- promocja
Ciało obce - ebook
Ciało obce - ebook
Weronika i Miłosz uciekając przed bolesnymi wspomnieniami przeprowadzają się z krakowskiego mieszkania do niespodziewanie odziedziczonego domu na Wzgórzach Dylewskich. W okolicy dochodzi do makabrycznego morderstwa młodej kobiety. Zabójca obnażył ciało, a w gardle ofiary umieścił kamień. Ostatnią osobą, która widziała zamordowaną tuż przed śmiercią był Miłosz. Wkrótce zabitych w ten sam sposób kobiet jest więcej, a na mężczyznę spływają kolejne oskarżenia.
Weronika zaczyna dostrzegać niepokojące zachowanie męża, jednak jest przekonana, że nie byłby w stanie dopuścić się takiego okrucieństwa. Próbując uciec przed rzeczywistością coraz bardziej zatraca się w traumatycznych wydarzeniach z przeszłości. Przypadkiem odkrywa, że wieś skrywa wiele tajemnic, a mieszkańcy Szumów zrobią wszystko, by stare grzechy nie położyły się cieniem na teraźniejszości. Jednak czające się w odmętach umysłów zło przybiera coraz wyraźniejszą formę. Kiedy nie ma już przed nim ucieczki, pozostaje się z nim zmierzyć…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-792-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwa tygodnie wcześniej
Ostre światło drażniło źrenice. Przełknął ślinę, żeby zwilżyć gardło. W podniebienie wbiły się setki igieł. Lampa coraz bardziej raziła w oczy.
– Więc twierdzi pan, że ona tak po prostu wybiegła z auta. W trakcie jazdy wyskoczyła. Dobrze rozumiem? – Krótkie włosy w odcieniu świńskiego blond zalśniły w smudze wylewającej się z przykurzonej żarówki. Policjant stukał grubymi palcami w blat stolika.
– Nie – odpowiedział twardo szczupły brunet. Kłucie w gardle ustępowało z kolejnymi słowami. Głos przestał mu drżeć. – Powiedziałem, że zażądała, żebym się zatrzymał. Zrobiłem to, a ona wysiadła. Pobiegła przed siebie.
– Yhym. – Mundurowy zmrużył oczy. – Proszę mówić dalej.
Mężczyzna prychnął.
– Nie ma żadnego dalej. Odjechałem.
Przenikliwa cisza pulsowała w skroniach. Policjant odezwał się po chwili, zerkając do notesu.
– Taaak. Więc podsumujmy. Zabiera pan atrakcyjną dziewczynę na tak zwanego stopa. Po około dwóch kilometrach, kiedy jedziecie przez pole kukurydzy, pasażerka nagle wymusza zatrzymanie auta. Pan posłusznie wykonuje tę prośbę, a kobieta wysiada i biegnie w nieznanym kierunku, po czym znika z pola widzenia. Pan nie reaguje.
Słowa zapętlały się w głowie.
– Wbiegła w kukurydzę – odpowiedział cicho i przymknął oczy, jakby nagle zdał sobie sprawę, jak absurdalnie to zabrzmiało.
– A pan niewzruszony po prostu odjechał – drążył komisarz.
– Proszę nie manipulować odpowiedziami. Znam swoje prawa. Jeśli dalej będzie pan przeformułowywał moje wypowiedzi, nie będę rozmawiał bez adwokata.
– Ależ proszę się tak nie unosić. Ja po prostu ustalam fakty. To jest moja praca.
– Fakty są takie, że chciałem zrobić przysługę nieznajomej dziewczynie, a teraz jestem ciągany po przesłuchaniach. Obcinacie mi paznokcie, grzebiecie w buzi, traktujecie jak jakiegoś kryminalistę! Nie wiedziałem, że bezinteresowna pomoc w tym kraju jest przestępstwem!
Policjant przymknął oczy, jakby nad czymś się zastanawiał.
– Drogi panie Kornecki, pańska pasażerka została znaleziona martwa. Jej ciało obnażono, a w gardle tkwił kamień o średnicy kilkunastu centymetrów. Był pan ostatnią osobą, z którą widziano denatkę. W tych okolicznościach pana zeznania są jakby – wykrzywił usta w grymasie przypominającym uśmiech – kluczowe.
– Ale ja nic nie wiem! Poza tym, że ta dziewczyna mówiła z taką śpiewną manierą. Nigdy wcześniej jej nie widziałem, mieszkam tu od niedawna.
– A mimo to ochoczo zabrał pan zupełnie obcą kobietę do swojego auta. – Westchnął, jakby się zawahał. – A może liczył pan na coś więcej?
– Jestem żonaty.
Nagle na twarzy komisarza pojawiły się niewidoczne dotąd zmarszczki.
– Może upatrzyłeś sobie, skurwielu, w tej dziewczynie łatwą okazję do skoku w bok. Ona nie chciała, więc wziąłeś sobie siłą to, co w twojej opinii ci się należało – syknął.
– Przecież nie została zgwałcona.
W oczach policjanta błysnęła satysfakcja.
– Ach tak – westchnął zadowolony z siebie i znów zmienił ton głosu. – Skąd pan o tym wie? Przecież nie upubliczniliśmy tej informacji.
Milczenie.
– Nic już nie powiem. Nic nie powiem bez adwokata.
