Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Cicha lokatorka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cicha lokatorka - ebook

Trzymający w napięciu thriller o seryjnym mordercy, opowiadany przez najbliższe mu osoby: jego trzynastoletnią córkę, dziewczynę i jedyną ofiarę, którą oszczędził.
Aidan Thomas to ciężko pracujący, rodzinny i szanowany członek lokalnej społeczności. Mieszka w małym miasteczku na północy stanu Nowy Jork i znany jest z tego, że zawsze wyciąga pomocną dłoń. Ale Aidan to porywacz i seryjny morderca. Zamordował osiem kobiet, a dziewiąta, Rachel, czeka na śmierć w przydomowej szopie.
Kiedy umiera żona Aidana, on i jego trzynastoletnia córka Cecilia są zmuszeni się przeprowadzić. Aidan nie ma innego wyjścia, jak tylko zabrać ze sobą Rachel i przedstawić ją Cecilii jako „przyjaciółkę rodziny”, która potrzebuje noclegu. Mężczyzna zakłada, że Rachel po pięciu latach niewoli będzie zbyt zmanipulowana, by uciec. Nie docenia jednak kobiety, która wciąż ma w sobie wolę walki, a w Cecilii widzi potencjalną sojuszniczkę i szansę na przetrwanie. A kiedy Emily, właścicielka lokalnej restauracji, zakochuje się w przystojnym wdowcu, zostaje wciągnięta w orbitę Rachel i Cecilii, niebezpiecznie zbliżając się do odkrycia sekretu Aidana.
To nie tylko wciągający thriller, ale też wnikliwe studium traumy, przetrwania i władzy.
Kryminalna książka roku 2023 zdaniem „New York Timesa”.
Clémence Michallon od razu napisała klasyk. Cicha lokatorka to projekt odważny, brawurowy i w pełni satysfakcjonujący. Któż przy zdrowych zmysłach podjąłby się napisania powieści w pierwszej, drugiej i trzeciej osobie? A Michallon tego dokonała.
James Patterson
Pełna napięcia opowieść o kobietach – tych, które nie rozpoznały zła, które czaiło się tuż obok, tych, które próbowały zło udobruchać lub z nim walczyć, ale mimo to zginęły, i tych, które mogły przetrwać. Niezapomniana lektura.
Alafair Burke, autorka Dziewczyny, która zniknęła
Cicha lokatorka to literacki koń trojański. Niebezpieczny mężczyzna i jego niewybaczalne zbrodnie są w pozornym centrum, ale w sprawnych rękach Michallon powieść szybko okazuje się historią kobiecej siły, przebiegłości, głębi i mocy.
Megan Abbott, autorka Końca wszystkiego
Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-13-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ko­bieta w szo­pie

Lu­bisz my­śleć, że każda ko­bieta ma ko­goś ta­kiego, a on aku­rat jest twój.

Tak jest ła­twiej. Kiedy nikt nie jest wolny. W twoim świe­cie nie ma już miej­sca dla tych, które wciąż są na ze­wnątrz. Nie ma sym­pa­tii dla wia­tru w ich wło­sach, cier­pli­wo­ści dla słońca ogrze­wa­ją­cego ich skórę.

Przy­cho­dzi w nocy. Otwiera drzwi. Szura bu­tami po ze­schłych li­ściach. Za­trza­skuje drzwi za sobą i z po­wro­tem prze­suwa ry­giel.

Męż­czy­zna – młody, silny, dba­jący o wy­gląd. Wra­casz pa­mię­cią do dnia, kiedy się po­zna­li­ście, do tego krót­kiego mo­mentu, za­nim ujaw­nił swoją praw­dziwą na­turę, i wi­dzisz fa­ceta, który ma do­bre kon­takty z są­sia­dami. Za­wsze na czas wy­nosi śmieci do re­cy­klingu. Kiedy ro­dziło się jego dziecko, był na sali po­ro­do­wej, gwa­rant bez­pie­czeń­stwa w ob­li­czu wszel­kiego zła tego świata. Matki wi­dzą go w ko­lejce w spo­żyw­czym i od­dają w jego ręce swoje małe dzieci: „Czy może pan ją chwilę po­trzy­mać? Za­po­mnia­łam o mleku, za se­kundę wra­cam”.

A te­raz jest tu­taj. Te­raz jest twój.

Wszystko dzieje się we­dług okre­ślo­nego po­rządku.

Zerka na cie­bie, jakby prze­pro­wa­dzał in­wen­ta­ry­za­cję. Je­steś tu­taj. Dwie ręce, dwie nogi, tu­łów, głowa.

Po­tem wzdy­cha. Mię­śnie jego ple­ców roz­luź­niają się, gdy przy­go­to­wuje się do wa­szej wspól­nej chwili. Po­chyla się, by do­sto­so­wać ogrze­wa­nie albo wia­trak, w za­leż­no­ści od pory roku.

Wy­cią­gasz rękę i do­sta­jesz pla­sti­kowe pu­dełko. Para unosi się z la­sa­gne, za­pie­kanki z mię­sem mie­lo­nym, ma­ka­ronu z tuń­czy­kiem, cze­go­kol­wiek, co aku­rat przy­niósł. Go­rące je­dze­nie two­rzy pę­che­rze na twoim pod­nie­bie­niu.

Po­daje ci wodę. Tylko w ma­nierce, ni­gdy w szkle. W ni­czym, co mo­głoby się stłuc i mieć ostre kra­wę­dzie. Zimna ciecz prze­szywa twoje zęby ni­czym prąd. Ale pi­jesz, bo czas na pi­cie jest wła­śnie te­raz. W ustach zo­staje ci me­ta­liczny po­smak.

Po­daje ci wia­dro i ro­bisz to, co mu­sisz. Prze­sta­łaś się wsty­dzić dawno temu.

Bie­rze twoje od­chody i na chwilę cię zo­sta­wia. Sły­szysz go za ścianą: ci­che stą­pa­nie bu­tów po ziemi, roz­prysk z węża ogro­do­wego. Kiedy wraca, wia­dro jest czy­ste i wy­peł­nione wodą z my­dłem.

Ob­ser­wuje cię, kiedy się my­jesz. Twoje ciało zna jedną hie­rar­chię – ty je­steś jego lo­ka­torką, a on wła­ści­cie­lem. Prze­ka­zuje ci przy­bory: kostkę my­dła, pla­sti­kowy grze­bień, szczo­teczkę do zę­bów, małą tubkę pa­sty. Raz w mie­siącu szam­pon na wszy. Twoje ciało to wieczne źró­dło po­ten­cjal­nych kło­po­tów, a on dusi każdy z nich w za­rodku. Raz na trzy ty­go­dnie wyj­muje ob­ci­nacz do pa­znokci z tyl­nej kie­szeni spodni. Czeka, aż przy­wró­cisz swoje dło­nie do względ­nego po­rządku, a po­tem za­biera ob­ci­nacz. Za­wsze go za­biera. Tak jest od lat.

Wkła­dasz z po­wro­tem ubra­nia. Wy­daje ci się to bez­sen­sowne, bio­rąc pod uwagę to, co na­stąpi za chwilę, ale on tak za­de­cy­do­wał. Do­my­ślasz się, że je­śli zro­bisz to sama, wszystko ze­psu­jesz. To on musi roz­pi­nać su­waki i gu­ziki, zdzie­rać war­stwę po war­stwie.

Geo­gra­fia jego ciała: coś, czego nie chcia­łaś się uczyć, ale i tak się na­uczy­łaś. Pie­przyk na ra­mie­niu. Pa­sek wło­sów bie­gnący w dół brzu­cha. Jego dło­nie, silny uchwyt pal­ców. Na­cisk roz­grza­nej ręki na twoją szyję.

W trak­cie ni­gdy na cie­bie nie pa­trzy. Tu nie cho­dzi o cie­bie. Cho­dzi o wszyst­kie ko­biety i wszyst­kie dziew­częta. Cho­dzi o niego i o wszystko, co go­tuje mu się w gło­wie.

Kiedy na­stę­puje ko­niec, ni­gdy się nie ociąga. Jest męż­czy­zną, który żyje na ze­wnątrz, ma różne obo­wiązki. Ro­dzina, go­spo­dar­stwo. Spraw­dzić pracę do­mową. Obej­rzeć film. Uszczę­śli­wić żonę i przy­tu­lić córkę. Na li­ście rze­czy do zro­bie­nia jest wiele punk­tów do­ma­ga­ją­cych się, by je od­ha­czyć – wszyst­kie istot­niej­sze niż ty i twoja ża­ło­sna eg­zy­sten­cja.

