Ciche wody - ebook
Ciche wody - ebook
Pierwszy tom cyklu znakomitych kryminałów historycznych.
Jest Boże Narodzenie 1519 roku, dwór królewski w Krakowie świętuje radosny okres. Niecałe dwa lata wcześniej włoska arystokratka Bona Sforza przybyła z Bari do stolicy Polski jako świeżo poślubiona małżonka króla Zygmunta. Towarzyszył jej imponujący orszak, do którego należała hrabina Caterina Sanseverino, teraz sprawująca nadzór nad dwórkami usługującymi królowej. Caterina wciąż przyzwyczaja się do życia w tym północnym królestwie mroźnych zim, obcych obyczajów i niezrozumiałego języka, kiedy dworem w wieczór pierwszego dnia Bożego Narodzenia wstrząsa szokujące morderstwo. Kilka dni później, w noc sylwestrową, dochodzi do następnej zbrodni. Ofiary pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Szaleją plotki, spekulacje i podejrzenia, lecz sprawca pozostaje nieuchwytny. Oficjalne dochodzenie utyka w miejscu, a Caterina z pomocą Sebastiana Konarskiego, młodszego sekretarza króla, postanawia odkryć tożsamość zabójcy. Tropy zaczynają wskazywać na krąg najbliższy królowej i oboje wkrótce ścigają się z czasem, by powstrzymać kolejne morderstwo. "Ciche wody" to powieść o władzy i jej nadużywaniu oraz o ostateczności, do której może posunąć się człowiek, szukając zadośćuczynienia za krzywdy w sytuacji, gdy nie może liczyć na sprawiedliwość. Chociaż osadzona w początkach epoki renesansu, powieść nawiązuje nieomylnie do najważniejszych kwestii społecznych dwudziestego pierwszego wieku.
Ten inteligentny i trzymający w napięciu kryminał rzuca świeże i jasne światło na świat uwielbianych przez wielbicieli Tudorów i Borgiów. P.K. Adams, mająca już na koncie dwie powieści o dwunastowiecznej uzdrowicielce i mistyczce Hildegardzie z Bingen, mistrzowsko przywołuje do życia Polskę epoki renesansu, nie tracąc z oka ludzkich namiętności kierujących jej bohaterami. Cudowny początek nowej serii.
C. P. Lesley, autorka "Song of the Siren"
P.K. Adams to pseudonim literacki Patrycji Podrazik. Ukończyła licencjat na Columbia University oraz obroniła pracę magisterską ze studiów europejskich na Yale University. Jej debiut "The Greenest Branch, a Novel of Germany’s First Female Physician" znalazł się w 2018 roku w półfinale konkursu Chaucer Book Awards za powieści historyczne osadzone przed rokiem 1750. Jest członkinią Historical Novel Society i mieszka w Nowej Anglii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-741-8 |
Rozmiar pliku: | 622 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zygmunt I król Polski i wielki książę litewski
Bona Sforza królowa Polski i wielka księżna Litwy, córka księcia Mediolanu Galeazza Sforzy i Izabeli Aragońskiej
Polacy
Krzysztof Szydłowiecki wielki kanclerz koronny, przywódca frakcji prohabsburskiej, którą zwalcza królowa Bona
Sebastian Konarski młodszy sekretarz na królewskim dworze, podwładny kanclerza Szydłowieckiego
Jan Dantyszek dworzanin i dyplomata, członek półtajnego stowarzyszenia bibones et comedones
Adam Latalski dworzanin i poeta
Kasper Zamborski dworzanin i członek stowarzyszenia bibones et comedones, zaręczony z córką kanclerza Szydłowieckiego
Piotr Gamrat doradca królowej Bony
arcybiskup Jan Łaski prymas Polski, polityczny sojusznik królowej Bony
Mikołaj Firlej wódz sił polskich podczas wojny z Krzyżakami
Helena Lipińska dwórka królowej Bony
Magdalena Górska dwórka królowej Bony
Konstanty Konarski rycerz w wojsku polskim, kuzyn Sebastiana Konarskiego
księżniczka Anna córka króla Zygmunta z poprzedniego małżeństwa
Beata Kościelecka córka króla Zygmunta z nieprawego łoża
Maciek Koza służący
Stańczyk błazen królewski
Maciejowa kucharka
Włosi
Caterina Sanseverino dama dworu usługująca królowej w sypialni
Ludovico Mantovano prywatny sekretarz królowej Bony
Giuseppe Baldazzi medyk królowej Bony
Antonio Carmignano doradca królowej Bony
Giovanna D’Aragona kuzynka i dama dworu królowej Bony
Lucrezia Alifio dwórka królowej Bony
Portia Arcamone dwórka królowej Bony
Beatrice Roselli dwórka królowej Bony
ojciec Marco de la Torre spowiednik królowej BonyPROLOG
Bari, Królestwo Neapolu
Marzec 1560 roku
Koszmary zaczęły mnie dręczyć dopiero na starość, kiedy sen dla jednych bywa nieuchwytny, dla innych zaś ugina się pod brzemieniem obrazów z przeszłości, których woleliby nie pamiętać. Kamienna piwnica, wilgotna i cuchnąca, błysk ostrza, zimne oczy zabójcy, błagania ofiary przedzierające się przez brudną szmatę wepchniętą w jej usta… Wyciągam rękę po knebel, ale nigdy nie umiem dostatecznie się zbliżyć – jakbym poruszała się w wodzie, wysiłek frustrujący i nadaremny.