Teraz
Gwałtowny szum poniósł się po salonie. Weronika wciągnęła zapach deszczu do płuc, zamknęła okno i wróciła do czytania.
– Może rozpalę w kominku? Zimno się robi. – Miłosz odstawił kieliszek na podłogę.
– Jak chcesz – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad książki.
Wiedziała, że i tak to niczego nie zmieni. Ściany tego domu nie przyjmowały ciepła, pozostawały zimne i obce.
– Cóż za zdecydowanie. Od razu wiem, co mam robić.
– Ty zawsze wiesz, co masz robić. Niezależnie od tego, co powiem, więc po co mam gimnastykować język?
– Wera, proszę cię, nie zaczynaj.
– Nie zamierzam. Idę spać. – Zatrzasnęła książkę, zapomniawszy zaznaczyć stronę, na której skończyła czytać.
– Myślałem, że posiedzimy razem. Napijemy się, porozmawiamy albo pomilczymy. – Miłosz zakołysał kieliszkiem, jakby wznosił toast.
– Codziennie pijemy wino. Siedzimy. I dalej tkwimy w tym samym punkcie, w którym byliśmy wczoraj i przedwczoraj.
– O co ci znowu chodzi? – Westchnął, siadając na podłodze. Oparł głowę o jej łydkę, a ona instynktownie odsunęła nogę. – Przyjechaliśmy tu po to, by zacząć od nowa. A ty tymczasem koniecznie chcesz grzebać w tym syfie.
– Już o nic. Jeszcze kilka dni temu chodziło mi o prawdę.
– Przecież wiesz wszystko. Nie ma nic więcej. – Przesunął palcem po jej okrągłym znamieniu o nieregularnych kształtach na policzku.
– Masz rację. Nic już nie ma – mruknęła, odsuwając jego rękę. Nienawidziła, kiedy dotykał tego miejsca. Jeszcze kilka lat temu z powodu plamy szpecącej twarz miała ogromne kompleksy. Teraz zaakceptowała pieprzyk, ale wciąż nie lubiła, gdy mąż muskał jego meszkowatą powierzchnię. Zresztą w ogóle nie lubiła już jego dotyku.
Nie czekając na reakcję Miłosza, poszła na górę i opadła na skrzypiące łóżko. Odkąd przyjechała tu niespełna trzy tygodnie wcześniej, nic nie było takie, jak powinno. Ten dom, Miłosz, łóżko – wszystko szorstkie i niedopasowane. Tęskniła za Krakowem. Rozgrzanym słońcem Kazimierzem, rozśpiewanym w smoliste wieczory Rynkiem, szeleszczącymi jesienią Plantami. To wszystko wymienili na jakąś stęchłą plantację lawendy na końcu świata. Miłosz się uparł. Mogli wyjechać gdziekolwiek, ale on zafascynował się tym kawałkiem ziemi przy lesie ze starym domem, który zapisała mu ciotka. Nigdy o niej nie wspominał, nie był nawet na jej pogrzebie. Umierała samotnie w jakimś eleganckim domu starców.
– Śpisz? – Niski głos przecisnął się przez uchylone drzwi.
– Chciałabym – mruknęła z twarzą wciąż przyciśniętą do materaca.
– Wera, musimy trzymać się razem. To się jakoś wyprostuje. Doprowadzimy tu wszystko do ładu – zapewnił ją Miłosz, wchodząc do pokoju. – Co ja mówię. Doprowadzimy nas do ładu i poszukamy bardziej cywilizowanego miejsca. Obiecuję. Ale teraz musimy tu trochę zostać, żeby nie wyglądało, jakbym uciekał.
Gwałtownie usiadła na łóżku, a jasne kosmyki opadły jej na czoło.
– Ciągle tylko obiecujesz! – powiedziała uniesionym głosem. – Ale jeszcze żadna z tych obietnic nie została urzeczywistniona. To miał być klimatyczny domek pod lasem z uprawą lawendy i widokiem na wzgórza, a nie podupadłe gospodarstwo pełne pleśni i brudu poukrywanego po kątach.
– Przesadzasz. Jutro odpalimy piec gazowy i będzie cieplutko. Meble są może trochę podniszczone, ale to wszystko włoska robota. Nie jakaś tam IKEA.
– Wolę IKEĘ.
– A ja wolę, jak nie jesteś malkontentką – odparł z lekką irytacją.
– Trudno o entuzjazm, kiedy mieszkasz w miejscowości, której liczba mieszkańców nie przekracza stu i oni wszyscy mają twojego męża za mordercę.
Miłosz głośno wypuścił powietrze z płuc.
– Kurwa, serio? Przecież odbywaliśmy już tę rozmowę. Przynajmniej kilka razy.
– Żadna z nich niczego nie wniosła.
– Od kiedy karmisz się plotkami?
– Pomyślmy. Może od momentu, kiedy sąsiedzi zaczęli wytykać mnie palcami.
Prychnął.
– Przecież my nie mamy sąsiadów.
– Nie łap mnie za słówka.
– Wera, do cholery! Serio?! A wytykanie palcami w Krakowie ci nie przeszkadzało? Co ja mówię, jakie wytykanie palcami! Tam były pogróżki i obelgi.
– To była zupełnie inna sprawa. Nie mieszaj tych dwóch kwestii.
– Wyjazd był jedyną rozsądną decyzją – powiedział Miłosz z naciskiem. – Przynajmniej na jakiś czas. Dobrze wiesz, że tam ciągle by to wracało. To miejsce pozwoli nam zapomnieć.
Weronika potrząsnęła głową.
– Od tego nie da się uciec. Zresztą nawet nie chcę. To część mojego życia, ślad na wzór pępka, tyle że niewidoczny. Ale to zawsze będzie już ze mną.
– Pieprzysz głupoty. To zmieniona chorobowo tkanka. Trzeba ją wyciąć. Jak nie postawisz kropki, oboje w tym ugrzęźniemy.
Zbliżył i wyciągnął rękę, jakby chciał ją przytulić. Wzdrygnęła się.
– Idę się kąpać – oznajmiła, podnosząc się szybko.
Zanim zdążył zareagować, zniknęła za drzwiami.
Promienie wrześniowego słońca padały na wzgórze purpurowe od lawendy, której gałązki kołysały się łagodnie na wietrze. Weronika otworzyła okno i do środka wdarło się rześkie powietrze. W oddali niósł się śpiew ptaków. Powinna zachwycać się widokiem, majestatycznym, a jednocześnie smutnym, ale zamiast tego czuła rozrastającą się pod żebrami pustkę. Nie wiedziała, czy może ufać Miłoszowi, a przede wszystkim czy może ufać sobie. Myśli krążące jej po głowie wywoływały tęsknotę. Nie za murami i adresem, a za poczuciem przynależności. I ciepłem. Włożyła beżowy golf w drobną jodełkę i wyszła do ogrodu.
– Czołem, szefowo. – Marcin, dozorca, który zarządzał pracą w gospodarstwie, pomachał do niej brudną od smaru rękawiczką.
Bąknęła pod nosem powitanie i skręciła w stronę mieniącego się odcieniami purpury pola. Gdyby przyjechała tutaj na weekend, pokochałaby to miejsce od pierwszego oddechu. Teraz podmuchy przesiąkniętego zapachem wilgotnej ściółki powietrza sączyły się do płuc jak trucizna, która odbierała chęć do życia.
– Za chwilę trzeba będzie zacząć zbiory. – Męski głos wybrzmiał tuż przy niej tak nagle, że aż podskoczyła. Nie zauważyła, że Marcin za nią poszedł.
– Ile to zwykle trwa?
– Dwa, trzy dni i będzie po sprawie. Dziewczyny ze wsi przyjdą, to trochę pomogą. Grosza sobie dorobią, a i wianki z obrywek uplotą. Taka tradycja.
– Uczennice?
– A gdzie tam. Matki, żony, gospodynie. Tu pracy nie ma, to nikt nie wybrzydza, jak jest okazja, żeby trochę zarobić. – Młody mężczyzna podrapał się po rudej, krzywo przystrzyżonej brodzie. – Chociaż teraz to wszystkim się posada w szkole marzy. Dyrektor sekretarki szuka, bo Wanda Ogonowa na emeryturę już rok temu poszła, i każda wiejska dziewucha skrycie marzy, że uda jej się wskoczyć na biurowy etat. Ale ten wymuskany cwaniaczek jakoś się nie kwapi, żeby wakat obsadzić. Pewnie kogoś swojego chce wepchnąć albo… – Skrzywił się. – Zresztą nieważne – dodał.
Weronice wydawało się niedorzeczne to, że posada sekretarki w wiejskiej szkole może być dla kogoś szczytem zawodowych marzeń.
– Dobra praca to połowa życiowego sukcesu – odparła. – W końcu spędzamy w niej tyle czasu. A pan swoją lubi?
– Lubię i nie lubię. – Wzruszył ramionami. – W sumie to trochę nie praca, jakby tu wszystko moje było, a za takim gospodarstwem to tutejsze panny sznurem – zaśmiał się, obnażając żółte zęby, a później dodał: – Odkąd Klemencja zachorowała, sam tu urzęduję i doglądam. Całą emeryturę mi do zarządzania dawała i jeszcze trochę angielskich funtów ze skarpety.
Przez myśl przeszło jej, że Marcin opowiada o tym, żeby wymusić podwyżkę. Postanowiła zapytać Miłosza, ile mu płacą. Była przekonana, że mąż swoim zwyczajem zawzięcie negocjował stawkę, a jeśli go przekona, żeby ją obniżył, może pozbędą się z domu tego faceta. Miała nadzieję, że niska wypłata go zniechęci. Coś jej w nim nie pasowało.
– Będę się zbierać. Chciałam się przejść do sklepu po jabłka do ciasta, a przez las będzie krócej.
– Szarlotkę będzie pani piekła? – W szarych oczach pojawił się błysk.
– Taki był plan, ale jeśli się nie pośpieszę, to mogę się nie wyrobić nawet na jutrzejsze śniadanie. – Weronika roześmiała się sztucznie, krótkim urwanym śmiechem.
– Pani uważa, jak będzie pani przez ten las szła. Teraz czasy niepewne. Tamta dziewczyna, co ją martwą znaleźli, też przez las pewnie iść chciała.
Spojrzała na niego podejrzliwie, jakby w tych słowach spodziewała się zakamuflowanego ataku. Mężczyzna potarł się po siwiejących skroniach, które zupełnie nie pasowały do jego bojówek i glanów.
– Chociaż ja tam plotkom nie wierzę. Miłosz na pewno nie miał z tym nic wspólnego, a ludzie różnie gadają – powiedział cicho, jakby czytał w jej myślach. – Ale gdzieś między nami chodzi ten, co to naprawdę zrobił, więc lepiej uważać, bo licho nie śpi – dodał, wpatrując się w zarys drzew.
– Licho nigdy nie śpi – mruknęła i ruszyła przed siebie.
Wiejski sklep mieścił się w niewielkim kanciastym budynku, przypominającym garaż. Krata z wykwitami rdzy wetknięta w prostokątne okno nie zachęcała do wejścia. Środek nie prezentował się lepiej – skrzynki z owocami ustawiono niedbale pod starą ladą, lodówka pełna była taniego piwa, a pieczywo piętrzyło się na półce tuż obok kasy, chłonąc mikrocząsteczki śliny wszystkich klientów. W klaustrofobicznym wnętrzu tłoczyło się kilka osób.
– Panie Roguszczak, powiedziałam nie. – W głosie czterdziestokilkuletniej ekspedientki wibrowała złość.
– No Zosieńko droga, ulitujże się nad spragnionym. Jak to ksiądz grzmi z ambony? Spragnionych napoić, złociutka. Renta przyjdzie, to wszystko oddam.
– Przyszły już przynajmniej trzy i grosza pan nie oddał. A mnie szef chce z wypłaty potrącać. Mowy nie ma.
– Tym razem oddam. Jak Bozię kocham.
– Pan Bozi nie kochasz, bo jakbyś kochał, to byś pan trzeźwiał chociaż od święta. A jak długo tu pracuję, to na oczy trzeźwego pana nie widziałam.
Po sklepie poniósł się nerwowy szmer.
– Kolejka jest, proszę się odsunąć – dodała twardo ekspedientka.
– Czyli nie? Na kreskę mi pani nie da? – Wciągnął głośno powietrze.
– Już powiedziałam, że nie. A jak pan dalej będzie utrudniał innym klientom zrobienie zakupów, to wezwę policję.
– A niech cię piekło pochłonie! Policją mnie na stare lata straszyć. To mi sklepowa! Szlag niech ją trafi i tę budę też…
Weronika przymknęła oczy, próbując złagodzić przeszywający ból głowy, który niespodziewanie ją zaatakował.
Wcześniej
Rytmiczny stukot cienkich obcasów niósł się pomiędzy eleganckimi blokami, przypominającymi bardziej hotele niż budynki mieszkalne. Chłodny wiatr przyjemnie drażnił policzki. Starsza kobieta z blond lokami opadającymi na czoło wyjęła z kieszeni kardiganu kluczyki. Szczęknięcie automatycznego zamka uzmysłowiło Weronice, że nie ma wiele czasu. Przyśpieszyła kroku i zatrzymała się przed maską białego mercedesa. Kobieta zdążyła odpalić silnik. Spojrzała na nią zaskoczona. Zdziwienie szybko wyparł strach. Szyba po stronie kierowcy powoli się otworzyła.
– Proszę się odsunąć! – wykrzyknęła histerycznie blondynka.
Weronika nawet nie drgnęła.
– Proszę natychmiast odejść. Rozumie pani?
Milczała. Oparła dłonie o zimną maskę samochodu, jakby chciała w ten sposób zakomunikować, że żadna z nich nigdzie się nie ruszy.
– Wezwę policję. Zaraz zadzwonię. Tym razem się nie zawaham.
Kobieta machnęła telefonem na potwierdzenie swoich słów. Czerwone paznokcie błysnęły w ostrym słońcu.
Weronika zaczęła się śmiać. Nieszczerze, jakby chciała coś tym śmiechem zagłuszyć. Blondynka odłożyła telefon i zacisnęła ręce na kierownicy. Powoli ruszyła.
Weronika przez ułamek sekundy walczyła z napierającym na nią ciężarem, ale po chwili odskoczyła.
Teraz
– Je voudrais un kilo de pommes de terre, s’il vous plait.
W sklepie na chwilę zapadła cisza i wszyscy zerknęli na kobietę stojącą przy ladzie. Ekspedientka przez chwilę wpatrywała się w klientkę bez słowa, po czym wzruszyła ramionami.
– Nic nie rozumiem! Ja nie panimaju! – wykrzyknęła, jakby spodziewała się, że w ten sposób wszystko wyjaśni.
– Poprosiła o kilogram ziemniaków – odezwała się Weronika, a kilka osób stojących przed nią w kolejce odwróciło się z ciekawością.
Sklepowa bez słowa zaczęła wrzucać kartofle do foliowego worka.
– Coś jeszcze? – zapytała opryskliwie.
– Chocolat au lait.
– Czekoladę mleczną – mruknęła Weronika, ignorując skierowane w jej stronę spojrzenia.
Kilka minut później zapłaciła za dwa kilogramy jabłek i z ulgą wyszła na zewnątrz.
– Nie szuka pani przypadkiem pracy? – zapytał ktoś za jej plecami.
Odwróciła się ze śmiechem i zmierzyła mężczyznę od stóp do głów. Conversy z poszarzałą podeszwą, dżinsy, tweedowa marynarka. Czterdziestolatek przebrany za nastolatka. Dobrze ubranego nastolatka.
– Raczej nie jestem zainteresowana – rzuciła, ale po chwili ciekawość zwyciężyła. – A co to za praca?
– Szukam kogoś, kto będzie zarządzał szkolnym sekretariatem. Jestem dyrektorem tutejszej podstawówki. Adam Zbrzyzny. – Wyciągnął w jej stronę smukłą dłoń.
– Weronika Kornecka. – Odwzajemniła mocny uścisk.
– To jak będzie? Zechce pani rozważyć moją propozycję? Od roku nie znalazłem nikogo odpowiedniego, aż dzisiaj los zesłał mi panią.
– Proszę mi wierzyć, że nie jestem dobra w zarządzaniu nawet własnym czasem. Moja kandydatura na to stanowisko byłaby nieporozumieniem.
– Nie wierzę. – Przejechał dłonią po zadbanej ciemnej brodzie.
– Lepiej, żeby jednak zaufał pan moim słowom. Tak będzie bezpieczniej dla tutejszego systemu szkolnictwa.
– Lubię ryzyko. A poza tym – wypuścił głośno powietrze z płuc – nie będę owijał w bawełnę. Mamy umowę partnerską ze szkołą w Dijon, a ja nie mówię ani słowa po francusku. Raz w roku gościmy delegację z tamtejszej placówki i wtedy palę się ze wstydu, używając migowego. Pomoc w komunikacji byłaby dla mnie nieocenionym ułatwieniem. I zbawieniem dla zaciskanej z nerwów żuchwy.
– Bilans zysków i strat w ostatecznym rozrachunku i tak wyszedłby na minusie – odparła z lekkim rozbawieniem.
– Sprawdźmy. Jak wspominałem, lubię ryzykować.
Roześmiała się.
– A ja stronię od masochizmu. Trochę się śpieszę, miło było pana poznać.
– Proszę to jeszcze przemyśleć. Nasza szkoła to wbrew stereotypom nie jest zacofana placówka bez perspektyw rozwoju. Mamy fajne możliwości. I świetne dzieciaki.
– Pomyślę – odpowiedziała na odczepnego i ruszyła przed siebie.
Krople deszczu powoli spływały po szybach, łączyły się ze sobą i zamieniały się w splątane rzeki.
– Z cukrem? – Miłosz postawił na dębowym stole kubek z parującą kawą.
– Od dziesięciu lat trudno ci zapamiętać, że nie piję z cukrem? – odparła z irytacją, sięgając do szafki po słodzik.
– Nie czepiaj się słówek, chodziło mi o to chemiczne paskudztwo. Taki skrót myślowy.
– I tak to teraz będzie wyglądało? – spytała, zakładając stopy na krzesło.
– Nie rozumiem.
– Będziemy tak tu siedzieć, pić kawę, rozmawiać o błahych sprawach i czekać na jakiś niezdefiniowany cud, który nada sens naszemu życiu?
– Chcesz znów spróbować?
Weronika nerwowo upiła łyk gorącej kawy. Uczucie palenia rozlało się wzdłuż przełyku.
– Czy ty mnie słuchasz? Mówię zupełnie o czymś innym. Jakie „spróbować”? Dla ciebie to jest i zawsze był jakiś eksperyment? – zaperzyła się, ale zdążyła się opanować i dodała już nieco łagodniej: – Mamy chyba inne rzeczy na głowie. Na przykład proces, który nad tobą wisi.
– Nic nade mną nie wisi – odparł twardo Miłosz. – Przecież wiesz, że nie tknąłem tej dziewczyny.
– Właśnie o to chodzi, że nie wiem.
– Wera, nie zaczynaj. – Westchnął i po chwili zmienił temat. – Muszę wyjechać na dwa, trzy dni do Krakowa. Okazuje się, że potrzebują mojego podpisu w banku.
– Jadę z tobą.
– Wolałbym, żebyś tu została. Ktoś musi tego wszystkiego pilnować. Zresztą dopiero co od tego uciekłaś. Chyba nie jesteś gotowa, by już wracać. Choćby na chwilę.
To prawda. Wścibskie spojrzenia sąsiadów kąsały jak agresywny pies. Na dodatek Kraków pełen był wspomnień, które musiała wyprzeć z pamięci. Przynajmniej do czasu, aż… Nie, nie mogła tak łatwo dać za wygraną. Nie przyzna mu racji.
– Do tej pory nikt nie pilnował tego dobytku i zobacz, lawenda kwitnie, dom stoi, nawet jakiś pies wałęsa się po podwórku – rzuciła. – Ten twój odźwierny z pewnością poradzi sobie bez nadzoru jeszcze kilka dni.
Zignorował jej słowa.
– Postaram się wrócić jak najszybciej, a ty po prostu miej tu na wszystko oko. Marcin ci pomoże.
A więc tak to miało wyglądać – Miłosz będzie wracał do swoich spraw w Krakowie, a ona będzie siedzieć tutaj i pilnować zasranych krzaczków.
– Dostałam pracę – wypaliła, zanim zdążyła się zastanowić.
Popatrzył na nią ze zdumieniem i upił łyk kawy.
– Pracę? Jakieś zdalne zlecenie? Artykuły? Coaching online?
– W sekretariacie.
Omal się nie zakrztusił.
– W jakim znowu sekretariacie?
– Szkolnym.
– Serio jako magister psychologii chcesz parzyć kawę jakiemuś wiejskiemu dyrektorowi?
– Nie praktykuję od dawna. A moje obowiązki w korpo też niewiele miały wspólnego z psychologią.
Nagle rozległ się nieprzyjemny metaliczny dźwięk, jakby ktoś ciągnął łopatę po chodniku.
– Co do jasnej cholery?! – Miłosz zerwał się z krzesła i podbiegł do okna balkonowego. Rozsunął zasłonę i spojrzał na wąski prześwit między brązową ramą okienną a szybą. – Nie zamknęłaś na noc? A ja głupi myślałem, że te okna są tak nieszczelne i stąd te przeciągi. Już nawet rozważałem wymianę.
Weronika potrząsnęła przecząco głową.
– Nawet ich nie dotknęłam. Nie zostawiłabym otwartych okien w taką ulewę. Nienawidzę wilgoci w domu. Po tylu latach przynajmniej to mógłbyś o mnie wiedzieć.
Miłosz zmrużył oczy i mruknął, jakby nie dosłyszał jej słów:
– Kurwa, ja też ich nie otwierałem. Duchy czy co?
Prychnęła.
– Może się rozsunęły od przeciągu. Ten dom tylko dobrze wygląda z wierzchu, w środku wszystko jest spróchniałe.
– Tyle czasu nikt go nie używał, więc nic dziwnego. Może rzeczywiście to okno nie trzyma. Poproszę Marcina, żeby sprawdził.
Kiedy pchnął drzwi balkonowe, do środka wlał się strumień lodowatego, przesiąkniętego wodą powietrza.
– Dzień dobry. – Usłyszeli znienacka i oboje aż podskoczyli.
W progu stał Marcin.
– Skradasz się? – zapytał półżartem Miłosz.
– Porządkuję. Po zbiorach zawsze jest coś innego do roboty – odparł mężczyzna i wyszedł bez słowa.
– Ten chłopak ma jakieś zdolności telepatyczne. Jest pod ręką, kiedy tylko o nim pomyślę.
– Ile mu właściwie płacimy? – spytała Weronika.
– Sporo. Może dlatego tak się stara.
– Sporo to ile?
– Kilka razy tyle, ile ty zarobisz, parząc kawę jakiemuś dyrektorzynie od siedmiu boleści.
– Musisz być złośliwy?
– Przepraszam, po prostu nie chcę, żebyś robiła coś, co jest poniżej twoich kompetencji. Zresztą myślałem, że zimę poświęcisz na to, żeby przygotować obiekt do sezonu turystycznego. Mieliśmy zrobić tu jakiś punkt gastronomiczny, żywe muzeum.
Rzeczywiście przed przyjazdem snuli plany, chcieli zrobić tu małą Prowansję, ale teraz, kiedy już zamieszkali w gospodarstwie, Weronika przestała wierzyć w sens tego pomysłu. Śmierć dziewczyny w lesie i niejasne powiązanie Miłosza z tą sprawą położyło się cieniem na miejscu, które miało się stać ich nowym domem.
Echo kroków niosło się wzdłuż długiego korytarza. Powietrze pachniało płynem do mycia podłóg. Pchnęła uchylone drzwi.
– Można?
Adam Zbrzyzny podniósł wzrok znad laptopa. Omiótł ją chłodnym spojrzeniem, które po chwili złagodniało.
– Ach, to pani. Proszę.
Zatrzasnął komputer i wpatrywał się w nią wyczekująco.
– Pańska propozycja jest nadal aktualna? – spytała.
Zawahał się.
– Tak, tak. Znaczy wstępnie kogoś wybrałem na wypadek, gdyby pani się nie zdecydowała. Dłużej nie dam rady pracować w tym bałaganie. – Wskazał podbródkiem na piętrzące się na biurku papiery. – Ale nie padły jeszcze żadne deklaracje z mojej strony, bo jednak liczyłem, że może się uda. – Mrugnął porozumiewawczo.
Wiedziała, że kłamie po to, żeby szybciej podjęła decyzję. Położyła na biurku kartkę A4 w mokrej od deszczu koszulce.
– Moje CV.
Przebiegł wzrokiem po jednostronicowym dokumencie.
– Psychologia? A może chciałaby pani część etatu w naszym szkolnym gabinecie, żeby nie wypaść z obiegu?
– Od dawna nie praktykuję.
– W takim razie proponuję podział: połowa etatu sekretariat, połowa biblioteka. Tak, żeby pani się nie znudziła tymi pieczątkami, świadectwami i legitymacjami. Zresztą samej pracy administracyjnej aż na czterdzieści godzin się nie uzbiera.
– Świetnie, od kiedy mogę zacząć?
Uśmiechnął się szeroko.
– Właściwie od zaraz. Rok szkolny już trwa, a ja sam walczę z biurowymi zawiłościami. To dla mnie tortura.
– W takim razie będę jutro rano. O której zaczynamy. Ósma?
Zmarszczył nos.
– Siódma trzydzieści, jeśli da pani radę. Proszę od razu jutro rano do kadr podrzucić świadectwa pracy i inne papierki, żeby dziewczyny mogły wyliczyć urlop i załatwić inne formalności.
– Postaram się.
Gorączkowo próbowała sobie przypomnieć, gdzie po przeprowadzce wrzuciła teczkę z dokumentami.
– No to świetnie. Bardzo się cieszę, że się pani zdecydowała – powiedział dyrektor, po czym jego wzrok znów padł na jej CV. Zawahał się. – Pewnie ta praca jest poniżej pani kompetencji – dodał po chwili – ale wierzę, że mimo to będzie pani miała z niej sporo satysfakcji. Jesteśmy naprawdę fajną, nowoczesną placówką. – Wyciągnął do niej rękę. – Witam na pokładzie.
Odwzajemniła uścisk. Miał przyjemnie ciepłą dłoń.
Wbrew temu, co mówił Miłosz, poczuła, że to dobra decyzja. Lekkim krokiem wyszła ze szkoły i wystawiła twarz na wiatr, który chłodził policzki. Przestało padać i zza chmur nieśmiało wyglądało słońce. Przeszła na drugą stronę ulicy, szukając w torebce kluczyków do auta.
– Pani Weronika Kornecka? – Męski głos przedarł się przez miarowy warkot samochodowego silnika.
Odwróciła się. Przez uchylone okno srebrnej astry wychylał się blondyn z wyraźną nadwagą. Kojarzyła go.
– To ja, a o co chodzi?
– Chcielibyśmy porozmawiać z pani mężem.
– To będzie trudne, bo wyjechał.
– Na długo?
– Dwa, trzy dni. Jutro, najpóźniej w piątek powinien wrócić.
Facet zanotował coś w notesie.
– Gdzie teraz przebywa?
– W Krakowie.
– Ktoś może to potwierdzić?
– Nie wiem, pewnie tak. Ale o co chodzi? Coś się stało?
– Proszę o podanie adresu, pod którym mąż teraz przebywa.
– Nie rozumiem, po co to panu.
– Pani tu nie jest od rozumienia. – Zapowietrzył się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. – Proszę podać adres. To nie jest dobry moment na dyskusje.
Weronika nie miała pojęcia, o co chodzi policjantowi, ale ton jego głosu nie wskazywał na nic dobrego. Wzięła głęboki oddech i powoli podyktowała ulicę i numer.
Wbiegła do domu, po raz kolejny wybierając numer Miłosza. Bezskutecznie. Po drugiej stronie słyszała tylko urwany rytmiczny sygnał.
– Kurwa, odbieraj no!
Do salonu wszedł Marcin w brudnych kaloszach, które zostawiały na podłodze błotniste ślady.
– Serwus, szefowo. Jaka stawka dla dziewczyn na jutro?
Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Dopiero po chwili do niej dotarło, że mówi o zbiorach lawendy.
– Nie wiem, niech będzie jakaś standardowa. Taka jak zawsze.
– Trzy dychy za godzinę mogą być?
– Mogą. Była tu policja?
– Ano była, Miłosza szukali.
Weronika poczuła nagły ucisk w skroniach.
– Dlaczego nic nie powiedziałeś?
– Najpierw chciałem pracownicze kwestie omówić. Biznes jest biznes. Zresztą co w tym dziwnego? Po całej wsi przecież się kręcą. Pewnie w związku z tym zabójstwem.
– Zabójstwem? Tamtej dziewczyny w lesie? – Próbowała zapanować nad oddechem, nie chciała, by zdradził jej zdenerwowanie.
Marcin wolno pokręcił głową.
– Nie, dzisiaj kolejna rano za przystankiem rozebrana leżała. Tam obok Zapiecka. Przy tym przystanku, co pośrodku niczego jest.
Zamrugała. Chwilę zajęło, zanim dotarły do niej jego słowa. Przerażona podniosła dłoń do ust.
– Kiedy ją znaleźli? – wyszeptała.
– No mówię przecież, że dzisiaj nad ranem leżała. Cała wieś już wie. Nie słyszała pani o tym? Ludziom w głowach się zupełnie przewraca. Kiedyś to była spokojna miejscowość, można się tu było ukryć przed światem, a dzisiaj za chwilę strach będzie z domu wychodzić. No i zaraz na ustach wszystkich będziemy. – Machnął ręką z rezygnacją i niespodziewanie zmienił temat: – Wszystko sprzedajemy do tej firmy, co robi olejki, czy coś zostawiamy na użytek własny?
– Oddajemy – bąknęła, chociaż myślami była zupełnie gdzieś indziej.
Po raz kolejny wybrała numer Miłosza. Bez skutku. Czy naprawdę miał coś wspólnego ze śmiercią tych dziewczyn? Dlatego wyjechał akurat teraz? Tuż po drugim zabójstwie…? Pytania wydawały się niedorzeczne, a mimo tego wciąż wybrzmiewały w jej głowie jak natrętna ścieżka dźwiękowa ostatnio obejrzanego filmu. Przecież to jej mąż. Znała go od lat. Jak mogła go podejrzewać o takie okropności?
Weszła do salonu i aż się wzdrygnęła. Było tu jeszcze mniej przytulnie niż zwykle. Stare eleganckie meble, ciężkie zasłony, zapach stęchlizny pomieszany ze słodką wonią odświeżacza powietrza. I ten obrzydliwy miecz grunwaldzki wiszący na ścianie, pozostałość po poprzedniej właścicielce. Miłosz się uparł, by go zostawić, bo choć to replika, podobno sporo kosztował. Nie znosiła go. Wyjazd tutaj był jedną z gorszych decyzji w ich wspólnym życiu. Właściwie to była decyzja Miłosza, ona chciała jedynie uciec. Nie potrafiła już żyć w Krakowie. Nie po tym wszystkim, a on przekonywał ją, że Góra Dylewska to najbardziej malowniczy skrawek kraju i Lawendowe Wzgórze stanie się popularnym miejscem wypoczynku w stylu slow. Że stworzą coś nowego. Przyjechała tu pierwszy raz miesiąc przed przeprowadzką. Na chwilę, jak turystyka. Wtedy słowa męża wciąż brzmiały prawdziwie. Dopiero potem, gdy już tu zamieszkali, to miejsce nagle jakby wypłowiało, straciło kolor. Malownicza mazurska Prowansja okazała się podupadającą plantacją lawendy na uboczu, a urocza retro willa ciotki śmierdzącym stęchlizną zimnym domem, wymagającym remontu. Miłosz był przekonany, że ten spadek to znak od losu, żeby zacząć od nowa. Nie podzielała jego entuzjazmu.
Ból głowy eksplodował znienacka, zagłuszając wszystkie myśli. Weronika wyjęła blister Maxaltu z torebki, wyłuskała z niego dwie tabletki, popiła je resztą zimnej kawy i zasnęła płytkim snem na sofie.
– Dlaczego im powiedziałaś, że wyjechałem?
Otworzyła gwałtownie oczy. Przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, co to za miejsce. W skroniach wciąż pulsował ból. Mocny ucisk na ramieniu i ciepły, przyśpieszony oddech na policzku szybko przywróciły jej pamięć.
– Dlaczego powiedziałaś, że wyjechałem? – powtórzył, zaciskając ze zdenerwowania zęby.
– Przecież wyjechałeś. O co ci chodzi?
– Kurwa, Wera, czy ty jesteś poważna? Dla nich to kolejny zasrany argument, że mogłem mieć z tym coś wspólnego. Jeszcze podałaś im nasz krakowski adres!
Nie rozumiała, co w tym niewłaściwego.
– Chyba lepiej, że cię tu nie było, gdy znaleziono zwłoki, prawda? Bo inaczej byłbyś bardziej podejrzany. Zresztą wtedy jeszcze nie wiedziałam o kolejnym ciele. Dopiero później Marcin mi powiedział…
Wciąż leżała pod kocem, mimo że ubrania przykleiły się do lepkiej od potu skóry. Jakby ten bezruch miał odwrócić uwagę męża.
– Przecież gdybyś poświadczyła, że byłem w domu, to dałabyś mi alibi! – wybuchnął. – Nie rozumiesz? Musisz zmienić zeznania. W Krakowie nikt mnie nie widział, nikt tego nie poświadczy, więc jestem udupiony. Powiesz, że się pokłóciliśmy, chciałaś zrobić mi na złość i specjalnie powiedziałaś, że wyjechałem, a tak naprawdę cały czas byłem w domu.
Patrzyła na niego półprzytomnie.
– Chyba żartujesz? – odezwała się w końcu. – Nie ma mowy, to bez sensu. Ktoś cię musiał widzieć w Krakowie. Ktokolwiek. Albo jakieś kamery monitoringu.
Miłosz oddychał ciężko.
– W takim razie Marcin zezna, że po kłótni z tobą miałem jechać do Krakowa, ale byłem zdenerwowany i spałem u niego. Dogadamy się – mruknął bardziej do siebie niż do niej.
– Co ty wygadujesz? Nie słyszysz, jak irracjonalnie to brzmi?
– Wyjechałem od niego dopiero w południe i cały dzień włóczyłem się po tutejszych szlakach pieszych, żeby sobie to poukładać, bo zażądałaś rozwodu. Nie chcesz tu ze mną mieszkać. Tęsknisz za miastem – snuł dalej swoją opowieść.
Przerażała ją lekkość, z jaką wymyślał swoje alibi.
– Gdzie byłeś? – Wstała gwałtownie i gdy koc zsunął się na podłogę, zimny strumień powietrza wdarł się pod jej ubranie. Zadrżała. – Dlaczego nie możesz powiedzieć policji, gdzie naprawdę byłeś?
– W Krakowie, przecież wiesz.
– Miałeś jechać do banku, tam na pewno ktoś to poświadczy. Zresztą przecież podpisywałeś dokumenty. Na nich musi być data.
Potrząsnął głową.
– Niczego nie załatwiłem. Rano Marcin zadzwonił i powiedział, co tu się znowu odpierdoliło, więc od razu ruszyłem w trasę.
– O której?
– Nie wiem, ósma, może po ósmej. A jakie to ma znaczenie?
Skąd, do cholery, tak szybko Marcin wiedział o morderstwie? I dlaczego od razu zadzwonił do Miłosza? W co oni pogrywali?
– Po co wracałeś? Im dalej byłeś od tego miejsca, tym lepiej dla ciebie.
– Niby tak, ale… – zawahał się i spojrzał na nią łagodnie. – Przestraszyłem się, że coś ci może grozić. Wróciłem dla ciebie, a teraz tylko mam problemy, bo nie chcesz mi pomóc. Ja zawsze stałem za tobą murem. Nawet kiedy wszyscy w ciebie zwątpili.
Ciąg dalszy w wersji pełnej