-
W empik go
Ciekawe życie, czyli zwierzyniec ze Zwierzyńca - ebook
Ciekawe życie, czyli zwierzyniec ze Zwierzyńca - ebook
Na początku był pies. Potem rybki. A potem szczury, chomiki, myszoskoczki... Z każdym z tych stworzeń, przyjętym w grono rodziny, wiąże się jakieś ciepłe wspomnienie. By nie zatarły się w pamięci, zostały zebrane w niniejszej książce.
| Kategoria: | Opowiadania |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-7564-465-4 |
| Rozmiar pliku: | 910 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trochę teorii
Trzon naszego Stada tworzą: Alfa – inaczej Docent, Najstarsza – czyli ja, Księżniczka i Tobiś, zwany Fuńciem. Role w Stadzie są ściśle określone i każdy członek Stada jest w pełni świadomy swoich praw i obowiązków. Hierarchia Stada jest dobrze ustalona, a organizacja wewnętrzna ewoluuje wraz z nabieraniem doświadczenia przez poszczególnych członków. Stado zaczęło się formować dwadzieścia lat temu. Mieliśmy wówczas zupełnie inne plany i inne poglądy na strategię rozwoju, na nasze życiowe cele i dążenia. Nawet nie wiedzieliśmy, że stworzymy takie Stado. Piętnaście lat temu urodziła się Księżniczka, a sześć lat później dołączył do nas Tobiś. Od tego czasu nasze pragnienia i cele uległy całkowitemu przewartościowaniu. Powoli stawaliśmy się Stadem w kształcie, w jakim funkcjonujemy obecnie.
Kilka miesięcy temu Księżniczka poprosiła mnie, żebym jej pomogła w zastartowaniu małego akwarium. Z zamiarem tym nosiła się od kilkunastu dni, zgodziliśmy się na to wcześniej i obiecałam, że jej pomogę, ale dopiero tamtego późnego wieczoru postanowiła swój plan nieodwołalnie zrealizować. Zabrała się do pracy po godzinie dwudziestej drugiej, co mnie trochę zdenerwowało.
– Dlaczego zaczynasz taką robotę późnym wieczorem? – spytałam z lekką złością. – Czy nie mogliśmy tego zrobić po południu? Wszyscy ludzie robią takie rzeczy w ciągu dnia, a my musimy zaczynać, kiedy inni myślą już o kąpieli i ciepłym łóżku.
– Bo my mamy ciekawe życie – odpowiedziała bez chwili zastanowienia. – Cały dzień robimy ciekawe rzeczy i dopiero teraz mamy czas na takie zwykłe sprawy. A inni ludzie mogą cały dzień czyścić żwirek i zmieniać wodę…
Mamy ciekawe życie. Argumenty? Na kolejnych stronach.Ruda bestia
– Czy ten może być nasz? – zapytała Księżniczka, unosząc do góry złotorudego pieska, pokazując nam jego nieowłosiony różowy brzuszek ze sterczącym króciutkim siusiakiem. Stała na środku dużego pustego pokoju, otoczona stadem malutkich puchatych szczeniaczków. Ten, którego trzymała na rękach, pierwszy do niej podbiegł, wyglądał na bardzo odważnego i zainteresowanego otoczeniem. Psiaczek był śliczny. Grubiutki, puchaty jak pluszowa zabawka. Na brodzie miał małą białą łatkę, która poniżej szyi rozszerzała się tworząc niby-śliniaczek. Jego czoło zdobiła podłużna biała strzałka. Miał białe paluszki symetrycznie u wszystkich łapek i biały koniuszek ogona, jak pędzelek zanurzony w farbie. Właścicielka hodowli zaczęła zachwalać miot, opisując wystawowe osiągnięcia rodziców szczeniaczków. Poddaliśmy zwierzątko dokładnym oględzinom i obmacaniu. Wydawało się, że wszystko z nim jest w porządku. Postawiony na podłodze, szczeniak zabrał się ochoczo do rozwiązywania sznurówki w bucie Alfy. Bardzo chciał nawiązać z nami kontakt, komicznie merdając niewielkim ogonkiem. Decyzja została podjęta. Zwierzątko musiało zostać w hodowli jeszcze przez dwa tygodnie. Umówiliśmy się na konkretny termin odbioru, dopełniliśmy wszystkich formalności i podekscytowani udaliśmy się w podróż powrotną do domu.
To była moja pierwsza wizyta w hodowli psów. Wychowana na amerykańskich filmach, oczekiwałam specjalnie przygotowanego miejsca w pokoju, kojca wyścielonego miękkimi kocami, gdzie suka mogłaby przez cały czas doglądać swojego potomstwa. W rzeczywistości ta hodowla skojarzyła mi się z kurzą fermą – wszystko na sprzedaż. W dużym pokoju wyłożonym gresem, żeby było łatwo sprzątać, zostały położone dwie stare skrzynie tapczanowe, bez dna, jedynie boki. W całym pokoju kłębiły się szczeniaczki z dwóch czy trzech miotów, w sumie osiemnaście piesków. Bawiły się ze sobą, kicały śmiesznie dookoła, a zmęczone zasypiały w miejscu, gdzie dopadł je sen, na zimnej posadzce. Tam też załatwiały swoje potrzeby fizjologiczne. Suki były przyprowadzane w określonych porach, tylko na karmienie. Wyglądało to na dobrze zorganizowany przemysł, hurtową wylęgarnię, zero emocji. Chcieliśmy jak najszybciej zabrać stamtąd zwierzątko do naszego domu, otoczyć miłością i opieką.
Dwa tygodnie później, tuż przed końcem letnich wakacji, zostaliśmy oficjalnie właścicielami Rudzielca. Piesek został w tym czasie odrobaczony i w uchu miał świeżo wytatuowany numer identyfikacyjny kończący się na 05, jako piąty z miotu. Mógłby o sobie powiedzieć „jestem numerem pięć”. Dla nas psiaczek stał się numerem jeden. Sto cztery kilometry dzielące hodowlę od naszego domu przebyliśmy w wielkim podekscytowaniu. Padał deszcz, droga była zatłoczona. Prowadziłam samochód, co chwilę spoglądając we wsteczne lusterko. Na tylnym siedzeniu Alfa i Księżniczka starali się utulić przestraszone, popiskujące zwierzątko.
Zgodnie z zasadami hodowli, imię szczeniaczka musiało się zaczynać na „A”, ponieważ pochodził z pierwszego miotu. Żeby uniknąć nadania pieskowi dziwacznego imienia przez hodowcę, takiego, którego potem nie da się używać na co dzień, zaproponowaliśmy dwuczłonowe: Amir Tobi. Amir, czyli po arabsku książę lub dowódca, nawiązywało również do skrótu naszych imion. Tobi było psim mianem z moich wspomnień, kiedy w szkole podstawowej marzyłam o własnym psie, a moja koleżanka z klasy miała wielkiego łagodnego czarnego psa, tak się właśnie wabiącego. Moja propozycja została przez resztę Stada zaakceptowana. Krótkiego imienia łatwo jest używać w wydawaniu komend. Tobiego można było również zdrabniać i odmieniać: Tobiś, Tobisiek, Tobiszon… Właściciele innych psów, z którymi spotykamy się w czasie spacerów, czasem myślą, że mamy „Tobiasza”. Fuńć nie reaguje na pierwszy człon imienia. W pewnej klinice weterynaryjnej pani doktor zaprasza go zawsze do gabinetu „Chodź, Amirku”, co zwierzę z godnością ignoruje.
Po wniesieniu do domu Tobiś został postawiony na miękkim dywanie w jadalni. Przysiadł najpierw niezdecydowany, potem przeszedł kilka kroków, przykucnął i zaznaczył dywan małą kałużą moczu. To był początek końca naszego pięknego dywanu, wtedy jednak nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, niemal jak młodzi rodzice po narodzinach nowego członka rodziny…
Nasz sikaczek ochoczo podlewał dywany i dębowy parkiet. Zaopatrzyliśmy się w specjalne podkłady, na które uczyliśmy pieska załatwiać potrzeby. Jak tylko szczeniak zaczynał się kręcić i przykucać, zanosiliśmy go na taki podkład, a po wysikaniu głośno chwaliliśmy i dostawał w nagrodę granulkę suchej karmy. Tobiś szybko załapał, że załatwianie się na podkład jest nagradzane. Po kilku dniach zwierzątko przy każdej potrzebie wchodziło przednimi łapkami na podkład, przykucało i wypuszczało strumień moczu na krawędź podkładu lub najczęściej tuż obok, na parkiet. Od razu po załatwieniu się zgłaszało się do nas po pochwałę i nagrodę. No i jak mieliśmy wytłumaczyć smykowi, że wszystkie cztery łapki muszą się znajdować na podkładzie?
Z kupką było jeszcze śmieszniej: Tobiś uznał, że jedynym miejscem na wypróżnienie jest podkład i nawet jak już wychodził na spacery, nie mogliśmy się doczekać aż się załatwi, chodziliśmy bezowocnie, pies wracał do domu, biegł szybko na podkład i osadzał stolec. Dlatego każde wypróżnienie na spacerze było dla nas powodem do radości. Jak tylko zobaczyliśmy, że pies przyjmuje pozycję kangura, z ulgą mówiliśmy „alleluja”. Znaleźliśmy się przez to w kłopotliwej sytuacji, kiedy podczas jednego ze spacerów, wśród obcych ludzi, podbiegła do nas zaaferowana Księżniczka, oznajmiając głośno:
– Mamo, Tobi zrobił alleluja!
Trzon naszego Stada tworzą: Alfa – inaczej Docent, Najstarsza – czyli ja, Księżniczka i Tobiś, zwany Fuńciem. Role w Stadzie są ściśle określone i każdy członek Stada jest w pełni świadomy swoich praw i obowiązków. Hierarchia Stada jest dobrze ustalona, a organizacja wewnętrzna ewoluuje wraz z nabieraniem doświadczenia przez poszczególnych członków. Stado zaczęło się formować dwadzieścia lat temu. Mieliśmy wówczas zupełnie inne plany i inne poglądy na strategię rozwoju, na nasze życiowe cele i dążenia. Nawet nie wiedzieliśmy, że stworzymy takie Stado. Piętnaście lat temu urodziła się Księżniczka, a sześć lat później dołączył do nas Tobiś. Od tego czasu nasze pragnienia i cele uległy całkowitemu przewartościowaniu. Powoli stawaliśmy się Stadem w kształcie, w jakim funkcjonujemy obecnie.
Kilka miesięcy temu Księżniczka poprosiła mnie, żebym jej pomogła w zastartowaniu małego akwarium. Z zamiarem tym nosiła się od kilkunastu dni, zgodziliśmy się na to wcześniej i obiecałam, że jej pomogę, ale dopiero tamtego późnego wieczoru postanowiła swój plan nieodwołalnie zrealizować. Zabrała się do pracy po godzinie dwudziestej drugiej, co mnie trochę zdenerwowało.
– Dlaczego zaczynasz taką robotę późnym wieczorem? – spytałam z lekką złością. – Czy nie mogliśmy tego zrobić po południu? Wszyscy ludzie robią takie rzeczy w ciągu dnia, a my musimy zaczynać, kiedy inni myślą już o kąpieli i ciepłym łóżku.
– Bo my mamy ciekawe życie – odpowiedziała bez chwili zastanowienia. – Cały dzień robimy ciekawe rzeczy i dopiero teraz mamy czas na takie zwykłe sprawy. A inni ludzie mogą cały dzień czyścić żwirek i zmieniać wodę…
Mamy ciekawe życie. Argumenty? Na kolejnych stronach.Ruda bestia
– Czy ten może być nasz? – zapytała Księżniczka, unosząc do góry złotorudego pieska, pokazując nam jego nieowłosiony różowy brzuszek ze sterczącym króciutkim siusiakiem. Stała na środku dużego pustego pokoju, otoczona stadem malutkich puchatych szczeniaczków. Ten, którego trzymała na rękach, pierwszy do niej podbiegł, wyglądał na bardzo odważnego i zainteresowanego otoczeniem. Psiaczek był śliczny. Grubiutki, puchaty jak pluszowa zabawka. Na brodzie miał małą białą łatkę, która poniżej szyi rozszerzała się tworząc niby-śliniaczek. Jego czoło zdobiła podłużna biała strzałka. Miał białe paluszki symetrycznie u wszystkich łapek i biały koniuszek ogona, jak pędzelek zanurzony w farbie. Właścicielka hodowli zaczęła zachwalać miot, opisując wystawowe osiągnięcia rodziców szczeniaczków. Poddaliśmy zwierzątko dokładnym oględzinom i obmacaniu. Wydawało się, że wszystko z nim jest w porządku. Postawiony na podłodze, szczeniak zabrał się ochoczo do rozwiązywania sznurówki w bucie Alfy. Bardzo chciał nawiązać z nami kontakt, komicznie merdając niewielkim ogonkiem. Decyzja została podjęta. Zwierzątko musiało zostać w hodowli jeszcze przez dwa tygodnie. Umówiliśmy się na konkretny termin odbioru, dopełniliśmy wszystkich formalności i podekscytowani udaliśmy się w podróż powrotną do domu.
To była moja pierwsza wizyta w hodowli psów. Wychowana na amerykańskich filmach, oczekiwałam specjalnie przygotowanego miejsca w pokoju, kojca wyścielonego miękkimi kocami, gdzie suka mogłaby przez cały czas doglądać swojego potomstwa. W rzeczywistości ta hodowla skojarzyła mi się z kurzą fermą – wszystko na sprzedaż. W dużym pokoju wyłożonym gresem, żeby było łatwo sprzątać, zostały położone dwie stare skrzynie tapczanowe, bez dna, jedynie boki. W całym pokoju kłębiły się szczeniaczki z dwóch czy trzech miotów, w sumie osiemnaście piesków. Bawiły się ze sobą, kicały śmiesznie dookoła, a zmęczone zasypiały w miejscu, gdzie dopadł je sen, na zimnej posadzce. Tam też załatwiały swoje potrzeby fizjologiczne. Suki były przyprowadzane w określonych porach, tylko na karmienie. Wyglądało to na dobrze zorganizowany przemysł, hurtową wylęgarnię, zero emocji. Chcieliśmy jak najszybciej zabrać stamtąd zwierzątko do naszego domu, otoczyć miłością i opieką.
Dwa tygodnie później, tuż przed końcem letnich wakacji, zostaliśmy oficjalnie właścicielami Rudzielca. Piesek został w tym czasie odrobaczony i w uchu miał świeżo wytatuowany numer identyfikacyjny kończący się na 05, jako piąty z miotu. Mógłby o sobie powiedzieć „jestem numerem pięć”. Dla nas psiaczek stał się numerem jeden. Sto cztery kilometry dzielące hodowlę od naszego domu przebyliśmy w wielkim podekscytowaniu. Padał deszcz, droga była zatłoczona. Prowadziłam samochód, co chwilę spoglądając we wsteczne lusterko. Na tylnym siedzeniu Alfa i Księżniczka starali się utulić przestraszone, popiskujące zwierzątko.
Zgodnie z zasadami hodowli, imię szczeniaczka musiało się zaczynać na „A”, ponieważ pochodził z pierwszego miotu. Żeby uniknąć nadania pieskowi dziwacznego imienia przez hodowcę, takiego, którego potem nie da się używać na co dzień, zaproponowaliśmy dwuczłonowe: Amir Tobi. Amir, czyli po arabsku książę lub dowódca, nawiązywało również do skrótu naszych imion. Tobi było psim mianem z moich wspomnień, kiedy w szkole podstawowej marzyłam o własnym psie, a moja koleżanka z klasy miała wielkiego łagodnego czarnego psa, tak się właśnie wabiącego. Moja propozycja została przez resztę Stada zaakceptowana. Krótkiego imienia łatwo jest używać w wydawaniu komend. Tobiego można było również zdrabniać i odmieniać: Tobiś, Tobisiek, Tobiszon… Właściciele innych psów, z którymi spotykamy się w czasie spacerów, czasem myślą, że mamy „Tobiasza”. Fuńć nie reaguje na pierwszy człon imienia. W pewnej klinice weterynaryjnej pani doktor zaprasza go zawsze do gabinetu „Chodź, Amirku”, co zwierzę z godnością ignoruje.
Po wniesieniu do domu Tobiś został postawiony na miękkim dywanie w jadalni. Przysiadł najpierw niezdecydowany, potem przeszedł kilka kroków, przykucnął i zaznaczył dywan małą kałużą moczu. To był początek końca naszego pięknego dywanu, wtedy jednak nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, niemal jak młodzi rodzice po narodzinach nowego członka rodziny…
Nasz sikaczek ochoczo podlewał dywany i dębowy parkiet. Zaopatrzyliśmy się w specjalne podkłady, na które uczyliśmy pieska załatwiać potrzeby. Jak tylko szczeniak zaczynał się kręcić i przykucać, zanosiliśmy go na taki podkład, a po wysikaniu głośno chwaliliśmy i dostawał w nagrodę granulkę suchej karmy. Tobiś szybko załapał, że załatwianie się na podkład jest nagradzane. Po kilku dniach zwierzątko przy każdej potrzebie wchodziło przednimi łapkami na podkład, przykucało i wypuszczało strumień moczu na krawędź podkładu lub najczęściej tuż obok, na parkiet. Od razu po załatwieniu się zgłaszało się do nas po pochwałę i nagrodę. No i jak mieliśmy wytłumaczyć smykowi, że wszystkie cztery łapki muszą się znajdować na podkładzie?
Z kupką było jeszcze śmieszniej: Tobiś uznał, że jedynym miejscem na wypróżnienie jest podkład i nawet jak już wychodził na spacery, nie mogliśmy się doczekać aż się załatwi, chodziliśmy bezowocnie, pies wracał do domu, biegł szybko na podkład i osadzał stolec. Dlatego każde wypróżnienie na spacerze było dla nas powodem do radości. Jak tylko zobaczyliśmy, że pies przyjmuje pozycję kangura, z ulgą mówiliśmy „alleluja”. Znaleźliśmy się przez to w kłopotliwej sytuacji, kiedy podczas jednego ze spacerów, wśród obcych ludzi, podbiegła do nas zaaferowana Księżniczka, oznajmiając głośno:
– Mamo, Tobi zrobił alleluja!
więcej..