- W empik go
Ciche wody. Tom 1: powieść współczesna - ebook
Ciche wody. Tom 1: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W krześle wygodnem, u przysłonionego okna, siedziała staruszka, z oczyma wlepionemi w drzewa ogrodu, który aż do szyb prawie się przybliżał.
Oświecona bladem światłem mroku, który łagodnie oblewa jej rysy, z zadumą, na czole, z przymkniętemi na wpół oczyma, ze srebrnemi gładko przyczesanemu na skroniach włosami, jak wieniec je opasującemu, staruszka zdawała się jakąś fantazyą Rembrandta, tak malowniczo piękne jej oblicze rysowało się na ciemnem tle ciężkich firanek….
Starość nie odjęła jej wdzięku, twarz tylko uczyniła majestatycznie poważną, nadludzko prawie spokojną, i anielsko łagodną.
Patrzały z niej lata zwycięzko przewalczone z życiem, ukołysanie ducha, cisza wielka su – mienia i chrześciańska rezygnacya…. Wiek, który pofałdował piękne czoło, zagłębił żywe jeszcze oczy pod skronie, lecz nie odjął jej wyrazu męstwa i siły. Starość to była i ciałem krzepka, i duchem mężna, patrząca odważnie w przyszłość.
Z dawnej piękności został jeszcze w rysach i wyrazie ten odblask, dany tylko do zachowania niewiastom wybranym, nad któremi nigdy niszcząca nie zapanowała namiętność.
W tych oczach, co zadumane spoglądały w świat, nie widząc go teraz, błyskała intelligencya, rozum i jakaś pańska powaga, poczucie panowania nad światem, czerpane z głębin czystej duszy.
Arystokratyczna to była postać, oblicze, fizyognomia, a strój czarny, skromny, lecz wykwintny i starannie dobrany, dodawał jej jeszcze tej cechy pańskiej, którą każdego uderzać musiała.
Na małym stoliczku przed nią leżała porzucona o zmroku robota, ręką jedną podparła głowę, druga biała, drobna i piękna spoczywała na poręczy krzesła. Świeciła na niej jedna złota ślubna obrączka.
Staruszka odpoczywała dumając, może oczekując na podanie światła; bo zmrok padał coraz gęstszy. Myśli jej nie musiały być smutne, bo usta się uśmiechały z lekka i powieki na wpół spuszczone nadawały oczom wyraz bardzo łagodny, niemal ubłogosławienia.
W pokoju panowała cisza, cisza dokoła…
To, co otaczało staruszkę, harmonizowało z tem pięknem zjawiskiem. Niewielki o dwóch oknach na ogród wychodzących gabinet, ciemnozielono obity, pomimo tej barwy wyglądał na mieszkanie spokoju i dostatku…. Na ścianach wisiało kilka obrazów, których ramy tylko złocone połyskiwały w cieniu; na kominie, w którym ogień był przygasł, stał piękny zegar bronzowy ze świecznikami, w kącie szafa z książkami, sofa i stół pełny niewieścich gracików.. Wszystek sprzęt był w jednym stylu trochę nie nowym, ale wytwornym i smakownym. Pod jednem z okien stały wazony z kwiatami, bukiet na stole i mniejszy na tym, przy którym siedziała staruszka. Łagodna woń tych miłych gości rozchodziła się po pokoju….
Ciemnieć już zaczynało dobrze, gdy powolne, mierzone kroki słyszeć się dały w stronie drzwi głównych; staruszka zwróciła nieco głowę nie zmieniając postawy i czekała. Drzwi się otwarły ostrożnie….
– Lambert! odezwała się cicho siedząca w oknie.
– Cóż mama tak siedzi po ciemku? rzekł wchodzący.
– Używam, jak widzisz, tej szarej godziny która mojemu wiekowi miłą jest, bo i on sam szarą życia godziną!
Westchnęła i uśmiechnęła się razem….
Służący wszedł w tej chwili niosąc lampę, i postawił ją na stole przed kanapą. Staruszka wstała od okna, i gdy się wyprostowała, postrzedz było można, iż wiek, który nie odjął wdzięku jej twarzy, nie pozbawił jej też postawy wspaniałej, ruchów swobodnych. Szła ku siedzeniu wyprostowana, żywo dosyć i nie okazując znużenia.
W mężczyźnie, na którego światło lampy padało, choćby jej był nie nazwał matką, w rysach pięknej jego twarzy, tym samym jej wyrazie poważnym, rozumnym a łagodnym – łatwo poznać było syna nietylko ze krwi, ale z ducha. Piękność jego tylko była w całym blasku, gdy twarz matki miała starte jej a niezatarte ślady. Hrabia Lambert jak ona ubrany był smakownie a bez wymusu, skromnie, z tą elegancyą, której się nikt nie uczy, kto jej we krwi nie ma.
W oczach i na czole przy spokoju i rozumie, więcej było życia i ognia, niż w twarzy staruszki, której ogólne piętno więcej męzkiego miało wyrazu.
– Zkąd wracasz? zapytała, matka siadając na kanapie….
– Byłem w mieście – odezwał się zabierając miejsce przy niej w krześle….
To mówiąc, spuścił głowę, ręce wyciągnięte złożył i zacisnął, i – zdawało się, że z umysłu dał tę krótką odpowiedź. Oczy matki chciały wyciągnąć coś więcej.
– Cóż bo milczysz, ty mój kochany pessymisto? zapytała cicho…
– A! bo doprawdy mówić niemam czego, a wiecznie się skarżyć, to tak nie męzka, wstydliwa rzecz.
– Nawet przed matką? przerwała.
– Szczególniej przed matką, która te skargi zawsze powtarzane umie już na pamięć, i zamiast współczuć z niemi, syna może o słabość obwiniać – dodał hr. Lambert.
Staruszka wciąż się uśmiechała.
– Gdyby skargi i żale, poczęła – były egoistyczne… matkaby może nie pobłażała im; ale ty bolejesz nie nad sobą….
Po krótkiem milczeniu dodała:
– Nowego powodu nie miałeś do ubolewania? Lambert ruszył ramionami.
– Ciągle się je spotyka, rzekł, – nie nowe one są swą treścią, ale pod tysiącem postaci uderzają ciągle….
Zamilkli nieco; staruszka ręką sięgnęła po robotę, którą z sobą od okna przyniosła, i zwolna rozplątywać ją zaczęła, mówiąc powoli;
– Tobie bo, mój Lambercie, po powrocie do kraju, wszystko jakoś czarnem się wydaje; czasem trochę mam na sumieniu te przedłużone podróże. Popsuły ci wzrok może.
– Chyba mi go poprawiły, kochana mamo, odparł żywo syn. Widzę jaśniej, widzę lepiej, mając skalę do porównali. Niestety! jesteśmy bardzo nizko….
Tak, ale nie Jestże to nam wspólnem z innemi krajami, w których…
– W których, podchwycił hrabia, trafiają się wyjątki kubek w kubek takie, jak u nas reguła i powszechność!
– Pessymistą! powtórzyła staruszka – a gdyby tak nawet było, tem piękniejsze masz zadanie.
Hr. Lambert wstał i zaczął się przechadzać po pokoju….
– Zadanie, na moje, bardzo skromnych wymiarów, barki, tak olbrzymie, że bez zarozumiałości występnej, brać się go na nie nie godzi. Nie ma o czem mówić, mamo kochana. Ze mnie dosyć będzie, zaprawdę, gdy ja sam nie ulegnę zarazie….
– Lamciu! zbyteczna skromność – przerwała matka…. zbytnia obawa. Ja się nie lękam dla ciebie zarazy, a mam nadzieję owszem, iż swym przykładem…
Śmiejąc się przyszedł syn ucałować ręce matki.
– Kochana mamo, rzekł – nie psujże swojego jedynaczka!! Najlepiej zaś, nie mówmy o tych zadaniach wielkich, i zapomnijmy o nich…
Potarł czoło…
– Gdzie byłeś? spytała matka. Lambert się zarumienił.
– Nie potrzebuję odpowiedzi, widzę już po rumieńcu – dodała staruszka. Byłeś u hrabiny Julii.
– Byłem – rzekł krótko Lambert – niestety! byłem!
– Dla czegóż, niestety? czy nie miałeś szczęścia oglądać oblicza pięknej Elizy?
– Owszem! i to szczęście wywołało wykrzyknik.
– Miałażby dziś być mniej uroczo piękną? pytała matka.
– Niestety!… piękną była, zachwycającą, anielską, mówił Lambert, a widok jej duszę mi przepełnił goryczą i smutkiem.
A – bo nie ma na świecie widoku boleśniejszego nad taką piękność anielską połączoną, z taką płochością, z taką… nicością, z takiemi pojęciami…
Zamilkli oboje; staruszka patrzała na robotę, Lambert się przechadzał i wzdychał.
– Przypomnij sobie, proszę cię, odezwała się z wolna matka – com ci mówiła o hrabinie Julii i jej córce, gdyś się tani wybierał ze mną, zobaczywszy ją z daleka? Zachwyciła cię naówczas w istocie prześliczną, twarzyczka, – nie chciałeś wierzyć, gdym mówiła, że ta maseczka tak anielsko piękna jest malowaną, laleczką… Stare to a niezmiernie prawdziwe przysłowie, które się powtarza we wszystkich językach, że jabłko pada niedaleko od jabłoni. Mogłaż ta biedna Julia zrobić co innego z córki nad… istotę na wzór i podobieństwo swoje? A krew, a prawo dziedzictwa, wpływ towarzystwa i atmosfera…?
– To prawda! stokroć prawda! przerwał gorąco Lambert; a jednak chciałoby się patrząc na nią, uwierzyć, że dla tego ślicznego stworzenia Pan Bóg uczynił wyjątek…
– Jesteś bo formalnie zakochany – łagodnie wtrąciła matka.
– Lękam się tego – rzekł Lambert otwarcie.
– Coż dopiero ja? zawołała matka… Śliczna Eliza, przy całym swym posagu, imieniu, piękności, byłaby dla ciebie i dla domu – klęską nieszczęściem…
– Czy mama sądzi, że wpływ mężczyzny, do któregoby się mogła przywiązać, nie zmieniłby jej, nie rozbudził, nie…?
– Wpływ męża, mój drogi, musiałby walczyć z daleko dawniejsze mającym prawa wpływem matki, rzekła staruszka.. Dodaj do tego, że mąż prowadziłby właśnie w tę stronę, dokąd iść i przykro, trudno, a matka w kwiatki, wonie i śmiechy.
– To prawda! westchnął Lambert… Próżno się łudzić… niestety!
Rozmowa zdała się wyczerpaną" gdy hrabina odezwała się głosem weselszym:
– Nie pytam cię, jak byłeś przyjęty?
– Dosyć uprzejmie i dobrze, odparł Lambert, z jakimś wstrętem wstrząsając ramionami.
Staruszka miała na ustach jakieś pytanie, i zamilkła wracając do swej roboty.
– Zastałaś tam kogo? przebąknęła cicho.
– Byłoby niesłychaną rzeczą, żeby w godzinie przyjęcia u hr. Julii salon kiedy był pusty… odpowiedział Lambert. Znalazłem już tam pięknego Zdzisia, a przesunęli się później: pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio… Przyznam się mamie, że może zapominam o kim, bo… byłem w jakimś humorze, roztargniony.
– Mów: zazdrosny!
– Ale, nie! przerwał syn; o pięknego Zdzisia szepleniącego tak przyjemnie, wstydby mi było być zazdrosnym, inni zaś, mama się domyśli, wszyscy otaczali tron królowej, to jest hrabiny Julii, która nawet obok córki tak była świeżą, piękną, wydawała się młodą, błyszczała dowcipem i zdolnością, że oprócz mnie może, wszystkich zachwycała. Jeden Zdziś z blizka, a ja trochę z daleka, zostaliśmy wierni Elizie, za co zdawała się być nam wdzięczną.
– Był sam hrabia Ludwik? zapytała matka.
– Nadszedł gdyśmy się już rozchodzili, dowiedziawszy się, że panie wyjeżdżać mają, mówił Lambert. Przeleciał jak błyskawica, mając widać za system, nigdy żonie w jej chwilach rozrywki nie przeszkadzać… Małżeństwo dziwnie zgodne i przykładne, pomimo że najzupełniej sobie obce, bo każde z nich ma własny dwór, swoich przyjaciół i przyjaciółki, gusta…
– A! wiem! przerwała hrabina. Z nieprzykładnych małżeństw jest to najprzykładniejsze… przynajmniej pozór zupełnej harmonii zachować umieją…
– Hrabia jechał na polowanie – rzekł Lambert, ona – nie wiem….
– Będą na balu u Leonowstwa?
– Tak sądzę, odezwał się syn – chociaż nie pytałem.
– A ty?
– Ja, choćbym nie rad, pokazać się muszę, westchnął Lambert. Mama także?
– Ale, nie, nie! przeprosisz, żem chora… Znudziłabym się śmiertelnie.
Miała mówić staruszka, gdy służący wszedł i oznajmił przybycie pułkownika Leliwy… Usłyszawszy nazwisko, ruszył się śpiesznie naprzód młody hrabia, a wstająca z kanapy hrabina matka dała znak ręką" że nadejdzie.
Drzwi boczne z gabinetu, przez parę pokojów mniejszych prowadziły do salonu, w którym się już lampa paliła i ogień na kominie. Przed nim stał, z kapeluszem w ręku, człowiek nie młody, z krótko postrzyżonemi włosami siwemi, jeżącemi mu się na głowie… jak szczotka.. Suchy, wyprostowany, chudy, twarz miał… długą, wyrazistą, niegdyś piękną, dziś tylko dziwnie energiczną. Ogromne czoło nadawało jej przy równie przedłużonej brodzie i śpiczastym nosie, charakter jakiś niemal karykaturalny, choć rysy były czyste i miały ten styl, który dystynkcyą się… zowie… Pułkownik był ubrany starannie, prawie za młodo na swój wiek, który do lat sześćdziesięciu zbliżać się musiał. Żywo przystąpił do hrabiego Lamberta; podali sobie ręce. Powitanie w kilku słowach zabrzmiało francuzczyzną, przybyły bowiem należał i do tej epoki, i do tej sfery, która tym tylko językiem swobodnie się wyrażać umie.
– Z rana rozminęliśmy się, rzekł prędko bardzo i dosyć niewyraźnie, jakby się czegoś śpieszył (był to jego obyczaj); niezmiernie żałowałem..
Lambert się skłonił.
– Jako stary przyjaciel domu-mówił ciągle pędząc i łykając na pół wyrazy pułkownik – mogę otwarcie ci powiedzieć, kochany hrabio, że czynisz sensacyę! Słowo daję, nie przesadzam, ogromną sensacyę. Te panie są zachwycone…
– Jakie panie? zapytał Lambert.
– Wszystkie w ogóle, co do jednej, ciągnął dalej pułkownik – chórem głoszą twe pokiwały.
Uśmiechnął się młody hrabia.
– Nie zasłużyłem, rzekł sucho, bo nie miałem jeszcze czasu nawet dać się poznać…
– Ba! bal ba! podchwycił gość – te panie!! Nikt lepiej i trafniej nad nie ludzi nie poznam je z powierzchowności. Słowo daję! mnie się zdaje, że one taki mają instykt przedziwny, że cnotyby odgadły z rękawiczki!
Pułkownik sam się rozśmiał ze swego dowcipu, co zmusiło słuchacza, do lekkiego także uśmiechu sympatyi…
– "Właśnie przybyłem, mówił ciągle gość, pocierając niekiedy krótko ostrzyżone włosy – aby hrabinie winszować. Sukces ogromny…
Hrabia się skłonił chłodno.
– Niewielką wagę, za małą, zdajesz się przywiązywać do niego, rzekł pułkownik… Być może, iż masz prawo być trudnym, nie przeczę; lecz niemała to rzecz, gdy się występując na świat, pozyszcze od razu dobrą opinię! To niezmiernie ułatwia dalszą drogę…
Spojrzał na słuchającego… i zwolna położył dłoń na jego ręce..
– Kochany hrabio – dodał… jedno ci tylko mają do zarzucenia, że z Anglii przywiozłeś z sobą trochę spleenu czy zbytniego chłodu. Hę?
– Zdaje mi się, że ja z tym chłodem wyjechałem, rzekł Lambert spokojnie
Trzeba być mlodymi roześmiał się pułkownik
W tej chwili nadeszła hrabina, witając dosyć uprzejmie pułkownika, który z nadzwyczajną attencyą przeprowadzał ją do kanapy…
Dziekuję ci, Pułkowniku, że nie o nas! odezwała się.
Toćby to był grzech mówił gość w ciągłych ukłonach, ten zaszczyt, żem nieboszczyka hrabiego był wiernym sługą i cześć, jaką dla niego miałem przeniosłem na dostojną małżonkę, a przyjaźń na syna.
Hrabina uśmiechając się dziękowała, pułkownik siedział już przy niej. Lambert stanął w niejakiem oddaleniu.
– Cóż nowego? zapytała gospodyni.
Nowin mnóztwo, ale z niemi, począł pułkownik, musiał mnie hr. Lambert uprzedzić. O! nie lękaj się o to – przerwała śmiejąc się staruszka
– Czy roztargniony – odezwał się Leliwa – czy mniej sobie waży te nasze powszednie sprawy… Tymczasem drobne, maluteczkie rzeczy, często bywają… pełne znaczenia!
Gospodyni spojrzała, wzrokiem wywołując dalsze zwierzenia.
Leliwa pochylił się jej do ucha i żywo coś szeptać zaczął.
– To chyba potwarz! zawołała hrabina…
– Si non e vero…
– Nawet nie hen trovato! ruszając ramionami dodała staruszka.
Lambert siadł na nieco odsuniętem krześle…
Poufna rozmowa z pułkownikiem przedłużała się, gdy do salonu bocznemi drzwiami wsunęła się cicho, jakby bojaźliwie, panna słusznego wzrostu, bardzo skromnie ubrana, w sukni pod szyję, we włosach… gładko przyczesanych, z twarzyczką piękną, ale jak marmur bezkrwistą i bladą, w której oczy czarne tem silniej połyskiwały. Twarz to była tajemnicza, sfinksa zamkniętego w sobie i jakby strwożonego, aby kto z niego nie dobył słowa zagadki jego życia…
Idąc zdawała się chcieć przesunąć niepostrzeżona, niesłyszana, oczyma przelękłemi badała wszystkich jak nieprzyjaciół. Coś dziwnie trwożnego czy pokornie dumnego w niej było.. Pomimo bladości marmurowej i zatrwożenia, panna była piękna i chwytająca oczy swą oryginalną pięknością, której charakteru dodawały włosy kruczej czarności w ogromnych splotach ukrywające główkę nieco pochyloną, jakby pod ich ciężarem się uginała. Hrabina spojrzała na nią.
– Anielciu! herbata! odezwała się…
Szeptem niedosłyszanym dała odpowiedź kłaniając się pułkownikowi. Prześliznęła się potem jak cień po salonie, i cicho znikła we drzwiach do jadalni wiodących
Hr. Lambert zdawał się nie widzieć nawet, gdy się tak przemykała dyskretnie.
– Hrabia był dziś u pani Julii – odezwał się Pułkownik – nieprawdaż? to… nieśmiertelna piękność i młodość?? Nie może nietylko podstarzeć, ale jest jeszcze młodziuteńką.
Staruszka się uśmiechnęła trochę ironicznie. – Niestety! rzekła – ma metrykę żywą przy sobie…
– A cóż nasz hrabia mówi o tej metryce? spoglądając na niego bystro, zawołał Leliwa… Mówię tylko to co wszyscy – odparł młody hrabia: że jest – bardzo piękną.
– Żywy obraz matki gdy ten wiek miała – począł pułkownik, – z tym dodatkiem że wyrazu niewinności anielskiej tej – Candeur. jaką ma hr. Eliza, tamta, trochę trzpiotowata i figlarna zawsze, nigdy nie posiadała. Doskonale pamiętam ją panienką!!
– Wzdychałeś do niej?