Z wy­jąt­kiem tej nocy.

Dzi­siaj wszystko się zmie­nia.

Tej nocy wi­dzisz, jak męż­czy­zna – ten bar­dzo ostrożny męż­czy­zna, któ­rego każdy ruch jest wy­kal­ku­lo­wany – ła­mie wła­sne za­sady.

Pod­nosi się i siada, pod­pie­ra­jąc się rę­koma na drew­nia­nej pod­ło­dze. Ja­kimś cu­dem w jego pal­cach nie ma żad­nych drzazg. Za­pina pa­sek pod pęp­kiem, przy­ci­ska­jąc me­tal sprzączki do twar­dej skóry pod­brzu­sza.

– Po­słu­chaj – mówi.

Coś się w to­bie wy­ostrza, zmu­szasz się do cał­ko­wi­tego sku­pie­nia.

– Je­steś tu­taj już wy­star­cza­jąco długo.

Przy­glą­dasz się jego twa­rzy. Nic. Jest ma­ło­mów­nym czło­wie­kiem, a z jego miny rzadko da się coś wy­czy­tać.

– Co masz na my­śli? – py­tasz.

Wkłada z po­wro­tem bluzę z po­laru, za­pina pod samą szyję.

– Mu­szę się prze­nieść – rzuca.

Znów mu­sisz spy­tać:

– Co ta­kiego?

Żyła pul­suje mu na skroni. Zi­ry­to­wa­łaś go.

– Do no­wego domu.

– Dla­czego?

Marsz­czy brwi. Otwiera usta, jakby za­mie­rzał coś po­wie­dzieć, po czym się roz­my­śla.

Nie dzi­siaj.

Ścią­gasz na sie­bie jego wzrok, kiedy wy­cho­dzi. Chcesz, żeby upa­jał się twoją kon­ster­na­cją, wszyst­kimi py­ta­niami, na które nie od­po­wie­dział. Chcesz, żeby od­czu­wał sa­tys­fak­cję, zo­sta­wia­jąc cię w za­wie­sze­niu.

Pierw­sza za­sada prze­trwa­nia w tej szo­pie brzmi: on za­wsze wy­grywa. Prze­strze­gasz jej od pię­ciu lat.2

Emily

Nie mam po­ję­cia, czy Aidan Tho­mas wie, jak się na­zy­wam. Je­śli nie, nie mia­ła­bym mu tego za złe. Ma waż­niej­sze rze­czy do za­pa­mię­ta­nia niż imię dziew­czyny, która dwa razy w ty­go­dniu na­lewa mu cherry coke.

Aidan Tho­mas nie pije al­ko­holu. Piękny męż­czy­zna, który stroni od pro­cen­tów, może być dla bar­manki nie lada pro­ble­mem, ale to nie al­ko­hol kręci mnie w tej pracy; to lu­dzie sia­da­jący przy ba­rze i od­da­jący się pod moją opiekę na go­dzinę czy dwie.

Aidan Tho­mas nie czuje się w ta­kiej sy­tu­acji zbyt kom­for­towo. Jest ni­czym je­leń na po­bo­czu, cze­ka­jący, aż go mi­niesz, go­tów czmych­nąć, je­śli oka­żesz mu zbyt duże za­in­te­re­so­wa­nie. Po­zwa­lam więc, by to on przy­cho­dził do mnie. Wtorki i czwartki. W mo­rzu sta­łych by­wal­ców jest je­dy­nym, któ­rego chcę zo­ba­czyć.

Dzi­siaj jest wto­rek.

O siód­mej za­czy­nam zer­kać w stronę wej­ścia. Jed­nym okiem pil­nuję jego, a dru­gim kuchni: głów­nej kel­nerki, kel­nera po­da­ją­cego wino, szefa kuchni, który jest strasz­nym zła­ma­sem. Ręce po­ru­szają mi się na au­to­pi­lo­cie. Je­den si­de­car, je­den sprite, je­den jack z colą. Otwie­rają się drzwi – to nie on. To ko­bieta z czte­ro­oso­bo­wego sto­lika przy wej­ściu, która wy­szła na chwilę, by prze­sta­wić sa­mo­chód. Je­den bit­ters z wodą ga­zo­waną. Nowa słomka dla dzie­ciaka w głębi sali. In­for­ma­cja od głów­nej kel­nerki: tym z czte­ro­oso­bo­wego sto­lika nie sma­ko­wał ma­ka­ron. Był za zimny albo zbyt mdły – nie jest do końca ja­sne, o co mają pre­ten­sje, ale Cora nie za­mie­rza tra­cić na­piwku dla­tego, że kuch­nia nie po­trafi do­sta­tecz­nie pod­grzać je­dze­nia. Udo­bru­chać Corę. Po­wie­dzieć jej, żeby ka­zała ku­cha­rzom przy­go­to­wać ma­ka­ron od nowa, z ja­kimś dar­mo­wym do­dat­kiem w ra­mach prze­pro­sin. Albo po­le­cić So­phie, na­szej cu­kier­niczce, by przy­go­to­wała ja­kiś de­ser, je­śli ci ze sto­lika wy­glą­dają na ła­su­chów. Co­kol­wiek, by­leby za­mknąć im usta.

Re­stau­ra­cja jest czarną dziurą ludz­kich po­trzeb, po­two­rem nie do okieł­zna­nia. Oj­ciec ni­gdy nie za­py­tał mnie o zda­nie, po pro­stu za­ło­żył, że zajmę jego miej­sce. A po­tem wziął i umarł, bo tak wła­śnie bywa z sze­fami kuchni – funk­cjo­nują w wiel­kiej kuli ognia i cha­osu, aż wresz­cie zo­sta­wiają cię samą na po­bo­jo­wi­sku.

Przy­ci­skam palce do skroni, pró­bu­jąc ode­przeć falę lęku. Może to po­goda: jest pierw­szy ty­dzień paź­dzier­nika, wciąż wcze­sna je­sień, ale dni ro­bią się co­raz krót­sze, po­wie­trze chłod­niej­sze. Może cho­dzi o coś in­nego. Ale dziś wie­czo­rem czuję się winna za każdą po­rażkę.

Drzwi się otwie­rają.

To on.

Coś się we mnie roz­ja­śnia. Kipi we mnie ra­dość, za sprawą któ­rej czuję się mała, tro­chę nie­przy­zwo­ita, nie­wy­klu­czone, że nieco głu­pia; ale to naj­przy­jem­niej­sze do­zna­nie, ja­kie może za­ofe­ro­wać praca w re­stau­ra­cji, i pod­daję się mu. Dwa razy w ty­go­dniu.

Aidan Tho­mas siada w mil­cze­niu przy ba­rze. Nie roz­ma­wiamy ze sobą poza wy­mianą zwy­kłych uprzej­mo­ści. To ta­niec, a my znamy na­sze ru­chy na pa­mięć. Szklanka, kostki lodu, pi­sto­let do na­le­wa­nia na­po­jów, pa­pie­rowa pod­kładka z na­pi­sem „Aman­dine”, wy­ko­na­nym ozdobną kur­sywą. Jedna cherry coke. Je­den za­do­wo­lony klient.

– Dzię­kuję.

Uśmie­cham się prze­lot­nie i zaj­muję ręce czymś in­nym. Mię­dzy ko­lej­nymi za­da­niami – umy­ciem sha­kera, uzu­peł­nie­niem sło­ików z oliw­kami i pla­ster­kami cy­tryny – rzu­cam mu ukrad­kowe spoj­rze­nia. Jest jak wiersz, który znam na pa­mięć i który ni­gdy mi się nie nu­dzi: nie­bie­skie oczy, ciem­no­blond włosy, schludny za­rost. Zmarszczki pod oczami, bo swoje prze­żył. Bo ko­chał i ko­goś stra­cił. I dło­nie: jedna spo­czy­wa­jąca na kon­tu­arze, druga trzy­ma­jąca szklankę. Spo­kojne. Silne. Dło­nie, które opo­wia­dają hi­sto­rię.

– Emily. – Cora na­chyla się nad ba­rem.

– Co znowu?

– Nick uważa, że mu­simy wy­rzu­cić po­lę­dwicę wo­łową.

Tłu­mię wes­tchnie­nie. Na­pady zło­ści Nicka nie są winą Cory.

– A dla­czego mu­simy to zro­bić?

– Mówi, że jest źle po­kro­jona i czas go­to­wa­nia jest nie­pra­wi­dłowy.

Od­ry­wam oczy od Aidana, by spoj­rzeć na Corę.