Budzę się zlana potem, lodowaty strach ściska mnie za gardło jak pięść.
Przez lata spałam dobrze. To dziwne, gdy weźmie się pod uwagę straszne wypadki, których byłam świadkiem na dworze królewskim w Krakowie w ów nieszczęsny czas bożonarodzeniowy czterdzieści lat temu. Nadal byłam obca w tym północnym królestwie, przybyłam tu bowiem wiosną tysiąc pięćset osiemnastego roku w orszaku Bony, córki świętej pamięci księcia Galeazza Sforzy, świeżo poślubionej królowi Zygmuntowi z prześwietnej dynastii Jagiellonów, która władała Polską i Litwą.
Nie przeszkadzało mi, że wyjechałam tak daleko od domu. Niedawno owdowiałam, ledwo przekroczywszy dwudziesty rok życia, a chociaż moje małżeństwo nie należało do szczególnie szczęśliwych – mając siedemnaście lat, wyszłam za o wiele starszego mężczyznę, którego wybrali mi ojciec i matka – pomysł powrotu do domu rodzinnego wcale mnie nie cieszył. Wtedy mój ojciec już nie żył, fortuna się skurczyła i wiedziałam, że moja obrotna matka wkrótce zacznie szukać mi następnego majętnego – i przypuszczalnie starego – męża.
Poprzez małżeństwo weszłam do rodziny Sanseverino, książąt Bisignano, dlatego też najpierw zostałam damą dworu matki Bony, Izabeli Aragońskiej, księżnej Bari i Mediolanu. Była to dama ceniąca wykształcenie u szlachetnie urodzonych niewiast i zaimponowało jej, że jako młoda dziewczyna spędziłam cztery lata w klasztorze Świętej Teresy pod Neapolem, gdzie uczyłam się łaciny i historii, studiowałam Ojców Kościoła, a nawet zapoznałam się pobieżnie z twórczością Cycerona i Wergiliusza. Kiedy owdowiałam, a Bona zaręczyła się z królem Polski, księżna Izabela zaproponowała mi pozycję na nowym dworze jej córki. Była to dla mnie szansa na ucieczkę przed kolejnym małżeństwem i zobaczenie kawałka świata poza Bari i Neapolem.
Pomimo różnicy wieku i temperamentów dzielących królewską parę związek rozpoczął się gładko. Król Zygmunt, mężczyzna pięćdziesięciokilkuletni, miał skronie poznaczone siwizną i już zaokrąglił się w pasie. Ale wbrew surowej powierzchowności cechowało go niezwykle łagodne usposobienie i zawsze starał się unikać konfrontacji zarówno z przyjaciółmi, jak i z wrogami. Miał też skłonność do napadów melancholii, podczas których nie pokazywał się przez wiele dni lub pozostawał zamyślony i cichy, zamknięty w swoim świecie. Dla kontrastu jego świeżo poślubiona małżonka skończyła dopiero dwadzieścia cztery lata. Niska w porównaniu z Zygmuntem, miała lekko garbaty nos, usta wyrażające stanowczość i przenikliwe błękitne oczy. Bona Sforza zgodnie ze swoim imieniem odznaczała się silnym ciałem i równie silną wolą. Na książęcym dworze w Bari otrzymała doskonałe wykształcenie, o wiele wszechstronniejsze od mojego. Żywo interesowała się sprawami państwa i od swojego sekretarza wymagała codziennych szczegółowych relacji na ten temat.
A jednak tych dwoje raczej się uzupełniało, niż przeszkadzało jedno drugiemu. Już w tamtych pierwszych latach wielu posłańców, senatorów i szlachciców z sejmu szukało rady królowej, gdy króla ogarniały posępne nastroje. Stopniowo Bona wykuwała dla siebie pozycję nieformalnej współwładczyni, a rola ta z czasem, gdy jej królewski małżonek posuwał się w latach, tylko się umacniała.
Najważniejsze jednak było to, że dziewięć miesięcy co do dnia po ich pierwszym spotkaniu w Krakowie królowa wydała na świat córkę, pierwsze z sześciorga ich dzieci. Tak oto sprawy toczyły się oczekiwanym trybem. Przyszłość monarchii została zapewniona i wszyscy wydawali się usatysfakcjonowani.
Aż do tej zimowej świątecznej nocy, która znowu nawiedza moje sny.1
Kraków, Królestwo Polskie
Kwiecień 1518 roku
Tak zimnego dnia jak ten, gdy przybyliśmy do Krakowa, jeszcze nie przeżyłam. Był szesnasty kwietnia, w Bari wiosna w pełni, prawie lato, lecz w naszym nowym domu zimny wiatr wiał ze wschodu, łaty śniegu przykrywały błoto na traktach lub przysiadały niebezpiecznie na stromych dachach. Mimo że jak wszystkie pozostałe damy byłam owinięta w nowe futro z kuny, trzęsłam się z zimna, choć jechałyśmy w zamkniętym powozie. Na twarzach towarzyszek widziałam to samo nieme pytanie, które towarzyszyło nam przez kilometry gęstych sosnowych i dębowych lasów Czech i Polski, tak różnych od zalanych słońcem otwartych wzgórz w ojczyźnie: a jeśli w tej północnej krainie wcale nie ma lata i nigdy więcej nie będzie nam ciepło?
– Słyszałam, że zima tutaj jest surowa, ale nie zdawałam sobie sprawy, że przyjedziemy w samym jej środku. – Lucrezia Alifio, siedemnastoletnia dwórka siedząca naprzeciwko mnie, wykrzywiła się, przysuwając twarz do okna. Gruba zielonkawa szyba pokryła się cienką warstwą pary od jej oddechu.
– Ale niedługo musi się skończyć – odrzekłam z nadzieją.
Nigdy wcześniej nie widziałam śniegu, dlatego nie byłam pewna, czy ilość, na którą patrzę, to dużo, czy mało. Wyglądało jednak, że zaczyna topnieć, a to chyba dobry znak.
Lucrezia westchnęła, dając mi do zrozumienia, że nie podziela mojego optymizmu, ale się nie sprzeciwiła. Sześć lat od niej starsza, byłam hrabiną i damą dworu. A na dworze Bony hierarchię głęboko respektowano i wszyscy znali swoje miejsce. I bardzo dobrze, dzięki bowiem rekomendacji księżnej Izabeli przyrzeczono mi pozycję damy usługującej królowej w sypialni, co wiązało się z nadzorem nad dwórkami. Pilnowanie stadka dojrzewających dziewcząt to niezwykle trudne zadanie i potrzebowałam wszelkiej pomocy, którą mogłam uzyskać.
– Kraków jest większy, niż myślałam – powiedziałam.
Po części chodziło mi o poprawienie nastroju Lucrezii, ale po części naprawdę byłam przyjemnie zaskoczona. Na pierwszy rzut oka miasto wydawało się zupełnie inne, ale przy bliższym poznaniu wcale się nie różniło od kupieckich miast we Włoszech. Nie było tu pozostałości po starożytnych budowlach i brukowanych uliczkach z czasów rzymskich, a większość budynków wzniesiono z cegły i drewna w stylu sprzed stu lat. Kościoły miały wąskie, zakończone ostro okna i wysokie smukłe wieże. Jednakże tu i tam pojawiała się bogato zdobiona siedziba arystokraty, która bardzo przypominała palazzo bogacza w naszych stronach.
– O tak. – Twarz dziewczyny pojaśniała. – Bałam się, że będzie mały i nudny, że to forteca z kilkoma starymi domami otoczonymi murem, a dalej lasy na wiele mil w każdym kierunku, jak większość miast, które mijaliśmy po drodze. – W jej głosie brzmiała szczera ulga.
– Pamiętasz, pani Bona mówiła nam, że w Krakowie mieszka niemało Włochów – rzekłam, gdy kolejna siedziba w stylu palazzo pojawiła się w zasięgu wzroku.
Kilka dni wcześniej zatrzymaliśmy się w zamku w Wiedniu i podczas rozmowy do późnej nocy Bona opowiedziała nam o pełnej życia społeczności włoskich artystów i rzemieślników w stolicy Polski. Sprowadził ich król Zygmunt, by upiększyli miasto, stosując nowy styl architektoniczny popularny na Południu oraz czerpiąc inspiracje ze starej architektury rzymskiej i greckiej. Teraz sama widziałam, że skali nie można było porównać do Rzymu czy nawet Neapolu, ale wpływ rzucał się w oczy i to podobieństwo, tak samo jak jasny kolor wapiennych murów, obudziło we mnie serdeczne uczucia.
– Tak, ale wszyscy pewnie są starcami, którzy wolą rzeźbić kobiety w kamieniu, niż tańczyć z żywymi – westchnęła Lucrezia.
– Pewnie tak – odparłam znacząco.
Lucrezia, mała, pulchna, wiecznie uśmiechnięta mimo obecnego złego humoru, miała w głowie niewiele myśli poza tymi o rozrywkach i flirtach. Źle zrobiłam, wspominając o Włochach, nie wiedziałam przecież, czy trafnie oceniła ich wiek i zainteresowania, a nie powinna tworzyć sobie wyobrażeń.
Znowu odwróciłam się do okna i patrzyłam na ulice wypełnione wiwatującymi tłumami. Kraków tryskał życiem, zlokalizowany na skrzyżowaniu ważniejszych szlaków handlowych, prowadzących ze wschodnich krajów do Niderlandów i z portów śródziemnomorskich na wybrzeże Bałtyku. Był punktem tranzytowym wielu kupieckich karawan. Zimne powietrze niosło nie tylko zapachy pasztecików i pieczonych mięs sprzedawanych tłumom, ale też intensywniejsze aromaty przypraw, ziół i olejków, wydobywające się ze sklepów i aptek. Wydało mi się nawet, że złapałam snujący się z jednej z wielu gospód po drodze ten dziwnie ciężki, acz słodki zapach tabaki, cieszącej się coraz większą popularnością substancji, którą Hiszpanie przywieźli z nowo odkrytego świata.
To bardziej nawet niż palazzo spowodowało, że w piersiach wezbrała mi fala nostalgii. Tęskniłam za Bari, to prawda, ale napomniałam się, że tutaj rozpoczynam nowe życie. Jeśli wszystko dobrze się ułoży i królowa będzie zadowolona z mojej służby, może zdołam uniknąć kolejnego małżeństwa, które miałoby zapewnić mi przyszłość. Nie chodziło o to, że nie chciałam wychodzić za mąż, lecz o to, że po moim pierwszym doświadczeniu nabrałam głębokiego przekonania, że pieniądze czy tytuły nie są właściwą motywacją do wiązania się z drugim człowiekiem. Oczywiście większość znanych mi kobiet właśnie tymi powodami się kierowała, w tym dziedziczka książąt Bari i Mediolanu, jadąca kilka powozów przed nami.
Bona jednak urodziła się w jednej z najznamienitszych rodzin arystokratycznych w Europie i miała rolę do odegrania. Jej przeznaczeniem nigdy nie było branie losu w swoje ręce i – moim zdaniem – nie kwestionowała tego. Wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie usatysfakcjonowanej wybranym dla niej małżonkiem i była podekscytowana podczas matrimonium per procura w zamku Capuano w Neapolu w grudniu zeszłego roku. Miała zostać królową i pomóc w utrzymaniu dynastii, co pewnie było warte tej ceny. Ja takich ambicji nie żywiłam, a chociaż znałam oczekiwania mojej matki i dobrze wiedziałam, jak kobiety mojego stanu tę kwestię postrzegają, z jakiegoś powodu wierzyłam, że małżeństwo powinnam zawrzeć wyłącznie z miłości.
– Donno Caterino – głos Lucrezii wdarł się w moją zadumę. – Myślisz, że pani Bona cieszy się na spotkanie ze swoim nowo poślubionym mężem?
Wpatrywałam się w nią zdumiona tym, jak bardzo jej słowa współgrają z moimi myślami.
– Oczywiście – odparłam, uważając, by w moim tonie nie zabrzmiało wahanie. – Przez cały czas o nim mówi i z drogi codziennie pisała do niego list.
– Ale czy naprawdę się cieszy… – Lucrezia położyła nacisk, acz nieco różny, na słowa „naprawdę” i „cieszy”. W samą porę ugryzła się w język, choć kąciki jej ust drżały od powstrzymywanego śmiechu.
Posłałam jej surowe spojrzenie, by dać jasno do zrozumienia, co sądzę o takich spekulacjach. Zanim jednak zdążyłam coś powiedzieć, powóz nagle się zatrzymał. Za nami działo się to samo, jakby fala przechodziła przez orszak złożony z kilkuset osób. Byli wśród nich wysocy urzędnicy z Polski, włoskich księstw, Węgier i Czech, a także posłańcy cesarscy, konni rycerze, paziowie i dworzanie. Mieliśmy ze sobą sto pięknych rumaków ze sławnych stajni księcia Bari, każdy w czapraku z czerwonego adamaszku ze złotymi frędzlami i w uździe połyskującej złotem. Wozy zaprzężone w muły wypełniało trzydzieści sześć zdobionych kufrów z godłami rodów Sforza i Aragon, zawierających pierwszą część posagu Bony, który składał się z pięćdziesięciu tysięcy dukatów oraz mebli, sukien, pościeli, książek i obrazów. Ciężar tych skarbów sprawiał, że wolno posuwaliśmy się ku wzgórzu wawelskiemu, z którego zbudowany przed wiekami zamek królewski górował nad miastem.
Teraz wszystko to z piskiem stanęło, Bona bowiem szykowała się do opuszczenia powozu zaprzężonego w osiem białych koni, by przez ostatnią część podróży nowi poddani mogli oglądać ją w całym splendorze. Mimo iż była poza zasięgiem mojego wzroku, wiedziałam, że zaraz dosiądzie ogiera w złotym czapraku i ruszy, wyprostowana i dumna, ze splecionymi blond włosami przykrytymi luźnym aksamitnym czepkiem, wyszywanym perłami i akwamarynami. Będzie wyglądała wspaniale w błękitnej satynowej sukni zdobionej miniaturowymi ulami odlanymi ze złota: niewzruszona, obojętna na mróz, spokojna i królewska.
Na ulicach hałas przycichł jak nożem uciął, mieszczanie stojący przy drodze i wychylający się z okien wyciągnęli szyje. Znakiem dla mnie, że Bona wysiadła z powozu, był ponowny wybuch wiwatów. Ludzie podrzucali czapki w górę i krzyczeli: „Niech żyje nasza królowa! Niech żyje!”.
Trzykrotnie jeszcze się zatrzymywaliśmy, by mogli powitać nas rajcy miejscy w szatach i łańcuchach świadczących o pełnionym urzędzie oraz przedstawiciele gildii, także odziani w togi z insygniami różnych rzemiosł: kowale, murarze, kołodzieje, bławatnicy, piwowarzy i wielu innych. Na dziedzińcu Akademii Krakowskiej z krużgankami z czerwonej cegły spotkali się z nami rektor Stanisław Biel i wszyscy wykładowcy. Później się dowiedziałam, że akademia ta, założona przed stu pięćdziesięciu laty, otrzymała największy dar od jednej z poprzedniczek Bony, królowej Jadwigi, która na krótko przed śmiercią w tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym dziewiątym roku przekazała uniwersytetowi całą swoją biżuterię, co pozwoliło dwustu żakom rozpocząć studia astronomiczne, prawnicze i teologiczne.
Po prezentacji obu stron przez powietrze przetoczyła się huczna salwa z armat ustawionych wzdłuż murów miasta. Ruszyliśmy dalej dopiero wtedy, gdy rektor Biel zakończył swą długą i nudną mowę wychwalającą urodę Bony oraz zalety jej umysłu i charakteru, jedną z kilku w tym samym stylu, których tamtego dnia musieliśmy wysłuchać.
Gdy wreszcie rozpoczęliśmy wspinaczkę ku zamkowi przy akompaniamencie poważnego, ale i radosnego bicia dzwonów we wszystkich kościołach w mieście, chmury się rozstąpiły i wyszło jasne słońce. Królewskie wzgórze było rozległe i płaskie, południową część zajmował obszerny, wykładany brukiem ceremonialny dziedziniec. Zamek, samowystarczalna budowla z wapienia otaczająca wewnętrzny dziedziniec, stał w części północnej. W jednym ze skrzydeł znajdowała się brama na tyle szeroka, że sześciu konnych mogło przejechać przez nią ramię w ramię.
Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu zewnętrznym. W głębi mieściły się królewskie stajnie i arsenał z widokiem na rzekę płynącą spokojnie z zachodu i tuż za Krakowem skręcającą na północ w drodze do Bałtyku. Jaskrawo odziani stajenni wybiegli ku nam, by zająć się końmi. Po przeciwnej stronie blisko bramy do zamku nad dziedzińcem górowała wspaniała katedra wawelska. Wzniesiona ponad dwieście lat temu, stanowiła mieszaninę różnych stylów i materiałów, szarego kamienia, wapienia i cegły. Otaczały ją kaplice, wieńczyły zaś wysokie wieże z miedzianymi kopułami, z których każda miała własny dzwon.
Przed otwartymi drzwiami katedry król Zygmunt w szkarłatnym płaszczu obszytym gronostajem czekał, by po raz pierwszy osobiście powitać nowo poślubioną żonę. Towarzyszyli mu najlepiej urodzeni szlachcice i najważniejsi dostojnicy kościelni. Z boku wraz z grupą dam stały dwie złotowłose dziewczynki z pulchnymi policzkami. Obie nie więcej niż pięcioletnie, miały na sobie płaszczyki z białego futra ze złotą lamówką i jednakowe nakrycia głowy. Były to Jadwiga i Anna, córki króla z poprzedniego małżeństwa z węgierską arystokratką Barbarą Zápolyą, która umarła przed trzema laty. Tak więc Bona była macochą, zanim stała się matką.
Bona zsiadła z konia i wykonała przed mężem głęboki dyg, a my poszliśmy za jej przykładem. Król ucałował żonę w oba policzki. Ujął ją za lewą rękę, na której połyskiwał pierścień z wielkim brylantem, dar od niego wręczony jej przez posłańców w dniu ślubu, i wprowadził do kościoła na mszę dziękczynną za jej bezpieczny przyjazd. Dwa dni później miała się tutaj odbyć koronacja Bony Sforzy na królową Polski.
Dołączyłam do dworu podążającego za królewską parą do wnętrza świątyni przy dźwiękach hymnu Te Deum laudamus, śpiewanego przez chór chłopięcy. Wcześniej, gdy wysiadałam z powozu obok kamiennego posągu świętego, przesunęłam dłonią po postumencie, bo chciałam zebrać garść śniegu, i zadrżałam od jego lodowatej wilgoci. Wypuściłam kulkę i w futro wytarłam palce do sucha, potem spojrzałam w niebo, które okazało się prawie, choć niezupełnie tak błękitne jak to nad naszą południową włoską krainą. Przeszyła mnie znowu tęsknota za domem i ponownie zaraz pojawił się dreszcz podniecenia tym nowym życiem, które tutaj na mnie czekało.
Jednakże nawet w najśmielszych snach nie mogłabym przewidzieć, co przyniesie mi przyszłość.
Świętowanie koronacji z osiemnastego kwietnia trwało przez cały tydzień, wygłoszono wiele mów i wydeklamowano wiele wierszy ułożonych na tę okazję, codziennie odbywały się uczty, koncerty, tańce i objazdy. Królewska para wybrała się nawet na polowanie do pobliskich Niepołomic, gdzie królowa, której matka miała w Bari stajnie znane w całej Europie z hodowli doskonałych rumaków, zrobiła wielkie wrażenie swoimi umiejętnościami jeździeckimi.
Kiedy celebracje dobiegły końca, zaczęłyśmy się zadomawiać w naszych nowych kwaterach, umieszczonych na piętrze zamku, w skrzydle nad bramą łączącą dziedziniec zewnętrzny z wewnętrznym. Były tam apartamenty królowej, komnaty jej dwórek oraz gabinety doradców, skarbnika i prywatnego sekretarza, don Lorenza Mantovana. Wszystkie ciągnęły się wzdłuż galerii, z której okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec z krużgankami, niemal całkowicie otoczony przez zamek. Pozostałą połowę po południowej stronie bramy zajmowały budynki służby, w tym całkowicie oddzielna kuchnia królewska. Została tu przeniesiona kilka lat wcześniej z głównej siedziby z powodu pożarów, które wybuchały z niejaką regularnością przez te kilkaset lat istnienia Wawelu.
Przyjęłam funkcję osobistej damy królowej z niejakimi obawami, pamiętając, że powierzono mi ją dzięki pomocy księżnej Izabeli, a teraz muszę udowodnić, że na nią zasługuję. Od mojej dawnej patronki dzieliły mnie tysiące kilometrów i moja pozycja na dworze zależała wyłącznie od przychylności młodej królowej.
Na razie mogłam na nią liczyć. Bona okazywała lojalność wobec tych, którzy dobrze jej służyli, potrafiła jednak wybuchnąć gniewem i działać pod wpływem kaprysu, zwłaszcza gdy sprawy nie układały się po jej myśli. Tak więc nie mogłam niczego brać za pewnik. W przeciwieństwie do innych dam dworu, które nie robiły niczego poza towarzyszeniem królowej podczas oficjalnych przyjęć i zabawianiem jej rozmową w prywatnych komnatach, ja będę musiała ciężko pracować, by zachować swoje przywileje. Chociaż nosiłam tytuł hrabiny Sanserverino, to byłam też wdową i przez to znajdowałam się w trudniejszym położeniu niż one.
Dwórki, które miałam nadzorować, były młodymi polskimi i włoskimi szlachciankami. Mówiąc krótko, musiałam się nauczyć, jak być surową i utrzymać dyscyplinę wśród szesnasto-, siedemnastoletnich dziewcząt; krewni powierzyli je nam w nadziei, iż dzięki temu będą miały szansę na dobre małżeństwo, a rodziny zyskają na znaczeniu. Musiałam być czujna w dzień i w nocy, ponieważ nawet cień nieprzyzwoitego zachowania mógł okazać się zgubny dla reputacji dziewczyny i dla mojej pozycji. Niektóre kobiety lubują się w posiadaniu tego rodzaju władzy nad życiem innych kobiet, co aż za dobrze poznałam w szkole prowadzonej przez zakonnice w Neapolu. Ja jednak nigdy do nich nie należałam i nie zdołały mnie zmienić nie wiem jak długie kazania siostry Modesty o konieczności wykorzenienia zła, gdziekolwiek je widzimy. Jednakże bez męża, ojca czy brata musiałam dokładać wszelkich starań, by zabezpieczyć swoją przyszłość.
Moja rola od początku okazała się trudna. Gdy tylko dziewczęta zadomowiły się w nowym otoczeniu, ich myśli zwróciły się ku przyjemnościom dworu. Na wyciągnięcie ręki miały obfitość wykwintnego jedzenia i słodyczy, tańce, polowania i inne rozrywki, a także łatwy dostęp do plotek i najnowszej mody. Wkrótce jednak głowy zaprzątała im głównie bliskość młodych mężczyzn i wynikające z tego okazje do flirtu.
Kiedy przystojny dworzanin, a czasami po prostu dworzanin, wkraczał na przedpokoje królowej, dwórki przerywały pogawędki i pochylały głowy nad haftem, chociaż nigdy tak nisko, by nie mogły posyłać mężczyźnie przeciągłych spojrzeń, trzepocząc przy tym rzęsami i wydymając usta. Oczywiście nie wszystkie takie były. Na każdą Lucrezię Alifio lub Magdalenę Górkę – gdy nie usługiwały królowej, zajmowały się wyłącznie wyborem takich sukien i biżuterii, by na ich widok odwracały się głowy w głównej sali zamku – przypadały pobożna Portia Arcamone w łańcuszku ze złotym krucyfiksem jako jedyną ozdobą, który całowała wiele razy dziennie, albo Beatrice Roselli, zawsze zgłaszająca się do czytania na głos Biblii, kiedy królowa potrzebowała duchowego wywyższenia.
No i była Helena Lipińska.
Helena sumiennie wykonywała swoje obowiązki, ale była cicha i zdystansowana, zamknięta w sobie. Miesiąc po koronacji przybyła z majątku ojca pod Baranowem, miastem położonym na północny wschód od Krakowa, by zostać dwórką Jej Królewskiej Mości. Nie okazywała chęci zbliżenia się do którejś z pozostałych dziewcząt i gdy nadszedł rok tysiąc pięćset dziewiętnasty, wcale nie znałam jej lepiej niż wiosną roku poprzedniego. Wiedziałam jedynie, że nie odznacza się szczególną pobożnością (kilka razy podczas mszy przyłapałam ją na ziewaniu w rękaw) i nie sprawia wrażenia zainteresowanej mężczyznami na dworze. Prawdę mówiąc, nieraz widziałam, jak posyła pogardliwe spojrzenia towarzyszkom, gdy te mizdrzyły się w obecności młodego rycerza lub owdowiałego barona. Przynajmniej z tego powodu nie powinna sprawiać mi problemów.
Ale i tak miałam pełne ręce roboty. Kilka dni przed tym fatalnym Bożym Narodzeniem roku tysiąc pięćset dziewiętnastego weszłam późnym wieczorem do sypialni dwórek, by się upewnić, że wszystkie tam są. Gdy otworzyłam drzwi, wokół łóżka Lucrezii trwała gorączkowa szarpanina i tylko na jej nocnym stoliku nadal paliła się świeca. Sąsiadowała z nią Magdalena Górka, smukła, acz obdarzona bujnym biustem piękność z jednej z najznamienitszych rodzin w Wielkopolsce. Błysnęły jej gołe stopy, gdy pośpiesznie wsunęła się pod pościel. Idąc pomiędzy dwoma rzędami łóżek z baldachimem, dostrzegłam, że Lucrezia ukrywa coś pod poduszką.
Lucrezia miała gęste czarne włosy i gładką oliwkową cerę typową dla naszych stron, przez co ku swemu niewyczerpanemu zachwytowi była obiektem gorącej uwagi polskich dworzan. Musiała się im wydawać egzotyczna w porównaniu ze złotowłosymi, rumianymi kobietami takimi jak Magdalena, do których byli w tym królestwie przyzwyczajeni. Teraz leżała prosta i nieruchoma, udając pogrążoną we śnie, mimo iż ślady uciechy i psoty nadal igrały w kącikach jej ust. Zatrzymałam się przy niej. Po chwili uniosła powieki, z poczuciem winy sięgnęła pod poduszkę, wyjęła spod niej niewielki tomik i położyła na mojej wyciągniętej dłoni.
– Przepraszam, donno Caterino, nie mogłyśmy zasnąć i trochę czytałyśmy… – urwała, kiedy otworzyłam książkę na stronie tytułowej.
To były Epistolae morales, rurales et amatoriae, fikcyjne listy miłosne bizantyjskiego pisarza Teofilakta Symokatty, przełożone na łacinę przez Mikołaja Kopernika, częstego obecnie gościa w Krakowie. Kilka lat później miał się okryć złą sławą z powodu propagowania teorii o wszechświecie, która wywołała powszechne zgorszenie.
Wyprostowałam się i posłałam Lucrezii moje najlepsze spojrzenie siostry Modesty. To nie był jej pierwszy występek. Wcześniej przeszukałam ich kufry, czego wymagała moja rola, musiałam się bowiem upewnić, że nie przywiozły ze sobą niczego niewłaściwego. Pośród rzeczy Lucrezii znalazłam zaczytany egzemplarz Dekameronu Boccaccia, który skonfiskowałam.
– No cóż, dzisiaj wieczorem już nie będziecie czytały – oznajmiłam stanowczo, choć cicho, żeby nie obudzić pozostałych. Wsunęłam książkę pod pachę. – Zgaś świecę i nie pozwól, żebym znowu przyłapała was na takiej lekturze.
Ostatnie słowa skierowałam do obu dziewcząt i obrzuciłam Magdalenę równie surowym wzrokiem, taką przynajmniej miałam nadzieję. Magdalena podciągnęła pościel pod brodę.
– Si, signora – odparła Lucrezia z nieszczerą skruchą.
– A jeśli w przyszłości będziesz chciała mieć książkę pod ręką na bezsenną noc, to nie wątpię, że Jej Królewska Mość z przyjemnością pożyczy ci jeden z tomów Petrarki.
– Och, nie śmiałabym – zapewniła mnie z przerażeniem w oczach. Najprawdopodobniej był to lęk przed nudą. – A co, jeśli sama zechce czytać? Będzie musiała po nią posłać i czekać?
– Nie przejmowałabym się tym. Zna ją na pamięć.
Wróciłam do swojej komnaty, gdzie po krótkim namyśle otworzyłam książkę i zaczęłam czytać. Musiałam przyznać, że przekład wierszy miłosnych był zręczny. Puls nieraz mi przyśpieszał z powodu obrazów, które wywoływała lektura. Świeca się dopalała, kiedy ostatecznie poszłam spać. Moje sny tamtej nocy zawierały sceny z pożycia małżeńskiego i kiedy wspominałam je rano po przebudzeniu, zalałam się rumieńcem. Odłożyłam książkę do komody przy łóżku obok Dekameronu, gdzie miała pozostać do mojego wyjazdu z Krakowa.
Nie wiedziałam tylko, że ten dzień nadejdzie za niecały rok.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI