- W empik go
Ciekawość - ebook
Ciekawość - ebook
Na nieodległej planecie prowadzony jest ewolucyjny eksperyment, nadzorowany przez surowego profesora Rau. Po jego zaskakującej śmierci stanowisko obejmuje młody i ambitny doktor Arte – twórca przełomowej substancji Pe.eS.17 wykorzystywanej w badaniach. Jak się okazuje profesor skrywał pewien sekret…
Arte nie rozumie jednak, że nie należy wnikać w szczegóły i że istnieją informacje, zależności i eksperymenty, o których lepiej nie mówić, a najlepiej – nie wiedzieć…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-830-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lubi, gdy daję jej dużo jedzenia. Wstaję. Mam wolne ręce. Niosę dużo.
Jedzenie. Nie rozumiem. Niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo.
Obiekt zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami. Rozwój poszczególnych elementów ciała świadczy o prawidłowym przebiegu doświadczenia. Dodatkowo obserwujemy zaczątki zmian prowadzących do przyjęcia postawy wyprostowanej – prawdopodobnie wynikają one z prób przypodobania się samicy, która odbywa stosunek z osobnikiem obdarzającym ją największą ilością pożywienia. Pionizacja ciała pozwala na wykorzystanie rąk do efektywniejszego przenoszenia owoców, co skutkuje zwiększonym zainteresowaniem samicy. Zaleca się zmianę warunków klimatycznych na stan 38 i kontynuowanie eksperymentu.
dr Kromdraai
Powiew wiatru iskający moje włosy. Gdzie jest jedzenie? Wodnisty słodki zapach łechce moje nozdrza. Owoc. Mój. Tylko mój. Muszę go znaleźć, zanim zrobią to pozostali. Marszcząc nos, mrużąc oczy, skupiając się na tym jedynym wymarzonym aromacie. Jest. Jest. Sięgnąć. Obtarcie. Nie szkodzi. Chłodny sok ścieka wzdłuż moich brązowych palców. Oddalenie się od grupy było dobrym pomysłem. Nie muszę wysłuchiwać warczenia, skowytu, nikt nie wyrywa mi z rąk życiodajnego pokarmu. Jestem tylko ja i soczysty miąższ. Woń przyjemnie łaskocze moje nozdrza. Ukłucie. Owad. Chce wypić moją krew. Podskakuję, krągły owoc wypada mi z rąk. Rozcieram szyję i natrafiam na coś ostrego wystającego z miejsca ukłucia. Boli. Boli coraz mniej. Chwieję się na nogach. Nie mogę, nie mogę teraz zasnąć. Moja grupa mnie nie znajdzie.
Drapieżniki. Już je widzę. Jasne rozmazane kształty skradające się w moją stronę. Zbliżają się powoli, ostrożnie. Nawołują się. Dźwięki ostre jak syk węża drażnią moje uszy. Szarpię się w ostatniej spazmatycznej potrzebie ucieczki, ale nogi odmawiają posłuszeństwa i upadam na ziemię. Drapieżniki chwytają mnie miękko i wloką do swojego legowiska.
W grocie jest jasno. Dziwne. Nie ma zapachów. W którą stronę się obrócić? Przede mną leżą tylko kawałki drewna. Zdumiewające kształty. Czy to bieg rzeki tak wygładził ich krawędzie? Dotykam zbyt opływowej powierzchni. Drapieżniki bawią się mną. Dlaczego ich tu nie ma? Widziałem już dzikiego kota, który pozwalał rogaczowi uciekać, nim go dopadł. Nie wiem, czy powinienem się bać. Nie widzę niebezpieczeństwa, a nowe zaciekawia. Co mam zrobić z drewnem? Rzucam kawałkiem w ścianę groty, odbija się, jego hałas mnie przeraża. Kulę się i zasłaniam dłońmi głowę. Och. Co to? Dotykam długich pijawek, które wyrosły na mojej czaszce. Co to jest?! Puść. Zostaw! Szaleńczo drapię czerep. Rzucam się po grocie, póki wszystkie pasożyty nie oderwą się ode mnie i nie spadną na podłogę. Ostre kolory. Jadowite. Odchodzę daleko, daleko, żeby mnie znów nie ukąsiły. Drewno. Potrzebuję drewna, żeby je zatłuc. Grotę wypełnia chmura wulkanicznego pyłu. Krztuszę się i zamykam oczy. Dym drapie moje płuca, szczypie w nozdrza, ujmuje energii. Bez sił kulę się na ziemi. Chyba słyszę wygłodniałe drapieżniki, które przyszły się mną posilić.
Obiekt zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami. Rozwój poszczególnych elementów ciała świadczy o prawidłowym przebiegu doświadczenia. Widoczne są zalążki ciekawości świata, która może w ciągu najbliższych faz przynieść rewolucję w rozwoju. Zaleca się zmianę warunków klimatycznych na stan 67 i kontynuowanie eksperymentu.
dr Turkan
Prycham dziko. Niech odsunie się od naszej grupy!
Istota patrzy na mnie bez wyrazu. Leniwie sięga dłonią ku głowie i nieuważnie tarmosi swoje ucho, beznamiętnie szukając pasożyta. Mimo jej pozornie pokojowych zamiarów obnażamy zęby, na co dzień obcy sobie, teraz zjednoczeni w próbie odegnania wroga.
– Phhh! – prycha towarzysz obok. Moja samica gwałtownie węszy w powietrzu, szerokie płatki nosa rozdymają się, przypominając pulsujące odwłoki paskowanych owadów. Mruży oczy. Marszczy twarz pokrytą wyraźną siatką zmarszczek. Ma najdoskonalszy węch w naszej grupie, wyczuje aromat owocu napływający zza pagórków. Teraz skupia się na przybyszu, próbując rozpoznać poziom jego agresji.
Nie czekamy na jej werdykt. Postępuję krok w stronę obcego i powarkuję ostrzegawczo.
Nie zachowuje się tak, jak powinien. Nie boi się nas. Dziwnie mętnym spojrzeniem wodzi od jednego końca naszej grupy do drugiego, nie dostrzegając kipiącego w nas gniewu. Ma masywne szczęki, którymi zdaje się coś przeżuwać. Robi chwiejny krok do przodu. Jeszcze jeden. Obnażam zęby. Samiec obok mnie wymachuje szaleńczo trzymanym w dłoni ostrym kamieniem, skowycząc zatrważająco.
Obcy w milczeniu, spazmatycznie drapie się po piersi i ciężko upada na trawę.
– Kto, do jasnej cholery, zasadził tam cis?!
Wszyscy podskoczyli na swoich miejscach i odwrócili się w stronę drzwi. Kilku laborantów zaczęło nieuważnie, po omacku szukać końcówek do pipet, które wysypały się z potrąconych pojemników. Nie odrywali przy tym spojrzenia od wejścia do sali. Podobnie jak młoda kobieta w dymiącym fartuchu, która próbowała błyskawicznie przekształcić się w kameleona, zezując na drzwi i na kran podczas gaszenia pożaru odzieży.
– Poszaleliście? Zawiera truciznę, głąby! Chcecie wytruć nam populację? – zachrypiał wzburzony profesor Rau. – Kto jest za to odpowiedzialny? Zaraz – warknął w stronę mężczyzny z okularach, który przysunął do siebie klawiaturę, by zbadać dane w odmętach komputera. – Najpierw trzeba usunąć to zielsko z sektora B7.
– Ale… Możemy w ten sposób zbadać przystosowanie – zaoponował niepewnie mężczyzna w okularach. Zielone, wiecznie mrugające oczy i kruczoczarne włosy, zapisał w pamięci profesor Rau. Nazwisko „Arte” na plakietce. Idealista, trzeba mieć go na oku.
Doktor Arte, biorąc milczenie rozmówcy za dobrą monetę i nie dostrzegając jego morderczej miny, zamrugał po raz wtóry i wpatrując się krótkowzrocznie w blat, podjął wątek.
– Możemy rozpocząć obserwację. Za sprawą doboru naturalnego osobniki lepiej przystosowane do życia zauważą, co wydarzyło się z ich pobratymcami. Bardziej uważne powstrzymają się od spożywania podejrzanego pokarmu. A pozostałe… Cóż, pozbędziemy się nie dość dobrych genów.
Rau patrzył na niego z namysłem.
– Arte, jak widzę. Ile mamy osobników?
– W tej chwili dwadzieścia pięć, profesorze. Trzynaście gatunku neorobustus i dwanaście gatunku neoafricanus.
– Które są roślinożerne i zjedzą trującą roślinę?
– Robustus.
– Które w związku z tym mają szansę wymrzeć niezależnie od obiecującej puli genowej?
– Robustus.
– Który z tych dwóch gatunków powinien przetrwać do końca badań?
– Nie wiem… – zawahał się Arte.
– Nikt z nas nie wie na pewno – zauważył łagodnie profesor Rau, ale szare oczy zalśniły srebrem miecza. – Nie prowadzimy eksperymentu na skalę Ziemi. Nie mamy do dyspozycji tysięcy istot, którym moglibyśmy pozwolić do woli zajadać się cykutą i popijać lawą. Mamy dbać o nasze obiekty. Usuwać im większe kłody spod nóg. Ten Eksperyment jest na tyle kosztowny i pracochłonny, że nie ma prawa nie zakończyć się sukcesem. Rozumiesz?
Doktor zacisnął wargi i skinął głową.
– To teraz – zaproponował spokojnie profesor – może, do jasnej cholery, przesadzisz tego diabelskiego cisa do swojego ogródka?
Speszony doktor uciekł spojrzeniem w bok, zerwał się z krzesła – którego siedzisko jeszcze kilka razy obróciło się wokół własnej osi – i pospieszył do Segmentu Geologów.
– Odtrujcie tego zdechłego, jeżeli się da – rzucił za nim Rau, wiedząc, że młodzika dobiegnie jego nieznoszący sprzeciwu głos. Nieco uspokojony, ale wciąż zdegustowany, profesor zmierzył wzrokiem pozostałych współpracowników. Trafieni wibrującym promieniem jego spojrzenia, jeden po drugim opuszczali głowy i wracali do swoich zajęć. Dalsze komenderowanie było, póki co, zbędne. Wyszedł przez rozsuwające się ze świstem drzwi. Chłopak miał szczęście, że profesor był dziś w dobrym humorze. W przeciwnym razie biegłby pakować walizki, zamiast karnie usypiać swoje zwierzątka.
Zbliżamy się do siebie, szukając bezpieczeństwa we wzajemnym cieple. Nieufnie łypiemy na leżącego na trawie samca. Jeden z naszych decyduje się sprawdzić, czy obcy jest martwy. Ostrożnie, w napięciu podkrada się do ciała. Rzuca w nie kamieniem, który bezszelestnie odbija się od okrągłego, pokrytego długimi włosami brzucha i turla na bok wraz z zamierającym szelestem trawy.
Jesteśmy głodni. Od dwóch dni nie schwytaliśmy żadnego kopytnego. Patrzymy na siebie niepewnie. Nie było drapieżnika. Dlaczego nie żyje? Czy takie mięso jest dobre?
Na chwilę unoszę głowę, w nieracjonalnym przebłysku wyobrażając sobie, że może jednak niebo przedarła niewidoczna błyskawica, której tajemniczość wyjaśniłaby niezwykłość zdarzenia. Skąd biorą się pioruny? Nie wiem, co o nich myśleć. Boję się ich, boję się czaru w kolorze krwi zmieszanej z wodą, który tańczy wokół drzewa po uderzeniu błysku. Boję się hałasu, który na chwilę przerzuca mnie ze świata wody i kamienia do świata chaosu i nieodgadnionej siły. A jednak błyski wzbudzają we mnie ciekawość. Szacunek. Chęć poznania ich istoty. Kiedyś dotknę rozchybotanych rudych trzcin, które tańczą na pniu podczas burzy.
Pozostali zbliżają się do ciała i odwracają samca na grzbiet. Z odległości widzę migające białka jego oczu. Osłabiony, wciąż żyje, ale sprawia wrażenie niezdolnego do ruchu.
Powietrze przerywa świst na granicy słyszalności. Wszyscy w tym samym momencie podrygujemy nerwowo i dotykamy różnych części swoich ciał. Ręce. Plecy. Nogi. Nie! Spośród wszystkich owadów tego nienawidzę najbardziej. Swoim jadem otumania mnie i odbiera poczucie… czasu…
– Nowy?
Arte zerknął niepewnie na pracującego obok mężczyznę. Ten wydawał się nie zwracać na niego uwagi, całkowicie pochłonięty odkopywaniem korzeni cisu. Sterylny biały skafander szeleścił nieprzyjemnie, przywodząc na myśl zgrzyt turbin w fabryce. Arte starał się stać bez ruchu, żeby nie potęgować taktów tego nieprzyjemnego koncertu.
– Tak. Drugi dzień – przyznał i obejrzał się na rozpostartą za ich plecami równinę. W oddali dostrzegał kilka ciemnych plam ciał. Stworzenia leżały rozrzucone chaotycznie na zielonej płaszczyźnie, uśpione strzałkami ze środkiem uspokajającym. Naukowcy uwijali się przy zatrutym osobniku, próbując przywrócić mu życie. Arte, jako nowicjusz, z definicji został wykluczony z akcji. Nie widząc siebie w roli gapia, który wie, co robią aktywni, wybrał rolę gapia przy człowieku, którego pracy jeszcze nie widział.
Odwrócił się do rozmówcy, nagle poruszony.
– Skąd wiesz, że jestem nowy?
– Wszyscy już wiedzą. – Mężczyzna uśmiechnął się bez radości. Miał gęste rude włosy i błyszczące żywo oczy. Arte wetknąłby mu między wargi ustnik fajki i z zadowoleniem skonstatował, że ma przed sobą rasowego pirata. Skafander zasłaniał sylwetkę, ale po energii, z jaką mężczyzna odrzucał ziemię, doktor mógł zgadnąć, że pirat przed snem z upodobaniem ćwiczy pompki.
– Naturalnie nie powinieneś mylić tego z byciem jedną wielką rodziną – zauważył mężczyzna. – Wszyscy są informowani o wpadkach pozostałych naukowców. Rotacja jest duża. Każdy chce choć na parę dni zajrzeć na planetkę stworzoną przez człowieka. Pilnuj się. Skoro raz się naraziłeś, stajesz się łatwym celem dla tych, którzy zechcą wepchnąć ci świnię pod biurko.
– Świnię? – zadumał się Arte, odrywając się od myśli na temat genomu, który analizował przed relegacją z laboratorium, na rzecz wyobrażenia obiadu. Oprzytomniał. – Pomóc ci w czymś?
– Byłoby uprzejme z twojej strony, gdybyś się nieco odsunął – stęknął mężczyzna i z trudem nakierował spadające drzewo tak, by o kilka centymetrów ominęło doktora, zamiast rozbić mu głowę. Ten zamrugał kilka razy, usiłując pozbyć się igły, która osiadła na jego rzęsach.
Mężczyzna roześmiał się, rozbawiony zdziwieniem malującym się na twarzy doktora.
– Długo tu nie pożyjesz. Marzyciel.
Doktor się rozbudził. Wyciągnął rękę do mężczyzny.
– Arte, miło mi.
– O… – zdziwił się mężczyzna. Szelest podkreślił potrząśnięcie dłonią. – Brzmi znajomo. Gdy wylatywałem z Ziemi pół roku temu, głośno było o jakimś odkryciu… Co to było… Mówili, że przełom…
– Tak, tak – odparł nieuważnie doktor, po czym wskazał na wykopane drzewo. – Jak pan sądzi, mogę je wziąć, żeby zrobić sobie łuk?Rozdział 2
Obawiam się nocy. Starsi układają się wygodnie na wygrzanej skale groty, w miejscach, na które jeszcze przed chwilą padało światło zachodzącego słońca. Zwijam się w kłębek obok jednego z nich, naśladując jego ruchy, których pewność ma dodać mi odwagi. Mimo to sapię lękliwie, gdy do naszej jamy wpada bzyczący głośno owad. Macham gorliwie rękoma, próbując odpędzić błyszczącego niebiesko potwora.
Pozostali ignorują jego obecność, najedzeni i zmęczeni całodziennym polowaniem, szczęśliwie zakończonym sukcesem. Chwytam kość, której nie zdążyłem obgryźć. Chrobotanie zębów o chrząstki nie pozwala mi stracić czujności. Nie mogę zapaść w drzemkę. Świat na zewnątrz jest straszny. Słyszę świsty i jęki, skrzypienia i nawoływania i zdumiewa mnie, że jestem jedynym, który z przerażeniem wpatruje się w gęstniejący mrok.
Nie, nie jedynym. Na drugim końcu groty w ciemności błyskają oczy samiczki, która w niepokoju ciągnie swoje skołtunione włosy, spoglądając niepewnie na granice skały. Nie zastanawiając się, chwytam przynależną mi pasiastą skórę i zbliżam się do młodej. Otwiera szeroko oczy, nie wiedząc, czego od niej oczekuję. Układam się obok niej, napawając się świadomością, że nie jestem sam w swoim osamotnieniu.
Słyszę, jak za moimi plecami kładzie się z cichym westchnieniem, jest na wyciągnięcie ręki.
Świt każe mi otworzyć oczy. Niebo tonie w różu, po którym szybko przesuwają się ciemniejsze obłoki, ustępujące miejsca nadchodzącemu słońcu. Delikatny wietrzyk wpadający do groty niesie za sobą aromat rosy i życia. To będzie dobry dzień.
Ciepły, przyjazny ruch obok.
Luu.
Tak ma na imię, choć nie wiem, czy zdaje sobie z tego sprawę. Śpi niespokojnie, oczy szaleńczo przesuwają się pod powiekami. Nie bój się. Wyciągam rękę i gładzę jej policzek chropowatymi od ciosania opuszkami palców. Miękkie, złote włosy układają się w zadziwiająco malowniczy obraz. Na krótką, zaskakującą chwilę stają się całym moim światem, zbudowanym z cienkich nitek i błysków. Podrywam głowę, rozglądam się po grocie – wszyscy śpią spokojnie, przykryci skórami zebr i antylop – i znów zamykam oczy.
Luu rodzi. Sapie chrapliwie, wijąc się w konwulsjach. Nic nie możemy zrobić. Po raz ostatni patrzę na jej zmęczoną twarz, po czym chwytam broń i wraz z pozostałymi wojownikami wyruszam na poszukiwanie strawy. Tracimy jednego samca, który, osłabiony starością, daje się schwytać głodnemu kotu. Mimo uszczuplonych sił udaje nam się upolować jagnię. Rażone ciemnymi ostrymi kamieniami, upada na trawę z miękkim łoskotem sugerującym pożywną ucztę. Chwytam zwierzę za cienkie nóżki i zarzucam sobie na plecy. Wracamy. Gdy docieramy do obozowiska, jedno z młodych zbliża się do nas lękliwie, zaintrygowane krwią ofiary spływającą z moich ramion i czerwonymi kroplami na policzkach innych. Rozglądam się za Luu, ale nie mogę jej dostrzec. Zmęczony, opieram się o rozłożyste drzewo rosnące tuż obok obozowiska. Muszę odpocząć.
– Nudno?
Arte uniósł głowę, próbując równocześnie nieudolnie zakryć tekst książki ułożonej na kolanach.
– Nie interesuje mnie twoja lektura – zauważyła chłodno platynowa blondynka, która pod względem wieku mogłaby być jego matką. Pod względem hardości spojrzenia – jego osobistą kostuchą. – Interesują mnie efekty twojej pracy. Wyjaśnisz mi, dlaczego jej nie wykonujesz?
Doktor nieco się rozluźnił. Ostrożnie, jakby miał do czynienia ze śpiącym kocięciem, odłożył książkę na bok, wkładając między ostatnio czytane strony probówkę. Kobieta uśmiechnęła się z przekąsem, dostrzegając tytuł dziewiętnastowiecznego romansu.
– Daliście mi nieprawidłowy genom – wyjaśnił łagodnie. – Poprosiłem o rozmowę z profesorem Rau w tej sprawie. Czekam.
– W tym miejscu nie znamy takiego słowa – warknęła kobieta. Jej plakietka miała złote tło, co sugerowało, że pracowała w Segmencie Genetyków, tak jak Arte. Kolory były jedynym sposobem selekcji pracowników. Wszyscy jednak mieli odnosić się do siebie z równym szacunkiem i zaufaniem niezależnie od rodzaju noszonego tytułu. Ponad nimi stał tylko profesor Rau nadzorujący Eksperyment, wściubiający nos w najdrobniejszy szczegół, począwszy od analizy ewolucji osobników, zakończywszy na kontroli warunków w szklarni, gdzie uprawiane były wiktuały do stołówki.
– Adrianna? – przeczytał Arte na tabliczce. Uniósł głowę i pogodnie spojrzał kobiecie w oczy. – Byłbym bardzo wdzięczny za znalezienie mi zajęcia. Trzeci dzień o klawiaturze i pikselach robi się nużący. Czy nowi zawsze są tak długo wdrażani do zajęć?
– Mamy wakat przy analizie odchodów. Reflektujesz?
Arte z zachwytem wbił w nią podwójnie błyszczące spojrzenie.
– Gdzie?
– Żartuję – jęknęła bez cienia uśmiechu. – Profesor wzywa cię do siebie. Pośpiesz się, masz już kwadrans spóźnienia.
Rau zacisnął dłonie na krawędzi swojego misternie zdobionego drewnianego biurka. Ten jedyny akcent odróżniał jego gabinet od pozostałych pomieszczeń Stacji Trzeciej. Jak w każdym laboratorium, wzdłuż ścian rozciągały się digestoria, lodówki z surowicami i enzymami, szerokie blaty o pipetach i szalkach rozstawionych z pedantyczną dokładnością. Wszystko lśniło przyjemnie jasnym blaskiem. Znajdujące się pod sufitem i w ścianach ultrafioletowe lampy sterylizowały każdy centymetr kwadratowy powierzchni, a profesor, skryty za taflą ochronnej szyby, która w tej chwili oddzielała go od placu boju, z zadowoleniem obserwował walkę bakterii o przetrwanie.
Usłyszał dzwonek. Na ekranie podglądu zakręciła się sylwetka okularnika. Rau przez chwilę rozważał wpuszczenie petenta bez uprzedniego wyłączenia lamp, ale doszedł do jedynego prawidłowego wniosku – jeszcze jedna nadspodziewana mutacja i strzelą mu nerwy napięte niczym postronki.
Nie rozumiał faworyzowania tego chłystka. Nie obchodziły go zabawy smarkacza w domowym laboratorium. To miejsce – to nie było poletko rozwydrzonej WYOBRAŹNI. To była PRACA. Jedna z definicji przeczyła drugiej.
W milczeniu nacisnął jeden z mrowia guzików na wysuwanym blacie biurka. Lampy zgasły, szum zasugerował dodatkowe oczyszczenie powietrza, szyba oddzielająca Rau od reszty pomieszczenia uniosła się i znikła w suficie.
– Proszę – warknął do mikrofonu.
Brak reakcji zaczerwienił mu oczy.
– Proszę – powtórzył tak zniechęcająco, jak tylko potrafił.
– Ach… – usłyszał w głośnikach, po czym automatyczne drzwi reagujące na ciężar uchyliły się nieśmiało, zgodnie z lekką wagą petenta. – Pan wybaczy, profesorze. – Głowa Arte wychynęła zza rogu. – Właśnie minęła mnie kucharka. Powiedziała, że dzisiaj szarlotka. To pan ustala menu? – Wsunął się cały do pomieszczenia i obejrzał za siebie, kontrolując, czy śluzy zasunęły się do końca. Im delikatniejsze były jego ruchy – dłoni muzyka, spojrzenia łani, uśmiechu Mony Lizy – tym większa złość buzowała w Rau. Nie potrafił jej uzasadnić, ale czuł, że ten roztargniony człowiek jest dokładnym przeciwieństwem jego sposobu myślenia i pracy. Rau nie obchodziły jego rzekome ziemskie osiągnięcia. Nie chciał go tutaj. Tutaj obowiązywały inne prawa, a podstawowe głosiło, że Planeta kręci się wokół Rau.
– Nie interesują mnie pańskie dokonania – zaczął i spauzował, by zbudować napięcie.
– Niezainteresowani naukowcy… – zastanowił się melancholijnie Arte, próbując zerknąć ukradkiem na szaleńczo podrasowaną aparaturę do powielania DNA stojącą pod ścianą. Zerkanie ukradkiem nie było dobrym pomysłem u człowieka ze szkłami okularów grubości denek od butelek. Rau zatrząsł się z wściekłości.
– Słyszałem, że ma pan jakieś problemy ze swoją pracą? – opanował się ostatkiem sił profesor.
– Tak. Brak – potwierdził beztrosko Arte i zrobił krok w stronę aparatury. – Przepraszam, czy to ten niezwykły model z odtwarzaniem brakujących fragmentów DNA na podstawie opisu i melodyjką pod koniec reakcji?
Podmienili go, zrozumiał Rau. Znowu przysłali mu kontrolera, który ma sprawdzić warunki przeprowadzania Eksperymentu, a potem z wyobraźnią stymulowaną chemikaliami wyspowiadać się z doświadczeń ziemskiej prasie. Partia Neowitalistów wciąż próbowała złapać profesora na nieścisłościach, oszustwie, nadużyciach finansowych, udowodnić mu brak kompetencji.
Westchnął głęboko.
– Doktorze Arte – podjął spokojnie rozmowę. – Co pan tutaj robi?
– Niewiele – przyznał Arte. – Przyznaję, że sądziłem, iż zaproszenie na pokład wiąże się z zajęciami pobudzającymi mózg nieco bardziej od układania puzzli. Chociaż ostatnio, gdy układałem je w domu, sprawiły mi nieco problemów. Fraktale. Z puzzli właśnie. – Rozglądał się gorliwie.
– Puzzli – powtórzył z powątpiewaniem Rau. Arte ożywił się nieco.
– Pańską specjalizacją jest neurologia, antropologia, genetyka, prawda? Myślę, że analogia jest dość trafna. Biologia jest na tyle rozwiniętą nauką, że łączenie poszczególnych elementów z różnych dziedzin przypomina dopasowywanie elementów układanki.
Rau patrzył na niego bez wyrazu, uśmiechając się w środku niczym Kot z Cheshire. Zauważył, że na policzki Arte wpełzł rumieniec, a ręce zataczały niezgrabne koła i zarysowywały morskie fale. Młody się denerwował. Jeszcze chwila i sam się zdradzi.
– Na przykład ten łańcuch DNA, który dostałem do przeanalizowania.
– Nie dostał pan żadnego łańcucha – zaoponował Rau. Arte niecierpliwie skinął głową, zaabsorbowany obrazem, który wykwitł przed jego oczami.
– Ktoś umieścił go na tapetach wszystkich komputerów. Jeden z laborantów powiedział mi, że to ostatni przełomowy kadr ilustrujący aktualną sekwencję DNA. Nikt nie wie, co to jest, ale ma zagrzewać do efektywniejszej pracy.
Rau milczał.
– Ale to się nie zgadza. Ani neorobustus, ani neoafricanus nie mają tak dużej pojemności puszki mózgowej. W każdym razie z tego, co pamiętam ze skryptów przeczytanych przed przylotem. Chyba że to jedna z tych podpuch, które mają sprawdzić moją orientację w temacie?
Szlag. Tego kontroler nie mógł wiedzieć.
Tak naprawdę żaden człowiek nie mógł do tego dojść, wpatrując się tylko w losowy fragment nici DNA. Żaden, poza…
– Arte – mruknął Rau. Doktor nadstawił uszu.
– Słucham?
– Masz mózg – przyznał niechętnie profesor. Choć zapewne nieciekawy w przekroju, syknął w myślach. Nacisnął jeden z dziesiątek guzików i okraszając słowa obfitymi prychnięciami, które miały zilustrować jego walkę wewnętrzną, nakazał człowiekowi po drugiej stronie:
– Zabierz doktora na widownię.
Arte rozjaśnił się w sennym uśmiechu.
Znowu z nieba spada na nas wodospad. Nie zdążyliśmy jeszcze znaleźć nowej groty. Z piskiem i sapaniem kryjemy się pod szeroką koroną rozłożystego drzewa. Jestem niepisanym przywódcą, czuję się odpowiedzialny za naszą liczebność. Jeżeli zgubimy choć jednego, nasze szanse na przeżycie spadną. Sprawdzam. Jest stary Mod, który spokojnym spojrzeniem lustruje trawy falujące pod podmuchami wiatru. Joker kuca przylgnięty plecami do pnia drzewa, obnaża kły, próbuje odegnać odległe grzmoty. Niskie czoło ciężarnej Trinil układa się prostopadle do horyzontu, gdy samiczka próbuje odpowiednio wcześnie dostrzec drapieżnika czającego się między gałęziami. San tarmosi swoje długie kołtuny, wydaje się tylko nieco oszołomiona. Giran opiera się o pień ze strony przeciwnej do Jokera, uparcie, mocno pociera swędzącą rękę, którą dzisiaj nieopatrznie włożył między złe rośliny. Jawa drzemie zaskakująco spokojnie, z rękoma założonymi na wydętym brzuchu. Jest też Luu, skulona przy pniu, obejmująca nogi rękoma, mrugająca gęsto, by pozbyć się wodnej mgiełki zalegającej na rzęsach.
Wiem, jak ich nazwać, ale nie potrafię wyjaśnić, dlaczego niektóre dźwięki kojarzą mi się z konkretnymi członkami grupy. Wydają się odbijać echem w mojej głowie, powracać w nocy, gdy ciemność pogłębia niebezpieczeństwo i myśli. Nie wiem, jak nazwać siebie.
Skontrolowawszy nasze otoczenie – wiatr zrywa się coraz silniejszy, woda siecze mnie w twarz – odwracam się plecami do mokrego świata i zbliżam do siedzącej najbliżej San.
– Mmm – pytam, wskazując na siebie. San wydaje się budzić, skupia na mnie spojrzenie ciemnych oczu, ale nie wie, o co mi chodzi. Kim jestem, San? Powiesz mi?
Siedząca obok Luu zaczyna wyć. Podskakuję przestraszony, że dzieje jej się krzywda, ale wydaje się tylko wznosić rozżaloną pieśń do księżyca. Stawiam krok w jej stronę, gdy powietrze rozdziera ogłuszający huk, czar, wściekłość, strach. Oślepia nas błysk, blask, słońce, które nagle wyrosło przed nami, kotłujące się jak zraniony różowy ptak próbujący uciec z paszczy krokodyla. Odskakujemy od zjawiska tak przerażeni, że przez chwilę żadne z nas nie wydaje z siebie dźwięku. Słychać tylko pęknięcie, które powoli rozdziera na pół stojące nieopodal nas drzewo. Drzewo, na którego szczycie przysiadła Niezwykłość. Jej dziki trzask odbija się między moimi uszami, między grzmotami i błyskami nieba.
Pozostali cofają się, pełni nadziei, że istota ich nie zauważyła. Podchodzę do niej. Krok, drugi, trzeci. Czuję jej promienistość. Ciepło Niezwykłości powoli rozpełza się po mojej zdumiewająco szybko schnącej skórze. Zimne krople nadal wściekle atakują moje plecy, ale twarz i tors opatula coraz większy skwar. Krok. Następny. Ostrożnie, jeszcze z dystansu wyciągam dłoń, by dotknąć nieznanego.
Ktoś chwyta mnie za wyprostowaną rękę. To naturalne. Wszystko, co cenne, ma swojego strażnika. Odruchowo zamaszyście przedłużam ruch, wyrzucając atakującego przed siebie.
Luu z krzykiem stapia się z Niezwykłością.
Arte nie poczuł łzy spływającej po jego nieogolonym policzku. Szeroko otwartymi oczami łowił każdy ruch.
– Jezu… – stęknął tylko. Stojąca za jego plecami Adrianna w milczeniu wpatrywała się w jeden z wielu ekranów pokrywających ścianę pomieszczenia. Tak samo jak dwudziestu pozostałych naukowców, którzy zastygli w bezruchu, przejęci grozą burzy mącącej zmysły.
– Nie…? – zaczął cicho doktor, wpatrując się w ognisty kształt, który wydawał się tańczyć w rytm pogańskich, dzikich rytmów. Ktoś, zraniony bezsilnym rykiem dobiegającym z głośników, wyłączył dźwięk. Pomieszczenie zalała dzwoniąca cisza.
– Nie – odparła smutno Adrianna, która przyprowadziła Arte do sali komputerowej. – Nie zdążymy. Moglibyśmy nakierować na nią silniejszy strumień wody, ale na tak istotną ingerencję potrzebujemy zgody profesora. Dostał sygnał, obserwuje wszystko w swoim gabinecie. Gdyby chciał coś zmienić, odezwałby się. Ma refleks, zapewniam.
Szczęk i bzyczenie mikrofonów obudziło ich z letargu. Jeden z doktorów posłał aktywowanym z zewnątrz głośnikom mordercze spojrzenie.
– Wspaniale – radosny głos Rau sączący się z kątów sali przerwał przejmującą ciszę. Profesor zdawał się sycić słowami, rozkoszować każdym kadrem niedawnego zajścia. Arte był pewien, że przewinął je i obejrzał raz jeszcze, oblizując wargi w zaaferowaniu. – Gratuluję.
Doktor zmarszczył nierozumiejąco brwi.
– Przełom… – Rau rozsmakował się w tym słowie, akcentując każdą literę. – Mają ogień. Mają, nie ukrywajmy, pieczeń. Ewolucja ruszy z kopyta. Nie było w tym wiele naszej zasługi, ale gratuluję wam cierpliwości. A teraz do roboty. W nagrodę szarlotka. – Zaśmiał się sucho.
Arte zacisnął pięści. Uchwycił zamyślone spojrzenie Adrianny zawieszone na osobniku zbliżającym się nieufnie do czarnego kształtu na trawie. Kobieta spojrzała na niego i zrozumiał, że to, co wziął za fachowe zainteresowanie, było pustką próbującą wysuszyć łzy.
– Smacznego. – Skrzywił się.Rozdział 3
Rau wyprostował się gwałtownie. Właśnie zrozumiał, dlaczego od pierwszej chwili czuł do Arte nieprzemożną niechęć.
Te okulary!
Na świecie kultem otaczano technologię. Weekendowe wycieczki dla zakochanych zakładające wielogodzinne podziwianie romantycznych zachodów Słońca na grzbiecie wybranej planety. Hotele z widokiem na wybuchający wulkan – ulokowane w ścianie krateru przeszklone pokoje z zimnymi drinkami w lodówkach. Wyeliminowanie nowotworów. Doskonałe protezy bioniczne uwzględniające częstotliwość echolokacji nietoperzy i rozmów wielorybów – dla ludzi, którzy z niechęcią odnoszą się do laboratoryjnego odchowania zastępczego organu. Wszystko to dostępne było dla osób o odpowiednio zasobnym portfelu – do których zaliczał się Arte, z racji zarówno swoich ostatnich sukcesów, jak i posiadania majątku odziedziczonego po przodkach. Mimo to doktor nie zdecydował się na trzyminutowy zabieg usunięcia wady wzroku.
Rau z wściekłością zacisnął zęby. Powód takiego zacofania i lekceważenia dokonań nauki był oczywisty. Arte był człowiekiem myślącym abstrakcyjnie i ideowo. Na bakier z prawdziwą nauką.
Rau też chciał żyć w świecie bez zła, w którym podstawowymi kryteriami działalności człowieka byłyby rozum oraz moralność. Niestety, ta druga ma to do siebie, że potrafi posiadać setki poprawnych i zarazem sprzecznych definicji. Dla jednego człowieka moralne jest patrzenie pod stopy, aby nie deptać mrówek. Dla innego naturalnym i odpowiedzialnym jest zabijać mrówki, aby nie wchodziły do jedzenia, które mogą porwać z ziemi bezdomni. Dla jednego moralność to stosowanie się do przepisów prawa, dla innego ustalanie własnych, spójnych wewnętrznie zasad. Dla Rau moralne były badania na ludziach i innych zwierzętach, co implikowało wstąpienie do Ciekawych. Dla Neowitalistów moralność kończyła się daleko przed uznaniem ludzi za zwierzęta. Pozostali, bezpartyjni, byli pionkami bez charakteru.
Profesor z niechęcią zerknął na leżący przed nim dokument Rady, od którego lektury oderwał go nagły przebłysk wizji okularów Arte. Spróbował strzepnąć drażniącą go cienką nitkę, która osiadła na ekranie biurka, po czym uzmysłowił sobie, że uparcie pociera nieplanowany przecinek, efekt uboczny niestarannej wymowy do syntetyzatora, który przetwarzał dźwięk na litery. Głośno, z dezaprobatą wydmuchnął powietrze nosem, którego płatki rozdęły się potężnie w złości. Bezczelni. Nawet nie chciało im się przeczytać tekstu jeszcze raz, by wprowadzić poprawki. Czuł przez skórę, że mają go w coraz mniejszym poważaniu i chcą się go pozbyć.
Zamienić na tego wymoczka, który myli niebo z Ziemią.
Kilkoma gestami otworzył skryty w trzewiach komputera folder i złożył do niego dokument. Uznał, że dopiero bezpośrednie pytania Arte skłonią go do poruszenia treści urzędowego pisma. Nie zamierzał z własnej inicjatywy podejmować tematu.
– Xx 10 do zapłodnienia metodą naturalną – poinformował przez mikrofon Segment Techniczny. – Trzeba nadrobić braki po straconej ciąży Xx 13. Sprężać się, zwartość jest w cenie.
Przywieramy do siebie, patrząc w przerażeniu na ciemne, nieruchome ciało Luu. Przeraźliwie mocny zapach, straszny w swojej drażniącej obcości, każe mi skryć twarz w wewnętrznych zgięciach łokci. Zimne strumyki wody nieprzerwanie ciągną się wzdłuż uszu, zalewają oczy, wlewają się do nosa, przyjemnie chłodzą rozgrzaną pierś. Ryczenie nieba minęło. Niezwykłość dogasa, czerwone języki pojawiają się na chwilę i znikają, wzdychając z ulgą kłębami szarego dymu. Nie jest z tego świata. To musi być męczące, męczące jak oddychanie pod wodą, jak przedzieranie się przez chaszcze sięgające ponad głowę. Z trudem odrywam spojrzenie od dziwu i podążam wzrokiem za Jokerem, który jako pierwszy wyłamuje się z grupy i stawia krok w kierunku Luu, gorliwie węsząc w powietrzu.
Oddycham głębiej i też to czuję. Pod warstwami dymu i odrażająco ciemnego zapachu kryje się jakaś niezwykła słodycz, zupełnie odmienna od smaku owocu i jeszcze ciepłego, tętniącego mięsa jelenia. Coś mnie nęci. Coś ciągnie ku Luu. Podążając za Jokerem, odkrywam, że mam usta pełne śliny, którą z trudem przełykam.
Zachwyca mnie mój dziki stan. Może tak właśnie czuje się potężny tygrys? Niebo na wschodzie zaczyna się rozpogadzać. Deszcz zmienia się w siąpienie. Zapach burzy powoli znika, ustępując miejsca nowemu, tym razem wymarzonemu aromatowi.
Pragnienie gna mnie do przodu. Nim zdążę rozejrzeć się wokół w obawie przed drapieżnikami, nim zdążę sprawdzić stan pozostałych członków grupy, znajduję siebie wgryzającego się łapczywie, za przykładem Jokera, w zabawnie chrupkie mięso. To naturalne. I straszne. Życie za jedzenie. Niezwykłość karmi się biciem serca, by dać mi strawę. Rozumiem. Potrzebuje ofiary, którą mogę jej dostarczyć. Współpracujmy? To tak piękne. To tak proste.
Słońce w pełnej krasie wysuwa się zza chmur. Rozjarza urokliwymi błyskami krople deszczu na trawie.
– Dlaczego bez szemrania akceptujecie jego zdanie? – dopytywał Arte, nie odstępując na krok maszerującej żwawo Adrianny. Płaskie, wygodne obuwie wyciszało kroki, ale kobieta starała się uderzać nikłymi obcasami w zimną posadzkę na tyle sugestywnie, by doktor dostrzegł w niej fachowego naukowca, który nie życzy sobie towarzystwa brzęczącej nad uchem pszczoły. Niestety, Arte wraz z niedoszłym płaczem Adrianny dostrzegł w niej bratnią duszę, a na pewno człowieka, który przyjaźnie odniesie się do jego niedoinformowania.
– Czy to nie dziwne, że Eksperyment zlecony przez rząd ma tylko jednego nadzorującego? – zastanowił się doktor, drapiąc po nosie i wciąż raźno przebierając nogami obok Adrianny. Nie interesowało go, dokąd idą, pożądał konkretnych informacji. – Mógłby odgrywać osobnikami Hamleta. Albo wyrobić we wszystkich odruch, by panikowały na widok szczurów. Potem wkładałby je do kołowrotków, żeby zdenerwowane generowały prąd… Zasilać w ten sposób Planetę… Uniezależnić się od państw Ziemi i stworzyć nowy kraj ponad nią… Gdybym wiedział, przywiózłbym sadzonki kakaowca, co to za świat bez czekolady… – rozmarzył się, ale sceptyczne łypnięcie Adrianny przywróciło go do porządku.
– Ta samodzielność. – Spoważniał tak gwałtownie i na pozór, że gdyby kobieta nie była w pracy, rozważyłaby uśmiechnięcie się. – Już na pokładzie statku wzbudziło to moje zaciekawienie. Rzecz w tym, że profesor Rau jest najstarszym członkiem kadry?
– Po co pytasz, skoro znasz odpowiedź – fuknęła Adrianna tonem, który miał być agresywny, ale wyzierało zza niego zmęczenie. Zamarła z dłonią nad przełącznikiem, który miał otworzyć drzwi do jednego z pomieszczeń położonych wzdłuż sterylnego, bladozielonego korytarza.
– Hm? – Arte zachęcająco poruszył brwiami. Kobieta przewróciła oczami.
– Zżera mnie od środka zażenowanie, że mam współpracować z kimś tak naiwnym jak ty, i tylko temu faktowi zawdzięczasz moją atencję – warknęła. – Profesor jest bezpośrednim podwładnym Ciekawych, o których zapewne wiesz – łypnęła na doktora z ukosa – że od lat dzierżą władzę w kraju.
Arte uśmiechnął się przepraszająco i wzruszył ramionami.
– Coś tam obiło mi się o uszy, ale przyznam szczerze, że ostatnie lata spędziłem w laboratoriach… A w szkole nie interesowały mnie nauki humanistyczne…
Adrianna z niedowierzaniem i zgorszeniem malującymi się na twarzy pokręciła głową.
– Musisz mieć cudowną żonę.
– Owszem. – Rozpromienił się Arte.
– …która odwala za ciebie czarną robotę interesowania się światem zewnętrznym.
– Jest pisarką – zgodził się doktor. – Musi orientować się w tym, co jest na fali i zakazane. Co z profesorem?
Adrianna bezwiednie zebrała w garści poły sztywnego fartucha, wycierając spocone wnętrze dłoni. Chociaż nie zamierzała mówić niczego zdrożnego ani oskarżycielskiego, odruchowo rozejrzała się po korytarzu, upewniając się, że jest pusty.
– Szczerze mówiąc, zdumiewa mnie, że udoskonalając Pe.eS.17 nie zaznajomiłeś się z jego aktualnym zastosowaniem i związanymi z nim osobami – mruknęła. – Jak oczywiście wiesz, substancja ta przyspiesza starzenie się organizmu, co wykorzystujemy w przeprowadzanym właśnie Eksperymencie symulującym ewolucję człowieka. Widziałeś plany Planety?
– Widziałem.
Nie dowierzała szeroko otwartym oczom doktora chłonącego każde jej słowo.
– W środku znajduje się grawitometr generujący, jak nazwa wskazuje, grawitację. Dzięki niemu trzymamy się podłogi – zaczęła wyjaśniać pokrótce. Pod ostrzałem rozognionych spojrzeń Arte jej dłoń odruchowo powędrowała w stronę głowy i przygładziła zebrane w kok włosy. Ocknęła się i nacisnęła jeden z guzików zegarka noszonego na nadgarstku. W powietrzu zamigotał ekran, na którym zaczęła pospiesznie szkicować palcem plan stacji kosmicznej.
– Dalej – kontynuowała. – Ku obwodowi znajduje się rozległy kompleks laboratoriów i gabinetów podzielony na swoiste metropolie. Cztery. Każdy z tych bloków jest odpowiedzialny za jedną spośród czterech grup osobników i porusza się wzdłuż szyn, towarzysząc stadu.
Arte zadarł głowę.
– Czołem, słabo wysklepieni. – Pomachał do sufitu. Adrianna przewróciła oczami.
– Tak, są nad nami. To umożliwia szybką reakcję w odpowiedzi na to, co dzieje się w ich świecie. Możemy na bieżąco monitorować ich poczynania i w nie ingerować. – Zamaszyście dorysowała parę kresek. – Gdzieniegdzie znajdują się szyby wylotowe i windy, najczęściej w górach, za wodospadami oraz starannie ukryte w ziemi. Patrz. – Podsunęła mu pod nos szkic.
– Szyby z windami na powierzchnię przecinają trzecią, czwartą i piątą warstwę – wyjaśniła.
– Tarcza ochronna, zbiorniki Pe.eS.17 i grunt – uzupełnił Arte, beztrosko domalowując na powierzchni pokracznego kwiatka.
– Owszem. – Adrianna skinęła głową. – Tarcza została zaprojektowana, z tego, co się orientuję…
– Przez mojego prapra…
– Właśnie – przerwała mu kobieta. – Tarcza chroni nas przed działaniem Pe.eS.17, które pełną mocą przyspiesza rozwój osobników. Niestety ochrona nie działa w stu procentach i dlatego okres przebywania naukowca na Planecie wynosi zazwyczaj rok, w porywach do lat pięciu. Po tym czasie we znaki zaczynają dawać się bóle głowy, nudności, zaczątki parkinsonizmu, kłopoty ze wzrokiem, nie wspominając o dramacie, jakim są zmarszczki – wyrzuciła obojętnie na jednym wdechu. – Szczęśliwie wszystkie te procesy ustępują, a zwykle także cofają się po powrocie na Ziemię, gdzie organizm rozpoczyna regenerację. – Rozdrażniona odkleiła spojrzenie od czeluści korytarza i wbiła je w doktora. – Ciekawość zaspokojona?
Arte wsunął palec wskazujący pod okulary i potarł wewnętrzny kącik oka.
– Długo tu jesteś?
– Dwa lata, trzy miesiące.
– Menopauza też pojawia się szybciej? – zainteresował się niewinnie. Adrianna zachłysnęła się, ale nim zdążyła warknąć w odpowiedzi, Arte przepraszająco pomachał rękami w powietrzu. O tym, że przepraszał za planowaną zmianę wątku, a nie bezczelne nawiązanie do jej humorów i hormonów, Adrianna dowiedziała się zbyt późno, by w gniewie nacisnąć guzik i zakończyć tę żenującą rozmowę wejściem do laboratorium. Złe emocje ulatywały z niej tak samo szybko jak pozytywne, by pozostawić wytrenowany umysł w przydatnym, stałym chłodzie analitycznego myślenia.
– Jak się ma profesor Rau do Ciekawych i Pe.eS.17? – zapytał Arte.
Profesjonalizm nie pozwolił jej nie odpowiedzieć nawet na pytanie tak przesycone ignorancją.
– Profesor, wbrew ogólnym zasadom, natomiast w porozumieniu z rządem na zasadzie volenti non fit iniuria i przy stosowaniu odpowiednich medykamentów, przebywa na Planecie od trzydziestu lat. Od dwudziestu pięciu nadzoruje badania jako głowa Projektu. Jego wiedza i doświadczenie niewyobrażalnie przekraczają nasze. Dlatego nawet jeżeli ktokolwiek ma wątpliwości co do jego decyzji, bierze poprawkę na fakt, że sam spędził na pokładzie raptem kilkadziesiąt miesięcy i nijak ma się to do przeszło ćwierćwiecza obserwacji profesora.
– Ciekawe, czy pozwoliłby, żebym przeprowadził na nim badania – zastanowił się rozmarzony Arte. – Monotonia to też ciekawe zagadnienie. Może już sfiksował w odosobnieniu i dlatego cieszy się z tego, z czego nie wypada…
Adrianna zmierzyła go surowym wzrokiem i znów zawahała się przed wciśnięciem przełącznika.
– Nawiasem mówiąc – zagadnęła – intryguje mnie, co tutaj robisz. Jesteś fizykiem. Chemikiem. Dlaczego wpuszczają cię do Segmentu Biologicznego?
– Ostatnio postanowiłem zostać genetykiem. – Rozmarzony Arte uśmiechnął się, Adrianna – skrzywiła.
– Przeklęci geniusze – mruknęła zazdrośnie i palcem o zadbanym paznokciu wreszcie przycisnęła guzik.
Drzwi rozsunęły się z cichym poświstem sprężonego powietrza. Nikt z pracujących wewnątrz nie zwrócił uwagi na nowych przybyszów. Arte zaskoczyła energiczność ruchów ludzi ubranych w białe fartuchy. Gdyby zdjął okulary, z pełnym przekonaniem stwierdziłby, że patrzy na ogromne, wciąż poruszające się tysiącami odnóży mrowisko wielkich owadów. Ktoś błyskawicznie uderzał w klawiaturę; ktoś kończył ekstrakcję i właśnie pstrykał palcami na człowieka, który miał podać mu naczynie i pipetę; ktoś oglądał pod mikroskopem substancję o fakturze powierzchni księżyca, której obraz wyświetlał się na potężnym ekranie zajmującym ścianę naprzeciwko drzwi wejściowych. Dygestoria szumiały równomiernie i ciężko, zmęczone niekończącą się pracą, ale wciąż oszałamiające w swojej sterylnej, dostojnej jasności. Arte nie mógł napatrzeć się na ten mechanizm sprawny jak dwudziestowieczny zegarek, tak precyzyjny i celowy, a zarazem na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie totalnego chaosu.
– Gdzie dotarliśmy? – zachwycony, zdecydował się w końcu zadać pytanie, na którego wariację Adrianna czekała od dobrego kwadransa. W kąciku ust kobiety zabłąkał się zadowolony uśmieszek, którego miejsce szybko zajęła wystudiowana obojętność rzeczowego człowieka.
– Segment Techniczny, Oddział Zapachów.
– Ach! – Arte ucieszył się i wniebowzięty próbował zajrzeć przez ramię laborantowi analizującemu pod mikroskopem cząsteczkę zapachu melona. Ten zerknął na niego z ukosa, zaskoczony, zaciskając wąskie wargi. Dostrzegając skinięcie głową Adrianny, ostentacyjnie zignorował doktora i wrócił do swojej pracy. Niezrażony Arte potoczył spojrzeniem wokół, zastanawiając się, kogo mógłby wyręczyć.
– Zapładniacie kogoś? – zapytał domyślnie. Adrianna zmarszczyła brwi.
– Skąd ta myśl? – Równolegle zastanowiła się, czy nieopatrznie nie wyjawiła podczas marszu celu ich wędrówki. Ale nie. Była przekonana, że chęć zrobienia wrażenia na doktorze i zaciekawienia go skutecznie powstrzymały ją przed zepsuciem niespodzianki.
– Samiczka, która wpadła do ognia, była wcześniej trochę ospała i drażliwa zarazem – wyjaśnił swój domysł Arte, odsuwając się nieco od Adrianny, by zerknąć na pracę łysego pięćdziesięciolatka przygotowującego płyn do elektroforezy. – Zupełnie jak moja żona, która właśnie jest w ciąży. Nawet napisała na ten temat wiersz. Przyznam, że interesujący. Zauroczyło mnie zwłaszcza porównanie innych kobiet do bluszczowatych maszkar, które oplatają jej męża witkami czaru, i braku pretensji o niedobór kiszonych ogórków. – Chwycił probówkę i zaczął przesuwać ją między palcami, wywijając szkłem małe salta. – Skoro samiczka spłonęła, straciliście ciążę. Domyślam się, że przy tym tempie rozwoju nie możecie pozwolić sobie na opóźnienia i musicie szybko wykorzystać płodność pozostałych członków grupy.
Dziecięco zaaferowany doktor wskazał na obraz na ekranie. Adrianna odruchowo podążyła za jego spojrzeniem. Faktura feromonu. Brak anomalii, można rozpocząć pracę.
– To po prawej wygląda jak smok, widzisz? – zachłysnął się Arte. – Wróżycie sobie czasem spod mikroskopu?
Z trudem opanowała chęć pełnego dezaprobaty pacnięcia otwartą dłonią w czoło. Doktora. W tym momencie doceniła monotonne skupienie swojego bratanka, którego spokój i ospałość dotychczas chwilami wzbudzały jej zniecierpliwienie.
Swoją drogą zachowanie Arte wydawało się dziwne. Jego łzy na widok śmierci osobnika przekonały ją, że ma do czynienia z człowiekiem pełnym współczucia i empatii. Tymczasem teraz doktor z rozbawieniem próbował odciągnąć od pracy jasnowłosą laborantkę, zagajając na temat jej zajęcia i stopniowo przesuwając dłoń w kierunku wolnej pipety.
– Arte – warknęła. Odwrócił się z niewinnością pobłyskującą na krawędziach grubych szkieł. Poczekała, aż mężczyzna przejdzie te dzielące ich dwa metry, po czym zdecydowanie podążyła w kierunku drzwi, gdzie nieco większa przestrzeń mogła zagwarantować im względną prywatność rozmowy. Która nie miała być prywatna, naturalnie.
– Odpowiadając na twoje pytanie: tak, to, co widzisz, jest zachodzącym z niewiarygodną wydajnością procesem pozyskiwania feromonów – wyjaśniła, próbując zachować resztki dumnej godności i mimochodem podkreślając łukiem ruchu ręki wszystkich pracowników sali. – Osobniki umierają co dwanaście godzin. Każda z czterech zmian pracowników ma multum pracy. Co kilka pokoleń musimy usypiać osobniki, by pobierać od nich próbki. Te następnie są analizowane pod kątem anomalii, które należy wyeliminować w następnym pokoleniu. Jeżeli takie zaobserwujemy, doprowadzamy do zapłodnienia in vitro z wykorzystaniem podrasowanych komórek rozrodczych. Jeżeli stan osobnika nie odbiega od przewidywanej normy, rozpoczyna się procedura zapłodnienia w warunkach środowiska. Aerozole wydostają się przez różnorodnie umiejscowione rozpylacze, po jednym na metr kwadratowy powierzchni. W kwiatach. W sękach drzew. Pod kamieniem. W miejscach, z których zapachy błyskawicznie dotrą do nozdrzy osobnika i sprowokują go do określonej reakcji.
– Rozpylacie feromony? – zachwycił się znów Arte, który wydawał się ujęty nie tyle niezwykłością pomysłu – który nie mógł być dla niego oryginalny, skoro przewidywał jego istnienie – co faktem, że takie rozwiązania wciąż są stosowane w praktyce. Wykorzystywanie feromonów w celach prokreacyjnych na Ziemi zostało zakazane wiele lat wcześniej, po tym jak na skutek nadużyć zaobserwowano nadmierne obciążenie społeczeństwa wadami genetycznymi. Człowiek szedł ulicą i z miejsca fascynował się mijającą go brunetką. Po porywistym stosunku odkrywał, że ma do czynienia ze zdesperowaną, chorą dziewczyną, która w przebłysku nadziei na normalne życie i związek rozpyliła wokół siebie feromonową mgiełkę.
– Jeżeli chodzi o prokreację, profilujemy związki, by określony samiec reagował na określoną samicę. Zobacz – zaproponowała i poprowadziła go do orientacyjnych ekranów zajmujących jedną ze ścian, na których pracownicy mogli na bieżąco kontrolować efekty swojej pracy. Ktoś wcisnął guzik. Coś pisnęło trzy razy i zasyczało. Chemia miłości ruszyła do ataku.
Nasyceni i bezpieczni na otwartym terenie, skryci pod drzewem, rozleniwiamy się po obfitym posiłku. Jako jedyny staram się uważnie obserwować otoczenie, ale powieki uparcie opadają na suche, nieco szczypiące oczy. Jest mi dobrze. Jest mi tak dobrze. Pachnący słońcem wiatr iska moją sierść, trawa chłodzi rozgrzane nogi. Sięgam po mój ostry kamień i obracam go w dłoniach, zastanawiając się, czy powinienem zebrać nieco mięsa. Surowe szybko się psuje, ale ta kiedyś ciepła odmiana może wytrzymać więcej czasu.
Ciepła. Jak żywy organizm. Jak Luu.
Potrząsam głową, opędzając się od uczuć, których nie potrafię sprecyzować, ale które drażnią jak oset, parzą pokrzywą, kłują ostrzem zębów.
Joker znów zaczyna węszyć w powietrzu. Patrzę na niego spode łba, nagle nastawiony wrogo do samca, który przetarł szlak do nowego jedzenia. Nie wiem, czy złości mnie fakt, że był pierwszy, choć to ja jestem przewodnikiem stada, czy może dlatego, że… Luu. Luu. Że Luu. Że co Luu?
Jednak Joker ignoruje moje spojrzenie i rozgląda się gorliwie. Niskie, płaskie czoło błyszczy w promieniach słońca. Jego piękne, ciemne futro uzmysławia mi, że jest młody, silny, zdrowy i prawdopodobnie to on zajmie moje miejsce. Przewodnik stada. Zabierze mi samczość. Zabierze mi… Luu. Co Luu?
Joker zatrzymuje spojrzenie na Trinil. Samiczka strząsa z siebie mrówki, ale odrywa ją od tego napastliwy wzrok samca. Ach, tak. Drapię się po głowie i wyciągam z odmętów włosów opitego kleszcza.
------------------------------------------------------------------------
Sentencja łacińska: Chcącemu nie dzieje się krzywda.