– Nie twier­dzę, że ma ra­cję – do­daje. – Po pro­stu... ka­zał ci po­wie­dzieć.

Kie­dy­kol­wiek in­dziej wy­szła­bym zza baru i sama sta­wiła czoło Nic­kowi. Ale nie po­zwolę so­bie ode­brać tych paru chwil.

– Prze­każ mu, że przy­ję­łam do wia­do­mo­ści.

Cora czeka na dal­szy ciąg. Wie rów­nie do­brze jak ja, że nie da się spła­wić Nicka sło­wami „przy­jęte do wia­do­mo­ści”.

– Po­wiedz, że je­śli do­sta­niemy ja­kie­kol­wiek skargi na po­lę­dwicę wo­łową, zajmę się tym oso­bi­ście. Obie­cuję. We­zmę na sie­bie całą winę. Po­lę­dwi­ca­gate sta­nie się czę­ścią mo­jej spu­ści­zny. Prze­każ mu, że wszy­scy dzi­siaj za­chwy­cają się kuch­nią. I że za­miast mar­twić się ja­ko­ścią wo­ło­winy, po­wi­nien się sku­pić na prze­ka­zy­wa­niu dań na salę, skoro jego pra­cow­nicy wy­dają zimne je­dze­nie.

Cora unosi dło­nie z bez­gło­śnym „do­brze już, do­brze” i wraca na za­ple­cze. Tym ra­zem po­zwa­lam so­bie na wes­tchnię­cie. Za­mie­rzam się już za­jąć kil­koma kie­lisz­kami do mar­tini, które cze­kają na wy­po­le­ro­wa­nie, kiedy czuję na so­bie spoj­rze­nie.

Aidan.

Pa­trzy na mnie zza baru, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie.

– Po­lę­dwi­ca­gate, hm?

Cho­lera. Wszystko sły­szał.

– Prze­pra­szam za to. – Zmu­szam się do śmie­chu.

Kręci głową i bie­rze łyk cherry coke.

– Nie masz za co prze­pra­szać.

Od­wza­jem­niam uśmiech i tym ra­zem na se­rio kon­cen­truję się na kie­lisz­kach do mar­tini. Ką­tem oka wi­dzę, jak Aidan koń­czy na­pój. Wra­camy do ty­po­wej cho­re­ogra­fii: prośba o ra­chu­nek wy­ra­żona ski­nię­ciem głową, krót­kie unie­sie­nie dłoni w ra­mach po­że­gna­nia.

I tak po pro­stu naj­lep­sza część mo­jego dnia do­biega końca.

Się­gam po ra­chu­nek Aidana – jak za­wsze dwa do­lary na­piwku – i opróż­nioną szklankę. Do­piero kiedy wy­cie­ram blat, za­uwa­żam pewne za­kłó­ce­nie: zmianę w na­szym do­brze prze­ćwi­czo­nym ze­sta­wie ta­necz­nych ru­chów.

Pod­kładka. Ta, którą wsu­nę­łam pod jego szklankę. Po­win­nam te­raz wy­rzu­cić ją do ko­sza na pa­pier, ale ni­g­dzie jej nie wi­dzę.

Może spa­dła? Prze­cho­dzę na drugą stronę baru i omia­tam wzro­kiem pod­łogę przy stołku, na któ­rym sie­dział rap­tem parę mi­nut temu. Nic.

To bar­dzo dziwne, ale nie­za­prze­czalne: pod­kładka znik­nęła.3

Ko­bieta w szo­pie

Przy­pro­wa­dził cię tu­taj.

Wi­dzia­łaś jego dom w prze­bły­skach, krót­kich rzu­tach okiem, kiedy on aku­rat na cie­bie nie pa­trzył. Od lat po­wta­rzasz so­bie w my­ślach te ob­razy, przy­wią­zana do każ­dego de­talu. Dom w sa­mym cen­trum skrawka ziemi. Zie­lona trawa, wierzby. Wszyst­kie ro­śliny przy­strzy­żone, wszyst­kie li­ście za­mie­cione. Mniej­sze bu­dynki roz­siane po po­dwó­rzu jak her­bat­niki na ta­le­rzu. Ga­raż wolno sto­jący, sto­doła, sto­jak na ro­wery. Prze­wody elek­tryczne wi­jące się mię­dzy ga­łę­ziami. Do­wie­dzia­łaś się, że ten męż­czy­zna żyje w pięk­nym i przy­tul­nym miej­scu. Miej­scu, w któ­rym dzie­ciaki mogą się wy­bie­gać, a kwiaty roz­wi­nąć.

Szedł szybko, naj­pierw w dół, drogą grun­tową, a po­tem na wzgó­rze. Dom znikł w od­dali, za­stą­piony szpa­le­rem drzew. Męż­czy­zna za­trzy­mał się. Wo­kół nie było ni­czego, na czym można by się wes­przeć, ni­kogo, do kogo można by wo­łać. Sta­łaś przed szopą. Cztery szare ściany, po­chyły dach. Bez okien. Trzy­mał w dło­niach me­ta­lową kłódkę, od­dzie­lił je­den klucz od reszty.

W środku na­uczył cię za­sad two­jego no­wego świata.

– Masz na imię... – ode­zwał się. Klę­czał, ale i tak gó­ro­wał nad tobą, trzy­ma­jąc ręce po obu stro­nach two­jej twa­rzy, tak że twoje pole wi­dze­nia było ogra­ni­czone jego pal­cami. – Masz na imię Ra­chel.

Nie na­zy­wasz się tak. Znał twoje praw­dziwe imię. Prze­czy­tał je na pra­wie jazdy, które wy­cią­gnął z two­jego port­fela.

Ale po­wie­dział ci, że masz na imię Ra­chel, i za­ak­cep­to­wa­nie tego stanu rze­czy nie pod­le­gało dys­ku­sji. Spo­sób, w jaki je wy­mó­wił, z war­kli­wym „r” i de­fi­ni­tyw­nym „l” na końcu... Ra­chel była czy­stą kartą. Ra­chel nie miała prze­szło­ści ani ży­cia, do któ­rego można by wró­cić. Ra­chel mo­gła prze­trwać w szo­pie.

– Masz na imię Ra­chel – po­wtó­rzył – i nikt nie wie, kim je­steś.

Ski­nę­łaś głową. Nie tak ocho­czo, jak na­le­żało. Jego dło­nie ode­rwały się od two­jej twa­rzy i chwy­ciły cię za swe­ter. Pchnął cię na ścianę, przy­ci­snął szyję ra­mie­niem, wbił ko­ści nad­garst­ków w twoją tcha­wicę. Nie mia­łaś czym od­dy­chać, bra­ko­wało ci tlenu.

– Po­wie­dzia­łem – wszystko wo­kół za­wi­ro­wało, ale nie­usły­sze­nie jego słów nie wcho­dziło w ra­chubę – że nikt nie wie, kim je­steś. Nikt cię, kurwa, nie szuka. Ro­zu­miesz?

Pu­ścił cię. Za­nim za­ka­sła­łaś, za­nim za­czę­łaś dy­szeć, za­nim zro­bi­łaś co­kol­wiek, przy­tak­nę­łaś. Naj­żar­li­wiej, jak umia­łaś. Przy­tak­nę­łaś, żeby za­cho­wać to, co naj­droż­sze: ży­cie.

Sta­łaś się Ra­chel.

Od lat je­steś Ra­chel.

Ona utrzy­mała cię przy ży­ciu. Ty utrzy­ma­łaś sie­bie przy ży­ciu.

Szu­ra­nie bu­tów, ze­schłe li­ście, ry­giel. Wes­tchnię­cie. Grzej­nik. Wszystko jak zwy­kle, ale on jest inny. Tego wie­czoru spie­szy się z ry­tu­ałem, jakby zo­sta­wił wrzącą wodę na ku­chence. Za­nim zdą­żysz prze­łknąć ostatni kęs za­pie­kanki z kur­cza­kiem, już za­biera ci pla­sti­kowe pu­dełko.

– Da­lej – mówi – nie będę tu sie­dział całą noc.

Ten po­śpiech nie ma nic wspól­nego z pod­nie­ce­niem. Je­steś ra­czej jak pio­senka, a on prze­wija frag­menty, które go nu­dzą.

Nie zdej­muje ubra­nia i su­wak jego po­laru wbija ci się w pod­brzu­sze. Ko­smyk two­ich wło­sów za­cze­pia się o kla­merkę jego ze­garka, a on gwał­tow­nie od­suwa rękę, usi­łu­jąc się od cie­bie uwol­nić. Sły­szysz roz­dar­cie, skóra two­jej głowy pło­nie. Wszystko tak na­ma­calne, tak re­alne, na­wet je­śli on unosi się nad tobą jak duch.

