Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cichy Janek i głośny Franek. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cichy Janek i głośny Franek. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 331 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. SZKO­ŁA.

Pur­pu­ro­wa kula za­ognio­ne­go nie­ba pod­czas pięk­ne­go lubo chłod­ne­go wrze­śnio­we­go wie­czo­ru, od­rzu­ca­ła blask swój krwa­wy na część mia­sta, na­wprost niej le­żą­cą.Część ta, po­ło­żo­na ni­żej, stu­lo­na i ście­śnio­na, po­nu­re­go wy­glą­du, drga­ła te­raz ty­sią­cem pro­mie­ni ja­skra­we­go opa­lu, któ­re prze­dzie­ra­jąc się przez okna do­mostw, ubie­ra­ły wnę­trza ich fan­ta­stycz­nie.

Je­sien­na ta chwi­la, to pło­mień doj­rzal­sze­go wie­ku, wy­bu­cha­ją­cy po raz ostat­ni na­mięt­nie, lecz nie­roz­grze­wa­jąc ani nie­roz­we­se­la­jąc tak jak ogień pierw­szej mło­do­ści.

Mi­mo­wo­li pa­trzy­my wte­dy w nie­bo z pew­ną tę­sk­no­tą i z ża­lem za sty­gną­cem słoń­cem, któ­re bu­dzi­ło tyle ży­cia i tyle ru­chu.

Któż wró­ci co po­zo­sta­ło za nami, kto cof­nie co się sta­ło, kto wskrze­si ra­dość, któ­ra nie­daw­no jesz­cze ko­ły­sa­ła ser­ce?

I ra­dość i na­dzie­je i buj­ność przed­się­wzięć i siła za­mia­rów, prze­pa­dły wraz z ob­ro­tem słoń­ca, a bied­ny człek stoi dłu­go jesz­cze nie­ru­cho­my na miej­scu i szep­cze sam do sie­bie wy­lęk­nio­ny: Gdzież moje uczu­cia, gdzież za­chwy­ty i za­pał, gdzie skrzy­dła, co mnie po­nieść mia­ły wy­so­ko nad zie­mię?

A w od­po­wie­dzi na to, sły­szy wi­cher je­sien­ny, świsz­czą­cy prze­raź­li­wie i zmia­ta­ją­cy li­ście z wierz­choł­ków drzew, pę­dzą­cy je w da­le­kie od ro­dzin­ne­go pnia stro­ny; – sły­szy i drży z zim­na, któ­re go przej­mu­je nie­spo­dzia­nie, wte­dy gdy jesz­cze ob­li­czał że mu słoń­ce przy­grze­wać po­win­no.

Gdy­by choć był zgrzy­bia­łym star­cem, cie­szą­cym się z krwa­we­go za­cho­du świa­tła, jak z jed­nej chwil­ki wię­cej, da­ro­wa­nej mu jesz­cze przed pew­nym, nie­unik­nio­nym gro­bem! Ale ten sta­rzec za­tra­cił już pa­mięć tego czem był nie – gdyś, gdy on… pa­mię­ta­jąc sto­kroć le­piej od in­nych bo prze­trwa­nem cier­pie­niem, wie że z ży­cia na­le­ża­ło mu się wie­le….

Lecz cóż po­mo­że go­rycz cier­pie­nia i prze­ko­na­nie o swej nie­mo­cy?… żyć trze­ba!

Żyć trze­ba przy zła­ma­nej woli, po­tar­ga­nych ma­rze­niach, zmar­no­wa­nej lub źle uży­tej sile i doj­mu­ją­cym bólu, za­ta­pia­ją­cym szpo­ny w ser­cu…. Żyć trze­ba i pa­trzeć obo­jęt­nie lub sa­mo­lub­nie jak ten sta­rzec, – na nie­je­den jesz­cze za­chód słoń­ca, za­nim ostat­ni za­świe­ci przy­my­ka­ją­cej się, po­wie­ce!….

* * *

Je­sień więc była i wie­czor­na go­dzi­na.

W środ­ku wiel­kie­go mia­sta gwar, tur­kot ka­ret, do­ro­żek i cięż­ko ob­ła­do­wa­nych wo­zów, zmię­sza­ny z kro­ka­mi śpie­szą­cych się lu­dzi, z na­wo­ły­wa­niem stan­gre­tów, z krzy­kiem ury­wa­nych gło­sów i śmie­chów, z brzmie­niem pi­skli­wem ocho­czej ka­pe­li, przy­gry­wa­ją­cej gdzieś w szyn­ku i na­resz­cie z la­men­tu­ją­cym to­nem czu­łej ka­ta­ryn­ki, wy­twa­rzał ową głu­chą wrza­wę, któ­rej echo za­ga­sa po od­le­głych i pu­stych uli­cach, ja­kimś dziw­nie po­nu­rym szme­rem. Ten ruch tłu­mów ludz­kich, ki­pią­cy i pry­ska­ją­cy jak fala, wy­py­cha­na na wierzch nie­ustan­nie z głę­bin mo­rza, smut­nym od­bi­ja kon­tra­stem od ci­szy przed­mieść, zło­żo­nych po więk­szej czę­ści z sa­mych, po­czer­nia­łych od bru­du i wil­go­ci dom­ków.

W jed­nym z ta­kich, więk­szym od in­nych dwu­pię­tro­wą ofi­cy­ną – sie­dzia­ło przy du­żym, drew­nia­nym sto­le, dwo­je lu­dzi. Ko­bie­ta śred­nich lat, w ża­łob­nej suk­ni i tuż obok niej, trzy­na­sto­let­ni chło­piec.

Ko­bie­ta szy­ła z nad­zwy­czaj­nym po­śpie­chem, spo­glą­da­jąc kie­dy nie­kie­dy na ze­gar sto­ją­cy na ko­mo­dzie, a wy­róż­nia­ją­cy się zło­ce­nia­mi i mi­ster­ną rzeź­bą, od resz­ty sprzę­tów, po­spo­li­tych i naj­prost­szych.

Chło­piec za­czy­tał się w książ­ce z taką uwa­gą, że się nie­od­wró­cił na­wet wte­dy, gdy go mat­ka zci­cha – nie­chcąc bu­dzić dwoj­ga dziew­czą­tek śpią­cych tuż obok na wą­skiej ka­nap­ce, – za­wo­ła­ła po imie­niu. Mu­sia­ła się ode­zwać gło­śniej.

– Co mamo? – spy­tał, ock­nąw­szy się chło­piec i pa­trząc z ża­lem na książ­kę.

– Moje dziec­ko, koń­czę już ro­bo­tę któ­rą za­raz od­nieść mu­szę, po­pil­nuj­że tu dzie­ci gdy­by się obu­dzi­ły.

– Do­brze mamo – ale czy nie­le­piej­by było, gdy­bym ja od­niósł – prze­cież znam uli­cę a prze­bie­gnę szyb­ko?

– Nie mój Jan­ku, ba­ła­bym się.

– Cóż­to, ja taki mały? – rzekł z py­chą, pod­no­sząc się z miej­sca.

– Słu­chaj­no Jan­ku – spo­tka­łam dziś na uhcy gdy szedł do nas, pana "Wo­lic­kie­go. Po­czci­wy to czło­wiek i je­dy­ny nasz przy­ja­ciel. Gdy­by nie on, by­ła­bym mar­nie prze­pa­dła z bie­dy…

– Gdy­by­śmy mo­gli przy­jąć słu­żą­cą – prze­rwał Ja­nek, śle­dząc oczy­ma nie­odry­wa­ją­cą się od igły rękę mat­ki – mój Boże, daw­niej nie­po­zwa­la­łaś Ma­ry­an­nie szyć wie­czo­rem żeby so­bie wzro­ku nie psu­ła, a te­raz sama szy­jesz po ca­łych no­cach!

– Daw­niej moje dziec­ko, by­li­śmy szczę­śli­wi, oj­ciec twój naj­lep­szy pra­co­wał za nas..

Za­mil­kła, za­law­szy się łza­mi. Chło­piec przy­bli­żył się i ca­ło­wał mat­kę po rę­kach, mó­wiąc:

– Zo­ba­czysz mamo, niech ja tyl­ko do­ro­snę, a za­ro­bię tyle pie­nię­dzy, tyle pie­nię­dzy, że bę­dziesz so­bie wiel­ką pa­nią.

– Ale nim do­ro­śniesz, ileż­to jesz­cze lat mój Boże – a tu żyć trze­ba!

Wes­tchnę­ła cięż­ko pod­czas gdy chło­piec ob­li­czał coś na pal­cach, a po­tem rze­kła:

– Wi­dzisz Jan­ku, pan Wo­lic­ki i o tem po­my­ślał, bo py­tał mi się czy ty masz ocho­tę do na­uki. Po­wie­dzia­łam mu że wiel­ką, że cię trud­no ode­rwać od książ­ki, ale on od­po­wie­dział, że to nie­do­syć, że ty w domu po­zo­stać dłu­żej nie­mo­żesz.

– A gdzie? – krzyk­nął wy­stra­szo­ny chło­piec.

– Że cię trze­ba po­słać ko­niecz­nie do szko­ły pu­blicz­nej.

– Do szko­ły?… mnie?… nie­chcę mamo, nie­chcę… nie­pój­dę!

I ze­su­nąw­szy się jej do ko­lan, wy­pra­szał się ta­kim bła­gal­nym gło­sem, jak gdy­by go mia­ła spo­tkać naj­cięż­sza kara.

– Prze­cież bę­dziesz przy­cho­dził do domu, tyl­ko pół dnia prze­sie­dzisz w szko­le….

– Ja się dzie­sięć razy tyle uczyć będę w domu, ale mnie tam nie­po­sy­łaj, moja dro­ga ma­tecz­ko!

Mat­ka zdzi­wio­na tym opo­rem, rze­kła jed­nak z mocą:

– Mój Jan­ku, masz za­sta­no­wie­nie i roz­sąd­ku wię­cej nad swój wiek, zro­zu­miej­że więc że je­że­li chcesz się uczyć, to mi ła­twiej po­sy­łać cię do szko­ły, bo tam ta­niej. Zką­dże­bym ci wzię­ła na na­uczy­cie­li?… wstydź się, masz już lat trzy­na­ście, a bo­isz się, sam nie­wiesz­cze­go…. No, bo po­wiedz dla­cze­go nie­chcesz cho­dzić do szko­ły?

Chło­piec spu­ścił gło­wę i mil­czał, lecz na wy­ra­zi­stej jego twa­rzycz­ce, ma­lo­wa­ła się taka przy­krość, taka pra­wie bo­leść, że mat­ka nie­wy­szła już nig­dzie z domu, sie­dząc z nim tak dłu­go, do­pó­ki się do snu nie uło­żył.

Póź­no do­pie­ro w noc, gdy już wszyst­ko tro­je, za­snę­ło twar­dym i szczę­śli­wym snem dzie­cia­ków – odło­ży­ła na bok ro­bo­tę, ale nie­uda­ła się za­raz na spo­czy­nek.

Al­boż nie­mia­ła nad czem, za­du­mać się dłu­go, gorz­ko i po­sęp­nie?

Co ro­bić sa­mej ko­bie­cie, opusz­czo­nej, bez ma­jąt­ku i spo­so­bu utrzy­ma­nia – jak wy­ży­wić tro­je tych dzie­ci i wy­cho­wać?

Trzy mie­sią­ce jesz­cze temu, mia­ła pani Wła­dzic­ka dom swój wła­sny, męża z któ­rym się czu­ła naj­szczę­śliw­szą i przy­szłość przed sobą ja­sną, któ­rej nie gro­zi­ła naj­drob­niej­sza chmur­ka.

Pew­ne­go dnia jed­nak, cały ten gmach bez­piecz­ne­go i spo­koj­ne­go szczę­ścia, ru­nął w gru­zy. Mąż jej, prze­my­sło­wiec, czło­wiek uczci­wy i naj­lep­sze­go ser­ca, nie­roz­waż­nie po­rę­czyw­szy za przy­ja­cie­la, od­po­wie­dział za jego ban­kruc­two ca­łym swym ma­jąt­kiem, nie­chcąc ukryć ni­cze­go, jed­nak tej strasz­nej ru­iny prze­żyć nie­mógł. Ra­żo­ny apo­plek­syą, w jed­nym dniu sko­nał nie­po­że­gnaw­szy się na­wet z żoną, któ­ra nie­mia­ła po­ję­cia co to jest ubó­stwo, tak jak nie­mia­ła po­ję­cia co to jest pra­ca.

Odu­rzo­na i zgnę­bio­na, nie­po­my­śla­ła zra­zu że w tym sta­nie bier­nej bo­le­ści, po­zo­stać nie­mo­że, że trze­ba się ra­to­wać…. Przy­szedł jej wpraw­dzie z po­mo­cą bu­chal­ter męża, p. Wo­lic­ki, któ­ry z resz­tek for­tu­ny zdo­łał jej oca­lić nie­wiel­ką sum­kę, wy­szu­kał ta­nie­go miesz­ka­nia i na­strę­czył ro­bo­tę – a ja­kąż mo­gła być ona, je­że­li nie szy­cie? – do­daw­szy spo­ro rad jesz­cze życz­li­wych i prak­tycz­nych.

Lecz na dłu­goż grosz ten wy­star­czy, a po­tem co? Za­rob­kiem z szy­cia, któ­re zaj­mu­je jej dzień cały nisz­cząc zdro­wie, nie­mo­że za­spo­ko­ić pierw­szych na­wet po­trzeb ży­cia.

Za­ła­ma­ła ręce…

* * *

Ja­nek przez noc całą, na pół we śnie na pół na ja­wie, wi­dział tę strasz­ną szko­łę, któ­rej się bał tak in­stynk­tow­nie. Przed­sta­wia­ła mu się raz jak mro­wi­sko ma­łych jak on lu­dzi, wy­trzesz­cza­ją­cych nań zło­śli­wie prze­ni­kli­we oczki, wy­krzy­wia­ją­cych mu się i po­drzeź­nia­ją­cych, sztur­cha­ją­cych i po­py­cha­ją­cych, ile­kroć bła­gał o to, iżby go zo­sta­wio­no na boku – to znów jak głę­bo­ki loch, w któ­rym sie­dział za­nu­rzo­ny po szy­ję w pia­sku, głod­ny i spra­gnio­ny, trzy­ma­ją­cy przed sobą książ­kę, któ­rej mimo iż mu pę­ka­ło w mó­zgu, nic a nic zro­zu­mieć nie­zdo­łał – to na­resz­cie jak tor­tu­ra, w po­sta­ci ja­kie­goś wy­so­kie­go ko­ści­ste­go star­ca, ude­rza­ją­ce­go go co mi­nu­ta, kań­czu­giem po gło­wie.

Kil­ka razy przez sen krzyk­nął prze­raź­li­wie, a mat­ka nada­rem­nie usi­ło­wa­ła go uspo­ko­ić; – na – resz­cie ze­rwał się nad ra­nem z łóż­ka spo­tnia­ły, wy­stra­szo­ny i nie­czu­ją­cy ko­ści.

Ubie­ra­jąc się szyb­ko, drżał jak w fe­brze i skry­cie, z oba­wy iżby mat­ka nie doj­rza­ła, ocie­rał łzy.

Zwol­na ochłod­nąw­szy tro­chę na ja­snym dniu, wsty­dził się sam swo­jej trwo­gi, prze­ma­wiał do sie­bie jak star­szy do dziec­ka, a jed­nak czuł, jak mu ser­ce biło gwał­tow­nie. W naj­wyż­szym nie­po­ko­ju, wy­mknął się na uli­cę, na któ­rej jesz­cze było pu­sto, i bie­gał po niej tam i na­po­wrót. Z na­tu­ry dziw­nie roz­waż­ny, wie­dząc przy­tem ile mat­ka na nim po­le­ga, a wresz­cie dum­ny z tego, że bę­dzie miał kie­dyś obo­wią­zek opie­ki nad sio­stra­mi, chciał ko­niecz­nie sta­nąć przed mat­ką spo­koj­ny i zim­ny i nie­dać nic po­znać, ile bied­na jego du­sza prze­cho­dzi utra­pień. A jed­nak była to pierw­sza jego bo­leść w ży­ciu – pierw­szy lęk przed czemś nie­zna­nem, któ­re te­raz w wy­obraź­ni jego, przy­bie­ra­ło po­twor­ne kształ­ty. Nie­wie­dział czy to "coś" na­zy­wa się świa­tem, nie­wie­dział co to jest wal­ka i że czło­wiek za­le­d­wo od­ro­sł­szy od zie­mi wal­czyć musi, ale czuł że z jego do­tych­cza­so­wą swo­bo­dą skoń­czy­ło się na za­wsze i że od­tąd czę­sto tłu­mić bę­dzie mu­siał łzy i trwo­gę, aże­by do­ko­nać ja­kiejś wy­ma­ga­nej od nie­go pra­cy czy tru­du.

Kie­dy rze­kł­szy mat­ce "dzień do­bry" uj­rzał jej twarz bla­dą, słod­kim okra­szo­ną uśmie­chem, prze­czuł że ten uśmiech przy­bra­ła dla nie­go umyśl­nie, aże­by mu do­dać od­wa­gi. – Jak­że jej chciał wy­ra­zić za to swo­ją wdzięcz­ność i swo­je go­rą­ce przy­wią­za­nie, jak­że chciał wy­buch­nąć szlo­chem nie­wy­mow­ne­go roz­rzew­nie­nia, i u jej pier­si za­czerp­nąć męz­twa na tę pierw­szą wy­pra­wę za dom, mię­dzy ob­cych! Po­ha­mo­wał się jed­nak zno­wu dla­te­go, bo ta­jem­ny głos ostrze­gał go cią­gle, że tę nie­szczę­śli­wą mat­kę, trze­ba jak­najm­niej za­smu­cać a jak­naj­wię­cej po­cie­szać.

Zdo­by­wa­jąc się więc sam za jej przy­kła­dem na we­so­ły uśmiech, nie­zwy­kle wy­glą­da­ją­cy na jego bla­dej i me­lan­cho­lij­nej twa­rzycz­ce, rzekł wska­zu­jąc książ­ki le­żą­ce na sto­le:

– Ma­tecz­ko, my­ślisz że ja so­bie z nie­mi rady nie dam?

– Więc cze­góż się tak bo­isz iść do szko­ły, prze­cież w nocy krzy­cza­łeś przez sen?

– Bo chłop­ców pana Ma­nil­skie­go za­wsze gło­wa boli gdy wra­ca­ją ze szko­ły, a gdy tam idą, to pa­cie­rze mó­wią ze stra­chu.

Mat­ka nie­wie­dzia­ła co od­po­wie­dzieć, sama w du­chu lę­ka­jąc się iżby Jan­ko­wi nie do­ku­cza­li w tej szko­le, o któ­rej do­tąd nic nig­dy nie wie­dzia­ła, lecz rze­kła, pa­trząc na jego za­pa­łem błysz­czą­ce oczy i na ła­god­ny wy­raz twa­rzy:

– Zo­ba­czysz że cię wszy­scy po­ko­cha­ją i pro­fe­so­ro­wie i ko­le­dzy – cóż­byś im ty mógł za­wa­dzać, ty na któ­re­go ani ja, ani ś… p… oj­ciec nig­dy się nie­roz­gnie­wa­li. Moje do­bro dziec­ko, zo­ba­czysz że ci bę­dzie do­brze, bo chy­ba­by lu­dzie ser­ca nie­mie­li….

I po­gła­ska­ła go po gło­wie, a chło­piec po­rwał jej ręce i ca­ło­wał tak go­rą­co, jak gdy­by się z nią, roz­sta­wał na za­wsze.

W go­dzi­nę po­tem, wcho­dzi­li do ga­bi­ne­tu pana pro­rek­to­ra.

Pan pro­rek­tor był­to męż­czy­zna wy­so­ki, chu­dy, z ba­ken­bar­da­ini si­we­mi, z czu­pry­ną groź­nie na­strzę­pio­ną nad czo­łem, głos miał cien­ki, krzy­kli­wy, ru­chy roz­ka­zu­ją­ce i sta­now­cze, a spoj­rze­nie sro­gie, snać dłu­giem umyśl­nem ćwi­cze­niem na wy­wie­ra­nie wra­że­nia, przy­go­to­wa­ne. Lu­bił też chlu­bić się co­kol­wiek przed ro­dzi­ca­mi z tego, że ujarz­mia mal­ców wzro­kiem, zu­peł­nie jak Mo­rok ujarz­mia­ją­cy zwie­rzę­ta.

Pani Wła­dzic­ka po przed­sta­wie­niu syna i gdy już ten­że wy­szedł z ga­bi­ne­tu, rze­kła nie­śmia­ło do pana pro­rek­to­ra:

– Chło­piec mój ła­god­ny i po­jęt­ny, tyl­ko bar­dzo bo­jaź­li­wy. Pro­si­ła­bym pana pro­rek­to­ra o pew­ną względ­ność dla nie­go w obej­ściu, przy­zwy­cza­jo­ny do de­li­kat­no­ści w domu….

– Prze­cież tu nie me­na­że­rya, żeby go źle trak­to­wa­no – prze­rwał do­syć szorst­ko zwierzch­nik, pa­trząc lek­ce­wa­żą­co na po­kor­ną wdo­wę.

– Tak, ale pan pro­rek­tor wie naj­le­piej, że dla jed­nych dzie­ci wy­star­cza ła­god­ne sło­wo, gdy dla in­nych za­le­d­wo su­ro­wa kara….

– Trud­no że­by­śmy tu dla pani zmie­nia­li prze­pi­sa­ny ry­gor – prze­rwał zno­wu pan pro­rek­tor, spoj­rzaw­szy na nią swo­im wy­ćwi­czo­nym wzro­kiem, któ­ry wy­dał się jej okrut­nym.

I po­że­gnał ją ski­nie­niem ręki na­po­le­oń­skiem, co ją stro­pi­ło do resz­ty. Ja­nek, któ­ry miał prze­stą­pić próg swo­jej kla­sy, uwie­sił się te­raz jej rąk i zno­wu drżąc jak w fe­brze, szep­tał:

– By­łem tam już raz był, uspo­ko­ję się za­raz, ale tak wejść od­ra­zu sa­me­mu, mię­dzy tylu… moja ma­tecz­ko ja ju­tro pój­dę, da­ruj mi dziś jesz­cze….

– Nie­moż­na Jan­ku, a po­tem le­piej raz skoń­czyć z tym uro­jo­nym stra­chem. Chcesz, to cię wpro­wa­dzę.

I po­stą­pi­ła ku drzwiom prze­ciw­le­głym.

– Nie, nie ma­tecz­ko – pro­sił się, nie­pusz­cza­jąc jej rąk – ja sam wej­dę, tyl­ko jesz­cze mi­nut­kę… jesz­cze mi­nut­kę….

Pani Wła­dzic­kiej, tak się te­raz smut­no zro­bi­ło, jakg­dy­by dziec­ko swe na ja­kieś pro­wa­dzi­ła tor­tu­ry.

Przy­po­mniaw­szy so­bie wzrok pana pro­rek­to­ra, uczu­wa­ła taką samą trwo­gę jak Ja­nek, ale nie­chcia­ła tego po­ka­zać, a wresz­cie trze­ba było raz skoń­czyć.

– No Jan­ku idź już – a z obia­dem bę­dzie­my cię cze­ka­li. Zo­ba­czysz że ju­tro sam się z sie­bie śmiać bę­dziesz.

Ja­nek od­sko­czył na­gle od mat­ki, wy­pro­sto­wał gło­wę, i rzekł gło­śno:

– Już do­brze ma­tecz­ko – do wi­dze­nia. Schwy­cił szyb­ko za klam­kę, na­ci­snął, i próg kla­sy prze­stą­pił.

Mat­ka przy­sko­czy­ła do drzwi, po­pa­trza­ła przez dziur­kę od klu­cza, ale nic do­strzedz nie­mo­gła; przy­ło­ży­ła ucho do drzwi, ale do­cho­dził ją tyl­ko szmer głu­chy i po­mię­sza­ny. Chcia­ła się roz­śmiać z tego współ­udzia­łu w dzie­cin­nej trwo­dze Jan­ka, ale nie­mo­gła…. Prze­ciw­nie, wró­ci­ła z cięż­kiem ser­cem do swe­go ubo­gie­go miesz­ka­nia.

Ja­nek tym­cza­sem nie­pod­no­sząc oczu, nie­sły­sząc nic, chciał jak­naj­prę­dzej do­biedz do naj­bliż­szej ław­ki i usiąść ci­chut­ko i znik­nąć tak, żeby nikt nie­wie­dział o nim.

Ale nie tak to ła­two ukryć się, gdy ośm­dzie­się­ciu mal­ców w ocze­ki­wa­niu pana pro­fe­so­ra, ma­jąc zwró­co­ne oczy na drzwi, za­miast nie­go, uj­rza­ło na­gle ja­kie­goś wą­tłe­go nie­śmia­łe­go chłop­czy­nę, prze­su­wa­ją­ce­go się zci­cha jak mara. Na nie­śmia­ło­ści lu­bią ci mali lu­dzie za­pra­wiać swój dow­cip, a zwłasz­cza swo­ją zu­chwa­łość.

Naj­przód więc roz­śmia­li się chó­rem, po­tem kil­ku­na­stu oto­czy­ło go w koło i nuż do­by­wać z nie­go ję­zy­ka:

– A jak się wa­bisz ol­brzy­mie? (Ja­nek na swój wiek był bar­dzo mały).

– Mo­żeś ty pa­nien­ka prze­bra­na!

– Cze­góż so­bie cią­gle pa­trzysz na buty?

– Czy cię gęś przy­nio­sła na skrzy­dłach? "Gęś, " ogrom­nie się spodo­ba­ła ca­łej kla­sie.

– Może on głu­cho­nie­my! – krzyk­nął ten­że sam żar­tow­niś.

– A praw­da! po­ma­caj­cie-no go! I w tej chwi­li Ja­nek uczuł ku­ła­ka na ple­cach! Po­czer­wie­niał z gnie­wu i ze­rwał się wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na, a po­pa­trzyw­szy te­raz śmia­ło na tych swo­ich to­wa­rzy­szy i ko­le­gów, rzekł do­no­śnym gło­sem:

– Có­żem wam zro­bił, cze­go chce­cie ode­mnie?

– Gada, gada! – za­śmia­ła się wrza­skli­wa gro­mad­ka.

– Sera z nim!

Nim się opa­mię­tał nasz mło­dziut­ki bo­ha­ter, nim jesz­cze ochło­nąć mógł z gnie­wu i za­dzi­wie­nia, już mal­cy z jed­nej i z dru­giej stro­ny, za­czę­li go ści­skać tak szczel­nie, to­wa­rzy­sząc so­bie cią­głe­mi śmie­cha­mi i wy­krzy­ka­mi, że mu za­bra­kło od­de­chu. Przez chwi­lę zda­wa­ło mu się że go chcą udu­sić, chciał krzyk­nąć ra­tun­ku, lecz w tej chwi­li za­mgli­ły mu się oczy, ja­kaś bez­wład­ność opa­no­wa­ła go ca­łe­go, a wśród tego omdle­nia czy ze­słab­nię­cia, prze­mknę­ła mu przed wy­obraź­nią po­stać uko­cha­nej mat­ki. Chciał­by tak umrzeć, byle raz jesz­cze uca­ło­wać jej nogi. Po­rwa­ła go taka nie­wy­sło­wio­na za nią tę­sk­no­ta, że na­gle cu­cąc się z tego se­kun­dę trwa­ją­ce­go le­tar­gu, szarp­nął się z całą siłą i wy­sko­czył po nad gło­wy na­past­ni­ków.

Mu­siał być bar­dzo bla­dy i do­syć strasz­ny, bo chłop­cy od­le­cie­li od nie­go jak spło­szo­ne wró­ble, i czem­prę­dzej za­sie­dli każ­dy na swo­jem miej­scu, w ław­ce.

Może się bali od­we­tu roz­pa­czy, a może już na­sy­ci­li swą bez­myśl­ną swy­wo­lę. Ja­nek odu­rzo­ny, ogłu­szo­ny, nie­przy­tom­ny, po­pa­trzał błęd­ne­mi ocza­mi na­oko­ło, a w tej też chwi­li wszedł pan pro­fe­sor Wal­czyń­ski.

Mal­cy z ta­kiem na­bo­żeń­stwem zwró­ci­li oczy na roz­ło­żo­ne na ła­wach ka­je­ty, jakg­dy­by od uro­dze­nia nig­dy na nic in­ne­go pa­trzeć nie mie­li zwy­cza­ju. Do­pie­ro przy­pad­kiem niby doj­rzaw­szy pana pro­fe­so­ra, po­wsta­li z usza­no­wa­niem, cze­ka­jąc tak dłu­go, aż pan pro­fe­sor chrząk­nąw­szy kil­ka razy, utarł­szy nos ha­ła­śli­wie i po­pa­trzyw­szy by­stro przed sie­bie kil­ka­krot­nie, ra­czył się roz­siąść w ka­te­drze.

Pro­fe­sor Wal­czyń­ski był pro­fe­so­rem sta­re­go au­to­ra­men­tu, ko­cha­ją­cym po swo­je­mu młódź nie­sfor­ną i krzy­kli­wą, ale za­ra­zem tę­pią­cym złe jej na­ło­gi, i na­ga­nia­ią­cym jej oby­cza­je, sta­rym tra­dy­cyj­nym spo­so­bem.

Dwa po­ko­le­nia w ten spo­sób już wy­cho­wał i w inny sys­tem kary i po­pra­wy nie­wie­rzył drwiąc so­bie z ko­le­gów chcą­cych ła­god­no­ścią i per­swa­zyą, za­pro­wa­dzić ład i pil­ność. Ma­wiał czę­sto: "dzie­ciak zwykł był to tyl­ko ro­bić co mu mile, albo co mu ro­bić na­ka­żą pod groź­bą. Choć­by miał nie­wiem jaką wro­dzo­ną am­bi­cyą, za mało ma jesz­cze wy­ro­bie­nia aże­by się na­giąć do tru­du, lub po­wstrzy­mać od złej skłon­no­ści. Otóż na­gi­nać go i po­wstrzy­my­wać, mo­jem jest za­da­niem. "

Po­nie­waż sys­tem ów­cze­sny w szko­łach to­le­ro­wał karę do­raź­ną, więc pro­fe­sor Wal­czyń­ski po­ru­szał się swo­bod­nie w gra­ni­cach tego sys­te­mu. Po­ru­szał się na­wet za swo­bod­nie, gdyż kara ta, sta­ła się w pew­nej mie­rze, jego ama­tor­stwem. Nie­uży­wał jej tak jak z po­cząt­ku, w nad­zwy­czaj­nych wy­pad­kach, ale w naj­zwy­klej­szych, tak że ani się spo­trzegł, jak w mal­cach za­tarł po­czu­cie wsty­du, wy­two­rzyw­szy na to miej­sce fi­lu­ter­ność i kłam­stwo, usi­łu­ją­ce ochro­nić się od fi­zycz­ne­go tyl­ko bólu. I po­my­śleć że sys­tem ten trwał lat kil­ka­dzie­siąt i że wo­bec zmie­nio­nych sto­sun­ków oby­cza­jo­wych, kara taka za­bój­czą bywa dla mo­ral­ne­go zdro­wia mło­de­go po­ko­le­nia!

Pan pro­fe­sor był przy­tem uspo­so­bie­nia hu­mo­ry­stycz­ne­go, lu­bił apo­ph­teg­ma­ta, jo­via­li­ta­tes, wier­szy­ki kle­co­ne na­pręd­ce i sto­so­wa­ne do oko­licz­no­ści, sło­wem lu­bił po­ba­rasz­ko­wać, czy karę wy­mie­rzał, czy pro­mie­niał olim­pij­ską po­go­dą.

Chłop­cy przy­zwy­cza­ja­li się do przy­po­wie­ści, do żar­tów i do… bi­zu­na. Lecz gdy pana pro­fe­so­ra na­pa­dła czar­na chwi­la, bia­da wte­dy ca­łej kla­sie. Naj­mniej­szy szmer, naj­drob­niej­szą po­mył­kę w lek­cyi, po­trze­ba było od­po­ku­to­wać bo­le­śnie. Po­zna­wa­li oni czar­ną chwi­lę po za­gię­ciu na tył ły­si­ny dwóch ko­smy­ków si­wych, któ­re w chwi­lach ja­snych, spa­da­ły wdzięcz­nie na czo­ło. Cała wresz­cie po­stać Wal­czyń­skie­go, nie­by­ła by­najm­niej groź­ną. Krót­ki, gru­by, z po­tęż­nym brzusz­kiem, na któ­rym bęb­nił so­bie pal­ca­mi, na twa­rzy czer­wo­ny, z ły­si­ną świe­cą­cą zda­le­ka, w oku­la­rach nie­bie­skich, któ­re cią­gle zdej­mo­wał i na­kła­dał, ob­da­rzo­ny był nad­to gło­sem ba­so­wym głę­bo­kim, któ­rym hu­czał nie­ustan­nie.

Kie­dy już za­siadł w ka­te­drze wśród gro­bo­we­go mil­cze­nia, zdjął oku­la­ry, wy­czy­ścił je fu­la­ro­wą czer­wo­ną chust­ką, po­tem zno­wu na­ło­żył na oczy i roz­gląd­nął się bacz­nie po sali.

Każ­dy z mal­ców przy­brał wte­dy od­po­wied­ni wy­raz twa­rzy. Jed­ni uda­wa­li nie­biań­ską po­go­dę du­szy, pa­trząc z za­ję­ciem w twarz pro­fe­so­ra, dru­dzy nie­od­cze­pia­li wzro­ku od ka­je­tów, inni schy­la­li gło­wę po­kor­nie i trwoż­li­wie. Gra­li już na małą ska­lę ko­me­dyą… ze stra­chu, bo pan pro­fe­sor czę­sto z fi­zy­ono­mii od­ga­dy­wał o ile któ­ry umie lek­cyą lub nie. Na­resz­cie po kil­ku mi­nu­tach ta­kie­go ba­da­nia, chrząk­nąw­szy kil­ka­krot­nie, za­py­tał gło­śno:

– Czy nie­bra­ku­je ni­ko­go?

– Ni­ko­go! – ode­zwał się pi­skli­wy gło­sik z pierw­szej ław­ki.

– Kto mówi "ni­ko­go?" Po­wszech­ne mil­cze­nie.

– Przy­znać mi się kto mó­wił "ni­ko­go, " bo was będę dzie­siąt­ko­wał!

I skrzy­żo­wał ko­smy­ki si­wych wło­sów. Chłop­cy spoj­rze­li po so­bie ze stra­chem, wie­dzie­li że pro­fe­sor obiet­ni­cy do­trzy­ma.

– Ja – wy­jąk­nął na­resz­cie ów nie­ostroż­ny ma­lec.

– Two­ja w tem for­tu­na żeś unik­nął bi­zu­na – od­rzekł wier­szu­jąc pan pro­fe­sor. – A przy­nio­słeś pre­pa­ra­cyą?

– Przy­nio­słem – za­pisz­czał ma­lec drżą­cym gło­sem.

– Ma­cie wszy­scy pre­pa­ra­cyą?

– Mamy – krzyk­nę­li chó­rem.

– Cze­go taki wrzask?

Ze­szedł z ka­te­dry i przy­stą­pił do ław­ki pierw­szej.

Każ­dy z ko­lei mu­siał po­ka­zać pre­pa­ra­cyą. (ćwi­cze­nie z ła­ciń­skie­go ję­zy­ka).

Tak prze­szedł dzie­więć ła­wek nie­ża­łu­jąc cza­su na re­wi­zyę, któ­ra przy­nio­sła po­żą­da­ny owoc, czy­li pię­ciu de­li­kwen­tów, zła­pa­nych nie­spo­dzia­nie. Po­szli pod ta­bli­cę jako ska­zań­cy.

Na sa­mym rogu dzie­sią­tej ław­ki, sie­dział Ja­nek bla­dy, przy­bi­ty i tak za­my­ślo­ny, że nic nie­uwa­żał, co się na­oko­ło nie­go dzie­je.

– Masz pre­pa­ra­cyą? – spy­tał pro­fe­sor ma­chi­nal­nie.

– Ja? – ze­rwał się nie­wie­dząc do­brze o co cho­dzi.

– A któż?

– Przy­sze­dłem dziś pierw­szy raz.

– Więc nie­masz pre­pa­ra­cyi?

– Zką­dże ją mieć mogę – rzekł roz­draż­nio­ny – gdy dziś pierw­szy raz przy­sze­dłem do klas­sy.

Pa­trzał śmia­ło pro­fe­so­ro­wi w oczy – pro­fe­sor tego nie­lu­bił. Po­pra­wiw­szy oku­la­rów, huk­ną!:

– Cóż to? re­zo­nu­jesz mi jesz­cze za­miast w po­ko­rze przy­znać się do grze­chu?!

– Do grze­chu? – pod­jął znów Ja­nek nie­przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go ry­go­ru.

– Do kar­ce­re­su pój­dziesz mi ne­qu­am po skoń­czo­nych lek­cy­ach na go­dzi­nę – ro­zu­miesz?

– Za co pro­szę pana?

– Za co? za co? sły­szy­cie?

Za­śmia­ła się cała kla­sa, po­ta­ku­jąc panu pro­fe­so­ro­wi i z po­gar­da, spo­glą­da­jąc na tak zu­chwa­łe­go ko­le­gę.

Pan pro­fe­sor tym­cza­sem, skoń­czyw­szy prze­gląd, któ­ry za­brał kwa­drans dro­gie­go cza­su, po­wlókł się na­po­wrót do ka­te­dry i roz­po­czął lek­cye z naj­czyst­szem su­mie­niem, z naj­głęb­szem prze­ko­na­niem bar­dzo ener­gicz­nie speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku.

Co mo­gło go ob­cho­dzić, że tam ja­kiś chło­piec mu nie­zna­ny, wije się ze zgry­zo­ty i z osłu­pie­nia, nie­poj­mu­jąc ani sro­go­ści kary ani swe­go prze­wi­nie­nia, – że ten ma­lec wy­cho­wa­ny do­tąd na ło­nie ko­cha­ją­cej go ro­dzi­ny, w tem pierw­szem ze­tknię­ciu się z ob­cy­mi, wi­dzi się od­ra­zu zra­nio­ny, nie­zro­zu­mia­ny i nie­wy­słu­cha­ny. Czyż wresz­cie pan pro­fe­sor Wal­czyń­ski zdo­łał­by przy­pu­ścić, że w tak mło­dziut­kiej du­szy tkwi z na­tu­ry a może z wczas roz­wi­nię­tej re­flek­syi, świa­do­mość złe­go i do­bre­go, de­li­kat­ne prze­czu­cie tego, co się zwie spra­wie­dli­wo­ścią i nie­spra­wie­dli­wo­ścią?

Mło­dziut­ka du­sza, to jak buj­na, uro­dzaj­na zie­mia – każ­de ziar­no złe czy do­bre, za­sia­ne tam umyśl­nie czy przy­pad­kiem, wscho­dzi szyb­ko, roz­wi­ja się i doj­rze­wa na swo­je zba­wie­nie lub zgu­bę. Nad tem nie­zaw­sze za­sta­na­wia­ją się pro­fe­so­ro­wie ła­ci­ny, dba­ją­cy przedew­szyst­kiem o do­bre kon­stru­owa­nie fra­ze­sów, o po­rząd­ne ka­je­ta, w tym wresz­cie wy­pad­ku, o zdro­wą or­ga­ni­za­cyę, któ­ra­by znieść zdo­ła­ła razy, niby oj­cow­ską wy­mie­rza­ne ręką.

Jan­ko­wi wy­rwa­ne­mu tak na­gle z lu­be­go ro­dzin­ne­go gro­na w ten świa­tek, gdzie go za jed­nym za­ma­chem dwa tak do­tkli­we spo­ty­ka­ły cio­sy, zda­wa­ło się że trwa w dal­szym cią­gu okrop­ne­go snu ubie­głej nocy. Chwy­tał się za gło­wę, prze­cie­rał czo­ło – pa­trzał błęd­nie po ob­cych so­bie twa­rzach, usi­łu­jąc z nich wy­ro­zu­mieć co to wszyst­ko zna­czy?

A tym­cza­sem lek­cya szła da­lej swym po­rząd­kiem. Je­den z mal­ców od­po­wia­dał przez nos na py­ta­nia pana pro­fe­so­ra, któ­ry wła­śnie krzyk­nął na nie­go jo­wial­nie:

– Nie mów fra­tri , bo cię we­zmą bo­ni­fra­try.

Ja­nek słu­chał, słu­chał, ale za­miast wy­ra­zów, do­cho­dził uszu jego szum tyl­ko ja­kiś świsz­czą­cy. Spoj­rzał ku drzwiom chcąc uciec, i już po­ru­szył się z miej­sca, lecz w tem przy­po­mniał so­bie mat­kę i upadł na­po­wrót na ław­kę. Do kozy jed­nak nie­pój­dzie, – nie, za co ta kara, ten wstyd? Za­miast po­biedz do mat­ki, przy­tu­lić się do jej pier­si z ra­do­ści, że już za­czął uczyć się na do­bre tak jak ona pra­gnę­ła, ma sie­dzieć za­mknię­ty w czte­rech mu­rach, a po­tem sta­nąć przed nią ze spusz­czo­ną gło­wą i tło­ma­czyć się i unie­win­niać? Łzy ci­snę­ły mu się do oczu, ale pra­wie z gnie­wem na sie­bie, po­wstrzy­mał je, roz­my­śla­jąc na nowo nad tem co go spo­tka­ło. To być nie­mo­że – ten pro­fe­sor pew­nie się po­my­lił, nie­zro­zu­miał jego słów ob­ja­śnia­ją­cych, że dziś po raz pierw­szy wszedł tu do kla­sy. On mu raz jesz­cze po­wie spo­koj­nie, grzecz­nie, bez oba­wy, i z tą szcze­ro­ścią do ja­kiej przy­wykł w domu.

Uspo­ko­jo­ny cze­kał ukoń­cze­nia lek­cyi. Tych dwa­dzie­ścia mi­nut cze­ka­nia, wy­da­ło mu się męką nie­wy­po­wie­dzia­ną. Twarz go pa­li­ła a tęt­na w skro­niach tak biły, że o mało nie­krzyk­nął z bólu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: