Ciało nie kłamie - ebook
Ciało nie kłamie - ebook
Poznajcie jeden z najtrudniejszych zawodów, pełen zagadek, niespodziewanych wyzwań, stojący na pograniczu świata żywych i umarłych.
Ciało nie kłamie.
Szczery zapis wspomnień patolożki, pracującej w nowojorskim biurze naczelnego lekarza sądowego
na stanowisku specjalisty medycyny sądowej.
Dr Judy Melinek zabiera czytelników za policyjne taśmy, opowiada o sekcjach zwłok, dokonywaniu oględzin na miejscu zgonu i wspieraniu pogrążonych w żałobie bliskich. Żeby mierzyć się ze śmiercią, trzeba kochać życie.
Chodzi o żywych. O was i o mnie.
Robię to dla was.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-932-9 |
Rozmiar pliku: | 659 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pamiętaj: to może się skończyć tylko źle. – Tak mówi mój mąż, ilekroć zaczynam opowiadać jakąś historię. Ma rację.
A więc… Pewien cieśla wraz ze swoimi kumplami, sześcioma budowlańcami w kaskach, siedzi na chodniku na środkowym Manhattanie. Popijają kawę przed poranną zmianą. Dzień wcześniej przez miasto przeszedł tracący już swą moc huragan, więc zaprzestano prac, lecz dziś trzeba wrócić na budowę biurowca, którą rozpoczęli osiem miesięcy wcześniej.
Słońce wspina się po niebie i narasta ruch na ulicach, gdy przez szum taksówek i autobusów przenika inny dźwięk: metaliczne skrzypienie, które początkowo nie wzbudza niepokoju. Skrzypienie zmienia się w jęk, ktoś krzyczy. Robotnicy niezbyt dobrze słyszą w hałasie silników diesla i porywów wiatru, ale są przekonani, że ktoś krzyczy do nich. Jęk zaczyna przypominać zgrzyt. Mężczyźni zadzierają głowy, a następnie zrywają się na nogi i uciekają w popłochu, porzucając kubki z kawą. Cieśla wybiera zły kierunek.
Wysięgnik stupiętnastometrowego żurawia z hukiem spada na głowę Jamesa Friarsona.
Dwie godziny później przybyłam na miejsce tego potwornego wypadku wraz z zespołem śledczych prowadzących dochodzenie medyczno-prawne (MLI) z Biura Naczelnego Lekarza Sądowego (OCME) Nowego Jorku. Dźwig zawalił się bezpośrednio nad ruchliwym skrzyżowaniem w godzinie szczytu, więc policja je odgrodziła, zatrzymując ruch w każdym kierunku. Śledczy kierujący furgonetką do przewozu zmarłych klął jak szewc, gdy w ślimaczym tempie pokonywał ostatnie kilka przecznic po zakorkowanych ulicach. Ekipa z ramienia lekarza sądowego jako pierwsza pojawia się na miejscu, w którym dochodzi do śmiertelnego wypadku, żeby zbadać i udokumentować przebieg zdarzenia oraz przetransportować ciało do miejskiej kostnicy, by zostało poddane autopsji. Właśnie zaczęłam miesięczny program mający na celu wprowadzenie młodych lekarzy w świat medycyny sądowej i nigdy jeszcze nie pracowałam poza murami szpitala.
– Pani doktor – powiedział do mnie śledczy siedzący za kółkiem w jakimś beznadziejnie zakorkowanym miejscu. – Mam nadzieję, że nie przynosi pani pecha. Wczoraj musieliśmy jedynie zabrać jakąś starszą panią z izby przyjęć szpitala Beth Israel. A dzisiaj mamy taki pierdolnik.
– Proszę patrzeć pod nogi – ostrzegł mnie policjant, gdy wychodziłam z furgonetki. Stalowy wysięgnik zrobił głęboką dziurę w chodniku, gdy spadł na Friarsona. Jego kask wciąż jeszcze tam był, leżał na boku w kałuży krwi, mózgu, kawy i pączków. Wcześniej spędziłam cztery lata ubrana w niebieski uniform w dobrze oświetlonych, sterylnie czystych laboratoriach szpitalnych, ucząc się na patologa szpitalnego. Teraz znalazłam się na miejscu wypadku na Manhattanie, wiał wiatr, była godzina szczytu, zakrwawione ciało leżało na chodniku, błyskały niebieskie światła, tłum gapiów stał za żółtą taśmą, wszędzie snuli się ponurzy policjanci i moi współpracownicy, którzy nadużywali słowa „pierdolnik”.
Złapałam bakcyla.
– Jak to się stało? – chciał wiedzieć mój mąż, T.J., kiedy wróciłam do domu.
– Żuraw zmiażdżył mu głowę.
Skrzywił się.
– Chodziło mi o to, jak to się stało, że się przewrócił? – Byliśmy na małym placu zabaw pod blokiem i pilnowaliśmy naszego synka, Danny’ego, który ustawiał w rzędzie sfatygowane plastikowe ciężarówki i zardzewiałe rowerki trójkołowe, robiąc z nich pociąg.
– Dźwig był przywiązany na noc ze względu na możliwość nadejścia huraganu. Operator albo o tym zapomniał, albo w ogóle nie wiedział. Domyślam się, że tego nie sprawdził. Włączył silnik, pchnął dźwignię, ale wysięgnik ani drgnął. Wobec tego dodał gazu, aż rozerwał liny.
– O, rany – powiedział T.J., masując czoło. – Powstała katapulta.
– Dokładnie. Wysięgnik poszedł do góry, zawisł tam na sekundę, po czym przeleciał do tyłu.
– Jezu. A co z operatorem?
– Słucham?
– Czy coś się stało człowiekowi, który obsługiwał dźwig?
– Aha. Nie wiem.
– A innym robotnikom?
– Nie wiem – powtórzyłam. – Nikt inny nie zginął.
T.J. spojrzał gdzieś przed siebie.
– Gdzie to się stało?
– Mówiłam ci, na Sixth Avenue.
– Gdzie dokładnie?
– Nie pamiętam! Jakie to ma znaczenie? Będziesz omijał to miejsce, bo jakiś dźwig może ci spaść na głowę?
– A jeśli?
– To nie dzieje się zbyt często, uwierz mi. – Nasze podniesione głosy przyciągnęły uwagę innych rodziców na ławce.
– Cywile – T.J. ostrzegł mnie szeptem, przypominając mi, że żadna z osób na placu zabaw wypełnionym dziećmi nie chciałaby usłyszeć naszej rozmowy na temat makabrycznego wypadku przy pracy. – Miał żonę i dzieci? – spytał cicho.
– Miał żonę. Nic nie wiem o dzieciach.
Mój mąż spojrzał na mnie spod byka.
– Słuchaj! Nie zajmuję się tymi sprawami! To zajęcie śledczych. Ja tylko muszę zaopiekować się ciałem.
– No dobrze. To opowiedz mi o ciele.
Już wcześniej dokonywałam autopsji, ponieważ stanowiły część szkolenia na studiach medycznych, ale tamte były czysto kliniczne, przeprowadzane na pacjentach, którzy umarli w szpitalu. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w sekcji tego typu.
– Musieliśmy dokonać pełnej autopsji, ponieważ do wypadku doszło podczas pracy. To było niesamowite. Zmarły był dobrze zbudowanym, umięśnionym facetem. Żadnych chorób serca, żadnych zmian miażdżycowych. Na torsie i kończynach nie miał żadnych zadrapań, ale jego głowa wyglądała jak rozbite jajko. Nazywamy to nawet „skorupiastym” pęknięciem kości czaszki. Fajnie, nie?
– Nie – odparł T.J. i zbladł. – Niefajnie.
* * *
Nie jestem osobą, która lubi makabrę. Jestem prostolinijną, pogodną optymistką.
Kiedy zaczęłam specjalizację z medycyny sądowej, T.J. martwił się, że nowa praca zmieni moje podejście do życia. Obawiał się, że po kilku miesiącach słuchania o niezliczonych przyczynach śmierci nowojorczyków oboje zaczniemy niespokojnie spoglądać na okienne klimatyzatory, bojąc się, że spadną nam na głowy. Albo będziemy prowadzić wózek Danny’ego obok chodnika zamiast po nim. Był przekonany, że nigdy już nie zapuścimy się do morderczego Central Parku.
– Sprawisz, że stanę się jednym z tych szaleńców, którzy zawsze wychodzą z domu w maseczkach chirurgicznych i rękawiczkach – oznajmił, kiedy obawialiśmy się epidemii wirusa Zachodniego Nilu.
Niemniej jednak moje doświadczenie przyniosło odwrotny efekt. Uwolniło mnie, a potem również mojego męża od strachu odczuwanego podczas oglądania wieczornych wiadomości. Kiedy stałam się świadkiem zgonów, odkryłam, że prawie każdy wypadek śmiertelny, który badałam, jest wynikiem albo usypiającej czujność monotonii, albo działań, które niosą łatwe do przewidzenia ryzyko.
Tak więc nie przechodźcie przez ulicę w niedozwolonym miejscu. Zapinajcie pasy bezpieczeństwa w samochodzie. A jeszcze lepiej, wysiądźcie z auta i poćwiczcie. Pilnujcie swojej wagi. Jeśli palicie, przestańcie natychmiast. Jeśli nie, nie zaczynajcie. Broń dziurawi ludzi. Narkotyki są złe. Pamiętacie tę żółtą linię na peronie metra? Nie znalazła się tam bez powodu. Okazuje się, że przeżycie w dużej mierze opiera się na zdrowym rozsądku.
Niestety, nie zawsze. W Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku dowiedziałam się również, że niewykryte wady anatomiczne czasami sprawiają, że pozornie zdrowi ludzie niespodziewanie padają trupem. Pojawia się jakaś śmiertelna choroba, występująca raz na milion przypadków, a w Nowym Jorku mieszka osiem milionów ludzi. Ktoś zostawia otwarty właz studzienki kanalizacyjnej. Nadlatuje zbłąkana kula. Dochodzi do wypadku z udziałem dźwigu.
– Nie rozumiem, jak możesz to robić – mawiają przyjaciele, również lekarze. Ale wszyscy lekarze uczą się, żeby do pewnego stopnia traktować pacjentów przedmiotowo. Należy stłumić emocje, które przeszkadzałyby w wykonywaniu pracy. Mnie jest stosunkowo łatwiej, ponieważ martwe ciało naprawdę jest przedmiotem, nie jest już osobą. Co ważniejsze, ciało nie jest moim jedynym pacjentem. Liczą się ci, którzy przeżyli. Dla nich też pracuję.
Nie sądziłam, że zostanę lekarzem sądowym. Nikt nie podejmuje takiej decyzji w drugiej klasie podstawówki: „Kiedy dorosnę, chcę rozcinać martwych ludzi”. Pracę lekarza postrzega się w innych kategoriach. Doktor powinien leczyć ludzi. Mój tata był takim lekarzem. Pracował jako szef psychiatrycznego oddziału ratunkowego w Jacobi Medical Center na Bronxie. Ojciec zaszczepił we mnie zainteresowanie tym, jak działa ludzkie ciało. Zachował wszystkie swoje podręczniki ze studiów i kiedy zaczęłam zadawać mu pytania, wyjmował te tomy z najwyższej półki i razem oglądaliśmy ryciny anatomiczne.
Te książki były jak mapy odkrywców, a on poruszał się pośród nich z taką łatwością, pewnością i entuzjazmem, że postanowiłam zostać lekarzem, żeby móc żeglować z nim po tych morzach.
Nigdy mi się to nie udało. Mój ojciec popełnił samobójstwo w wieku trzydziestu ośmiu lat. Ja miałam wtedy trzynaście.
Podczas jego pogrzebu podchodzili do mnie ludzie i mówili: „Tak mi przykro”. To było wkurzające. Wyrwało mnie z odrętwienia, poczułam gniew. Jedyne, co mogłam powiedzieć, to: „Dlaczego jest panu przykro? To nie pana wina!”. To była tylko jego wina. Mój ojciec był psychiatrą i doskonale wiedział, zawodowo i prywatnie, że powinien poszukać pomocy. Znał zasady; sam zadawał swoim pacjentom, co do których miał podejrzenia o myśli samobójcze, trzy pytania diagnostyczne, których wszyscy uczymy się na studiach medycznych. Po pierwsze: „Czy masz ochotę zrobić sobie krzywdę lub się zabić?”. Jeśli odpowiedź jest twierdząca, należy zapytać: „Czy masz już plan?”. Jeśli pacjent ponownie potwierdza, ostatnie pytanie brzmi: „Jaki to plan?”. Jeśli pacjent ma dobrze przemyślany plan, należy go hospitalizować. Plan mojego ojca obejmował powieszenie, co wymaga dużej determinacji.
Kiedy udało mu się przeprowadzić ten plan, przez wiele lat czułam do niego gniew, ponieważ zdradził samego siebie, a mnie opuścił.
Teraz, gdy mówię rodzinom i bliskim o samobójstwie, wspominam, że rozumiem, przez co przechodzą, a oni mi ufają. Wielu powiedziało mi, że pomaga im to w pogodzeniu się z prawdą. Przez lata niektórzy członkowie rodzin wielokrotnie do mnie dzwonili, do lekarki, która rozmawiała z nimi w najgorszym dniu ich życia, żeby podzielić się ze mną informacjami o absolutoriach, ślubach, narodzinach wnuków. Najbardziej tęskni się za osobą, która została ci odebrana, w momentach największej radości. Te rozmowy, podziękowania ma piśmie, informacje o narodzinach – wykrzykniki, pomarszczone noworodki, nowe życie – to najwdzięczniejsza część mojej pracy.
Osobiste doświadczenie ze śmiercią nie sprawiło, że wybrałam ten zawód. Samobójstwo mojego taty raczej skłoniło mnie do tego, by cieszyć się życiem i celebrować każdy dzień. Do pracy przy stole sekcyjnym doszłam okrężną drogą.
Kiedy ukończyłam studia medyczne na UCLA w 1996 roku, chciałam zostać chirurgiem i zaczęłam staż w szpitalu klinicznym w Bostonie. Mówiło się, że stażyści na chirurgii przechodzą tu ciężką szkołę życia; ale starsi rezydenci zapewniali mnie w tajemnicy, że korzyści przewyższają koszty.
– Przez pięć lat harujesz jak wół. Wytrzymasz. A gdy skończysz rezydenturę, zostaniesz samodzielnym lekarzem. Czas pracy jest w porządku, przez cały dzień ratujesz życie i zarabiasz przy tym niezłe pieniądze.
Kupiłam to.
Wkrótce zauważyłam, że w wielu gabinetach chirurdzy mają rozłożone w kącie legowisko.
– Po co komu łóżko w gabinecie?
– No jak to? Potrzebuje go ten, kto nie ma czasu iść do domu się wyspać – odpowiedziała mi pielęgniarka z długim stażem.
Mój tydzień pracy zaczynał się o wpół do piątej w poniedziałek rano, a kończył się o siedemnastej trzydzieści we wtorek – miałam 36-godzinną zmianę. A potem 24-godzinną, następnie ponownie pracowałam 36 godzin, a tydzień kończył się dyżurem 12-godzinnym. To był standardowy 108-godzinny grafik. Czasami było gorzej. Kilka razy trzymałam skalpel przez 60 godzin z przerwami na krótkie drzemki. Tydzień kończyłam, przepracowawszy 130 godzin.
T.J. zaczął kupować dużo jaj, czerwone mięso, shaki proteinowe, kartony wysokokalorycznych batoników, które wtykał do kieszeni mojego służbowego fartucha. Musiał napakować we mnie jak najwięcej energii podczas śniadania jedzonego przed wschodem słońca i wieczorem, kiedy, nadal w brudnym fartuchu, padałam na krzesło, żeby zjeść późny obiad.
Podczas piętnastu minut, które potrzebowałam na dojazd do domu, często ucinałam sobie krótkie drzemki, czekając na czerwonym świetle – „Zamknę oczy na chwilę” – i budziłam się na zielonym na dźwięk klaksonu, wciskanego z impetem przez faceta jadącego za mną.
Boston jest miastem rodzinnym T.J.’a. Jego rodzina bardzo się ucieszyła, gdy przeprowadziliśmy się z Los Angeles. Mieliśmy po osiemnaście lat, gdy zaczęliśmy ze sobą chodzić – byliśmy na pierwszym roku studiów, prawie jak te pary, które są ze sobą od szkoły średniej – i obchodziliśmy dwudzieste urodziny szczęśliwi i z poważnymi zamiarami wobec siebie nawzajem. Chciałam wyjść za mąż, ale on zaczął mieć wątpliwości. Później dowiedziałam się, że nie do końca wiedział, czy chce mieć żonę chirurga. Stopniowo zmieniałam się w bladą, powłóczącą nogami zjawę, traciłam mężczyznę, którego kochałam i który kochał mnie.
A potem, pewnego wrześniowego dnia, zemdlałam w pracy pod koniec trzydziestosześciogodzinnej zmiany. Padłam na linoleum obok leżącego w łóżku pacjenta i ocknęłam się, gdy wieziono mnie do ambulatorium z kroplówką z glukozy w ręce. Stwierdzono wyczerpanie i odwodnienie. Wszedł dyrektor programu rezydentury, mój szef, stanął obok kroplówki ze zniecierpliwioną, lecz nie zaniepokojoną miną.
– No tak – powiedział. – Jesteś tylko zmęczona. Jedź do domu, zrób sobie dwanaście godzin wolnego i pośpij trochę. Dużo pij, dobrze? – Byłam oszołomiona, wyczerpana i zawstydzona, więc tylko przytaknęłam. – Znajdę kogoś, żeby wziął twój następny dyżur – dodał chirurg, odwrócony do mnie plecami, wychodząc z sali.
Gdy tylko zostałam sama na kozetce w ambulatorium, przestałam się wstydzić. Byłam oburzona. Nikt nie powinien zajmować się medycyną kliniczną, a tym bardziej przeprowadzać operacji, mając za sobą zaledwie trzy godziny snu, a ja funkcjonowałam tak od dawna. Ale chciałam być chirurgiem, odkąd po raz pierwszy wzięłam do ręki skalpel na uczelni. Uczestniczyłam w operacjach, widziałam, jak ratuje się życie ludzkie, i nie byłam jeszcze gotowa zrezygnować z tego tylko dlatego, że moje ciało raz mnie zawiodło. Wróciłam do pracy.
Niecały miesiąc później musiałam ponownie rozważyć ryzyko, na jakie narażani byli moi pacjenci, znajdujący się w rękach wyczerpanych lekarzy. Dostałam informację na pager z apteki przyszpitalnej. Kiedy oddzwoniłam, kobiecy głos zapytał:
– Naprawdę chce pani władować dwieście dawek insuliny do żyły tego pacjenta, pani doktor?
Całą poprzednią noc przespałam, więc byłam czujna jak rzadko kiedy, ale i tak wykrzyknęłam pierwsze, co przyszło mi do głowy.
– Słucham? Nie! To by zabiło konia!
Hiperalimentacja to dożylny sposób podawania składników odżywczych, który dostarcza energii bezpośrednio do krwiobiegu. Należy dokładnie obliczyć liczbę jednostek insuliny – piętnaście lub dwadzieścia, na przykład – żeby ciało mogło utrzymać zdrowy cykl przechowywania i użytkowania energii. Gdyby ktoś otrzymał dwieście dawek insuliny, zemdlałby z hipoglikemii i umarł w ciągu kilku minut na skutek arytmii serca lub od wstrząsu albo z obu tych powodów.
– Nie wypisałam takiego zlecenia, prawda?
– A jak się pani nazywa?
– Doktor Melinek.
– Melinek. Sprawdźmy. – Rozległ się szelest przesuwanych dokumentów. – Nie – odpowiedziała w końcu kobieta po drugiej stronie linii, a ja mogłam znowu zacząć oddychać.
– Dobrze – powiedziałam. – Ile jednostek dostał pacjent wczoraj?
– Dwadzieścia.
– A przedwczoraj?
– Dwadzieścia.
– Wobec tego niech będzie dwadzieścia jednostek.
– W porządku – potwierdziła farmaceutka, która właśnie ocaliła człowiekowi życie.
Lekarz, który wypisał to zlecenie podczas poprzedniego dyżuru, był również rezydentem. Prawie zabił pacjenta, dodając zero do zamówienia na leki. Nie złożyłam raportu o jego pomyłce. Nikomu nic się nie stało, nikt nie umarł, nie było żadnego wypadku. Czy podczas 130-godzinnych tygodni pracy skrzywdziłam jakichś pacjentów, nawet o tym nie wiedząc? Czy kogoś zabiłam?
Koniec mojej kariery chirurga nadszedł trzy miesiące później, kiedy zachorowałam na grypę – zwykłą, sezonową grypę – i próbowałam wziąć wolne z pracy.
– Nie ma nikogo, kto mógłby cię zastąpić tym razem – zbeształ mnie szef, jakby mój pobyt w szpitalnym ambulatorium we wrześniu był jakimś rodzajem bumelanctwa. Zażyłam dwie tabletki Tylenolu, wsadziłam fiolkę do kieszeni i poszłam do pracy.
Dyżur był koszmarny. Po kilku godzinach lek przestał działać, a mną wstrząsały dreszcze. Znalazłam chwilę, żeby zakraść się do pustego pokoju pielęgniarek i zmierzyć sobie temperaturę: 39˚C. Gdy połykałam kolejne dwie tabletki, przywieziono pacjentkę, młodą kobietę z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Ktoś wetknął mi w ręce kartę choroby, gdy szłam za pielęgniarzami do sali operacyjnej. Pacjentka miała temperaturę 38˚C – niższą niż ja.
Nie drżały mi ręce. Otworzyłam ją, podwiązałam wyrostek, wycięłam go i zszyłam nacięcie. Sala kołysała się, a ja się pociłam, ale wzięłam głęboki oddech, skupiałam całą swoją uwagę na igle i dokończyłam szycie. To była sześćdziesiąta pierwsza operacja, jaką przeprowadziłam podczas sześciu miesięcy rezydentury, i była moją ostatnią. W chwili, gdy wyszłam w bloku operacyjnego, powiedziałam szefowej rezydentów, że jestem zbyt chora, żeby pracować, i muszę iść do domu.
– Nie rób sobie wyrzutów – próbowała mnie pocieszyć. – Kiedyś poroniłam na dyżurze.
Zadzwoniłam do T.J.’a, byłam przybita i roztrzęsiona. Kiedy dotarł do dyżurki lekarzy rezydentów, bez słowa zamknął drzwi na klucz. Następnie ukucnął przy moim łóżku.
– Chcesz zrezygnować? – spytał.
Przyznałam, że tak.
– Dobrze – powiedział T.J. z przekonaniem. – Powinnaś.
– Ale co zrobimy? Jaki szpital mnie przyjmie, jeśli zrezygnuję?
– To nie ma znaczenia – powiedział. – Już nie. Zrezygnuj.
Miał rację. To nie miało znaczenia. Jedyne, co się liczyło, to żebym się stamtąd wydostała. Następnego dnia złożyłam rezygnację z rezydentury na chirurgii. T.J. i ja zaczęliśmy znowu spędzać razem czas. W walentynki 1997 roku szliśmy ulicą, którą przemierzyliśmy podczas naszej pierwszej randki dziewięć lat wcześniej, gdy jeszcze byliśmy nastolatkami. Kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie po raz pierwszy chwyciliśmy się za ręce, zatrzymał się, ujął obie moje dłonie i uklęknął na kolano na lodowatym chodniku. Byłam zaskoczona, zachwycona i bezwiednie chichotałam.
– Dasz mi odpowiedź, tak czy nie? – spytał. – Zimno mi w kolano.
Po raz pierwszy od niemal roku poczułam się szczęśliwa i wystraszona zarazem. Na razie wiedziałam, jakim lekarzem nie chcę zostać, i byłam przekonana, że żaden szpital nie przyjmie mnie na nową rezydenturę, bo jestem wadliwym towarem. Na studiach najszczęśliwsza byłam podczas zajęć z patologii. Fascynowała mnie ta nauka, interesowały omawiane przypadki, a lekarze zdawali się mieć ustabilizowane życie osobiste. Dyrektorka programu rezydentury na oddziale patologii w UCLA próbowała zrekrutować mnie do siebie na ostatnim roku studiów.
– Nie, nie – odpowiedziałam jej wtedy. Byłam zadufana i zdeterminowana. – Zostanę chirurgiem.
Ponad rok później zadzwoniłam do niej, żeby zapytać, czy zna jakieś miejsce, gdzie potrzebują patologów, nieważne gdzie, ponieważ zawaliłam rezydenturę na oddziale chirurgicznym.
– Dasz radę zacząć tutaj od lipca? – spytała.
– Słucham?
– Judy, będę miała dla ciebie miejsce na patologii w UCLA, jeśli możesz zacząć rezydenturę w lipcu.
Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie, że T.J. zareagował z takim entuzjazm na ten pomysł.
– Znowu będziesz musiał zostawić rodzinę – powiedziałam.
– Pani doktor – odparł mój narzeczony – poszedłem z tobą do piekła i z powrotem. Pojadę także do Los Angeles.2. JUTRO TEŻ BĘDĄ MARTWI
Brak aktu urodzenia to nie problem. Wystarczą inne formy identyfikacji, żeby dostać pracę, otworzyć konto w banku, a nawet uzyskać ubezpieczenie społeczne. Jednakże jeśli twoi bliscy nie mogą przedstawić aktu zgonu po twojej śmierci, czeka ich przejście przez czyściec biurokracji. Nie mogą cię pochować, przetransportować ze stanu do stanu, zamknąć twoich inwestycji ani odziedziczyć tego, co im przepisałeś. Akt zgonu wystawia patolog sądowy.
Patolodzy badają przyczyny i skutki chorób i urazów: wszelkiego rodzaju chorób, wszelkich urazów w każdej części ludzkiego ciała. Jako lekarka rezydentka na oddziale patologii w UCLA spędziłam cztery lata, ucząc się, jak wygląda każda komórka, tkanka i struktura w ludzkim ciele. Ponadto nauczyłam się, jak wyglądają wszelkie anomalie i jak je odróżniać.
Patolog sądowy jest specjalistą w tej dziedzinie medycyny, która bada przyczyny nagłej, niespodziewanej lub gwałtownej śmierci poprzez oględziny miejsca zdarzenia, analizę danych medycznych oraz przeprowadzenie sekcji zwłok – wszelkie zgromadzone dowody mogą zostać użyte w sądzie. Podobnie jak patolog kliniczny, musi wiedzieć, jak wygląda człowiek od środka, a także dodatkowo musi rozumieć, jak to wszystko działa. Musi wiedzieć, jak mogą cię zabić źle działające narządy i jak może cię zabić próba ich naprawienia. Patolog sądowy jest z definicji świadkiem śmierci – odpowiada na wszystkie pytania, przygotowuje argumentację, odkrywa wszelkie tajemnice ukryte w ludzkim ciele. „O jeden dzień za późno”, żartują moi przyjaciele lekarze.
Patolog sądowy pracuje w biurze lekarza medycyny sądowej lub u koronera. Ten drugi ma funkcję administracyjną lub jest funkcjonariuszem organu ochrony porządku publicznego (często pełni funkcję szeryfa), który bada przedwczesne przypadki śmierci pod swoją jurysdykcją. Koroner wynajmuje lekarzy do przeprowadzenia sekcji zwłok, ale ci lekarze poza swoją pracą w kostnicy zwykle nie pełnią aktywnej roli w śledztwie. Lekarz medycyny sądowej jest specjalistą w dziedzinie badania przyczyn śmierci oraz autopsji, który wykonuje zarówno sekcję (w języku łacińskim sectio oznacza rozcięcie), jak i przeprowadza inne czynności w dochodzeniu. Lekarz medycyny sądowej jest zawsze doktorem i często szkoli innych doktorów podczas jednorocznego programu stypendialnego, który następuje po czterech latach rezydencji na oddziale patologii szpitalnej.
Zakończyłam szkolenie w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku, ponieważ chciałam uniknąć obowiązkowego miesięcznego stażu w biurze koronera hrabstwa Los Angeles, które było miejscem niezwykle ponurym.
– Dają tam tylko rozkładające się ciała i ofiary wypadków samochodowych – słyszałam od znajomych rezydentów.
– A czego się spodziewasz? Tylko to mają – zauważył szef programu rezydentury w UCLA. Zawsze lubiłam zatrzymać się przy jego biurku, ponieważ jego pasją była medycyna sądowa i zbierał akademickie periodyki, w których publikowano artykuły o tytułach: „Śmierć na skutek wstrzyknięcia heroiny w penisa” i „Nagła śmierć po wypiciu zimnego drinka”. W porównaniu takie tytuły, jak: „Apoptoza w nowotworowych i nienowotworowych komórkach przysadki mózgowej: działanie protein z rodziny Bcl-2”, nie miały szans na zdobycie mojej uwagi. Czyż nie przeczytalibyście chętniej o „Samobójstwie przy użyciu bomby rurowej: opis przypadku”? Ja tak, no więc czytałam.
– Jeśli naprawdę chcesz nauczyć się pracy patologa sądowego, jedź na staż do nowojorskiego Biura Naczelnego Lekarza Sądowego – doradził mi szef. – Będziesz tam miała wszelkie rodzaje śmierci, a i nauczyciele są świetni. Ja sam odbyłem tam staż i byłem zachwycony.
– Mam się wyprowadzić na miesiąc do Nowego Jorku?
– A czemu nie?
Ku mojemu zaskoczeniu T.J. zareagował tak samo, gdy mu o tym powiedziałam. Byłam w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem, a on podjął decyzję, że zarówno z powodów finansowych, jak i rodzinnych zostanie tatą na pełen etat. Dzięki temu mogliśmy przeprowadzić się, gdzie chcieliśmy lub gdzie musieliśmy, bez konieczności ustalania priorytetów zawodowych.
– Dzieci są przenośne – zauważył.
Zatem we wrześniu 1999 roku, sześć miesięcy przed urodzeniem Danny’ego, polecieliśmy do Nowego Jorku, gdzie objęłam stanowisko stypendysty w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego. Pod koniec miesięcznego stażu uznałam, że odpowiada mi zawód patologa sądowego i że nowojorski oddział jest miejscem, w którym chciałabym go wykonywać. Spodobała mi się dyscyplina pracy oraz wyzwania intelektualne przy badaniu przyczyn śmierci. Wszyscy, od nowych studentów po najstarszych lekarzy, wydawali się zadowoleni, chętni do nauki i zmotywowani. Żaden z lekarzy sądowych nie miał składanego łóżka w gabinecie.
– Nie ma pośpiechu w przeprowadzaniu autopsji – uświadomił mi jeden z rezydentów. – Twoi pacjenci nigdy się nie skarżą. Nie wysyłają ci wiadomości na pager podczas obiadu. Jutro też będą martwi.
Gdy tylko wróciliśmy do L.A., wypełniłam wniosek o całoroczne stypendium podyplomowe w nowojorskim biurze. Cztery miesiące później, będąc już na urlopie macierzyńskim, odebrałam telefon od doktora Charlesa Hirscha, głównego lekarza sądowego Nowego Jorku, który zaoferował mi stanowisko asystentki lekarza sądowego od lipca 2001 roku.
* * *
Pierwszego dnia pracy obudziłam się przed świtem w naszym mieszkaniu na Bronxie. Z jednej strony słyszałam ciche pochrapywanie T.J.’a, z drugiej Danny’ego, który śpiąc w łóżeczku, naśladował swojego ojca. Przysłuchiwałam się odgłosom aut zmierzających w stronę Manhattanu pod naszym oknem i powróciłam do dręczących mnie myśli. Obgryzając paznokcie, zastanawiałam się, czy przypadkiem ponownie nie wybrałam złej drogi zawodowej, tym razem ciągnąc za sobą męża i syna.
Wyszłam wcześnie, miałam dużo czasu na dojazd do Grand Central Station ze Spuyten Duyvil, gdzie z Bronxu wynurza się Henry Hudson Bridge i opada łukiem w zieleń Inwood Hill. Na Grand Central wysiadałam i wraz z tłumem przesiadłam się na linię metra na Lexington Avenue. Wysiadłam na 28th Street i idąc w letnim słońcu, byłam coraz bardziej nerwowa. Po minięciu kilku przecznic stanęłam na rogu. Oto 520 First Avenue.
Moje nowe miejsce pracy było brudnym od sadzy niebieskim klockiem, wykończonym zszarzałym aluminium i ukoronowanym nagim bojlerem, otulające go włókno szklane powiewało na wietrze. Frontowe drzwi ukryte były w cieniu za siecią chybotliwych rusztowań, przez duże szpary w nierównych deskach widać było częściowo pomalowane, zardzewiałe wsporniki. Ten szkaradny budynek był nowojorskim Biurem Naczelnego Lekarza Sądowego.
Gdy weszłam do środka, pracownica ochrony podniosła głowę. Nad jej głową rozciągał się napis ułożony z liter ze stali nierdzewnej: TACEANT COLLOQUIA. EFFUGIAT RISUS. HIC LOCUS EST UBI MORS GAUDET SUCCURRERE VITAE. Zapatrzyłam się w te słowa.
– Czy mogę pani w czymś pomóc? – spytała, a kiedy podałam jej swoje nazwisko, uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Nowa pani patolog? Witamy, pani doktor!
Coś we mnie drgnęło. Dwa tygodnie temu prowadziłam wygodne życie w Los Angeles. Ukończyłam studia medyczne i byłam wykwalifikowanym lekarzem. Mogłam podjąć przyjemną pracę w jakimś laboratorium w dowolnym miejscu w kraju i przez cały dzień siedzieć nad mikroskopem, oglądać wycinki i stawiać diagnozy na papierze. Zamiast tego z całą rodziną przeniosłam się do bezlitosnego miasta, w którym dorastałam, miejsca, które budziło we mnie złe wspomnienia. Po co właściwie?
Pani z ochrony spojrzała łagodniej; było jasne, że witała już wielu oszołomionych ludzi wchodzących do tego budynku. Zerknęła na błyszczące, srebrne motto.
– Przerwijmy rozmowy. Uciszmy śmiech. W tym miejscu śmierć cieszy się, że pomaga żywym – powiedziała.
Stałyśmy obie w chłodnym, cichym lobby.
– Och – wydukałam w końcu.
– Witamy w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego, doktor Melinek. – Po czym podała mi naklejkę z napisem GOŚĆ.
* * *
Doktor Mark Flomenbaum był zastępcą dyrektora, prawą ręką dr. Charlesa Hirscha oraz moim bezpośrednim przełożonym, więc byłam zaskoczona, że uściskał mnie na powitanie. Flome miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, pociągłą, miłą twarz, okulary w okrągłych oprawkach i wielkie dłonie; w biurze słynął z tego, że był mistrzem karate i dla zabawy rozbijał deski. Przedstawił mnie śledczym i personelowi z działu identyfikacji na parterze, a potem zaprowadził na górę, pokazał mi biuro naprzeciw swojego, które przez rok miałam dzielić z dwoma innymi patologami sądowymi.
Doktor Stuart Graham już się urządził. Stuart przez piętnaście lat prowadził prywatną praktykę i miał laboratorium patologii klinicznej na Florydzie, po czym postanowił rozwinąć swoje zainteresowania.
– Głównie siedziałem nad mikroskopem lub przeglądałem karty w banku krwi. Przez ponad dekadę chyba ani razu nie przeprowadziłem więcej niż jednej autopsji miesięcznie.
– Naprawimy to – powiedział radośnie Flome.
Stuart miał specyficzne poczucie humoru, charakterystyczny akcent i słabość do noszenia muszek. Dzieliliśmy stojące obok siebie biurka, nasze obrotowe krzesła często się ze sobą zderzały. W gabinecie było też trzecie biurko stojące za parawanem, przeznaczone dla doktora Douga Freemana, chudego mężczyzny z długimi nogami, ale poruszającego się powoli, który swoje kręcone blond włosy związywał w kitkę. Wydał mi się naprawdę miłym facetem z środkowego zachodu. Flome wyjaśnił, że Stuart, Doug i ja w pierwszym tygodniu musimy przejść procedury administracyjne, do których należało pobranie odcisków palców, badania oraz wypełnianie stosów dokumentów. Gdy się z tym uporamy, dostaniemy odznaki – ozdobną tarczę umieszczoną w ciężkim, skórzanym portfelu.
Spojrzał na zegarek.
– No dobrze. Czas na poranny obchód Hirscha. Schodzimy do Nory.
Nikt nie wiedział, kto nazwał salę autopsji Norą. Nie jest norą. Tak naprawdę jest niezwykle schludnym i czystym miejscem. Wzdłuż jednej ze ścian podłużnej sali stoi osiem stołów do przeprowadzania autopsji – duże, wypolerowane, błyszczące blaty z podniesionymi krawędziami przypominającymi nadburcia na statku. Za każdym ze stołów znajduje się kran, metalowe kliny podtrzymują ciało, dzięki czemu krew i inne płyny spływają do płytkiej miski zamontowanej poniżej niego. Cała zawartość miski odprowadzana jest do specjalnego zlewu na odpady niebezpieczne – jeśli sprawa dotyczy morderstwa, jego odpływ jest zamknięty, dopóki nie zostaną odnalezione wszystkie kule, czubki noża i inne obce przedmioty. Zostałam poinformowana, że nieszczęśni młodsi lekarze sądowi muszą rozkręcać przewody kanalizacyjne, jeśli przez nieuwagę spłuczą jakiś dowód rzeczowy.
W nogach stołu sekcyjnego znajduje się waga do ważenia organów. W kącie stoi duża beczka formaliny, dziesięcioprocentowego roztworu formaldehydu, który jest uniwersalnym konserwantem tkanek ludzkich. Przy drugiej ścianie znajdują się szklane gabloty, z których dochodzi ciche brzęczenie. W środku na wieszakach wiszą zakrwawione elementy garderoby – dowody w sprawach o morderstwo, które suszą się przed testami laboratoryjnymi lub czekają na proces.
Autopsje odbywają się rano. Doktor Flomenbaum doradził mi, Stuartowi i Dougowi, byśmy czekali przy wyznaczonych stołach już przed ósmą rano. Dzięki temu będziemy mieć dość czasu na dokończenie oględzin zewnętrznych pierwszego przypadku danego dnia jeszcze przed pojawieniem się szefa.
Doktor Charles Seymour Hirsch robił poranny obchód otoczony zespołem i studentami medycyny równo od dziewiątej trzydzieści. Pykający fajkę, dobrotliwy doktor wyglądał tak, jakby zszedł wprost z obrazu Normana Rockwella. Hirsch zawsze pojawiał się ubrany w spodnie, krawat i szelki, czujnie zerkając znad maski chirurgicznej. Każdego ranka zdawaliśmy sprawozdanie z naszych przypadków, podczas gdy on uważnie oglądał prześwietlenia i nasze znaleziska z oględzin zewnętrznych. Trzeba umieć coś powiedzieć o każdym przypadku, ale nie należy wyciągać wniosków, których nie da się od razu udowodnić. Poranny obchód Hirscha był chyba najbardziej nerwową częścią dnia.
Doktor Hirsch roztaczał spokojny szacunek w sali sekcyjnej, a reszta z nas go naśladowała. Okazywał zamiłowanie do epigramów, które nazywaliśmy „hirschizmami” – i jak każdy nauczyciel miał swoje dziwactwa. Szybko je poznaliśmy. Nienawidził wyrażenia „zgodny z”, jeśli odkrycie było całkowicie ewidentne, i zgrzytał zębami, jeśli opisywaliśmy coś jako „potężne” lub „łagodne” – słowa „wyraźne” i „drobne” są bardziej precyzyjne. Kiedy przedstawialiśmy jakiś przypadek doktorowi Charlesowi Hirschowi, należało mówić o zmarłym: mężczyzna, kobieta, chłopiec lub dziewczynka – a nie „on” lub „ona”. W pierwszym tygodniu pracy sekcyjnej Stuart wyraził się o zmarłym mężczyźnie, że został „zastrzelony przez damę…”.
– Zastrzelony przez kobietę – przerwał mu Hirsch, żeby go poprawić. – Damy nie strzelają do ludzi.
Poranny obchód w sali sekcyjnej trwał krótko; mieliśmy możliwość porozmawiania o swoich przypadkach każdego popołudnia podczas zebrania o piętnastej, kiedy wszyscy lekarze sądowi zbierali się w sali konferencyjnej, żeby omówić (czasami podyskutować) o przypadkach z całego dnia. Doktor Hirsch potrafił uprościć każdą, nawet najbardziej zagmatwaną sprawę, żeby wystawić akt zgonu.
– Nie musimy zawierać wszystkich szczegółów, kiedy wypisujemy akt zgonu – podkreślał. – Trzeba pisać zwięźle i dokładnie.
Przez pierwsze dwa miesiące doktor Hirsch prowadził również oddzielne szkolenia dla stypendystów, podczas których szczegółowo omawiał nasze diagnozy oraz pierwsze raporty z autopsji. Nauczył naszą trójkę, że najważniejszym obowiązkiem lekarza sądowego jest ustalenie dwóch rzeczy istotnych w akcie zgonu: przyczynę śmierci i sposób zadania śmierci.
– Przyczyną śmierci jest etiologiczne specyficzna choroba lub uraz, który rozpoczyna śmiertelny łańcuch zdarzeń – wyrecytował Hirsch. – Zapiszcie to sobie i zapamiętajcie. Niech to będzie odpowiedź na pytanie „co” – co jest tą jedną rzeczą, która rozpoczęła łańcuch zdarzeń zakończony śmiercią. Sposób zadania śmierci to prawno-medyczna klasyfikacja okoliczności, czyli odpowiedź na pytanie „jak”. Możemy podzielić zgony na sześć kategorii: morderstwo, samobójstwo, wypadek, choroba, powikłania i nieznana przyczyna. – Dowiedzieliśmy się, że to, jak doszło do zgonu, miało znaczenie dla wielu instytucji – od firm ubezpieczeniowych aż po prokuraturę okręgową, od policyjnego wydziału zabójstw aż po właściciela mieszkania, w którym przebywał zmarły. Członek działu identyfikacji tak to podsumował podczas mojego pierwszego tygodnia pracy:
– Być może nikt się tobą nie przejmuje za życia, ale wielu ludzi zaczyna się tobą interesować po śmierci.
Zanim dostałam do przeprowadzenia pierwszą samodzielną sekcję zwłok jako asystent lekarza sądowego, przez tydzień obserwowałam starszych kolegów przy pracy. Pierwszego dnia pomogła mi doktor Susan Ely. Była drobną, atrakcyjną kobietą, miała córkę w wieku mojego syna, więc szybko znalazłyśmy ze sobą wspólny język, gdy przebierałyśmy się w szatni i zakładałyśmy siatki na włosy. Zastąpiłam okulary plastikowymi goglami ze szkłami optycznymi, co rozśmieszyło Susan. Powiedziałam jej, że mam podobne zdanie o jej butach na platformach w dyskotekowym stylu.
– Dzięki nim mogę dosięgnąć do stołu sekcyjnego – powiedziała z uśmiechem.
W Norze stawałam raz przy jej stole, raz przy stole Flome’a, żeby obserwować, jak dwoje różnych lekarzy przeprowadza ostatnie i najdokładniejsze badanie, jakiemu poddawany jest człowiek. Autopsja to nie to samo, co sekcje zwłok, które przeprowadzałam na obrzydliwych zajęciach z anatomii podczas studiów medycznych. „Przeprowadzić autopsję” oznacza „zobaczyć na własne oczy” i jej celem jest zbadanie, co w ciele nie zadziałało prawidłowo, a nie nauka anatomii.
Autopsja może trwać od czterdziestu pięciu minut do ponad czterech godzin. Zawsze zaczyna się od dokładnych oględzin zewnętrznych. Nauczyłam się dokumentować każdy element garderoby oraz biżuterii – nie wyłączając metali szlachetnych wbitych w mało reprezentacyjne części ciała. Gdybyście wiedzieli, ile żelastwa noszą w majtkach osoby spotykane na ulicach, pomyślelibyście, że świat jest dziwnym i zabawnym miejscem.
Skoro badanie ciała i wszystkiego, co na nim jest, należy do moich obowiązków, często muszę zaglądać do kieszeni zmarłej osoby i wyjmować z nich całą zawartość – a ludzie, których spotkała gwałtowna śmierć, nierzadko mają przy sobie nielegalnie zdobyte pieniądze. Pewnego razu wyjęłam 12.400 dolarów w studolarowych banknotach. Znam dokładną sumę, ponieważ dokładnie przeliczyłam pieniądze, i to dwa razy. Ilekroć znajdę gotówkę, pokazuję ją technikowi, a jeśli nie ma go w danej chwili w sali sekcyjnej, podnoszę pieniądze i oznajmiam wszystkim: „Mam plik gotówki!”. Ludzie pracujący jako lekarze sądowi tracili pracę, gdy ukradli pieniądze nieboszczykowi, więc standardową procedurą jest teraz głośne obwieszczanie, że znaleziono twardą walutę.
Gdy ciało zostanie pozbawione okrycia zewnętrznego, bardzo dokładnie szukam wszelkich urazów i dokumentuję wszystkie obrażenia. Wyszkolone oko umie zinterpretować siniaki, zadrapania, nacięcia i rany kłute. Jeśli ciało znajduje się w stanie stężenia pośmiertnego, rozwieram palce nieboszczyka, żeby zobaczyć, czy niczego nie ściska w dłoni. W zaciśniętych dłoniach ofiar znajdowałam włosy morderców. Samobójcy, którzy się otruli, czasem trzymają fiolkę po lekach, a narkomani po przedawkowaniu mogą nadal mieć igłę wbitą w rękę.
– Oprócz urazów dokumentujemy również tatuaże, blizny, niezwykłe cechy fizyczne, obrzezanie, amputacje i znamiona – nauczył mnie doktor Flomenbaum przy stole sekcyjnym. Rodziny zmarłych bardzo poważnie traktują pisemny raport z autopsji, więc gdy znajdą jakąś nieścisłość – na przykład gdybym przeoczyła pojedynczą starą bliznę – ważność całego badania może zostać przez nich podważona. Doktor Barbara Sampson, która również szkoliła mnie w pierwszym roku stypendium w Nowym Jorku, ostrzegła mnie, że pozornie nieistotny opis cech charakterystycznych może mieć dużą wartość dla rodziny. Na przykład tatuaże.
Odczułam to na własnej skórze, gdy zadzwoniła do mnie zirytowana pani o imieniu Vera, jak się okazało partnerka ofiary strzelaniny. W swoim raporcie napisałam, że mężczyzna na klatce piersiowej miał wytatuowane słowo „Nera”. Poza tym nie zauważyłam blizny na jego twarzy. Vera sądziła, że przeprowadziłam autopsję nie tego człowieka.
Przeprosiłam ją i zaproponowałam, że wprowadzę poprawki do raportu. Kiedy później przeglądałam zdjęcia, nadal nie mogłam dostrzec żadnej blizny, chociaż skóra wciąż miała naturalny kolor. Być może blizna była ukryta gdzieś w bruździe pomiędzy brwiami lub pod kiełkującym zarostem. Może w pamięci Very wyryła się mocniej niż na ciele. Może miała dla niej jakieś osobiste znaczenie. Może to ona mu ją zrobiła. Zapewne jednak Vera mi nie wierzyła, ponieważ źle odczytałam jej imię z piersi jej chłopaka.
– Nie zaszkodzi być uważnym – doradziła mi doktor Monica Smiddy, inna lekarka z dłuższym stażem. Monica mówiła w charakterystyczny sposób, dziwnie intonowała słowa i miała lekki bostoński akcent. Nauczyła mnie, że mam liczyć palce u rąk i stóp. Jeśli denat stracił opuszek palca podczas zderzenia wózków w supermarkecie, kiedy miał osiem lat, każdy członek rodziny spodziewa się, że ten szczegół zostanie uwzględniony w raporcie, nawet jeśli jest zupełnie nieistotny w procesie wyjaśniania przyczyny śmierci. Jeśli się go pominie, rodzina nie uwierzy w twoje wnioski. Ta sama zasada dotyczy wyrostka – czasem jego obecność lub brak jest ważnym dowodem w identyfikacji zmarłego. Doktor Smiddy poinstruowała mnie, żebym zawsze pobierała próbki z jąder mężczyzn i jajników kobiet „i zawsze – zawsze – licz te organy. Niektórzy mężczyźni mają jedno jądro, niektórzy mają protezy i uwierz mi, żona zauważy, co napisałaś w raporcie. Bądź dokładna i chroń swój tyłek. Opłaca się liczyć do dwóch”.
Dzień po dniu wdrażałam się w rutynę pracy lekarza sądowego – autopsje przez całe rano, potem zebrania i wypełnianie dokumentacji, przerywane i ożywiane sporadycznymi wyjazdami na miejsce zdarzenia lub do sądu. Dopiero po upływie kilku tygodni przestałam się denerwować i zaufałam swoim umiejętnościom, więc mogłam oficjalnie zacząć pracę na stanowisku lekarza sądowego. 6 lipca 2001 roku, po pięciu dniach przyglądania się autopsjom przeprowadzanym przez innych lekarzy, wykonałam swoją pierwszą – i poległam.
Ciąg dalszy w wersji pełnej