Po­trze­bu­jesz go. Tu­taj, z tobą. Za­leży ci na tym, żeby zre­lak­so­wał się i po­czuł kom­for­towo.

Za­leży ci na tym, żeby mó­wił.

Cze­kasz na ko­niec. Wkła­dasz ubra­nia, tym ra­zem na do­bre.

Kiedy szy­kuje się do wyj­ścia, prze­cze­su­jesz włosy pal­cami. Gest, z któ­rego ko­rzy­sta­łaś na rand­kach, z łok­ciami w kurtce mo­to­cy­klo­wej opar­tymi o sto­lik w re­stau­ra­cji, w bia­łym ti­szer­cie oży­wio­nym kil­koma srebr­nymi wi­sior­kami.

Cza­sem ci się to zda­rza. Przy­po­mi­nasz so­bie frag­menty sie­bie i nie­kiedy ci to po­maga.

– Wiesz – od­zy­wasz się – mar­twię się o cie­bie.

Pry­cha kpiąco.

– Na­prawdę. Po pro­stu za­sta­na­wiam się... Tylko tyle.

Po­ciąga no­sem i wsuwa ręce do kie­szeni.

– Może mo­gła­bym po­móc – do­da­jesz. – Zro­bić coś, że­byś mógł zo­stać.

Par­ska, ale nie ru­sza do wyj­ścia. Mu­sisz się tego trzy­mać. Wie­rzyć, że to za­po­wiedź two­jego zwy­cię­stwa.

Raz na ja­kiś czas roz­ma­wia z tobą. Rzadko i za­wsze nie­chęt­nie, ale roz­ma­wia. Cza­sem się prze­chwala. Kiedy in­dziej coś wy­znaje. Być może z tego po­wodu w ogóle za­wraca so­bie głowę utrzy­my­wa­niem cię przy ży­ciu. Są sprawy, któ­rymi musi się z kimś po­dzie­lić, a ty jako je­dyna mo­żesz o nich usły­szeć.

– Je­śli po­wiesz mi, co się wy­da­rzyło, może uda mi się coś wy­my­ślić – mó­wisz.

Kuca, tak by jego twarz zna­la­zła się na wy­so­ko­ści two­jej. Czu­jesz jego mię­towy od­dech. Przy­kłada dłoń, cie­płą i szorstką, do two­jego po­liczka. Wbija czu­bek kciuka w twój oczo­dół.

– Są­dzisz, że je­śli ci po­wiem, uda ci się coś wy­my­ślić?

Jego wzrok wę­druje od two­jej twa­rzy do stóp. Pe­łen od­razy. Po­gar­dliwy. Ale za­wsze – to ważne – nieco za­cie­ka­wiony. Rze­czami, które może ci zro­bić. Rze­czami, które ujdą mu na su­cho.

– Co ty mo­żesz wie­dzieć o czym­kol­wiek? – Prze­suwa pal­cem po two­jej szczęce, jego pa­zno­kieć dra­pie ci brodę. – Wiesz cho­ciaż, kim w ogóle je­steś?

Wiesz. Wbi­łaś so­bie to do głowy jak słowa mo­dli­twy, jak man­trę. Je­steś Ra­chel. On cię zna­lazł. On na­uczył cię wszyst­kiego, co wiesz. On dał ci wszystko, co masz. Łań­cuch wo­kół kostki przy­twier­dzony do ściany. Śpi­wór. Na od­wró­co­nej do góry dnem skrzyni przed­mioty, które przy­niósł ci przez te wszyst­kie lata: trzy książki w mięk­kiej opra­wie, port­fel (pu­sty), pi­łeczka an­ty­stre­sowa (na­prawdę). Przy­pad­kowe, nie­do­pa­so­wane rze­czy. Za­brane, jak wy­wnio­sko­wa­łaś, in­nym ko­bie­tom przez tego zbie­ra­ją­cego szpar­gały męż­czy­znę.

– Zna­la­złem cię – mówi. – By­łaś za­gu­biona. Da­łem ci dach nad głową. – Wska­zuje na pu­ste pu­dełko po je­dze­niu. – Wiesz, kim by­ła­byś beze mnie? Ni­kim. By­ła­byś mar­twa.

Wstaje. Strzela pal­cami, każdy z nich trza­ska wy­raź­nie.

Je­steś mało istotna. Zda­jesz so­bie z tego sprawę. Ale w tej szo­pie, w tej czę­ści jego ży­cia, je­steś wszyst­kim, co ma.

– Nie żyje – od­zywa się. Spraw­dza, jak te słowa brzmią, i wy­po­wiada je po­now­nie: – Nie żyje.

Nie masz po­ję­cia, o czym mówi, do­póki nie do­daje:

– Jej ro­dzice sprze­dają dom.

Wtedy się orien­tu­jesz.

Jego żona.

Pró­bu­jesz opa­no­wać wszyst­kie my­śli, które przy­cho­dzą ci na­raz do głowy. Chcesz po­wie­dzieć to, co mó­wią w ta­kich wy­pad­kach nor­malni, tak­towni człon­ko­wie spo­łe­czeń­stwa. „Tak bar­dzo mi przy­kro”. Chcesz za­py­tać: „Jak to się stało? Kiedy?”. Czy on to zro­bił? – za­sta­na­wiasz się. Czy w końcu pu­ściły mu nerwy?

– Więc mu­simy się prze­nieść.

Kręci się po szo­pie, na tyle, na ile można się krę­cić po tak ma­łej prze­strzeni. Zmar­twiony, co do niego nie­po­dobne. Ale nie masz czasu przej­mo­wać się jego emo­cjami. Nie warto mar­no­wać czasu na gdy­ba­nie, czy to jego sprawka. Co za róż­nica? On za­bija. Prze­cież to wiesz.

Mu­sisz zro­bić co in­nego: po­my­śleć. Sko­rzy­stać z dawno nie­uży­wa­nych fałd kory mó­zgo­wej, tych, które umoż­li­wiały ci roz­wią­zy­wa­nie co­dzien­nych pro­ble­mów. Od­na­leźć tę część cie­bie, która po­ma­gała przy­ja­cio­łom, człon­kom ro­dziny. Ale twój mózg krzy­czy tylko jedno: je­śli on opu­ści ten dom, tę po­sia­dłość, zgi­niesz. Chyba że prze­ko­nasz go, by za­brał cię ze sobą.

– Przy­kro mi – mó­wisz mu.

Tak bar­dzo ci przy­kro, cały czas. Przy­kro ci, że jego żona nie żyje. Ża­łu­jesz, z ca­łego serca, że świat jest pe­łen nie­spra­wie­dli­wo­ści i że wła­śnie on tak bar­dzo jej do­świad­czył. Ża­łu­jesz, że utknął tu­taj z tobą, ko­bietą, która wiecz­nie cze­goś chce, za­wsze głodna, spra­gniona i zzięb­nięta, i przy tym taka wścib­ska.

Druga za­sada prze­trwa­nia w tej szo­pie brzmi: on za­wsze ma ra­cję, a ty za­wsze ża­łu­jesz.4

Emily

Wró­cił. Wtorki i czwartki. Można na nim po­le­gać jak na do­brej whi­sky, ku­szą­cej obiet­ni­cami.

Aidan Tho­mas zdej­muje czapkę tra­perkę, uwol­nione spod niej włosy przy­po­mi­nają na­stro­szone pióra. Dzi­siaj ma ze sobą torbę z zie­lo­nego ny­lonu, która wy­gląda jak ku­piona w skle­pie z de­mo­bi­lem. Wisi ciężko u jego boku, jej pa­sek wrzyna mu się w ra­mię.

Drzwi za­trza­skują się za nim, a ja pod­ska­kuję prze­stra­szona. Do­tąd za­wsze za­my­kał je ostroż­nie za sobą, z jedną ręką na klamce, a drugą na fra­mu­dze.

Pod­cho­dzi ze zwie­szoną głową do baru. Jego kroki są cięż­sze niż zwy­kle i nie jest to chyba tylko kwe­stia torby.

Wy­raź­nie coś go nie­po­koi.

Wci­ska czapkę do kie­szeni, przy­gła­dza włosy i rzuca torbę na pod­łogę.

– Masz moje man­hat­tany?

Z roz­tar­gnie­niem prze­su­wam dwa drinki w stronę Cory, a ona chwyta je i ucieka. Do­piero gdy się od­dali, Aidan zerka na mnie.

– Co dla cie­bie? – py­tam.

Po­syła mi zmę­czony uśmiech.

– Przy­go­tuję to, co zwy­kle – rzu­cam, się­ga­jąc po pi­sto­let do na­le­wa­nia na­po­jów. Na­gle coś przy­cho­dzi mi do głowy. – Albo mogę ci przy­go­to­wać coś na po­pra­wie­nie na­stroju, je­śli chcesz.

Śmieje się ci­cho.

– Aż tak to wi­dać?

Wzru­szam ra­mio­nami, jak­bym nie przy­wią­zy­wała do tego więk­szej wagi.

– Za­uwa­ża­nie ta­kich rze­czy to moja praca.

Jego wzrok staje się pu­sty. W tle wi­dzę ge­sty­ku­lu­ją­cego żywo Erica. Opi­suje da­nia dnia lu­dziom z czte­ro­oso­bo­wego sto­lika przy wej­ściu. Tamci wpa­trują się w niego z sze­roko otwar­tymi oczami, spi­ja­jąc słowa z jego ust. Jest zna­ko­mi­tym show­ma­nem. Wie, jak zy­skać sym­pa­tię klien­tów, jak le­d­wie kil­koma zda­niami pod­wyż­szyć o parę pro­cent swój na­pi­wek.

Ko­chany Eric. Fa­cet, który po­zo­stał moim przy­ja­cie­lem, na­wet gdy sta­łam się jego sze­fową. Który za­wsze mnie wspiera i z ja­kie­goś po­wodu wie­rzy we mnie, w to, że po­tra­fię utrzy­mać ten biz­nes.

– Spró­bujmy coś przy­rzą­dzić.

Biorę szklankę do whi­sky, wy­cie­ram ją szybko. Aidan Tho­mas pa­trzy na mnie z pod­nie­sio­nymi brwiami. To dla niego coś no­wego, in­nego. Nie jest pe­wien, czy mu się to po­doba. Za­czy­nam mieć so­bie za złe, że go na to ska­zuję, pod­czas gdy on chciał tylko swoją zwy­kłą cherry coke.

– Za­raz wrócę.

Sta­ram się iść jak naj­swo­bod­niej. Za drzwiami wa­ha­dło­wymi do kuchni Nick po­chyla się nad czte­rema na­czy­niami z da­niem dnia: pa­nie­ro­wa­nym ko­tle­tem scha­bo­wym, pu­rée ziem­nia­cza­nym z se­rem i so­sem ce­bu­lo­wym z bocz­kiem. „Pro­ste, ale pełne smaku. Lu­dzie chcą wie­dzieć, co mają na ta­le­rzu, ale nie przy­cho­dzą tu­taj jeść cze­goś, co mogą so­bie przy­rzą­dzić w domu”, tłu­ma­czył mi, jakby to było jego od­kry­cie, a nie coś, co oj­ciec wbi­jał mi do głowy, od­kąd tylko za­czę­łam racz­ko­wać. „Praw­dziwe je­dze­nie w do­brych ce­nach”, ma­wiał też. „Nie ser­wu­jemy tylko dla lu­dzi z mia­sta. Przy­jeż­dżają tu­taj w week­endy, ale przez cały ty­dzień utrzy­mu­jemy się dzięki lo­kal­som. Go­tu­jemy przede wszyst­kim z my­ślą o nich”.

Eric mija mnie w wej­ściu, ba­lan­su­jąc trzema ta­le­rzami na le­wej ręce. Uchyla drzwi i do­strzega Aidana przy ba­rze. Za­trzy­muje się i od­wraca do mnie z kpią­cym pół­u­śmiesz­kiem. Udaję, że go nie wi­dzę, i wcho­dzę głę­biej.

– Czy zo­stało jesz­cze tro­chę her­baty z dzi­kiego bzu, którą pa­rzy­li­śmy dziś do lun­chu?

Ci­sza. Wszy­scy albo pra­cują, albo mnie igno­rują. Yuwanda, trze­cia musz­kie­terka do kom­pletu ze mną i Eri­kiem, z pew­no­ścią by mi po­mo­gła, ale jest aku­rat na sali i praw­do­po­dob­nie re­cy­tuje róż­nice mię­dzy rie­slin­giem a ge­würz­tra­mi­ne­rem. Roz­glą­dam się po kuchni i w końcu, za ka­dzią z so­sem ran­czer­skim, za­uwa­żam dzba­nek. Her­baty zo­stało może na jedną fi­li­żankę.

Ide­al­nie.

Spie­szę z po­wro­tem za bar. Aidan czeka z dłońmi na kon­tu­arze. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści z nas nie chwyta za te­le­fon, kiedy tylko zo­staje sam. Wie, jak ko­rzy­stać z sa­mot­no­ści, jak roz­cią­gnąć chwilę, by od­na­leźć w niej spo­kój, a może na­wet po­cie­chę.

– Prze­pra­szam, że tyle to trwa.

Czu­jąc na so­bie jego wzrok, wrzu­cam do szklanki kostkę cu­kru. Pla­ste­rek po­ma­rań­czy, odro­bina an­go­stury. Do­daję kostkę lodu, po­tem na­le­wam zim­nej her­baty i mie­szam. Ły­żeczką – nic nie dys­kwa­li­fi­kuje bar­mana tak bar­dzo jak pla­sti­kowe rę­ka­wiczki – wyj­muję ze sło­ika kan­dy­zo­waną wi­śnię ma­ra­schino.

– Vo­ilà.

Uśmie­cha się, sły­sząc moją afek­to­waną fran­cu­ską wy­mowę. Czuję cie­pło zbie­ra­jące się w żo­łądku. Po­py­cham szklankę w jego kie­runku. Przy­suwa ją do twa­rzy, wą­cha. Z ośle­pia­jącą oczy­wi­sto­ścią do­ciera do mnie, że nie mam po­ję­cia, co ten czło­wiek lubi pić poza cherry coke.

– Co do­sta­łem? – pyta.

– Vir­gin old fa­shio­ned.

Szcze­rzy zęby w uśmie­chu.

– Sta­ro­świecka i dzie­wica? Rze­czy­wi­ście, sen­sowne po­łą­cze­nie.

Żar roz­cho­dzi mi się po twa­rzy. Mam ochotę wy­przeć się swo­jego ciała. Po­liczki czer­wie­nieją mi na samą alu­zję do seksu, a dło­nie zo­sta­wiają wil­gotne ślady na kon­tu­arze.

Bie­rze łyk i oszczę­dza­jąc mi ko­niecz­no­ści wy­my­śle­nia dow­cip­nej od­po­wie­dzi, cmoka i od­sta­wia szklankę na blat.

– Do­bre.

Ko­lana ugi­nają się pode mną na chwilę. Mam na­dzieję, że nie wi­dzi, jak moje ra­miona, twarz, palce, wszyst­kie mię­śnie mo­jego ciała roz­luź­niają się od ulgi.

– Cie­szę się, że ci sma­kuje.

Stu­ka­nie pa­znokci o bar po le­wej stro­nie. Cora. Po­trze­buje jed­nej mar­tini z wódką i jed­nego bel­lini. Wrzu­cam lód do kie­liszka od mar­tini i roz­glą­dam się za otwartą bu­telką szam­pana.

Aidan Tho­mas ob­raca kostkę lodu na dnie swo­jego drinka. Bie­rze mały łyk i ob­raca jesz­cze raz. Oto piękny męż­czy­zna, który tak wiele zro­bił dla na­szego mia­steczka. I który mie­siąc temu stra­cił żonę. Sie­dzi przy moim ba­rze, sam, choć prze­cież stroni od al­ko­holu. Mu­szę my­śleć, że na­wet je­śli w sa­mym cen­trum jego ży­cia po­wstała zie­jąca wy­rwa, na­wyk przy­cho­dze­nia tu­taj przy­nosi mu nieco po­cie­sze­nia. Mu­szę my­śleć, że to wszystko – wspólne mil­cze­nie, ci­chy ry­tuał – dla niego też coś zna­czy.

Każ­dego miesz­kańca na­szego mia­steczka łą­czy z Aida­nem Tho­ma­sem ja­kaś hi­sto­ria. Kiedy by­łeś dziec­kiem, na pewno w ostat­niej chwili ura­to­wał ci ty­łek przed bo­żo­na­ro­dze­niową pa­radą. Zja­wił się z pa­sem na­rzę­dzi wo­kół bio­der, gdy po­trze­bo­wa­łeś po­mocy, i skrę­cił ob­lu­zo­wane sa­nie albo wy­pro­sto­wał rogi re­ni­fera.

