie, także sam seks wymaga naturalności. Udawanie zawsze przynosi ból.
– Jeśli masz zamiar udawać w łóżku albo przespać się z byle kim, to naprawdę już lepiej wziąć wibrator. A mówi ci to kobieta, która urodziła się zaraz po wojnie i w której domu nigdy nie padło na głos słowo „seks”.
Mała Krysia była bardzo wierząca i chciała zostać świętą albo przynajmniej zakonnicą. Wstydziła się rozbierać, bo przecież Bóg jest wszędzie i widzi wszystko. O seksie się nie mówiło, ale było jasne, że jest grzechem. Chodziła czasem na msze dla dorosłych i słyszała, że małżeńskie łoże może stać się miejscem rozpusty. Była tym podekscytowana. Z koleżankami spotykały się potajemnie i sprawdzały, czy mają już włoski i gdzie. Nikt im nic nie tłumaczył. Kiedy Krysia dostała okres, jej mama skwitowała krótko: „Teraz będziesz miała to co miesiąc”. Wszystko, co było związane z cielesnością, wrzucano do worka z „tym”. Ale z czym dokładnie? Nie wiadomo. O „tym” przecież nie można było mówić. Jak coś „z tego” się wydało, to był wstyd. Nawet na studiach, kiedy rozmawiano o życiu seksualnym bardziej bezpruderyjnych kobiet, używano sformułowania, że „ta się puszcza z tym czy z tym”. Funkcjonowało też określenie „dawanie dupy” – ona daje, on bierze. On zalicza, ona jest zaliczana. Nie było przyzwolenia na znormalizowanie przygodnego seksu. Przyzwolenie było tylko na ukrywanie.
– To zostało ze mną, ten wstyd. Przez całe życie nie umiałam go w sobie zwalczyć. Seks mnie z jednej strony wciąga i powoduje namiętność, a z drugiej strony lekko brzydzi. Mogę chcieć się rozgrzać do czerwoności, ale zawsze jakieś oczko wciąż wszystko widzi i ocenia. Może to jest skrzywienie zawodowe.
W życiu prywatnym Krystyna postanowiła uszanować swój wstyd i nie robić nic na siłę, przeciwko sobie, żeby go przewalczyć. Uznała, że wtedy jeszcze bardziej siebie zrani. Na początku znajomości mąż powiedział jej, że w książce potrafi wszystko odważnie opisać, a w życiu ma problem ze zdjęciem koszuli.
– Odparłam, że to dlatego, że moja umarła matka ciągle siedzi na brzegu łóżka.
To wspomniane „oczko” napędza zaś jej pisanie. Na tej płaszczyźnie od lat bez zahamowań przygląda się seksowi, językowi, jakim się o nim mówi, lękom, zagrożeniom z nim związanym, pruderii, nawykom.
Centralną figurą wielu opowieści Kofty jest czarownica. To wiedźmą chciała zostać, kiedy przestała marzyć o żywocie świętej czy zakonnicy. Już jako dziewczynka czuła, że ma wyjątkowo rozwiniętą intuicję. Kiedy o kimś intensywnie myślała, to go spotykała. Jak komuś źle życzyła, to potem się dowiadywała, że chorował. Była bardzo przesądna. Odczyniała uroki, bała się zapeszać. Dziś jest pewna, że to z powodu ojca zawałowca. Bała się ciągle, że coś może mu się stać. Chciała mieć nad tym kontrolę. A czarownice ją fascynowały, bo tę kontrolę miały, nie podporządkowały się, dzierżyły władzę nad życiem i seksualnością. Podobało jej się, że mężczyzn doprowadzało to do furii.
– Największą męską fantazją jest okiełznanie i zgwałcenie takiej wolnej kobiety.
Napisała o zbuntowanych kobietach wiele, ale jedna powieść, _Chwała czarownicom_, jest tylko o nich. Główna bohaterka nazywa się Bogna Fox i jest pisarką. Dręczona migrenami, które w efekcie doprowadzają do operacji mózgu, między jednym a drugim atakiem bólu pisze autobiograficzną powieść, w której opisuje swoją drogę do wiedzy o sobie. Do bycia wiedźmą, czyli wiedzącą.
– Z tej mojej powieści wynika, że jako kobieta wiesz, iż masz przyjaciela jedynie w diable, bo Bóg według oficjalnych przykazów każe ci się podporządkować mężczyźnie, a diabeł nie. Diabeł wie, że kobieta jest w pełni niezależnym człowiekiem dopiero wtedy, kiedy się zbuntuje.
Dla Krystyny „diabeł” zawsze miał rodzaj żeński i była nim literatura. To tutaj się buntowała.
Wspomina, że na początku swojej kariery nasłuchała się ponad miarę zdań w rodzaju: „Pani taka ładna kobieta i pisze” – jakby była wybrykiem natury, jakby to nie mogło współistnieć, bo przecież jedno albo drugie, a to drugie to już naprawdę niekoniecznie.
– Nawet nie wiem, czy moi koledzy po fachu mnie czytali. Konwicki dopiero po trzydziestu latach znajomości w „Czytelniku” przeczytał moją drugą powieść, _Wióry_, która po wydaniu zbierała świetne recenzje. A nagrodę za opowiadanie _Lustro_ dostałam, bo sądzili, że to Stachura napisał. Jak się okazało, że nie, to nagrodę zmienili na wyróżnienie.
Oprócz czarownicy frapowała ją też postać kobiety suki. Mężczyźni boją się niepohamowanej zmysłowości wiedźmy, a u suki przeraża ich jej sprawczość i moc. Feministki są określane jako suki. Krystyna postanowiła odzyskać dla Polek to słowo, z obraźliwego określenia uczynić oznakę dumy.
– Kiedyś miało ono wydźwięk wyłącznie seksualny i pejoratywny, mężczyźni zresztą do dzisiaj mówią: „A to suka, nie dała mi”.
„Wredną suką” jest Ewa Szot, główna bohaterka wspomnianych już _Suk_, zarządzająca imperium medialnym. W powieści tytułowe słowo pada często w opisach przemocy. Wtedy kaleczy, depcze godność. Jednak pojawia się też w wypowiedziach kobiet o kobietach: „A to suka! Tej to się udało!” albo „Ale suka, świetnie wygląda”. Według mnie to słowo zawiera w sobie podziw.
– Masz rację, dziś, kiedy młode dziewczyny zwracają się do siebie per _bitch_, jest to wręcz czułe. Ale widzisz, po polsku wciąż tak się nie mówi. A ja to napisałam w dwa tysiące piętnastym.
W czasach transformacji, po kilkunastu latach obecności Kofty na rynku, środowisko literackie już się z nią oswoiło – z tym, że pisze wartościowe książki i jej fizyczna atrakcyjność nie jest w tym przeszkodą. Nie mogło jej jednak wybaczyć, że zaczęła publikować felietony w kobiecych pismach. Jakby tym samym wypisała się z zamkniętego, elitarnego klubu.
Ona nie chciała jednak łasić się ani prosić o uwagę i poklask. Nie miała też zamiaru pisać „jak mężczyzna”, żeby zyskać uznanie kolegów.
– Zaczęłam kiedyś pracować nad książką o Solidarności. Było tam wiele moich teorii na temat tego, jak inteligenci radzą sobie z rzeczywistością polityczną, były historyczne odniesienia. Kilku kolegów, którym dałam do przeczytania fragmenty, było pod wrażeniem: „No, jakie to świetne, piszesz jak mężczyzna”. Tak mnie to wkurzyło, że nie dokończyłam.
Nie chciała nikogo udawać. Chciała pisać po swojemu. A od zawsze najbardziej ciekawiły ją kobiety, analiza ich osobowości. Jeśli zatrzymywała się nad męską postacią, to tylko po kątem tego, jak widziała ją bohaterka. W jej książkach bohaterowie są jedynie zarysowani: mąż, syn, ojciec, kochanek. To tematy ważne dla kobiet są analizowane i tropione. W szczególności ich zmysłowość. Wiedziała, że wysoko ustawia sobie poprzeczkę, bo musiała wymyślić adekwatny język do opisu tego obszaru. Tymczasem polszczyzna w departamencie erotyki oferowała najczęściej słownik sentymentalny, wulgarny albo medyczny.
– Moja matka mówiła „mieć stosunek”, a przebicie błony było dla niej „utratą niewinności”.
Zdaniem Kofty w literaturze polskiej oprócz szczególnego, obarczonego nadmierną świadomością sposobu pisania Witkacego o seksie, oprócz poetyckich opisów Schulza w _Sklepach cynamonowych_ i delikatnej perwersji Jana Potockiego w _Rękopisie znalezionym w Saragossie,_ nie ma żadnych wzorów. Sytuacje miłosne rozgrywają się w papierowej scenografii, pomiędzy drewnianymi czy woskowymi postaciami pozbawionymi genitaliów, za to z rozbuchanymi postawami patriotycznymi. Nawet w swoich dziennikach pisarze byli jej zdaniem bardzo powściągliwi, może z wyjątkiem kilku dosadnych fragmentów autorstwa Żeromskiego.
Podkreśla, że w Polsce każda osoba pisząca o ciele czy akcie miłosnym musi więc stworzyć własną stylistykę, własny słownik. Zwierzam się Krystynie, że bardzo podoba mi się jej opis konsensualnego seksu z książki _Chwała czarownicom_: „Wziął to, co chciałam mu dać, sama chcąc od niego. Wykorzystałam go do dna, podczas gdy on wykorzystał mnie do samego dna. Dlaczego nazwano to uczucie szczytowaniem, zastanawiam się, leżąc na podłodze, najniżej jak można leżeć, na dnie pokoju”*.
– To bardzo twórcze tak wciąż wymyślać i zaczynać od zera, ale jednocześnie szalenie męczące.
Dlatego też w ciągu swojej kariery pisarskiej nieraz, dla wytchnienia, z rejonów literatury pięknej przemieszczała się w stronę satyry. Tutaj mogła poćwiczyć inne pisarskie mięśnie, choć wyzwania dotyczące opisów cielesności i miłości były tu nierzadko równie wielkie jak w powieściach niesatyrycznych.
Jest przekonana, że seks nie powinien być ponury, dlatego kiedy postanowiła napisać książkę o wychowaniu seksualnym, wiedziała, że musi rzecz potraktować w sposób humorystyczny. _Wychowanie seksualne dla klasy wyższej, średniej i niższej_ wydane w 2005 roku ilustrował Andrzej Czeczot, a Krystyna napisała tam takie zdania: „Proszę czytać te słowa głośno. Raz, jeszcze raz i jeszcze raz. PENIS, WAGINA. Zwłaszcza wagina, jako wklęsła, samym swym istnieniem prowokuje penis. GDYBY NIE BYŁO WAGINY, PENIS BYŁBY GENERAŁEM W STANIE SPOCZYNKU i świat nie miałby problemu z grzechem i «tymi rzeczami». Tak dotąd określaliśmy kochanie się, pieprzenie, bzykanie, by pozostać przy delikatniejszych zwrotach. Kochamy się, pieprzymy, bzykamy, by osiągnąć orgazm lub inne korzyści. Duchowe, materialne, wymierne lub wręcz przeciwnie. Przyjemności. Rozkosze. Dostarczają nam ich PENIS, WAGINA, jak również wiele innych części ciała, biorących udział w tym filmie akcji. By nasza przyjemność była naprawdę duża, musimy przekroczyć granicę lęku, wstydu, rutyny, przezwyciężyć paraliżujący strach przed czymś nowym, nie wmawiać sobie, że jesteśmy już za starzy”**.
Jeszcze zanim powstało _Wychowanie…_, na początku lat dziewięćdziesiątych Krystyna napisała parodię poradnika dla kobiet, które marzą o wielkiej miłości: _Jak zdobyć, utrzymać i porzucić mężczyznę_. Jej ironia była ostra i bezbłędna. Jak choćby w tym fragmencie: „Teraz spójrz w lustro. No i jak wyglądasz? Widzisz te zacięte usta? Tak cię widzą ludzie w biurze, tak wyglądasz na przyjęciu u znajomych. Czy to jest zachęcające oblicze? Stań teraz profilem. Przed chwilą zjadłaś obiad. Nie wciągaj brzucha. Nie jesteś chyba w ciąży? A tak wyglądasz. Spójrz, co się dzieje się z twoimi piersiami! Wiszą jak dwa wory kłopotów! Obejrzyj się też po trzecim kielichu wina. Twój wrażliwy nos wygląda wtedy jak nos nałogowego denaturowca”***.
Poradnik miał w Polsce cztery wydania i ukazał się w wielu innych krajach. W ówczesnym ZSRR sprzedano sto tysięcy egzemplarzy tej książki i potem z dodruku drugie tyle. Przez lata ludzie podchodzili do niej na ulicy i prosili o rady albo dopytywali, czy zna może osobiście ich mężów, znajomych, bo tak świetnie opisała ich zachowania.
– Byłaś Carrie Bradshaw, zanim ktokolwiek pomyślał o _Sex and the City_. To Carrie jest nowojorską Krystyną Koftą – konstatujemy, śmiejąc się.
Krystyna dodaje na koniec:
– Napisałam w swojej książce _Kobieta zbuntowana_ o Konwickim, że jest jak dobrze wypieczony chleb. Starzeje się, czerstwieje, ale nie pleśnieje. Spytałam go wcześniej, czy mogę tak napisać. Podobało mu się. Potem przeczytał tę książkę Władysław Bartoszewski. Zatelefonował do mnie w nocy. Gadaliśmy długo. Mówił, że to wspaniałe, że chciałby tak się zestarzeć. Ja też bym chciała. Wierzę, że starość to mentalność.
* _Chwała czarownicom_, Warszawa: Twój Styl, 2002, s. 154.
** _Wychowanie seksualne dla klasy wyższej, średniej i niższej_, Warszawa: W.A.B., 2005, s. 5
*** _Jak zdobyć, utrzymać i porzucić mężczyznę_, Warszawa: Twój Styl, 1992, s. 13.