- W empik go
Cichy Janek i głośny Franek. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook
Cichy Janek i głośny Franek. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 331 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Purpurowa kula zaognionego nieba podczas pięknego lubo chłodnego wrześniowego wieczoru, odrzucała blask swój krwawy na część miasta, nawprost niej leżącą.Część ta, położona niżej, stulona i ścieśniona, ponurego wyglądu, drgała teraz tysiącem promieni jaskrawego opalu, które przedzierając się przez okna domostw, ubierały wnętrza ich fantastycznie.
Jesienna ta chwila, to płomień dojrzalszego wieku, wybuchający po raz ostatni namiętnie, lecz nierozgrzewając ani nierozweselając tak jak ogień pierwszej młodości.
Mimowoli patrzymy wtedy w niebo z pewną tęsknotą i z żalem za stygnącem słońcem, które budziło tyle życia i tyle ruchu.
Któż wróci co pozostało za nami, kto cofnie co się stało, kto wskrzesi radość, która niedawno jeszcze kołysała serce?
I radość i nadzieje i bujność przedsięwzięć i siła zamiarów, przepadły wraz z obrotem słońca, a biedny człek stoi długo jeszcze nieruchomy na miejscu i szepcze sam do siebie wylękniony: Gdzież moje uczucia, gdzież zachwyty i zapał, gdzie skrzydła, co mnie ponieść miały wysoko nad ziemię?
A w odpowiedzi na to, słyszy wicher jesienny, świszczący przeraźliwie i zmiatający liście z wierzchołków drzew, pędzący je w dalekie od rodzinnego pnia strony; – słyszy i drży z zimna, które go przejmuje niespodzianie, wtedy gdy jeszcze obliczał że mu słońce przygrzewać powinno.
Gdyby choć był zgrzybiałym starcem, cieszącym się z krwawego zachodu światła, jak z jednej chwilki więcej, darowanej mu jeszcze przed pewnym, nieuniknionym grobem! Ale ten starzec zatracił już pamięć tego czem był nie – gdyś, gdy on… pamiętając stokroć lepiej od innych bo przetrwanem cierpieniem, wie że z życia należało mu się wiele….
Lecz cóż pomoże gorycz cierpienia i przekonanie o swej niemocy?… żyć trzeba!
Żyć trzeba przy złamanej woli, potarganych marzeniach, zmarnowanej lub źle użytej sile i dojmującym bólu, zatapiającym szpony w sercu…. Żyć trzeba i patrzeć obojętnie lub samolubnie jak ten starzec, – na niejeden jeszcze zachód słońca, zanim ostatni zaświeci przymykającej się, powiece!….
* * *
Jesień więc była i wieczorna godzina.
W środku wielkiego miasta gwar, turkot karet, dorożek i ciężko obładowanych wozów, zmięszany z krokami śpieszących się ludzi, z nawoływaniem stangretów, z krzykiem urywanych głosów i śmiechów, z brzmieniem piskliwem ochoczej kapeli, przygrywającej gdzieś w szynku i nareszcie z lamentującym tonem czułej katarynki, wytwarzał ową głuchą wrzawę, której echo zagasa po odległych i pustych ulicach, jakimś dziwnie ponurym szmerem. Ten ruch tłumów ludzkich, kipiący i pryskający jak fala, wypychana na wierzch nieustannie z głębin morza, smutnym odbija kontrastem od ciszy przedmieść, złożonych po większej części z samych, poczerniałych od brudu i wilgoci domków.
W jednym z takich, większym od innych dwupiętrową oficyną – siedziało przy dużym, drewnianym stole, dwoje ludzi. Kobieta średnich lat, w żałobnej sukni i tuż obok niej, trzynastoletni chłopiec.
Kobieta szyła z nadzwyczajnym pośpiechem, spoglądając kiedy niekiedy na zegar stojący na komodzie, a wyróżniający się złoceniami i misterną rzeźbą, od reszty sprzętów, pospolitych i najprostszych.
Chłopiec zaczytał się w książce z taką uwagą, że się nieodwrócił nawet wtedy, gdy go matka zcicha – niechcąc budzić dwojga dziewczątek śpiących tuż obok na wąskiej kanapce, – zawołała po imieniu. Musiała się odezwać głośniej.
– Co mamo? – spytał, ocknąwszy się chłopiec i patrząc z żalem na książkę.
– Moje dziecko, kończę już robotę którą zaraz odnieść muszę, popilnujże tu dzieci gdyby się obudziły.
– Dobrze mamo – ale czy nielepiejby było, gdybym ja odniósł – przecież znam ulicę a przebiegnę szybko?
– Nie mój Janku, bałabym się.
– Cóżto, ja taki mały? – rzekł z pychą, podnosząc się z miejsca.
– Słuchajno Janku – spotkałam dziś na uhcy gdy szedł do nas, pana "Wolickiego. Poczciwy to człowiek i jedyny nasz przyjaciel. Gdyby nie on, byłabym marnie przepadła z biedy…
– Gdybyśmy mogli przyjąć służącą – przerwał Janek, śledząc oczyma nieodrywającą się od igły rękę matki – mój Boże, dawniej niepozwalałaś Maryannie szyć wieczorem żeby sobie wzroku nie psuła, a teraz sama szyjesz po całych nocach!
– Dawniej moje dziecko, byliśmy szczęśliwi, ojciec twój najlepszy pracował za nas..
Zamilkła, zalawszy się łzami. Chłopiec przybliżył się i całował matkę po rękach, mówiąc:
– Zobaczysz mamo, niech ja tylko dorosnę, a zarobię tyle pieniędzy, tyle pieniędzy, że będziesz sobie wielką panią.
– Ale nim dorośniesz, ileżto jeszcze lat mój Boże – a tu żyć trzeba!
Westchnęła ciężko podczas gdy chłopiec obliczał coś na palcach, a potem rzekła:
– Widzisz Janku, pan Wolicki i o tem pomyślał, bo pytał mi się czy ty masz ochotę do nauki. Powiedziałam mu że wielką, że cię trudno oderwać od książki, ale on odpowiedział, że to niedosyć, że ty w domu pozostać dłużej niemożesz.
– A gdzie? – krzyknął wystraszony chłopiec.
– Że cię trzeba posłać koniecznie do szkoły publicznej.
– Do szkoły?… mnie?… niechcę mamo, niechcę… niepójdę!
I zesunąwszy się jej do kolan, wypraszał się takim błagalnym głosem, jak gdyby go miała spotkać najcięższa kara.
– Przecież będziesz przychodził do domu, tylko pół dnia przesiedzisz w szkole….
– Ja się dziesięć razy tyle uczyć będę w domu, ale mnie tam nieposyłaj, moja droga mateczko!
Matka zdziwiona tym oporem, rzekła jednak z mocą:
– Mój Janku, masz zastanowienie i rozsądku więcej nad swój wiek, zrozumiejże więc że jeżeli chcesz się uczyć, to mi łatwiej posyłać cię do szkoły, bo tam taniej. Zkądżebym ci wzięła na nauczycieli?… wstydź się, masz już lat trzynaście, a boisz się, sam niewieszczego…. No, bo powiedz dlaczego niechcesz chodzić do szkoły?
Chłopiec spuścił głowę i milczał, lecz na wyrazistej jego twarzyczce, malowała się taka przykrość, taka prawie boleść, że matka niewyszła już nigdzie z domu, siedząc z nim tak długo, dopóki się do snu nie ułożył.
Późno dopiero w noc, gdy już wszystko troje, zasnęło twardym i szczęśliwym snem dzieciaków – odłożyła na bok robotę, ale nieudała się zaraz na spoczynek.
Alboż niemiała nad czem, zadumać się długo, gorzko i posępnie?
Co robić samej kobiecie, opuszczonej, bez majątku i sposobu utrzymania – jak wyżywić troje tych dzieci i wychować?
Trzy miesiące jeszcze temu, miała pani Władzicka dom swój własny, męża z którym się czuła najszczęśliwszą i przyszłość przed sobą jasną, której nie groziła najdrobniejsza chmurka.
Pewnego dnia jednak, cały ten gmach bezpiecznego i spokojnego szczęścia, runął w gruzy. Mąż jej, przemysłowiec, człowiek uczciwy i najlepszego serca, nierozważnie poręczywszy za przyjaciela, odpowiedział za jego bankructwo całym swym majątkiem, niechcąc ukryć niczego, jednak tej strasznej ruiny przeżyć niemógł. Rażony apopleksyą, w jednym dniu skonał niepożegnawszy się nawet z żoną, która niemiała pojęcia co to jest ubóstwo, tak jak niemiała pojęcia co to jest praca.
Odurzona i zgnębiona, niepomyślała zrazu że w tym stanie biernej boleści, pozostać niemoże, że trzeba się ratować…. Przyszedł jej wprawdzie z pomocą buchalter męża, p. Wolicki, który z resztek fortuny zdołał jej ocalić niewielką sumkę, wyszukał taniego mieszkania i nastręczył robotę – a jakąż mogła być ona, jeżeli nie szycie? – dodawszy sporo rad jeszcze życzliwych i praktycznych.
Lecz na długoż grosz ten wystarczy, a potem co? Zarobkiem z szycia, które zajmuje jej dzień cały niszcząc zdrowie, niemoże zaspokoić pierwszych nawet potrzeb życia.
Załamała ręce…
* * *
Janek przez noc całą, na pół we śnie na pół na jawie, widział tę straszną szkołę, której się bał tak instynktownie. Przedstawiała mu się raz jak mrowisko małych jak on ludzi, wytrzeszczających nań złośliwie przenikliwe oczki, wykrzywiających mu się i podrzeźniających, szturchających i popychających, ilekroć błagał o to, iżby go zostawiono na boku – to znów jak głęboki loch, w którym siedział zanurzony po szyję w piasku, głodny i spragniony, trzymający przed sobą książkę, której mimo iż mu pękało w mózgu, nic a nic zrozumieć niezdołał – to nareszcie jak tortura, w postaci jakiegoś wysokiego kościstego starca, uderzającego go co minuta, kańczugiem po głowie.
Kilka razy przez sen krzyknął przeraźliwie, a matka nadaremnie usiłowała go uspokoić; – na – reszcie zerwał się nad ranem z łóżka spotniały, wystraszony i nieczujący kości.
Ubierając się szybko, drżał jak w febrze i skrycie, z obawy iżby matka nie dojrzała, ocierał łzy.
Zwolna ochłodnąwszy trochę na jasnym dniu, wstydził się sam swojej trwogi, przemawiał do siebie jak starszy do dziecka, a jednak czuł, jak mu serce biło gwałtownie. W najwyższym niepokoju, wymknął się na ulicę, na której jeszcze było pusto, i biegał po niej tam i napowrót. Z natury dziwnie rozważny, wiedząc przytem ile matka na nim polega, a wreszcie dumny z tego, że będzie miał kiedyś obowiązek opieki nad siostrami, chciał koniecznie stanąć przed matką spokojny i zimny i niedać nic poznać, ile biedna jego dusza przechodzi utrapień. A jednak była to pierwsza jego boleść w życiu – pierwszy lęk przed czemś nieznanem, które teraz w wyobraźni jego, przybierało potworne kształty. Niewiedział czy to "coś" nazywa się światem, niewiedział co to jest walka i że człowiek zaledwo odrosłszy od ziemi walczyć musi, ale czuł że z jego dotychczasową swobodą skończyło się na zawsze i że odtąd często tłumić będzie musiał łzy i trwogę, ażeby dokonać jakiejś wymaganej od niego pracy czy trudu.
Kiedy rzekłszy matce "dzień dobry" ujrzał jej twarz bladą, słodkim okraszoną uśmiechem, przeczuł że ten uśmiech przybrała dla niego umyślnie, ażeby mu dodać odwagi. – Jakże jej chciał wyrazić za to swoją wdzięczność i swoje gorące przywiązanie, jakże chciał wybuchnąć szlochem niewymownego rozrzewnienia, i u jej piersi zaczerpnąć męztwa na tę pierwszą wyprawę za dom, między obcych! Pohamował się jednak znowu dlatego, bo tajemny głos ostrzegał go ciągle, że tę nieszczęśliwą matkę, trzeba jaknajmniej zasmucać a jaknajwięcej pocieszać.
Zdobywając się więc sam za jej przykładem na wesoły uśmiech, niezwykle wyglądający na jego bladej i melancholijnej twarzyczce, rzekł wskazując książki leżące na stole:
– Mateczko, myślisz że ja sobie z niemi rady nie dam?
– Więc czegóż się tak boisz iść do szkoły, przecież w nocy krzyczałeś przez sen?
– Bo chłopców pana Manilskiego zawsze głowa boli gdy wracają ze szkoły, a gdy tam idą, to pacierze mówią ze strachu.
Matka niewiedziała co odpowiedzieć, sama w duchu lękając się iżby Jankowi nie dokuczali w tej szkole, o której dotąd nic nigdy nie wiedziała, lecz rzekła, patrząc na jego zapałem błyszczące oczy i na łagodny wyraz twarzy:
– Zobaczysz że cię wszyscy pokochają i profesorowie i koledzy – cóżbyś im ty mógł zawadzać, ty na którego ani ja, ani ś… p… ojciec nigdy się nierozgniewali. Moje dobro dziecko, zobaczysz że ci będzie dobrze, bo chybaby ludzie serca niemieli….
I pogłaskała go po głowie, a chłopiec porwał jej ręce i całował tak gorąco, jak gdyby się z nią, rozstawał na zawsze.
W godzinę potem, wchodzili do gabinetu pana prorektora.
Pan prorektor byłto mężczyzna wysoki, chudy, z bakenbardaini siwemi, z czupryną groźnie nastrzępioną nad czołem, głos miał cienki, krzykliwy, ruchy rozkazujące i stanowcze, a spojrzenie srogie, snać długiem umyślnem ćwiczeniem na wywieranie wrażenia, przygotowane. Lubił też chlubić się cokolwiek przed rodzicami z tego, że ujarzmia malców wzrokiem, zupełnie jak Morok ujarzmiający zwierzęta.
Pani Władzicka po przedstawieniu syna i gdy już tenże wyszedł z gabinetu, rzekła nieśmiało do pana prorektora:
– Chłopiec mój łagodny i pojętny, tylko bardzo bojaźliwy. Prosiłabym pana prorektora o pewną względność dla niego w obejściu, przyzwyczajony do delikatności w domu….
– Przecież tu nie menażerya, żeby go źle traktowano – przerwał dosyć szorstko zwierzchnik, patrząc lekceważąco na pokorną wdowę.
– Tak, ale pan prorektor wie najlepiej, że dla jednych dzieci wystarcza łagodne słowo, gdy dla innych zaledwo surowa kara….
– Trudno żebyśmy tu dla pani zmieniali przepisany rygor – przerwał znowu pan prorektor, spojrzawszy na nią swoim wyćwiczonym wzrokiem, który wydał się jej okrutnym.
I pożegnał ją skinieniem ręki napoleońskiem, co ją stropiło do reszty. Janek, który miał przestąpić próg swojej klasy, uwiesił się teraz jej rąk i znowu drżąc jak w febrze, szeptał:
– Byłem tam już raz był, uspokoję się zaraz, ale tak wejść odrazu samemu, między tylu… moja mateczko ja jutro pójdę, daruj mi dziś jeszcze….
– Niemożna Janku, a potem lepiej raz skończyć z tym urojonym strachem. Chcesz, to cię wprowadzę.
I postąpiła ku drzwiom przeciwległym.
– Nie, nie mateczko – prosił się, niepuszczając jej rąk – ja sam wejdę, tylko jeszcze minutkę… jeszcze minutkę….
Pani Władzickiej, tak się teraz smutno zrobiło, jakgdyby dziecko swe na jakieś prowadziła tortury.
Przypomniawszy sobie wzrok pana prorektora, uczuwała taką samą trwogę jak Janek, ale niechciała tego pokazać, a wreszcie trzeba było raz skończyć.
– No Janku idź już – a z obiadem będziemy cię czekali. Zobaczysz że jutro sam się z siebie śmiać będziesz.
Janek odskoczył nagle od matki, wyprostował głowę, i rzekł głośno:
– Już dobrze mateczko – do widzenia. Schwycił szybko za klamkę, nacisnął, i próg klasy przestąpił.
Matka przyskoczyła do drzwi, popatrzała przez dziurkę od klucza, ale nic dostrzedz niemogła; przyłożyła ucho do drzwi, ale dochodził ją tylko szmer głuchy i pomięszany. Chciała się rozśmiać z tego współudziału w dziecinnej trwodze Janka, ale niemogła…. Przeciwnie, wróciła z ciężkiem sercem do swego ubogiego mieszkania.
Janek tymczasem niepodnosząc oczu, niesłysząc nic, chciał jaknajprędzej dobiedz do najbliższej ławki i usiąść cichutko i zniknąć tak, żeby nikt niewiedział o nim.
Ale nie tak to łatwo ukryć się, gdy ośmdziesięciu malców w oczekiwaniu pana profesora, mając zwrócone oczy na drzwi, zamiast niego, ujrzało nagle jakiegoś wątłego nieśmiałego chłopczynę, przesuwającego się zcicha jak mara. Na nieśmiałości lubią ci mali ludzie zaprawiać swój dowcip, a zwłaszcza swoją zuchwałość.
Najprzód więc rozśmiali się chórem, potem kilkunastu otoczyło go w koło i nuż dobywać z niego języka:
– A jak się wabisz olbrzymie? (Janek na swój wiek był bardzo mały).
– Możeś ty panienka przebrana!
– Czegóż sobie ciągle patrzysz na buty?
– Czy cię gęś przyniosła na skrzydłach? "Gęś, " ogromnie się spodobała całej klasie.
– Może on głuchoniemy! – krzyknął tenże sam żartowniś.
– A prawda! pomacajcie-no go! I w tej chwili Janek uczuł kułaka na plecach! Poczerwieniał z gniewu i zerwał się wyprostowany jak struna, a popatrzywszy teraz śmiało na tych swoich towarzyszy i kolegów, rzekł donośnym głosem:
– Cóżem wam zrobił, czego chcecie odemnie?
– Gada, gada! – zaśmiała się wrzaskliwa gromadka.
– Sera z nim!
Nim się opamiętał nasz młodziutki bohater, nim jeszcze ochłonąć mógł z gniewu i zadziwienia, już malcy z jednej i z drugiej strony, zaczęli go ściskać tak szczelnie, towarzysząc sobie ciągłemi śmiechami i wykrzykami, że mu zabrakło oddechu. Przez chwilę zdawało mu się że go chcą udusić, chciał krzyknąć ratunku, lecz w tej chwili zamgliły mu się oczy, jakaś bezwładność opanowała go całego, a wśród tego omdlenia czy zesłabnięcia, przemknęła mu przed wyobraźnią postać ukochanej matki. Chciałby tak umrzeć, byle raz jeszcze ucałować jej nogi. Porwała go taka niewysłowiona za nią tęsknota, że nagle cucąc się z tego sekundę trwającego letargu, szarpnął się z całą siłą i wyskoczył po nad głowy napastników.
Musiał być bardzo blady i dosyć straszny, bo chłopcy odlecieli od niego jak spłoszone wróble, i czemprędzej zasiedli każdy na swojem miejscu, w ławce.
Może się bali odwetu rozpaczy, a może już nasycili swą bezmyślną swywolę. Janek odurzony, ogłuszony, nieprzytomny, popatrzał błędnemi oczami naokoło, a w tej też chwili wszedł pan profesor Walczyński.
Malcy z takiem nabożeństwem zwrócili oczy na rozłożone na ławach kajety, jakgdyby od urodzenia nigdy na nic innego patrzeć nie mieli zwyczaju. Dopiero przypadkiem niby dojrzawszy pana profesora, powstali z uszanowaniem, czekając tak długo, aż pan profesor chrząknąwszy kilka razy, utarłszy nos hałaśliwie i popatrzywszy bystro przed siebie kilkakrotnie, raczył się rozsiąść w katedrze.
Profesor Walczyński był profesorem starego autoramentu, kochającym po swojemu młódź niesforną i krzykliwą, ale zarazem tępiącym złe jej nałogi, i naganiaiącym jej obyczaje, starym tradycyjnym sposobem.
Dwa pokolenia w ten sposób już wychował i w inny system kary i poprawy niewierzył drwiąc sobie z kolegów chcących łagodnością i perswazyą, zaprowadzić ład i pilność. Mawiał często: "dzieciak zwykł był to tylko robić co mu mile, albo co mu robić nakażą pod groźbą. Choćby miał niewiem jaką wrodzoną ambicyą, za mało ma jeszcze wyrobienia ażeby się nagiąć do trudu, lub powstrzymać od złej skłonności. Otóż naginać go i powstrzymywać, mojem jest zadaniem. "
Ponieważ system ówczesny w szkołach tolerował karę doraźną, więc profesor Walczyński poruszał się swobodnie w granicach tego systemu. Poruszał się nawet za swobodnie, gdyż kara ta, stała się w pewnej mierze, jego amatorstwem. Nieużywał jej tak jak z początku, w nadzwyczajnych wypadkach, ale w najzwyklejszych, tak że ani się spotrzegł, jak w malcach zatarł poczucie wstydu, wytworzywszy na to miejsce filuterność i kłamstwo, usiłujące ochronić się od fizycznego tylko bólu. I pomyśleć że system ten trwał lat kilkadziesiąt i że wobec zmienionych stosunków obyczajowych, kara taka zabójczą bywa dla moralnego zdrowia młodego pokolenia!
Pan profesor był przytem usposobienia humorystycznego, lubił apophtegmata, jovialitates, wierszyki klecone naprędce i stosowane do okoliczności, słowem lubił pobaraszkować, czy karę wymierzał, czy promieniał olimpijską pogodą.
Chłopcy przyzwyczajali się do przypowieści, do żartów i do… bizuna. Lecz gdy pana profesora napadła czarna chwila, biada wtedy całej klasie. Najmniejszy szmer, najdrobniejszą pomyłkę w lekcyi, potrzeba było odpokutować boleśnie. Poznawali oni czarną chwilę po zagięciu na tył łysiny dwóch kosmyków siwych, które w chwilach jasnych, spadały wdzięcznie na czoło. Cała wreszcie postać Walczyńskiego, niebyła bynajmniej groźną. Krótki, gruby, z potężnym brzuszkiem, na którym bębnił sobie palcami, na twarzy czerwony, z łysiną świecącą zdaleka, w okularach niebieskich, które ciągle zdejmował i nakładał, obdarzony był nadto głosem basowym głębokim, którym huczał nieustannie.
Kiedy już zasiadł w katedrze wśród grobowego milczenia, zdjął okulary, wyczyścił je fularową czerwoną chustką, potem znowu nałożył na oczy i rozglądnął się bacznie po sali.
Każdy z malców przybrał wtedy odpowiedni wyraz twarzy. Jedni udawali niebiańską pogodę duszy, patrząc z zajęciem w twarz profesora, drudzy nieodczepiali wzroku od kajetów, inni schylali głowę pokornie i trwożliwie. Grali już na małą skalę komedyą… ze strachu, bo pan profesor często z fizyonomii odgadywał o ile który umie lekcyą lub nie. Nareszcie po kilku minutach takiego badania, chrząknąwszy kilkakrotnie, zapytał głośno:
– Czy niebrakuje nikogo?
– Nikogo! – odezwał się piskliwy głosik z pierwszej ławki.
– Kto mówi "nikogo?" Powszechne milczenie.
– Przyznać mi się kto mówił "nikogo, " bo was będę dziesiątkował!
I skrzyżował kosmyki siwych włosów. Chłopcy spojrzeli po sobie ze strachem, wiedzieli że profesor obietnicy dotrzyma.
– Ja – wyjąknął nareszcie ów nieostrożny malec.
– Twoja w tem fortuna żeś uniknął bizuna – odrzekł wierszując pan profesor. – A przyniosłeś preparacyą?
– Przyniosłem – zapiszczał malec drżącym głosem.
– Macie wszyscy preparacyą?
– Mamy – krzyknęli chórem.
– Czego taki wrzask?
Zeszedł z katedry i przystąpił do ławki pierwszej.
Każdy z kolei musiał pokazać preparacyą. (ćwiczenie z łacińskiego języka).
Tak przeszedł dziewięć ławek nieżałując czasu na rewizyę, która przyniosła pożądany owoc, czyli pięciu delikwentów, złapanych niespodzianie. Poszli pod tablicę jako skazańcy.
Na samym rogu dziesiątej ławki, siedział Janek blady, przybity i tak zamyślony, że nic nieuważał, co się naokoło niego dzieje.
– Masz preparacyą? – spytał profesor machinalnie.
– Ja? – zerwał się niewiedząc dobrze o co chodzi.
– A któż?
– Przyszedłem dziś pierwszy raz.
– Więc niemasz preparacyi?
– Zkądże ją mieć mogę – rzekł rozdrażniony – gdy dziś pierwszy raz przyszedłem do klassy.
Patrzał śmiało profesorowi w oczy – profesor tego nielubił. Poprawiwszy okularów, hukną!:
– Cóż to? rezonujesz mi jeszcze zamiast w pokorze przyznać się do grzechu?!
– Do grzechu? – podjął znów Janek nieprzyzwyczajony do takiego rygoru.
– Do karceresu pójdziesz mi nequam po skończonych lekcyach na godzinę – rozumiesz?
– Za co proszę pana?
– Za co? za co? słyszycie?
Zaśmiała się cała klasa, potakując panu profesorowi i z pogarda, spoglądając na tak zuchwałego kolegę.
Pan profesor tymczasem, skończywszy przegląd, który zabrał kwadrans drogiego czasu, powlókł się napowrót do katedry i rozpoczął lekcye z najczystszem sumieniem, z najgłębszem przekonaniem bardzo energicznie spełnionego obowiązku.
Co mogło go obchodzić, że tam jakiś chłopiec mu nieznany, wije się ze zgryzoty i z osłupienia, niepojmując ani srogości kary ani swego przewinienia, – że ten malec wychowany dotąd na łonie kochającej go rodziny, w tem pierwszem zetknięciu się z obcymi, widzi się odrazu zraniony, niezrozumiany i niewysłuchany. Czyż wreszcie pan profesor Walczyński zdołałby przypuścić, że w tak młodziutkiej duszy tkwi z natury a może z wczas rozwiniętej refleksyi, świadomość złego i dobrego, delikatne przeczucie tego, co się zwie sprawiedliwością i niesprawiedliwością?
Młodziutka dusza, to jak bujna, urodzajna ziemia – każde ziarno złe czy dobre, zasiane tam umyślnie czy przypadkiem, wschodzi szybko, rozwija się i dojrzewa na swoje zbawienie lub zgubę. Nad tem niezawsze zastanawiają się profesorowie łaciny, dbający przedewszystkiem o dobre konstruowanie frazesów, o porządne kajeta, w tym wreszcie wypadku, o zdrową organizacyę, któraby znieść zdołała razy, niby ojcowską wymierzane ręką.
Jankowi wyrwanemu tak nagle z lubego rodzinnego grona w ten światek, gdzie go za jednym zamachem dwa tak dotkliwe spotykały ciosy, zdawało się że trwa w dalszym ciągu okropnego snu ubiegłej nocy. Chwytał się za głowę, przecierał czoło – patrzał błędnie po obcych sobie twarzach, usiłując z nich wyrozumieć co to wszystko znaczy?
A tymczasem lekcya szła dalej swym porządkiem. Jeden z malców odpowiadał przez nos na pytania pana profesora, który właśnie krzyknął na niego jowialnie:
– Nie mów fratri , bo cię wezmą bonifratry.
Janek słuchał, słuchał, ale zamiast wyrazów, dochodził uszu jego szum tylko jakiś świszczący. Spojrzał ku drzwiom chcąc uciec, i już poruszył się z miejsca, lecz w tem przypomniał sobie matkę i upadł napowrót na ławkę. Do kozy jednak niepójdzie, – nie, za co ta kara, ten wstyd? Zamiast pobiedz do matki, przytulić się do jej piersi z radości, że już zaczął uczyć się na dobre tak jak ona pragnęła, ma siedzieć zamknięty w czterech murach, a potem stanąć przed nią ze spuszczoną głową i tłomaczyć się i uniewinniać? Łzy cisnęły mu się do oczu, ale prawie z gniewem na siebie, powstrzymał je, rozmyślając na nowo nad tem co go spotkało. To być niemoże – ten profesor pewnie się pomylił, niezrozumiał jego słów objaśniających, że dziś po raz pierwszy wszedł tu do klasy. On mu raz jeszcze powie spokojnie, grzecznie, bez obawy, i z tą szczerością do jakiej przywykł w domu.
Uspokojony czekał ukończenia lekcyi. Tych dwadzieścia minut czekania, wydało mu się męką niewypowiedzianą. Twarz go paliła a tętna w skroniach tak biły, że o mało niekrzyknął z bólu.