Gdy dwa lata temu pod­czas wy­jąt­kowo sil­nej bu­rzy drzewo ru­nęło na dom sta­rego pana McMil­lana, Aidan po­je­chał do niego, usta­wił agre­gat prą­do­twór­czy, a po­tem za­brał się do na­prawy li­nii ener­ge­tycz­nej. Przez na­stępny mie­siąc w każdy week­end wra­cał, żeby za­ła­tać dach. Pan McMil­lan pró­bo­wał mu za to za­pła­cić, ale Aidan nie chciał przy­jąć pie­nię­dzy.

Hi­sto­ria, która łą­czy z Aida­nem Tho­ma­sem moją ro­dzinę, wy­da­rzyła się, kiedy mia­łam trzy­na­ście lat. Pod­czas ser­wo­wa­nia obia­dów spa­liła nam się ko­mora chłod­ni­cza na za­ple­czu. Za­po­mnia­łam już, jaka była kon­kretna przy­czyna, albo ni­gdy nie pró­bo­wa­łam się tego do­wie­dzieć. Za­wsze cho­dziło o coś po­dob­nego – awa­rię sprę­żarki albo zły obieg cie­płego i zim­nego po­wie­trza... Oj­ciec od­cho­dził od zmy­słów, za­sta­na­wia­jąc się, jak to na­pra­wić i jed­no­cze­śnie nie prze­ry­wać pracy kuchni. Pod­słu­chał go prze­miły męż­czy­zna, który aku­rat jadł obiad z żoną. Za­ofe­ro­wał po­moc. Oj­ciec się za­wa­hał, a po­tem – co rzadko mu się zda­rzało – wzru­szył ra­mio­nami, stwier­dza­jąc: „Cho­lera, w su­mie czemu nie”, i za­pro­wa­dził go na za­ple­cze. A Aidan Tho­mas spę­dził więk­szość tego wie­czoru na ko­la­nach, raz na ja­kiś czas grzecz­nie pro­sząc o na­rzę­dzie i uspo­ka­ja­jąc wy­czer­pany per­so­nel.

Kiedy kuch­nia za­koń­czyła pracę, na­pra­wiona chłod­nia już sty­gła. Mój oj­ciec też zdą­żył ochło­nąć. Na za­ple­czu za­pro­po­no­wał Aida­nowi Tho­ma­sowi i jego żo­nie po kie­liszku grusz­ko­wej brandy. Oboje od­mó­wili: on nie pił, a ona od nie­dawna była w ciąży.

Tam­tego wie­czoru po­ma­ga­łam w re­stau­ra­cji, jak to się czę­sto zda­rza dzie­ciom wła­ści­cieli. Kiedy po­de­szłam do sta­no­wi­ska ho­stessy, żeby na­peł­nić mi­skę mię­tó­wek, zo­ba­czy­łam Aidana Tho­masa na sali. Prze­trzą­sał kie­sze­nie płasz­cza, tak jak to zwy­kle na ko­niec po­siłku ro­bią klienci w po­szu­ki­wa­niu port­fela, te­le­fonu czy klu­czy od sa­mo­chodu. Z kuchni do­biegł nas gromki śmiech ojca. Mo­jego ojca, na co dzień świet­nego szefa kuchni o krew­kim tem­pe­ra­men­cie, któ­rego per­fek­cjo­nizm czę­sto owo­co­wał wy­bu­chami gniewu. Te­raz wy­da­wał się taki zre­lak­so­wany. Cie­szył się rzadką chwilą wy­tchnie­nia w re­stau­ra­cji, którą sam otwo­rzył, i dawno nie wi­dzia­łam go tak szczę­śli­wego.

– Dzię­kuję panu za to.

Aidan Tho­mas pod­niósł wzrok, jakby do­piero te­raz za­uwa­żył, że tu je­stem. Mia­łam ochotę zła­pać słowa, które wła­śnie ule­ciały z mo­ich ust, i po­łknąć je z po­wro­tem. Kiedy je­steś do­ra­sta­jącą dziew­czyną, bar­dzo szybko za­czy­nasz nie­na­wi­dzić brzmie­nia swo­jego głosu.

Spo­dzie­wa­łam się, że z roz­tar­gnie­niem kiw­nie mi głową i po­mknie z po­wro­tem do kuchni, nie szu­ka­jąc dłuż­szego kon­taktu z na­ga­bu­ją­cym dziec­kiem, jak zro­bi­łaby więk­szość do­ro­słych. Ale Aidan Tho­mas nie przy­po­mi­nał więk­szo­ści do­ro­słych. Nie przy­po­mi­nał ni­kogo.

Uśmiech­nął się. Pu­ścił do mnie oko. I po­wie­dział po­waż­nym, ni­skim gło­sem, który ude­rzył mnie gdzieś głę­boko, tra­fił do tej czę­ści ciała, któ­rej ist­nie­nia do­tąd na­wet nie po­dej­rze­wa­łam:

– Nie ma za co.

To było nic i za­ra­zem wszystko. Zwy­czajna uprzej­mość i nie­skoń­czona życz­li­wość. Blask świa­tła, który padł na nie­zau­wa­żaną przez ni­kogo dziew­czynę, wy­rwał ją z cie­nia i po­ka­zał światu.

To było coś, czego po­trze­bo­wa­łam. I wcze­śniej na­wet nie przy­szło mi do głowy, że mo­głam tego pra­gnąć.

Te­raz wi­dzę, jak Aidan Tho­mas za­styga w po­ło­wie łyku i pa­trzy na mnie przez szkło. Nie je­stem już ukrytą w cie­niu dziew­czyną, cze­ka­jącą, aż ja­kiś męż­czy­zna oto­czy ją swoim bla­skiem. Je­stem ko­bietą, która sama rzu­ciła na sie­bie świa­tło.

Wy­ciąga do mnie rękę. Coś się zmie­nia. W do­brze zna­nym świe­cie do­szło do tąp­nię­cia, płyty tek­to­niczne zde­rzyły się ze sobą wiele ki­lo­me­trów pod rzeką Hud­son. Jego palce mu­snęły moje, kciu­kiem po­tarł wnę­trze mo­jego nad­garstka, a moje serce... w tym mo­men­cie moje serce na­wet nie bije, nie daje rady, po pro­stu zni­kło, zni­kło, zni­kło.

– Dzię­kuję – od­zywa się Aidan. – To było bar­dzo... Dzię­kuję. – Uścisk. Szarp­nię­cie cze­goś nie­moż­li­wego do roz­szy­fro­wa­nia, ale bez­cen­nego.

Pusz­cza moją rękę i od­chyla głowę do tyłu, żeby do­koń­czyć drinka. Pa­trzę na jego szyję. Całe jego ciało jest szczu­płe, mu­sku­larne, ema­nuje spo­kojną pew­no­ścią sie­bie.

– Ile je­stem ci wi­nien?

Biorę pu­stą szklankę i opłu­kuję ją nad zle­wem. Chcę za­jąć czymś ręce, żeby ukryć ich drże­nie.

– Wiesz co? Ko­lejka na koszt firmy.

Wyj­muje port­fel.

– Daj spo­kój.

– Nie trzeba, na­prawdę. Mo­żesz...

„Mo­żesz po­sta­wić mi któ­re­goś razu drinka i bę­dziemy kwita”, po­wie­dzia­ła­bym, gdyby jego żona nie umarła ja­kieś pięć mi­nut temu. Za­miast tego wyj­muję czy­stą ście­reczkę i za­czy­nam wy­cie­rać jego szklankę.

– Na­stęp­nym ra­zem.

Uśmie­cha się, chowa port­fel z po­wro­tem do kie­szeni, wstaje i wkłada parkę. Od­wra­cam się, żeby od­sta­wić szklankę na półkę. Na­gle się za­trzy­muję. Ow­szem, je­stem roz­trzę­siona i cała twarz mi pło­nie, ale stało się coś istot­nego. Za­ry­zy­ko­wa­łam i za­dzia­łało. Prze­mó­wi­łam i nie do­szło do żad­nej ka­ta­strofy.

Może od­ważę się na jesz­cze tro­chę wię­cej.

Ob­ra­cam się znów przo­dem do baru, na­chy­lam się nad kon­tu­arem i udaję, że do­krę­cam po­krywkę sło­ika z ma­ry­no­wa­nymi ce­bul­kami.

– Gdzie się te­raz wy­bie­rasz? – py­tam, tak jakby nie­zo­bo­wią­zu­jące po­ga­wędki były dla nas chle­bem po­wsze­dnim.

Aidan Tho­mas za­pina parkę pod szyję, wkłada czapkę tra­per­ską i pod­nosi torbę z pod­łogi. Ta obija się o jego bio­dro z me­ta­licz­nym brzę­kiem.

– Gdzieś, gdzie będę mógł tro­chę po­my­śleć.5

Ko­bieta w szo­pie

Cze­kasz na obiad, parę kro­pel let­niej wody. Co­kol­wiek. Choćby zgrzyt roz­pi­na­nego i za­pi­na­nego su­waka.

Ale on nie przy­cho­dzi.

Wi­zu­ali­zu­jesz so­bie szopę od ze­wnątrz, za­szytą po­śród drzew. Musi być już je­sień. Kilka ty­go­dni temu wy­niósł wia­trak i za­mie­nił go na grzej­nik. Za­my­kasz oczy. Co pa­mię­tasz z tej pory roku? Krót­kie dni, słońce za­cho­dzące o szó­stej po po­łu­dniu. Na­gie ga­łę­zie na tle ciem­nie­ją­cego nieba. Co so­bie wy­obra­żasz? W pew­nej od­le­gło­ści, ukryty przed tobą, jego dom. Żółte kwa­draty świa­tła w oknach, po­ma­rań­czowe li­ście roz­rzu­cone po po­dwó­rzu. Może go­rąca her­bata. Może pączki o smaku cy­dru.

W od­dali sły­chać ci­chy war­kot jego fur­go­netki. Jest tu­taj, u sie­bie. Żyje swoim ży­ciem. Za­spo­kaja swoje po­trzeby. Ale nie twoje. Cze­kasz i cze­kasz, a on wciąż nie przy­cho­dzi.

Pró­bu­jesz me­dy­to­wać, żeby oszu­kać na­pady głodu. Prze­glą­dasz książki, które przy­niósł ci do szopy bez wy­raź­nej my­śli prze­wod­niej. To Ste­phena Kinga. Zła­chany eg­zem­plarz A Tree Grows in Bro­oklyn Betty Smith, w mięk­kiej opra­wie. Za­tańcz z mor­dercą Mary Hig­gins Clark. Wszyst­kie są uży­wane, z oślimi uszami, no­tat­kami na mar­gi­ne­sach. Któ­re­goś razu, dawno temu, spy­ta­łaś, czy to jego książki. Po­krę­cił głową. Ko­lejne bi­be­loty, uzna­łaś. Rze­czy za­brane tym, które nie miały tyle szczę­ścia co ty.

Ku­casz w rogu szopy. Nie masz in­nego wyj­ścia, skoro nie przy­niósł wia­dra. Kiedy się po­jawi, bę­dzie wście­kły. Zmarsz­czy nos, rzuci w cie­bie bu­telką wy­bie­la­cza. „Bierz się do szo­ro­wa­nia i nie prze­sta­waj, póki ni­czego nie po­czuję”.

Sta­rasz się nie mar­twić, bo mar­twie­nie się nie po­maga, kiedy sta­rasz się po­zo­stać przy ży­ciu.

Zo­sta­wiał cię już wcze­śniej. Ale nie tak jak te­raz. Gdy upły­nęło pierw­szych dzie­więć mie­sięcy w za­mknię­ciu, męż­czy­zna, który trzy­mał cię w szo­pie, po­in­for­mo­wał, że wy­jeż­dża. Przy­niósł wia­dro, pu­dełko ba­to­ni­ków zbo­żo­wych i zgrzewkę ma­łych bu­te­lek z wodą.

– Po­trze­buję wy­je­chać – po­wie­dział. Nie „chcę wy­je­chać”. Nie „mu­szę wy­je­chać”. „Po­trze­buję”. – Nie zro­bisz ni­czego głu­piego. Nie ru­szysz się stąd. Nie bę­dziesz krzy­czeć. Wiem, że nie bę­dziesz.

Zła­pał cię za ra­miona, a ty za­pra­gnę­łaś od­wza­jem­nić ten gest. Oprzeć się na nim, choćby na chwilę. Je­steś Ra­chel. On cię zna­lazł. On na­uczył cię wszyst­kiego, co wiesz. On dał ci wszystko, co masz.

Po­trzą­snął tobą, a ty się temu pod­da­łaś.

– Je­śli bę­dziesz coś kom­bi­no­wać, do­wiem się o tym. I nie skoń­czy się to dla cie­bie do­brze. Ro­zu­miesz?

Przy­tak­nę­łaś. Na tam­tym eta­pie wie­dzia­łaś już, jak przy­ta­ki­wać, żeby ci uwie­rzył.

Nie było go przez trzy dni, a gdy wró­cił, wy­glą­dał jak naj­szczę­śliw­szy czło­wiek na ziemi. Cho­dził ener­gicz­nym kro­kiem, przez jego koń­czyny zda­wał się prze­pły­wać prąd. Brał głę­bo­kie, żar­łoczne od­de­chy, jakby po­wie­trze ni­gdy jesz­cze nie sma­ko­wało mu tak słodko.

To nie był męż­czy­zna, któ­rego zna­łaś. Czło­wiek z wie­loma za­da­niami i obo­wiąz­kami.

Zro­bił to, co za­zwy­czaj przy­cho­dził zro­bić. Pe­łen oży­wie­nia. Nieco dziki.

A po­tem ci po­wie­dział. Nie mó­wił wiele. Tylko tyle, że się zgo­dziła. Że była ide­alna. Że o ni­czym nie wie­działa... aż się do­wie­działa, ale wtedy było już za późno.

Po­tem zda­rzyło się to znowu. Za­raz przed ostat­nim Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia. Zo­rien­to­wa­łaś się, bo przy­niósł ci resztki ze świą­tecz­nego stołu. Tak jak co roku. Nie je­steś pewna, czy on wie, że w ten spo­sób pil­nu­jesz ka­len­da­rza. Po­dej­rze­wasz, że o tym nie po­my­ślał.

To ra­zem dwie. Dwie, które za­bił w cza­sie, gdy to­bie po­zwa­lał da­lej żyć. Dwie po­twier­dza­jące re­gułę, od któ­rej ty je­steś wy­jąt­kiem.

Za każ­dym ra­zem, kiedy cię opusz­czał, ro­bił przy­go­to­wa­nia. Tym ra­zem nie zo­sta­wił ci ni­czego. Czy to zna­czy, że o to­bie za­po­mniał? Zna­lazł inny pro­jekt, któ­remu się po­świę­cił?

Bez jego wi­zyt trudno jest od­li­czać dni. Wy­daje ci się, że sły­szysz pik­nię­cie alarmu w jego sa­mo­cho­dzie, gdy wy­jeż­dża rano, i dru­gie, gdy wraca wie­czo­rem, ale nie masz pew­no­ści. Twoje ciało mówi ci, kiedy za­snąć i kiedy się obu­dzić. Do­ty­ka­jąc dło­nią ściany, sta­rasz się wy­czuć cie­pło słońca i zimno nocy. Zga­du­jesz, że mi­nął je­den dzień, po­tem drugi.

Pod ko­niec dnia dru­giego, we­dług two­ich ob­li­czeń, twoje usta przy­po­mi­nają pa­pier ścierny. W twoim mó­zgu krążą nie­to­pe­rze. Ssiesz palce, żeby wy­two­rzyć ślinę, li­żesz ścianę w po­szu­ki­wa­niu skro­plo­nej pary, cze­go­kol­wiek, co ugasi pra­gnie­nie. Wkrótce sta­jesz się wy­łącz­nie cia­łem, czaszką, krę­go­słu­pem i mied­nicą, i sto­pami przy­wie­ra­ją­cymi pła­sko do drew­nia­nych de­sek; twoja skóra jest wil­gotna, twój od­dech ciężki.

Może prze­ce­nił twoją wy­trzy­ma­łość. Może za­bije cię, nie ma­jąc ta­kiego za­miaru. Wróci, otwo­rzy szopę i zo­ba­czy, jak le­żysz zimna i bez ży­cia, tak jak od po­czątku było ci pi­sane.

Trze­ciego – jak ci się wy­daje – dnia sły­szysz zgrzyt kłódki. Wi­dzisz jego syl­wetkę w drzwiach, w jed­nej ręce wia­dro, w dru­giej bu­telka. Po­win­naś usiąść, wy­rwać mu wodę, od­krę­cić ko­rek i pić, pić, pić, aż świat znów sta­nie się wy­raźny. Ale nie mo­żesz. To on musi po­dejść, kuc­nąć przy to­bie, umie­ścić szyjkę bu­telki na wy­so­ko­ści two­ich ust.

Prze­ły­kasz wodę. Wy­cie­rasz wargi wierz­chem dłoni. On wy­gląda nie­swojo. To męż­czy­zna, który zwy­kle dba o pre­zen­cję. Na skó­rze po­licz­ków i szyi ma cza­sem za­cię­cia od ma­szynki do go­le­nia. Jego włosy pachną trawą cy­try­nową. Białe zęby, zdrowe dzią­sła. Ni­gdy tego nie wi­dzia­łaś, ale je­steś pewna, że co­dzien­nie rano i wie­czo­rem gor­li­wie je nit­kuje, a na ko­niec płu­cze pły­nem. Ale dzi­siaj wy­gląda go­rzej. Jego broda jest za­nie­dbana, spoj­rze­nie ska­cze nie­spo­koj­nie po szo­pie.

– Je­dze­nie? – rzu­casz chra­pli­wym gło­sem.

Kręci głową.

– Na­dal nie śpi. Pa­kuje się.

Za­kła­dasz, że mówi o córce.

– Więc nie ma nic? Zu­peł­nie nic?

Zda­jesz so­bie sprawę z ry­zyka, ale mi­nęły trzy dni i kiedy za­spo­ka­jasz pra­gnie­nie, które pa­ra­li­żo­wało or­ga­nizm, za­czy­nasz czuć wszystko: ot­chłań głodu pod klatką pier­siową, ból w ple­cach, ty­siąc sy­gna­łów alar­mo­wych wy­sy­ła­nych przez wszyst­kie po­ra­nione czę­ści two­jego ciała.

Pod­nosi ręce.

– No co? My­ślisz, że mogę po pro­stu od­grzać ci obiad w mi­kro­fa­lówce i wyjść, a ona nie bę­dzie za­da­wać żad­nych py­tań?

Przy­no­szone przez niego je­dze­nie jest za­wsze czę­ścią więk­szej ca­ło­ści. Por­cja la­sa­gne, mi­ska gu­la­szu, ka­wa­łek za­pie­kanki wy­kro­jony ze środka. Po­siłki, któ­rych uby­wa­nie trudno za­uwa­żyć. Dużo bar­dziej dys­kretne niż ka­wa­łek pizzy, che­ese­bur­ger czy nóżka kur­czaka. Od po­czątku go­tuje po­trawy na kilka dni, chowa por­cje dla cie­bie i przy­nosi je do szopy. To jedna z me­tod, które ob­my­ślił, że­byś po­zo­stała jego se­kre­tem.

Siada obok cie­bie ze stęk­nię­ciem. Cze­kasz, aż zła­pie za su­wak two­jej bluzy i po­cią­gnie w dół, obej­mie dłońmi twoją szyję. Za­miast tego sięga do swo­jego pa­ska. Mi­gnię­cie, błysk me­talu.

Roz­po­zna­jesz tę broń. To ta sama, z któ­rej mie­rzył do cie­bie pięć lat temu: czarny pi­sto­let prze­dłu­żony błysz­czą­cym tłu­mi­kiem.

Palce two­ich stóp drgają, jakby szy­ko­wały się do biegu. Łań­cuch, zimny i ciężki, na­pina się przy ko­stce. Cią­gnie cię w dół, jakby chciał wci­snąć cię w zie­mię, naj­pierw stopy, a po­tem całą resztę.

Skup się. Ob­ser­wuj go.

Jego pierś po­ru­sza się w górę i w dół, je­den głę­boki wdech za dru­gim. Gdy już po­zby­łaś się za­mro­cze­nia spo­wo­do­wa­nego od­wod­nie­niem, je­steś w sta­nie czy­tać go wy­raź­niej. Zmę­czony, ale nie wy­czer­pany. Oszo­ło­miony, ale nie chory. Jest ste­rany, ow­szem, ale szczę­śliwy. Jak po ukoń­cze­niu for­sow­nego za­da­nia, po dłu­gim biegu albo stro­mej wspi­naczce.

Jak po za­bi­ciu ko­goś.

Wsuwa rękę do kie­szeni i rzuca coś w twoją stronę – kot ofia­ro­wu­jący zde­chłą mysz.

Oku­lary prze­ciw­sło­neczne. De­si­gner­skie, są­dząc po cięż­kich opraw­kach i logo na boku. Kom­plet­nie bez­u­ży­teczne we­wnątrz szopy, ale nie o to cho­dzi. Sęk w tym, że te oku­lary do ko­goś na­le­żały i ta ko­bieta już ich nie po­trze­buje.

Te­raz to czu­jesz. Bi­jący od niego triumf. Bez­gra­niczny dreszcz emo­cji po uda­nym po­lo­wa­niu.

Ta ko­bieta woła do cie­bie. Jaką pracę wy­ko­ny­wała, że mo­gła so­bie po­zwo­lić na ta­kie oku­lary? Jak wy­glą­dała jej dłoń, gdy po­pra­wiała je na no­sie? Czy uży­wała ich, żeby przy­trzy­mać so­bie grzywkę? Czy za­ło­żyła je pew­nego sło­necz­nego po­po­łu­dnia, gdy sie­działa na fo­telu pa­sa­żera otwar­tego ka­brio­letu, a roz­pusz­czone włosy obi­jały się o jej po­liczki na wie­trze?

Nie mo­żesz iść w tę stronę. Nie mo­żesz o niej my­śleć. Nie masz czasu na to, żeby być zszo­ko­wana czy wstrzą­śnięta.

To twoja szansa. Dziś roz­piera go py­cha. Wie­rzy, że jest zdolny do wszyst­kiego.

– Po­słu­chaj – mó­wisz.

Bie­rze z po­wro­tem oku­lary prze­ciw­sło­neczne, praw­do­po­dob­nie się roz­my­ślił. Mo­gła­byś roz­bić szkła, użyć ich jako broni.

– Dużo my­śla­łam. O two­jej prze­pro­wadzce.

Jego ręce nie­ru­cho­mieją. Ry­zy­ku­jesz tym, że wła­śnie psu­jesz mu za­bawę. Za­przą­tasz go z po­wro­tem pro­ble­mami co­dzien­no­ści, pod­czas gdy je­dyne, czego pra­gnie, to być na haju naj­dłu­żej, jak to moż­liwe.

– Mógł­byś wziąć mnie ze sobą.

Pa­trzy w górę i chi­cho­cze.

– Daj spo­kój – mówi. – Chyba nie ro­zu­miesz.

Ale ty ro­zu­miesz. Znasz jego bla­ski i jego cie­nie. Wiesz, że przy­cho­dzi do cie­bie nie­mal co wie­czór, na pewno w każdy wie­czór, kiedy jest na miej­scu. Wiesz, że przy­zwy­czaił się do pew­nych rze­czy. To nie tak, że lubi cie­bie – lubi mieć cię do dys­po­zy­cji. Lubi do­sta­wać od cie­bie, co­kol­wiek chce, kie­dy­kol­wiek chce.

Co zrobi, kiedy za­brak­nie cię pod ręką?

– Mó­wię tylko – po­dej­mu­jesz – że wciąż mo­żemy się wi­dy­wać. To nie musi się skoń­czyć. Nie ma ta­kiej po­trzeby.

Krzy­żuje ra­miona na piersi.

– Mo­gła­bym być tam. – Wska­zu­jesz głową w stronę drzwi. W stronę świata ze­wnętrz­nego, z któ­rego cię za­brał, i nie­zli­czo­nej rze­szy lu­dzi, któ­rzy w nim po­zo­stali. – I nikt by się o tym nie do­wie­dział.

Uśmie­cha się. Zbliża rękę do two­jej głowy i gła­dzi cię de­li­kat­nym, opa­no­wa­nym ru­chem męż­czy­zny, który wie, że jest bez­pieczny. A po­tem cią­gnie. Na tyle, żeby za­bo­lało.

– I oczy­wi­ście pro­po­nu­jesz to ze zwy­kłej tro­ski – mówi.

Jego do­tyk cię pa­ra­li­żuje.

Wy­myka się, otwiera za­suwę, wpusz­cza do szopy zimne nocne po­wie­trze. Na ze­wnątrz kłódka za­trza­skuje się na swoje miej­sce. On ru­sza z po­wro­tem, do córki, do resz­tek świa­tła i cie­pła, które po­zo­stały jesz­cze w tym domu.

Trze­cia za­sada prze­trwa­nia w tej szo­pie brzmi: je­steś naj­czyst­szym ele­men­tem jego świata. Wszystko, co się dzieje, musi się przy­da­rzyć wam obojgu.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: