Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ciemne gwiazdy ciemne śniegi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciemne gwiazdy ciemne śniegi - ebook

Jest to opowieść o niewielkiej warszawskiej parafii w okresie stanu wojennego. I o codziennych oraz niecodziennych wydarzeniach i dramatach, z jakimi musi mierzyć się bohater książki, proboszcz owej parafii. Usiłuje on uchronić swoich wiernych od zagrożeń, a zarazem ocalić dla nich te wartości, które pozwalają godnie przetrwać najtrudniejszy nawet czas. W książce opisane są autentyczne, znane autorce wydarzenia, które sfabularyzowała a personalia występujących osób zmieniła..

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-981-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Winna jestem wdzięczność bardzo wielu osobom, dzięki którym ta książka powstała. Przede wszystkim moim najbliższym, bliskim i nieco dalszym znajomym, których losy w „Ciemnych gwiazdach, ciemnych śniegach” wiernie lub nieco je zmieniając, opisałam. Książka nie jest wprawdzie kroniką kilku lat stanu wojennego, ale fabularyzacją zdarzeń, które były mi znane, choć działy się w innych od opisanych miejscach i w innym, od opisywanegoi czasie. Zmienione są — co oczywiste — nazwiska osób występujących w powieści, aby zapobiec ich ewentualnej identyfikacji.

Szczególne podziekowania chciałabym złożyć trzem osobom.

Pierwsza z nich to bardzo przeze mnie kochana dr Helenka Pyz, która z Jeevodaya, placówki dla osób trędowatych w Indiach, co kilka dni przysyłała mi rzetelnie poprawiony pod względem merytorycznym i stylistycznym tekst wraz z tysięcznymi korektami moich literówek. Bez Niej nie byłoby mowy o napisaniu książki. A jeśli zostałaby napisana, to byłaby pełna błędów i nieścisłości. Uważam nawet, że tylko z wielkiej pychy umieściłam na okładce własne nazwisko jako autorki. Bo Helenka ma w jej stworzeniu równorzędny udział. Za co jej nigdy-przenigdy nie zdołam należycie się odwdzięczyć. Dodam jeszcze, że przez cały czas pracy nad książką podtrzymywała moje słabnące chęci serdecznymi słowami otuchy i zachęty.

Równie serdecznie chciałam podziękować swojemu kochanemu szwagrowi, Leszkowi Makowskiemu, utalentowanemu artyście, który ofiarował mi bezcenny dar — pozwolił umieścić na okładce książki fotografię swojego niezwykłego dzieła, które — wraz z innymi tego rodzaju jego trój- i dwuwymiarowymi pracami — było wystawione w galerii Fusion Art w Palm Springs, jako kolekcja laureata konkursu — ARTYSTA MIESIĄCA. Leszek (Les) Makowski wystawiał swoje prace takze w Washington D.C. i San Francisco. Tym większy to dla mnie zaszczyt, że zgodził się udostępnić mi tę znakomitą pracę jako okładkę mojej książki. Leszku, dziękuję Ci bardzo, bardzo, bardzo i wyrażam swoją przeogromną wdzięczność.

Last but not least — powinnam podziękować także mojemu cierpliwemu i nieskończenie wyrozumiałemu mężowi, który wybaczał mi spóźnione obiady, przypalone zrazy, złe humory, trzaskanie drzwiami i pojękiwania, że mam wszystkiego dosyć. I zawsze z całą powagą zapewniał, że uda mi się napisać tę książkę i że warto ją napisać. Dla zapisania tego, co powinno być zapisane. Ku pamięci i przeciw zapomnieniu.

Jolanta Wachowicz-MakowskaRozdział 1

To nie była zwyczajna szkoła. I nie było w niej zwyczajnych uczniów. To była niezwyczajna szkoła z niezwyczajnymi uczniami. Spośród sześcio- i siedmiolatków, obdarzonych słuchem absolutnym, wybierano dzieci, które miały owo niedefiniowalne _coś,_ które uprawdopodobniało, że w przyszłości będą nie tylko sprawnie grały z nut i ze słuchu, ale osiągną o wiele więcej od sprawności w grze.

Nie oczekiwano od każdego dziecka, że okaże się Wolfgangiem Amadeuszem Mozartem, Niccolo Paganinim czy Herbertem von Karajanem. Ale troszkę jednak liczono, że będzie w ich stronę zmierzało. Jeśli z nie całkiem dobrym, to i nie z całkiem kiepskim skutkiem.

Tuż po wojnie do pierwszej klasy warszawskiej szkoły muzycznej przyjęto dziesięcioro dzieci. Trzech chłopców i siedem dziewczynek. W klasie było pięć dwuosobowych ławek. Na czterech posadzono dziewczynki z dziewczynkami, a chłopców z chłopcami. Ale jedna ławka musiała być koedukacyjna. I z powodu tej ławkowej koedukacji wybuchła awantura.

W tej szkole uczyły się miłe i grzeczne dzieci. Bijatyki były ewenementem. Ale tym razem trzech chłopców całkiem dosłownie wzięło się za łby. I szczepiło ze sobą tak mocno, że nie udawało się ich rozszczepić. A chodziło o to, że żaden z nich nie chciał siedzieć z dziewczyną. Siedzenie z dziewczyną uchodziło za niewyobrażalnie ośmieszające męskość siedmiolatka.

Nauczycielka pomknęła po pomoc do kierownika szkoły. Ale pan kierownik okazał się tak, jak i ona, całkiem bezradny w rozszczepianiu walczących. Więc wezwana została woźna, która kierowała się życiową praktyką, a nie pedagogiczna teorią. Woźna rozdzieliła walczących stukając ich głowami — jedną o drugą, a drugą o trzecią. Oszołomionych tym stuknięciem chłopaków rozrzuciła na trzy strony. Każdy z nich stuknął dodatkowo głową w ścianę, co wzmocniło efekt __ oszołomienia. I wtedy woźna spytała _nieparzystą_ dziewczynkę, z którym z chłopców chce siedzieć. Dziewczynka bez wahania wskazała na jednego z nich.

— Z tym.

Woźna zdziwiła się.

— A czemu akurat z tym?

Dziewuszka odpowiedziała bardzo dorzecznie:

— Bo się najlepiej bije.

Dziewczynka miała na imię Elżunia, jasne warkocze, piegi na nosie oraz nosiła duże okrągłe okulary. Chłopiec, którego wskazała, nazywał się Leszek Pawlikowski. Dwaj pozostali — Andrzej Guttry i Marek Giller. Od chwili, kiedy rozkwasili sobie nosy i ponabijali guzy, zaprzyjaźnili się _na śmierć i życie._ Wprawdzie jako przyjaciele _na śmierć i życie_ też się bili, i też o Elżunię, ale już z diametralnie odmiennych powodów. Bo od czasu tej pierwszej awantury konkurowali ze sobą o jej względy. Przez całą szkołę podstawową. I całą szkołę średnią.

Bo tak, jak w czasie pierwszego _rozsadzania_ w ławkach chłopcy chcieli siedzieć z chłopcami, tak już w połowie pierwszej klasy każdy chłopiec chciał siedzieć z Elżunią.

Bo Elżunia zawsze wiedziała co _było zadane_. I zawsze miała odrobione lekcje. Na przerwach pozwalała spisywać ze swoich zeszytów trudne słowa, wyniki trudnych dodawań i odejmowań oraz trudne nuty. Rysowała najładniejsze szlaczki. Nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy nienawidzili rysowania szlaczków. Miała zawsze do pożyczenia zapasową gumkę-myszkę, zatemperowany ołówek, stalówkę i bibułę. Umiała wydrapywać kleksy tak sprytnie, że wydrapanie nie dziurawiło kartki. Jednym słowem — klasowa _ucieczka grzesznych_ i_ pocieszycielka strapionych._

Elżunia nie była skarżypytą, nie mazała się o byle co i nikt lepiej od niej nie skakał na skakance. Z chłopakami grała w klipy i ogrywała ich przy rzucie _z głowy._ W _zośce_ lepiej od niej podbijał tylko Jędrek Guttry. A w szkole średniej najlepiej tańczyła. A przy tym wyrastała na coraz bardziej foremną panienkę. Lubiła się podobać i umiała się podobać.

Trzej przyjaciele _na śmierć i życie_ uchodzili za muzycznie _nieźle rokujących._ Mimo to grono pedagogiczne nie miało nadziei, że zostaną w przyszłości wirtuozami. A na pewno nie wybitnymi. Bo do osiągnięcia wybitnej wirtuozerii potrzebny był nie tylko słuch więcej niż absolutny, ale także cechy charakteru, jakich nie mieli nawet w symbolicznym wymiarze. Żaden z nich nie był systematyczny, pracowity i cierpliwy. No i nie miał chęci i zamiaru zostania wybitnym wirtuozem.

Przechodzili z klasy do klasy z dobrymi ocenami z przedmiotów muzycznych, z jakimi takimi z pozostałych i nieodmiennie obniżonym stopniem ze sprawowania. Bo sprawiali nie tylko zwyczajne kłopoty, ale i kłopoty natury ideologicznej.

Szkoła muzyczna starała się odseparować od politycznej rzeczywistości. Ale nie do końca. Dyrekcja i szkolne _grono_ wiedzieli, że w latach socjalizmu nie było ucieczki od pewnych ustępstw na rzecz politycznej realności. Trzech _przyjaciół na śmierć i życie_ bardzo tą szkolno-państwową _kohabitację_ utrudniało.

Kiedy zmarł Józef Wissarionowicz Stalin, w szkole urządzono żałobny apel. Podczas apelu próbowano wymigać się od przemówień odegraniem i odśpiewaniem rozmaitych elegii. Elżunia Wodzicka, szkolna prymuska, miała zapowiedzieć wykonanie Elegii op. 24 Gabriela Faure. Ale nieoczekiwanie się zbuntowała.

— Nie zapowiem, bo pan Stalin zabił mojego wujka — oświadczyła.

I dodała wyjaśnienie, które sprawiło, że całe ciało pedagogiczne skamieniało z wrażenia i przerażenia.

— Pan Stalin zabił mojego wujka w Katyniu.

Trzech jej wielbicieli stanęło murem za Elżunią. Osieroconą przez wujka za sprawą Józefa Wissarionowicza. Powtórzyli jak Roch Kowalski za panem Zagłobą.

— Elżunia nie zapowie!

I Elżunia nie zapowiedziała. Konsekwencji nie było. Jakoś rozeszło się po kościach.

Ale innym razem nie całkiem się rozeszło.

Do szkoły muzycznej przyszedł na zajęcia z wychowania obywatelskiego jakiś politruk z Kuratorium. Wychowawczyni klasy maturalnej, której uczniami byli wówczas trzej przyjaciele _na śmierć i życie,_ zaapelowała żeby nie było żadnych chichów-śmichów. No, bo „_sami wiecie”._ Wiedzieli, ale tylko przez połowę lekcji. Dopóki kurator nie zapalił się do udowodnienia, że Pan Bóg nie miał nic-a-nic wspólnego ze stworzeniem świata.

— Gdyby — perorował politruk — rozłożyć na części zegarek, a potem potrząsać jego elementami ileś tam razy, to zegarek w końcu sam by się złożył w poprzednią całość.

Klasa nie zareagowała, bo uczniom było wszystko jedno czy zegarek się złoży, czy pozostanie rozłożony na części. I kiedy wychowawczyni chciała odetchnąć z ulgą, odezwał się Jędrek Guttry.

— I myśli pan, że gdyby wydobyć z grobu kości Mozarta i dobrze nimi popotrząsać, to zdołałby skomponować jeszcze kilka utworów? Tej miary co „Wesele Figara”? Lub „Marsz Turecki”?

Politruk zgłupiał. A klasa zachichotała. Zapominając, o czym miała _sama wiedzieć._

Leszek Pawlikowski natychmiast wykorzystał zgłupienie politruka.

— A te części? — spytał. — Obojętnie: zegarka czy Mozarta, to skąd się wzięły?

Marek Giller nie pytał, ale odpowiedział. Niejako w zastępstwie politruka.

— Same z siebie się wytrzęsły lub utrzęsły. Podczas Wielkiego Wybuchu.

Klasa chichotała całkiem głośno. Politruk się obraził i zapowiedział _pociągnięcie za_ _konsekwencje_. Nie wiadomo — trzech przyjaciół _na śmierć i życie,_ czy także ich wychowawczynię. A może nawet i dyrektora szkoły.

Kiedy wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, wychowawczyni załamała ręce.

— Co w was wstąpiło? Chcecie być męczennikami? Jak pierwsi chrześcijanie? Czy wy w ogóle jesteście wierzący?

Marek i Jędrek milczeli. Jakby dopiero teraz zaczęli się zastanawiać nad odpowiedzią. Odezwał się tylko Leszek Pawlikowski.

— Ja nie byłem. Ale teraz chyba się stałem. Wierzący.

Wychowawczyni zdębiała. Bo ten chłopak, szkolny żartowniś i rozśmieszacz, tym razem mówił najzupełniej poważnie. Sam zaskoczony tym, co się stało. Co się Z NIM stało.

Po maturze żaden z trzech przyjaciół _na śmierć i życie_ nie kontynuował nauki w Konserwatorium. Po jedenastu latach nieustannej zabawy stali się pragmatykami. Marek Giller, idąc w ślady swego ojca, wybrał medycynę. Jędrek Guttry, idąc w ślady swojego dziadka, zdawał na prawo. A Leszek Pawlikowski, nie idąc w niczyje ślady, postanowił studiować fizykę. Tylko Elżunia pozostała wierna muzyce. W Konserwatorium wybrała kierunek: muzyka kościelna. I dodatkowo — wokalistyka.

Dziwiono się powszechnie i zgodnie:

— Chcesz być organistką? W kościele?

A także:

— Chcesz zostać zakonnicą?

Nie potwierdzała. Nie zaprzeczała. Uśmiechała się i odpowiadała:

— Kto wie?

Cała czwórka dostała się na wybrane przez siebie kierunki już za pierwszym razem. Marek miał ojca profesora medycyny. Nie wypadało _obciąć_ syna kolegi, choćby syn kolegi nie był za bardzo obryty z chemii. Dziadek Andrzeja ukrywał w czasie okupacji Żydówkę, która była matką jednego z jędrkowych egzaminatorów. A Leszek dostał się na fizykę, bo zdał najlepiej ze wszystkich zdających. Natomiast Elżunia zdała do Konserwatorium, bo każdy egzaminator wiedział, że ma przed sobą nie tylko prymuskę szkoły średniej, ale i życiową prymuskę. Czyli dziewczynę, o jakiej każda uczelnia marzy.Rozdział 2

Pomaturalne wakacje przyjaciele _na śmierć i życie_ zamierzali spędzić na kajakach. Mieli przepłynąć Wdą od jeziora Wdzydze aż do Świecia. Ponieważ byli już pełnoletni, wydawało im się oczywiste, że zabiorą ze sobą dziewczyny. Elżunia była pierwszą na liście do zabrania. Ale odmówiła. I nie owijając w bawełnę spytała:

— A z którym z was miałabym sypiać? Będziecie ciągnąć losy? Czy z każdym po kolei?

Niby się oburzyli, a nawet zgorszyli, ale nie odpowiedzieli. Bo każdy z nich chciałby się z Elżunią przespać. Ale żaden nigdy o tym Elżuni nie wspomniał. Nie należała do dziewczyn, którym się o takich chętkach wspominało.

Więc popłynęli Czarną Wodą bez Elżuni. Trzy poza-elżuniowe dziewczyny były wesołe, miłe i choć mało chętne do wiosłowania, to bardzo ochocze do nocnych namiotowych igraszek. Tak, że spływ uznano za udany.

Po powrocie ze Świecia Leszek Pawlikowski spotkał się z Elżunią. Bo wprawdzie dziewczyna, z którą _spływał_ była miła, wesoła i wprawna w erotycznych zabawach, ale jakoś nie przysłoniła żadnego z walorów Elżuni. Paradoksalnie — nawet je podkreśliła i wyolbrzymiła.

Więc Leszek spytał Elżunię, czy nie spędziła by z nim dalszej części wakacji. Ale nie napomknął o wspólnym spaniu.

— Możesz spędzić — powiedziała Elżunia. — I to całe dwa tygodnie. Jeśli pójdziesz ze mną w sierpniu na pielgrzymkę do Częstochowy.

Leszek od kilku miesięcy uważał się za człowieka wierzącego. I próbował się utwierdzać w swojej wierze, uczęszczając na specjalne kursy dla ex-niedowiarków, zorganizowane przez księży Pallotynów. Ale — mówiąc językiem uczniowskim — _tematu pielgrzymek jeszcze tam nie przerabiano._

Coś mu się obiło o Lourdes. Że ludzie idą do cudownego źródełka, aby odzyskać wzrok, słuch albo wyzdrowieć z jakiejś strasznej choroby. Więc pewnie do Częstochowskiej Madonny szło się w podobnych celach. Ale Elżunia? Była nie tylko zdrowa, ale i udana pod każdym względem. Więc spytał:

— Ale dlaczego idziesz na pielgrzymkę? Coś się stało?

Roześmiała się.

— A dlaczego popłynąłeś na spływ kajakowy? Coś się stało?

Nie widział żadnego związku pomiędzy spływem, a pielgrzymką. Ale tak bardzo stęsknił się za Elżunią, że poszedłby z nią i za nią wszędzie. Więc powiedział:

— Dobrze. Pójdę.

A Elżunia go pocałowała. Nie tak całkiem prawdziwie, ale prawdziwiej niż na prywatkach, na studniówce i balu maturalnym. Leszek pomyślał — obiecująco.

Ponieważ nie miał pojęcia o pielgrzymkach, Elżunia musiała go nie tylko oświecić, ale i wyekwipować. Ostatniego dnia przed pielgrzymkową drogą zatelefonowała do niego:

— Zapomniałam ci powiedzieć. Weź gitarę.

Wziął gitarę, ale bez pojęcia po co jemu i komukolwiek gitara na pielgrzymce. Kij pielgrzymi. Worek pokutny. Czy coś takiego. Ale gitara?

Przez pierwsze dwa dni pielgrzymowania zdumiewało go wszystko. Ale najbardziej powszechna wesołość i radość. Nie spodziewał się zobaczyć biczowników, bo ich czasy minęły, ale jakieś pokutne samoudręczenie — i owszem. No i pełne powagi, może nawet boleściwej, twarze. Powszechne i nieustanne z_atopienie w modlitwie._

Tymczasem nic z tych rzeczy. Nawet inwalidzi na wózkach, którzy zapewne jechali _po cud,_ byli rozgadani, roześmiani i rozśpiewani. Jakby cud miał się zdarzyć nie po dotarciu do Częstochowy, ale już się zdarzył. Kiedy Leszek popychał wózek siedemnastolatka, sparaliżowanego od urodzenia, z cudacznie poskręcanymi rękoma i nogami, odważył się spytać, czy i jak chłopak wytrzymuje pielgrzymkowe niewygody. I czy wytrzyma je do końca. Bo — w przypadku tego chłopaka — Leszek samo wytrzymanie uważałby za cud. Ale chłopak tylko się roześmiał.

— Rodzice zabierają mnie na pielgrzymki już od dwunastu lat. Cały rok czekam na sierpień. I na te dwa tygodnie. Z roku na rok jest lepiej.

Leszek zdumiał się na to _lepiej,_ bo nie bardzo potrafił sobie wyobrazić żadnego _gorzej._

Więc zapytał tylko:

— Miałeś pięć lat, kiedy po raz pierwszy…?

Chłopak skinął głową. Jakby nie było w tym niczego dziwnego.

A Leszek jeszcze bardziej się zdumiał. No, bo skoro przez dwanaście lat nie zdarzył się nawet śladowy cud, to na co właściwie ten chłopak i jego rodzice jeszcze liczyli?

Wieczorem, kiedy w przydzielonej im stodole gotowali się do snu, zapytał o to Elżunię. Zdziwiła się.

— Dlaczego mieliby liczyć na coś więcej?

Leszek żachnął się.

— No to w czym miłość i obecność Boża im się objawia?

— Choćby w twoim popychaniu inwalidzkiego wózka. W twojej z tym chłopcem rozmowie. Nie jak z kimś dziwnym. Innym. Słabym. Budzącym litość. Ale jak z kimś, kto idzie razem z tobą. Równy tobie. Złączony tym samym celem. Przeżywającym to samo, co ty. I tak samo, jak ty.

Pokręcił głową.

— Nie przeżywam tego samego, co on. On wie, po co idzie. A raczej — jedzie. Ja nie za bardzo.

Elżunia roześmiała się.

— On idzie, czy jedzie po raz dwunasty. Ty po raz pierwszy. Masz czas, aby się dowiedzieć po co. I zrozumieć — po co. Cuda zdarzają się cierpliwym.

Nie za bardzo ją wtedy zrozumiał. Ale i nie starał się za bardzo ją rozumieć. Bo wtedy myślał o jej fizycznej bliskości. Która pociągała go znacznie bardziej niż bliskość duchowa.

Objął ją. Leciutko. Ona się przytuliła. Też leciutko. Niemal niezauważalnie. Ale Leszek poczuł to jej przytulenie. Słyszeli oddechy śpiących ludzi. Pochrapywaniai całkiem głośne chrapanie. Nie wydawało im się, aby mogli zasnąć.

— Bardzo jesteś zmęczona? — spytał Leszek. — Może wyszlibyśmy na chwilę? Odetchnąć świeżym powietrzem? I ciszą?

Elżunia znowu się roześmiała.

— Wyjdę. Bo w chrapaniu istotnie trudno dopatrzeć się Bożej obecności i miłości.

Wyszli. Usiedli na trawie. Leszek znowu ją objął, a ona znowu się przytuliła.

— Bardzo cię kocham — powiedział.

— Wiem — odparła. — Ja ciebie też.

— I zostaniesz moją żoną?

Pogładziła go po policzku. Śmiała się.

— A mama ci pozwoli? Ożenić się? I sąd? Do dwudziestu jeden lat trochę ci przecież brakuje. I nie ma żadnych okoliczności, które by taki wczesny ślub usprawiedliwiały. Uprawomocniały.

— Nie mówię o ślubie już teraz. Pytam, czy wyjdziesz za mnie jak całkiem dorośniemy.

Przytuliła się odrobinę mocniej.

— Kto wie…

— A ty? Nie wiesz?

— No, jeszcze nie wiem. Ale się domyślam, że chyba wyjdę za ciebie za mąż.

Nie za bardzo się tym _chyba_ przejął. Bo miał mnóstwo czasu na uzyskanie jej jednoznacznego i zdecydowanego _tak._ I mnóstwo wiary, że je uzyska. Najważniejsze, że go kochała.

W niedzielę, przed msza świętą, tym razem nie — jak co dzień — polową, ale odprawianą w kościele, otworzono przed pielgrzymami plebanię. Nie całą. Jedynie korytarz i ubikację. W której była maciupeńka umywalka. Można więc było ochlapać twarz i umyć ręce.

Kolejka _na siusiu_ była bardzo długa. Stojąc w tej kolejce Leszek zobaczył duży czarny samochód, który zajechał przed plebanię.

Samochód był wypucowany. Z tego wypucowanego samochodu wysiadł wypucowany biskup. Spojrzał na długą kolejkę bardzo niewypucowanych ludzi. Troszkę się skrzywił. Pewnie na myśl, że będzie musiał przejść koło tych brudasów, aby wejść na plebanię. Ale proboszcz podbiegł do biskupa i poprowadził go do innych drzwi. Tych nie _od kuchni_, ale paradnych. Leszkowi zrobiło się przykro. I pomyślał: _Gdybym był biskupem, nie skorzystałbym z tego oddzielnego wejścia. I chyba bym się aż tak nie wypucował_.

Pierwszy raz w swoim osiemnastoletnim życiu pomyślał: _Gdybym był biskupem_. Czyli księdzem. Przedtem jakoś w ogóle nie przychodziło mu do głowy, że można zostać księdzem. Choć przecież całkiem sporo mężczyzn zostawało księżmi. Teraz pomyślał, że może to być całkiem interesująca profesja. Można by powiedzieć — interdyscyplinarna. Ale pomyślał tak właśnie: _profesja,_ a nie _powołanie._

Ksiądz, który był przewodnikiem ich pielgrzymki, był stosunkowo młody. Nie miał więcej niż czterdzieści lat. A sił witalnych więcej od wysportowanego dwudziestolatka. Wieczorami, kiedy Leszek grywał na gitarze, ksiądz Wojtek wyciągał akordeon. Grali razem i na zmianę. I nie tylko pieśni pobożne i oazowe. Także harcerskie. A czasem nawet i biesiadne. Lezek kiedyś pomyślał: _Gdybym był księdzem, chciałbym być podobny do niego._ I nawet powiedział to Elżuni. A ona odpowiedziała:

— Byłbyś podobny. Albo jeszcze lepszy. On jest pełen tej szczególnej radości, jaką daje wiara. A ty masz w sobie jeszcze więcej takiej radości.

Wtedy czuł rzeczywiście wielką radość życia. I wydawało mu się, że ma same powody do wielkiej radości. I że zawsze będzie je miał.

Potem się okazało, że źle mu się wydawało.

Choć od kilku miesięcy uważał się za człowieka wierzącego, to jednak do komunii jeszcze nigdy nie przystąpił. Kiedy już prawie-prawie dochodzili do Częstochowy poszedł do księdza Wojtka.

— Jestem ochrzczony. Byłem u pierwszej komunii. Potem — jeszcze ze dwa razy. Jako dzieciuch. Potem już mnie nie ciągnęło do kościoła. I odrzucało mnie od spowiedzi. Pan Bóg stawał się dla mnie abstrakcją. Dopiero od niedawna…

I opowiedział o lekcji z politrukiem i o pytaniu Jędrka Guttry na temat zegarka i Mozarta. I o tym, że to pytanie wszystko w nim przenicowało.

Ksiądz najpierw uśmiał się z wystąpienia politruka i odporu, jaki mu dali trzej przyjaciele _na śmierć i życie._ A potem spytał:

— I chciałbyś przystąpić do komunii?

— Chyba bym chciał.

— A spowiedź cię już nie odrzuca?

— Chyba trochę odrzuca.

— A dużo masz na sumieniu?

Leszek pomyślał.

— Według katechizmu, to dużo. Poza morderstwem naruszyłem chyba wszystkie pozostałe przykazania.

— A czego pożądałeś? — spytał ksiedz Wojtek. — Na pożądanie cudzej żony jesteś chyba za młody. Albo inaczej — cudza żona jest pewnie dla ciebie zbyt leciwa. Osioł też nie jest ci do niczego potrzebny. Była jakaś cudza rzecz, która skłaniała cię do grzesznego pożądania?

— W czwartej klasie szkoły podstawowej zbierałam znaczki. Ale miałem tylko polskie. A kolega miał także kanadyjskie. Wujek mu przysyłał. Bardzo ich pożądałem.

— W dekalogu pożądanie znaczków nie jest uważane za grzech.

I ksiądz Wojtek uśmiechnął się do Leszka.

— Właściwie — powiedział — to można by tę naszą rozmowę uznać za spowiedź. Bo obaj znamy dziesięć przykazań. A wymienianie szczegółowe, co i w którym się przeskrobało, nie jest konieczne. Konieczne jest jedynie żałowanie tych przeskrobań. No i _mocne postanowienie poprawy._

Leszek zastanawiał się.

— Tak naprawdę i szczerze to żałuję jedynie swego niewierzenia. Nie jako grzechu. Żałuje, bo widzę teraz różnicę w ocenie świata. I ludzi. I wszystkiego. Okiem wierzącego i niewierzącego. Bardzo zubożone jest widzenie niewierzącego.

Ksiądz nie skomentował.

— Będę studiował fizykę — powiedział Leszek. — A w naukach ścisłych chyba trudno o niewiarę. Jak się nie wierzy w Boga, to wszystko staje się niewytłumaczalne. Nielogiczne. Bez sensu.

Teraz ksiądz się zastanawiał. Dość długo.

— Nie byłem dobry z matematyki i fizyki. Po tym, co mi powiedziałeś — żałuję. Ale nie wiem, czy potrafię sam dokonać poprawy. Może wobec tego pójdziemy na ugodę: ja ci dam rozgrzeszenie, a ty za pokutę będziesz mi dawał lekcje fizyki. Raz w tygodniu. I za darmo.

— Zgoda — powiedział Leszek. — A co się mówi przy rozgrzeszeniu?

— A co ty byś powiedział? Sam z siebie? Nie mnie. Panu Bogu.

— Powiedziałbym: „Wierze, że jesteś. I cieszę się, że jesteś”.

Ksiądz skinął głową.

— Chyba spodoba się Panu Bogu bardziej od zwyczajowej formułki. Ale ja muszę wypowiedzieć kościelną: „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”.

Leszek powtórzył mu to, co powiedział Elżuni:

— Gdybym był księdzem, chciałbym być takim, jak ty.

Bo do księdza mówiło się na pielgrzymce po imieniu. A ksiądz odpowiedział tak, jak Elżunia:

— Myślę, że byłbyś o wiele lepszym.Rozdział 3

Trzej przyjaciele _na śmierć i życie_ spotkali się zaraz po powrocie Leszka z pielgrzymki. Leszek nawet się zdziwił, że Marek i Jędrek aż tak gwałtują na jak najszybsze spotkanie. Nie widział żadnego powodu do pośpiechu. Można było równie dobrze spotkać się za kilka dni. Poszli do Fukiera. Jędrek i Marek nie spytali o pielgrzymkę, choć powinni być jej ciekawi. Nie był to przecież powszechny sposób spędzania wakacji. No i żaden z nich nigdy na żadnej pielgrzymce nie był. Więc Leszek spytał:

— O co chodzi?

— Szuka cię Krystyna — powiedział Marek. — Jakaś pilna sprawa. Podobno nawet bardzo pilna.

— Jaka Krystyna? — zdziwił się Leszek.

— Ta ze spływu.

Leszek przypomniał sobie dziewczynę, która płynęła z nim kajakiem i spała w jego namiocie. Leszek poznał ją na dwa tygodnie przed spływem. Po spływie już się nie spotkali. Ani on, ani ona nie czuli takiej potrzeby. Podczas wyprawy było im ze sobą miło i tylko tyle. Zdziwił się więc, że dziewczyna go poszukuje i że zaangażowała do tych pilnych poszukiwań Marka i Jędrka.

— Nie wiecie o co chodzi? — spytał.

Jędrek wzruszył ramionami. A Marek powiedział:

— Jak cię tak pilnie szuka, to na pewno nie jest to dobry znak. Ani dobra dla ciebie wiadomość.

Ale Leszek nie pojął aluzji. Nic mu nie przychodziło do głowy. Całkowicie zaprzątniętej Elżunią i wiarą. Której tajemnicami był coraz bardziej i bardziej zauroczony, zafascynowany i przejęty.

Wypili butelkę wina. Pogadali o byle czym. I Leszek był tą byle gadaniną rozczarowany. Bo chciał im opowiedzieć i o Elżuni, i o swojej nowozdobytej wierze. Komu miał o tym opowiadać, jak nie przyjaciołom _na śmierć i życie?_ Zawsze sobie o wszystkim opowiadali. Po to ma się przecież przyjaciół _na śmierć i życie,_ aby mieć się komu zwierzać.

Zatelefonował do Krystyny następnego dnia. Nie robiła żadnych wstępów:

— Jestem w ciąży — powiedziała.

Leszek nie ogarnął znaczenia informacji. Zadał najgłupsze z możliwych do zadania pytań:

— Ale dlaczego?

Rozbeczała się. A on spanikował.

— Spotkajmy się.

Ale co miało wyniknąć z tego spotkania — nie wiedział.

Czekała na niego w łazienkowskiej kawiarni. Ledwo ją poznał. Nie przywitali się. Leszek zapytał:

— Jesteś pewna?

Niewiele wiedział o ciążach, ale wydawało mu się, że musi minąć sporo czasu, aby dziewczyna zorientowała się w swoim odmiennym stanie. Krystyna wzruszyła ramionami.

— Nie byłam pewna. Choć wszystko na to wskazywało. Więc poszłam do lekarza. Dał mi skierowanie na test ciążowy. Na wynik trzeba poczekać. Ale nie liczę, że będzie ujemny.

Leszek uczepił się tego testu. I nadziei, że będzie ujemny. Próbował uspokoić dziewczynę i samego siebie. Chyba nawet bardziej siebie niż ją.

— Nie martwmy się przedwcześnie. Na to będziemy mieli dość czasu. W razie czego…

Znowu się rozpłakała.

— Dość czasu? Przecież ciążę można przerwać tylko do dwunastego tygodnia. Więc kiedy mamy się martwić, jak nie teraz?

— Chcesz zrobić skrobankę? — spytał.

Krystyna wciąż płakała. Wcale się nie wstydząc sensacji, jaką wzbudzała wśród osób siedzących przy sąsiednich kawiarnianych stolikach.

— Nie chcę. Ale mam inne wyjście?

Chyba rzeczywiście nie miała. Ten jej smarkaczowaty partner na pewno nie był odpowiednim kandydatem na tatusia.

— Nie płacz — poprosił Leszek. — Coś wymyślę.

Ale ona rozpłakała się jeszcze bardziej. Na obietnicę _wymyślenia._ Bo nie było czego wymyślać. Wchodziły w grę dwa rozwiązania: urodzić dziecko albo przerwać ciążę. Obydwa rozwiązania były równie złe.

Odprowadził ją do domu. Potem wrócił na bardzo miękkich nogach do własnego. Postanowił poczekać na powrót ojca. Ojciec Leszka nie był ojcem idealnym, ale na pewno był ojcem tolerancyjnym. Zwłaszcza jeśli chodzi o _grzechy młodości._ Do których zaliczał upijanie się na prywatkach i igraszki z dziewczynami. A ponieważ nie był też idealnym mężem, musiał wiedzieć, co się robi w _takich sytuacjach._ A na pewno, co powinien zrobić jego syn w _takiej sytuacji._

Ojciec nie marudził i nie moralizował. Zapytał rzeczowo:

— Ile potrzebujesz?

I wyraził gotowość wyłożenia potrzebnej kwoty. Dodał dwie rady:

— Nie mów matce, bo zacznie wydziwiać. A na przyszłość bardziej uważaj.

Leszek trochę odetchnął. Ale jeszcze nie całkiem. W tydzień później zatelefonowała Krystyna. Tym razem miała całkiem inny głos. Może nie radosny, ale spokojny.

— Jestem w ciąży. I powiedziałam o tym rodzicom. Domyślasz się, co się działo. Trzęsienie ziemi. Ale potem znaleźli radę. Mam urodzić dziecko, a oni je zaraz po urodzeniu adoptują. Więc będzie tak, jakbym urodziła sobie brata lub siostrę. Przez całe życie będę blisko dziecka, będę je kochała, a ono będzie miało najlepszych rodziców na świecie. I najlepszą na świecie siostrę.

Leszkowi kamień powinien spaść z serca. Zdziwił się, że nie spadł. A nawet jakby jeszcze bardziej zaciążył. Bo poczuł się tym całkowitym pominięciem jego osoby poniżony. I jakby o coś ważnego zubożony. Gdyby Krystyna ciążę usunęła, wszystko pewnie szybko wróciło by do normy. Ale jeśli dziecko się urodzi, nic do normy nie wróci. Ono wprawdzie nigdy się nie dowie o istnieniu Leszka, ale Leszek zawsze będzie wiedział o istnieniu swojego syna lub córki.

Jego bratowa przed kilkoma miesiącami urodziła dziewczynkę. Zdrową i śliczną. Poprzednie ciąże bratowej kończyły się dramatycznie. Dwa poronienia. Trzecie dziecko zmarło w kilka dni po porodzie. Było dotknięte jakąś straszliwą chorobą. Nieuleczalną.

Leszek uwielbiał swoją małą bratanicę. I uważał, że jego uwielbienie jest przez nią odwzajemnione. Bo Martusia na jego widok zawsze uśmiechała się swoją bezzębną buzią i radośnie majtała tłuściutkimi rączkami i nóżkami.

Co będzie, jeśli urodzi mu się córka? Pachnąca mlekiem i olejkiem, którym naciera się ciała niemowląt? Taka zabawna w swoich przymilaniach, kichaniu, popiskiwaniu. Pełna zadziwienia światem. Który można przed nią otwierać. Czy kiedykolwiek zobaczy swoje dziecko? Czy choć raz weźmie je na ręce? Pohuśta? Zobaczy, jak się uśmiecha?

Wyobraził sobie siebie w dwadzieścia lat później. Nie całkiem jeszcze starszego pana. I na pewno wciąż zainteresowanego paniami. Pewnie obejrzy się kiedyś za powabną młódką. Nie wiedząc, że ogląda się za własną córką.

Zwołał obu przyjaciół do Fukiera. Aby omówić z nimi nową sytuację. Chyba bardziej kłopotliwą niż poprzednia.

Jędrek zobaczył jaśniejszą jej stronę.

— Skoro dzieciak będzie adoptowany, nie będziesz musiał płacić alimentów.

Ale Marek spojrzał na sprawę tak, jak Leszek.

— Czyli możesz nigdy nie poznać swojego dziecka? A ono na pewno nie będzie wiedziało, że ma prawdziwego ojca.

Jędrek się żachnął:

— A jakby wiedziało? Niefajnie chyba wiedzieć, że ma się tatusia z przypadku.

Opróżnili butelkę Egri Bikaver. Potem drugą. Po drugiej przypomnieli sobie o Elżuni.

— I co zrobisz? — spytał Jędrek Guttry. — Powiesz jej? Że będziesz miał dziecko? Choć tak naprawdę, to jakbyś go nie miał.

W milczeniu zastanawiali się, czy Leszek powinien Elżuni powiedzieć prawdę. I czy Jędrek i Marek by powiedzieli. Bo wprawdzie dzieciaka dałoby się ukryć, skoro ma być zaraz po urodzeniu adoptowany. Ale ciążę Krystyny?

— Ona chce się z tobą nadal kontaktować? — spytał Jędrek. — No, bo żadnego powodu już nie ma. Nie byliście w sobie nawet śladowo zakochani. A teraz do niczego nie jesteś już jej potrzebny.

Niby miał rację, ale Leszka znowu zabolała ta jego własna niepotrzebność. Choć — biorąc na rozum — raczej powinien się z niej cieszyć.

Wrócił do domu zawiany i bez pomysłu, co dalej. Ale — mimo zawiania — zatelefonował do Krystyny.

— I co będzie z nami? Z tobą i ze mną? Przez miesiące twojej ciąży? No, bo po urodzeniu dziecka, to już wiem. Nie będzie już nasze. Przynajmniej oficjalnie.

Chyba zdziwił ją ten telefon. Ale chyba mile zdziwił. Pewnie myślała, że Leszek się ulotni, skoro dała mu pretekst do ulotnienia się.

— A co ma być? — spytała. — Ciąży za mnie nie donosisz. Dziecka za mnie nie urodzisz. Mam zamiar wziąć urlop dziekański. I wyjechać do ciotki. Mieszka w takim maluśkim miasteczku na Suwalszczyźnie. Nikt mnie tam nie zna. A mama w tym czasie będzie nosiła poduszkę.

— Dlaczego będzie nosiła poduszkę?

— No, będzie udawała, że jest w ciąży. Tak to się robi. No, z poduszką udającą brzuch.

Wszystko wydawało się takie proste. Ułożone. Zakończone. Leszek nie wiedział, dlaczego jemu się takim nie wydaje.

— Mimo to chce się z tobą raz jeszcze spotkać — powiedział. — Przed twoim wyjazdem do ciotki.

Nie miał pojęcia dlaczego dąży do tego spotkania. Na pewno nie dlatego, że chciał się sam sobie wydać przyzwoitym facetem. W każdym razie nie przede wszystkim dlatego.

Krystyna zgodziła się. Ale bez entuzjazmu. Miał wrażenie, że chciałaby go jak najszybciej wymazać z pamięci. Po to, aby swoje życie po urodzeniu dziecka zacząć bez wspomnienia o Leszku.

I tym razem spotkali się w Łazienkach.

— Pomyślałem — powiedział Leszek — że choć byłoby to skrajnie trudne, to moglibyśmy jednak wychować dziecko. Na początku z pomocą rodziców. Materialną, mieszkaniową i każdą inną. Ale po kilku latach… Po studiach… Kiedy już mielibyśmy pracę. Własne pieniądze…

Pokręciła głową.

— Też o tym myślałam — odrzekła. — Że może dałabym radę jako matka. Oczywiście z pomocą rodziców.

Podchwycił:

— Więc dwojgu byłoby nam łatwiej. Dać radę.

Znowu pokręciła głową.

— Jako rodzicom może by nam się jakoś udało. Ale jako małżeństwu na pewno nie. Mamy po osiemnaście lat. Przed tobą zakochania. Pewnie liczne. Przede mną też. Wyrzekniemy się ich? A jeśli, to czy za te wyrzeczenie się naszych zakochań nie będziemy obciążać siebie wzajemnie? Aż staniemy się dla siebie nie do wytrzymania? Nie do zniesienia?

— A nie moglibyśmy się pokochać? — spytał Leszek.

Choć był pewien, że on nie mógłby pokochać Krystyny. Ani przestać kochać Elżuni. Krystyna pokręciła głową.

— Ja bym nie mogła. Jesteś dzieciakiem. A ja szukam na życiowego partnera kogoś dorosłego. Chłopaczek jest fajny na wycieczkę. Ale nie na stałe. Nie na poważnie.

Nie poczuł się specjalnie urażony. Ale gdyby powiedziała teraz: „Tak”, to mimo wszystko by spróbował. Może nie pokochać Krystynę, ale bardziej ją polubić. I zaprzyjaźnić się z nią. Przyjaźń, lubienie i wspólne dziecko mogłyby być wstępem do czegoś więcej. Choć nie musiały. I pewnie by nie były.

— Daj mi adres swojej ciotki — poprosił. — Jak nie zechcesz, nie przyjadę. Ale przynajmniej możemy pisać do siebie. Bo pewnie telefonu ciocia nie ma?

— Nie ma.

Ale adres ciotki mu dała.Rozdział 5

Leszek opuszczał wykłady i ćwiczenia na swoim wydziale już od dziesięciu dni. Bez żadnego usprawiedliwienia. I na razie nie miał widoków na usprawiedliwienie swej nieobecności. A na pierwszym roku wylatywało się ze studiów nie tylko z powodu niezdanych egzaminów, ale i z powodu wagarów. I w ogóle — pod byle pretekstem. Leszek nie chciał wylecieć ze studiów.

Postanowił iść do ordynatora szpitala w Suwałkach, trochę już obłaskawionego przez profesora Gillera, i poprosić go o pomoc. A jak jej nie dostanie — poprosić o pomoc profesora Gillera. Zaświadczenie od ginekologa byłoby wprawdzie bezwartościowe, ale profesor musiał mieć przecież kolegów innych specjalności. Niechby któryś wymyślił dla Leszka solidną chorobę, uzasadniająca jego absencję na zajęciach.

Na szczęście ordynator szpitala w Suwałkach miał dobre serce.

— Od kiedy wystawić to zwolnienie? — spytał.

Leszek podał datę.

— A do kiedy?

Tego Leszek nie wiedział. Powiedział tylko:

— Moja dziewczyna prosi, abym z nią został. Bardzo się boi. A poza mną nie ma nikogo, kto mógłby…

— Jej rodzice nie wiedzą, co się dzieje?

— O ciąży wiedzą. Ale o tym, co się teraz dzieje — nie wiedzą.

— A powinni — powiedział lekarz. — Porozmawiam z twoją dziewczyną. Niech sprowadzi matkę. Będzie jej bardziej potrzebna niż ty. Jeśli nie teraz, to po tym, co się stanie.

Leszek po raz nie wiadomo który próbował ocalić swoją nadzieję. Choćby tylko jej resztki.

— A t o musi się stać?

Lekarz skinął głową. Nie miał wątpliwości, że musi.

Matka Krystyny przyjechała, ale w dwa dni potem, kiedy stało się t o, o czym lekarze mówili, że stać się musi.

Chłopczyk urodził się na początku stycznia. W dwudziestym piątym tygodniu swego życia. Ważył niecały kilogram. Można go było utrzymać w jednej dłoni. Ale nikt go w ręku nie trzymał. Od razu trafił do inkubatora. Podłączony do respiratora. Opleciony siecią kabli. Podtrzymywany przy życiu kroplówką i tlenem.

Ordynator uprzedził:

— Nie róbcie sobie nadziei. Tak naprawdę to dziecko już nie żyje. Żyją za niego te wszystkie urządzenia.

— Cierpi? — pytała Krystyna.

Lekarz powiedział, że nie. Ale Leszek podejrzewał, że jest to miłosierne kłamstwo. Jego synek nie mógł nawet zapłakać, bo miał rurkę wtłoczoną do tchawicy.

Krystyna ledwo trzymała się na nogach. Była wyczerpana ciążą, porodem, a teraz rozpaczą. Ale — podtrzymywana przez Leszka — godzinami stała przy szybie oddzielającej korytarz od sali z wcześniakami. I wpatrywała się w swojego synka.

— Wracaj do łóżka — prosił Leszek.

Ale ona skupiona była na patrzeniu. Jakby wzrokiem starała się przekazać dziecku siły do walki o życie. Jakie by to życie nie było.

W pewnym momencie otrzeźwiała.

— Przecież on nie ma nawet imienia. Nie jest ochrzczony. Gdyby…

Nie powiedziała: _umarł_. Jakby się bała, że słowem może przywołać śmierć do inkubatora, w którym leżało jej dziecko.

Leszek skinął głową. Rozumiał potrzebę Krystyny nadania synkowi imienia. Uczynienia z bezimiennego, niezdolnego do życia wcześniaka najprawdziwszego dziecka. Z jego wszystkim ludzkimi prawami. Nawet — czy w jego przypadku przede wszystkim — do pogrzebu.

— Odprowadzę cię do sali i polecę po księdza — powiedział.

I myślał już tylko o jednym — żeby zdążyć.

Kościół był niedaleko. Ale zamknięty. Leszek załomotał do drzwi plebanii.

Otworzył mu ksiądz. Bardzo młody.

— Potrzebny mi ksiądz do umierającego. Na już.

— Chory jest przytomny?

— Nie. Chodzi o chrzest. To dziecko. Umiera.

— Ile ma lat?

— Nie ma lat. Ma dzień. Jeden dzień.

— I nie ochrzciliście z wody?

— Jak — z wody?

— Jesteś ochrzczony?

— Tak.

— Więc dam ci świeconą wodę, a ty pokropisz główkę dziecka i powiesz: „Ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego”.

— I to się będzie liczyło?

— Przed Panem Bogiem? Będzie. Ja mogę przyjść za godzinę. Bo teraz będę odprawiał mszę, a poza mną nie ma nikogo. Więc zrób, jak mówię.

Leszek pędem wrócił do szpitala.

— I co? — spytała Krystyna.

— Możemy go ochrzcić.

— My?

— Tak. Na _w razie czego_. Bo ksiądz może przyjść dopiero za godzinę.

Trzęsła się.

— Poczekajmy na księdza — błagała.

Jakby uważała, że takie czekanie przedłuży życie synka. Choćby o godzinę. Choćby tylko o godzinę.

— Dobrze — powiedział Leszek. — Pójdę sprawdzić, co się z nim dzieje.

— Idę z tobą.

Zaprotestował.

— Leż. Zaraz wrócę. I wtedy pójdziemy oboje. Ale odpocznij choć chwilkę.

Musiała czuć się fatalnie, bo się nie opierała.

Leszek odnalazł pielęgniarkę. Pokazał jej inkubator ze swoim synkiem.

— Chcemy go ochrzcić. Ale ksiądz może być dopiero za godzinę.

Zawiesił głos. Ale nie zapytał: _zdąży_? Pielęgniarka mimo to zrozumiała. Weszła na salę. Popatrzyła na dziecko. Popatrzyła na monitor. Wróciła.

— Powinien zdążyć.

Leszek pożałował, że nie powiedziała: _zdąży_. Niby niewielka różnica, a dla niego tak bardzo znacząca.

Ksiądz zdążył.

Pielęgniarka poszła po lekarza. On też popatrzył na dziecko i na monitor. Potem na Krystynę. Potem na Leszka. Potem na księdza.

— Nie mogę wpuścić na salę — powiedział. — Przepisy…

Wahał się.

— No, może ksiądz…

Krystyna płakała.

— No, dobrze. I matka.

Krystyna pospiesznie wkładała biały fartuch.

— Jak chcesz dać mu na imię? — spytała.

Leszek odpowiedział. Bez zastanowienia.

— Michał.

Choć nigdy przedtem o imieniu dla synka nie myślał. I nigdy później nie wiedział dlaczego właściwie wybrał akurat to imię. Mógł wybrać każde inne.

Widział, jak lekarz wyjmuje maleńkie ciałko z inkubatora i podaje je Krystynie. A ona bierze synka na ręce. Po raz pierwszy i po raz ostatni w życiu. Ksiądz wykonał nad główką Michałka Pawlikowskiego znak krzyża. A Krystyna tę główkę pocałowała. Po raz pierwszy i po raz ostatni w życiu.

Michałek umarł w kilka godzin później. Ale Krystyna dowiedziała się o tym dopiero rano. Lekarz nie chciał jej budzić. Była tak wyczerpana, że postanowiono dać jej kilka godzin na sen. Potem opowiadała Leszkowi, że śpiąc czuła jak bije serce ich synka. I że się obudziła, kiedy przestało. Spojrzała wtedy na zegarek. Chciała wstać i iść do dziecka. Ale nie miała siły, aby się podnieść z łóżka. A kiedy lekarz na porannym obchodzie powiedział jej, że chłopczyk nie żyje, nie spytała: _Kiedy?_ Bo wiedziała, kiedy to się stało.

Włożyli maleńkie ciałko Michałka do niewielkiego drewnianego pudełka. A pudełko włożyli do płóciennej torby. W pięć dni później z tą torbą wsiedli do pociągu. I pojechali do Warszawy. Potem taksówką do domu Krystyny. Leszek pocałował ją i pocałował drewniane pudełko. Na pożegnanie. Ostateczne.

Obiecał, że załatwi sprawę pogrzebu. Bo rodzice Krystyny nie mieli grobu na żadnym z warszawskich cmentarzy. A rodzina Leszka miała aż dwa. Na Powązkach i w Wilanowie. Michałek miał spocząć na Powązkach. Obok swoich pra-pradziadków, pradziadków i ich kilkorga dzieci. Oraz stryjecznego braciszka.

Dopiero stojąc nad_ _tym grobem Leszek zdał sobie sprawę, że spoczywa w nim aż czworo dzieci. Z których najstarsze miało zaledwie trzy miesiące. Pozostałe umierały po tygodniu. A synek jego brata po dwóch dniach. Michałek miał być piątym Pawlikowskim, który nie przeżył nawet kwartału. Leszek nigdy przedtem nie zwrócił na to uwagi.

— Będzie miał się z kim bawić w niebie — powiedziała matka Krystyny.

Czyli babcia Michałka.

Maleńki kondukt pogrzebowy stanowili Leszek, Krystyna, ich rodzice oraz Marek Giller i Jędrek Guttry. Jedyne osoby, które wiedziały kim był Michałek Pawlikowski. I że w ogóle był.

Po pogrzebie Leszek codziennie telefonował do Krystyny. Nie, żeby pogadać. Bo nie było o czym. Ale żeby wiedziała, że nie zapomniał.

Któregoś dnia nie zastał jej w domu. Matka Krystyny powiedziała:

— Przesiaduje godzinami na cmentarzu. A jest coraz słabsza i słabsza. Namów ją, żeby poszła do lekarza. Całkiem się dziewczyna zmarnuje.

Więc Leszek pojechał na Powązki. Krystyna siedziała na metalowej ławeczce. Nie widziała i nie słyszała, kiedy podszedł. Nuciła jakąś piosenkę. Kołysankę chyba. Leszek dotknął jej ramienia. Nie odwróciła się. Tylko powiedziała:

— Nigdy go nie usypiałam. A powinnam. Choćby raz. Choćby tej nocy, kiedy umarł. Był wtedy taki sam, samiuteńki. A nie powinien być sam, skoro miał mamę.

I rozpłakała się. Leszek przytulił ją. Pogładził po policzku.

— Jak będziesz chciała tu przyjść, zatelefonuj. Przywiozę cię i odwiozę. Jesteś jeszcze za słaba na samodzielne wyprawy. Poza tym…

— Co _poza tym_? — spytała.

Trochę się wstydził tego, co chciał powiedzieć. Ale powiedział.

— Jestem jego tatą. Niech wie, że o nim pamiętamy. Oboje.

Spojrzała na niego.

— Lubiłeś go?

— Tak. Bardzo. Choć to było bardziej wyobrażenie o nim.

Dała się namówić na wizytę u lekarza. Marek Giller wyprosił u ojca możliwie najszybszy termin. Profesor przyjął ich w swoim prywatnym gabinecie. Po przyjęciu innych pacjentek. Aby móc poświęcić im więcej czasu.

Zbadał Krystynę. Bardzo dokładnie. Stwierdził, że jest wyniszczona, ale nie prawdziwą chorobą, lecz swoją traumą. Normalną po tych wszystkich przeżyciach. Zalecił środki wzmacniające stan ogólny. I glimid — na sen.

— Niech się pani nie boi uzależnienia, ani skutków ubocznych. Powinna pani teraz dużo spać. Nie tylko w nocy, ale i w dzień. Śniadanie, spacer, sen. Obiad, spacer, sen. Kolacja, spacer, sen. Przynajmniej przez tydzień. Potem proszę zatelefonować. I pokazać mi się.

— Panie doktorze? — spytała Krystyna. — Czy t o kiedykolwiek minie?

Pewnie tysiące razy odpowiadał na takie pytanie.

— Tak. T o minie. Choć na to, aby minęło, potrzeba sporo czasu. Nigdy nie zapomni pani o swoim dziecku, bo matki nie zapominają. Ale stanie się ono wspomnieniem. I mimo tego, co pani teraz przeżywa, będzie dobrym wspomnieniem. Bycie matką, choćby przez kilka miesięcy, jest zawsze dobrym wspomnieniem.

— On żył tylko jeden dzień — sprostowała Krystyna.

— Nie — powiedział profesor Stefan Giller. — Żył pół roku. W pani lonie. To było przecież najprawdziwsze życie. Jego życie. A pani macierzyństwo.

Krystyna wydawała się pocieszona tym prostym zdaniem. Spytała z nagłym ożywieniem. I nadzieją:

— Myśli pan, że będę mogła urodzić zdrowe dzieci?

— Tak. Prawdopodobieństwo powtórzenia się takiej tragedii jest w pani przypadku minimalne. Można powiedzieć, że wyczerpała pani swój limit nieszczęść. Z wywiadu wynika, że w pani rodzinie nie było przypadku wystąpienia Zespołu Adamsa-Oliviera. Ani w ogóle żadnej choroby genetycznej. Nie było dzieci z sekwencją wad wrodzonych. Należy więc sądzić, że nie jest pani nosicielką żadnego nieprawidłowego genu.

Leszek w tym momencie poczuł wewnętrzne zlodowacenie. Przypomniał sobie wyryte na powązkowskim nagrobku imiona dzieci ze swojej najbliższej rodziny, które — być może, albo na pewno — zmarły na skutek choroby genetycznej.

Wiedział, że w czasie lat dzielących urodzenie brata i jego własne ich matka przeżyła kilka poronień. A potem bratowa. I przypomniał sobie jej dziecko, które wprawdzie przyszło na świat żywe, ale zmarło równie szybko jak Michałek. Nie było zdolne do życia właśnie z powodu _sekwencji wad wrodzonych_. Leszek nie wiedział, czy to był także zespół Adamsa-Oliviera. Ale postanowił się dowiedzieć.

Zatelefonował do brata, a brat powiedział, że jego syn urodził się z zespołem Adamsa-Oliviera. I Leszek miał już pewność, że jest nosicielem fatalnego genu. Że jest odpowiedzialny za śmierć swojego synka. Za nieszczęście Krystyny.

Najpierw zwierzył się Markowi Gillerowi. Więc przyjaciel ponownie skontaktował go z ojcem. Profesor podał Leszkowi adres Poradni Genetycznej. I napisał kilka słów polecających do kierownika tej placówki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: