- W empik go
Cień anioła - ebook
Cień anioła - ebook
Karol Sobota na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym - ma podobne problemy i zainteresowania jak tysiące współczesnych nastolatków. Wszystko zmienia się jednak pewnego dnia, gdy Karol na jednej z warszawskich ulic wpada na... anioła. A potem zdaje sobie sprawę, że aniołów jest dużo, dużo więcej.
Kim są i czego chcą od chłopaka?
Kto jest kim? Kto kogo udaje?
Kto jest dobry, a kto zły?
Spis treści
Magika
Paola
Próba sił
Dwie lewe ręce
Dziesiąty wymiar
Czerwone światło
Jestem twoim
Pasztet z glonów i kisiel z rabarbaru
Ryżo afa
Japońskie anioły i chińskie kino
Po tej i tamtej stronie
Wędrowcy i cienie
List do ojca
Do zobaczenia w Paryżu
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-259-0621-4 |
Rozmiar pliku: | 454 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karol zbiegł po skrzypiących drewnianych schodach, tupiąc głośno i jak zwykle licząc stopnie. Ciągle było ich dziewięćdziesiąt sześć, choć niektóre tak nadgryzione zębem czasu, że nie wiedział, czy uznać je jeszcze za całe, czy może już za pół albo ćwierć. Zeskoczył z kilku ostatnich i z hukiem wylądował na parterze, pod drzwiami mieszkania pani Rusinek. Właścicielka chyba czatowała po drugiej stronie, bo natychmiast pojawiła się na klatce schodowej i zaczęła krzyczeć:
– Marek! Przestań tupać, ty łobuzie! Schorowany człowiek nie ma chwili spokoju, bo ten lata od rana! Jesteś taki sam jak twój ojciec! Soboty…
Reszta zdania, prawdopodobnie mocno niecenzuralna, utonęła w huku zatrzaśniętych gwałtownie drzwi i jazgocie kłótliwego kundla pani Rusinek, zamkniętego w głębi mieszkania. Echo szczekania niosło się po mieszkaniu jak po górskim wąwozie. Pewnie dlatego, że ogromne, stumetrowe lokum było prawie puste. Lokatorzy szeptali między sobą, że kiedyś stało w nim mnóstwo cennych antyków, ale właścicielka wyprzedawała je po kolei i nie zostało jej już nic poza łóżkiem i stołem.
Pani Rusinek miała ponad siedemdziesiąt lat i ciągle myliła Karola z jego ojcem Markiem, a czasami nawet z dziadkiem Ignacym. Chłopak niezliczoną ilość razy obiecywał matce, że nie będzie drażnił sąsiadki z parteru, ale bez przerwy o tych swoich obietnicach zapominał. Teraz przez moment chciał nawet zapukać do drzwi nerwowej staruszki i przeprosić, jednak po chwili namysłu zrezygnował.
– Pewnie znowu by na mnie nawrzeszczała – mruknął i już miał łupnąć z całej siły drzwiami wyjściowymi, ale w ostatniej chwili złapał je i zamknął najciszej jak potrafił.
Gdy znalazł się na podwórku, pomachał kamiennemu aniołowi z ponurą twarzą, który stał w kącie i popędził do bramy. Gdyby się obejrzał, zobaczyłby, że anioł odwzajemnił pozdrowienie. Karol przepłoszył stado gołębi, które posilało się okruchami wysypanymi przed piekarnią przez jedną z właścicielek. Ptaki zerwały się z głośnym łopotem skrzydeł i po chwili już ich nie było. Tylko w powietrzu zawirowało kilka białych piór. Chłopak podniósł je z chodnika.
„Będę miał na skrzydła anioła dla Karalucha. Ostatnio ciągle o nie nudzi. – Uśmiechnął się na myśl o młodszej siostrze i już miał schować pióra, gdy coś go zastanowiło. – Co one takie wielkie? Zmutowane te gołębie czy jak? Czego oni do tego chleba dosypują?” – Pokręcił głową, wrzucił zdobycz do plecaka, slalomem wyminął trzy dziecinne wózki i dobiegł do skrzyżowania z Marszałkowską.
Miał pecha, bo światła zmieniły się na czerwone. Rozejrzał się. Z placu Konstytucji właśnie ruszały dwa tramwaje.
„Jeśli chcę na któryś z nich zdążyć, to…” – Wyczekał na przerwę między pędzącymi samochodami i już miał ruszyć do przodu, gdy nagle ktoś szarpnął go mocno za rękaw.
Tuż przed jego nosem ulicą śmignęło czarne audi A4, przekraczając dozwoloną w tym miejscu prędkość o jakieś osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i niemal przejeżdżając mu po stopach. Karol odwrócił się. Za nim stała dziewczyna, wciąż trzymając go za łokieć. Z długimi włosami opadającymi na twarz, przewiązanymi kolorową chustką, w dżinsowych dzwonach, z kilkoma sznurami koralików na szyi wyglądała jak hipiska. Ale najdziwniejsze było to, że na plecach miała… skrzydło. Wielkie białe skrzydło!
– Hej, ty! – zawołała. – Gdzie leziesz?
Zniecierpliwiony Karol wyszarpnął rękę.
– Dzięki – burknął, choć tak naprawdę był pewien, że udałoby mu się bez problemu ominąć pędzący samochód. W końcu robił to już nieraz.
W tym samym momencie światła zmieniły się na zielone i tłum popchnął go w stronę przystanku. Wsiadł do tramwaju i wyjrzał przez okno, szukając wzrokiem dziewczyny, ale gdzieś przepadła. Za to zza rogu Nowogrodzkiej wybiegi facet z aktówką, który też miał skrzydło na plecach. Stanął na światłach i zachowywał się, jakby nie bardzo wiedział, co robić. W końcu przeszedł z innymi, ale był wyraźnie zdenerwowany. Gdy obok przejechał autobus, uskoczył w tył, przerażony.
„Skąd dzisiaj w tym mieście tylu dziwaków? – skrzywił się Sobota i natychmiast wpadł na najbardziej prawdopodobne rozwiązanie zagadki: – Pewnie kręcą reality show albo teleturniej. Poprzebierali ludzi jak kretynów i wysłali na ulice. Muszę zrobić parę fotek. Może któraś nada się na konkurs”.
Sięgnął do plecaka, wygrzebał mały aparat cyfrowy i sfotografował faceta z aktówką i jeszcze jakiegoś gościa ze skrzydłem, który usiłował się władować do zatłoczonego 522, ale skrzydło mu się nie zmieściło i został na przystanku. A potem pstryknął zdjęcie wyjątkowo ładnej blondynce, która nieźle wyglądała w kolorowym poncho, narzuconym na skrzydło.
Karol wolał co prawda zdjęcia robione analogowym pentaxem z teleobiektywem (prezent od dziadka na gwiazdkę dwa lata temu, wyszukany na pchlim targu w Krakowie), ale tamten sprzęt był za ciężki i zajmował za dużo miejsca w plecaku. No i ojczym uznał, że ktoś mógłby go ukraść w szkole, a mama jak zwykle się z nim zgodziła.
„O! Jeszcze jeden! – Karol złapał w kadr faceta ze skrzydłem, który jechał na rowerze Świętokrzyską. – Zapytam Wojtka. On pewnie wie, co to za nowy idiotyzm, bo jego mama bez przerwy ogląda te chałowate programy. Swoją drogą to ciekawe, jak im to skrzydło zamocowali, bo żadnych sznurków nie widać. I dlaczego tylko jedno? Może przez oszczędność?”.
W domu Sobotów nie było telewizora, bo ojczym uważał, że papka serwowana przez media zamienia mózg w gąbkę, która wchłonie największą głupotę, a na dodatek zabiera czas, który można poświęcić na ciekawsze rzeczy. Mama oficjalnie się z nim oczywiście zgadzała, ale Karol wiedział, że po kryjomu ogląda na komputerze seriale. Jemu dostęp do zakazanego owocu zapewniał Wojtek i jego pięćdziesięciocalowa plazma. Brak telewizora był jednym z powodów nieustannych spięć między ojczymem a Karolem. Chłopak uważał, że rezygnacja z posiadania odbiornika jest idiotyzmem. Ojczym natomiast wprost przeciwnie – za idiotyzm uważał wszystko, co w telewizji można było zobaczyć.
– Znam parę osób, które od ciągłego oglądania telewizji kompletnie się odmóżdżyły – argumentował.
– To tak jakby nie nosić butów, bo się komuś odciski zrobiły! – odcinał się Karol za każdym razem, gdy brak odbiornika uniemożliwiał mu oglądanie jakiegoś fajnego programu albo filmu. – I nie przechodzić przez ulicę, bo kogoś samochód rozjechał.
– Rozumiem, do czego zmierzasz – odpowiadał ojczym. – Chodzi ci o to, że z większości rzeczy można korzystać albo w sposób rozsądny, albo w sposób zagrażający zdrowiu?
– No właśnie – przytaknął Karol zadowolony, że wychodzi na jego.
– Zgadzam się z tobą. Ale są też rzeczy, z których lepiej nie korzystać wcale, bo nie mają żadnej wartości. I do nich zaliczam telewizję. Buty natomiast możesz nosić, nie mam nic przeciwko temu. Jesteśmy nawet skłonni wyasygnować na nie sporą kwotę, żeby ci się nie porobiły odciski.
Gdy Karol wysiadł na placu Bankowym, owinął się szczelniej kurtką i naciągnął na głowę kaptur. Początek maja nie należał tego roku do przesadnie ciepłych, natomiast na pewno do rekordowo mokrych. Rozejrzał się za miejscem, w którym mógłby się ustawić, żeby rozdać ulotki. To był pierwszy dzień jego pracy. Najlepsze wydało mu się wejście do metra. Po chwili z satysfakcją stwierdził, że podjął trafną decyzję. Szyb windy osłaniał go od wiatru, a ludzie zwalniali obok niego, tłocząc się na schodach do przejścia podziemnego. Mimo to przez kilkanaście kolejnych minut zaledwie kilka osób wzięło od niego świstki z ofertą szkoły językowej. Nagle podjechał rowerem starszy o kilka lat chłopak. Na kierownicy miał zawieszony pękaty plecak.
– Zająłeś moje miejsce, ziom. Spadaj tygrysem! Ale już! -warknął i wyciągnął z plecaka gruby plik ulotek.
Karol odsunął się, usiadł na murku i zaczął obserwować nieznajomego. Zafascynowały go jego ruchy. Chłopak podsuwał bowiem ulotki w taki sposób, że ręce przechodniów same się po nie wyciągały.
„Jakby jakiś magnes miał, czy co.” – pomyślał Karol i odruchowo zaczął naśladować gesty nieznajomego. Lekko zgiąć łokieć, półobrót, wyprost ręki, znowu półobrót.
Chłopak zauważył jego ćwiczenia. Najwyraźniej nie bardzo mu się one spodobały, bo odłożył plecak i z zaciśniętymi pięściami ruszył w stronę Karola. Był od niego o głowę wyższy i ładnych parę kilogramów cięższy, ale młody Sobota od kilku lat ćwiczył judo i całkiem nieźle sobie radził na macie. Rzucił więc kurtkę na murek i czekał spokojnie.
Osiłek pewnie długo potem zastanawiał się, jak to się stało, że w jednej chwili stał i wygrażał kurduplowi w zielonej bluzie, a w następnej już lądował na chodniku. Pokonany, leżał i mrugał niepewnie, aż Karol zaniepokoił się, czy go przypadkiem nie uszkodził. Niby stosował się do wszystkich zaleceń trenera, ale nigdy nic nie wiadomo. Nachylił się nad leżącym.
– Nieee! – Chłopak zasłonił się rękami, jakby w obawie przed kolejnym ciosem.
– Co tu się dzieje? – Obok zatrzymał się radiowóz, z którego wysiadł policjant.
– Ten chuligan! Ten chuligan napadł na tego drugiego!
Karol początkowo spojrzał z wdzięcznością na kobietę z wózkiem na zakupy, ale mina mu zrzedła, gdy zrozumiał, że mówi o nim!
– Może mu nawet kręgosłup złamał, łobuz jeden, bo tamten się nie rusza – odezwał się zadziwiająco cienkim głosem gruby mężczyzna w zielonym prochowcu.
Policjant podszedł do Karola i przyjrzał mu się uważnie.
– Pokaż legitymację! A w ogóle dlaczego o tej porze nie jesteś w szkole? – zapytał, podczas gdy jego kolega z radiowozu wzywał pogotowie.
– Zaczynam dopiero o dziesiątej – wyjaśnił niechętnie Sobota i skinął głową w stronę leżącego. – Nie chciałem mu zrobić krzywdy. To było judo.
– Chuligan! Chuligan! – krzyczała staruszka. – Wszystko widziałam, panie policjancie! Tamten stał spokojnie i ulotki rozdawał, a ten się na niego rzucił.
– Ja też wszystko widziałem – odezwał się nagle ktoś za plecami Karola. – To ten, co leży, zaczepił tego drugiego.
Karol odwrócił się i zobaczył parę na skuterze. Kilka lat starszy od niego chłopak i dziewczyna, chyba w jego wieku, z burzą rudych włosów, które opadały jej na twarz. Oboje w skórzanych kurtkach i spodniach. Policjant spojrzał na nich z powątpiewaniem. Wszystko wskazywało na to, że bardziej trafiła mu do przekonania wersja kobiety z wózkiem i mężczyzny w prochowcu, ale z drugiej strony musiał też wziąć pod uwagę słowa młodych ludzi. Nie chciał trafić na pierwszą stronę jakiegoś szmatławca, który zrobi z niego tępego glinę, kierującego się w swojej pracy stereotypami. Już otwierał usta, żeby opowiedzieć się po czyjejś stronie, gdy nagle rozległ się przeciągły sygnał i na chodnik wjechała karetka. Ratownik pochylił się nad leżącym chłopakiem i zaczął go badać.
– Kręgosłup chyba w porządku, choć prześwietlić nie zawadzi – powiedział, po czym zbliżył się do policjanta i coś mu szepnął do ucha.
Gliniarz podszedł do Karola. Wskazał jego ręce i zażądał:
– Podwiń!
Sobota posłusznie podciągnął do łokci rękawy bluzy.
– Wyżej!
Chłopak podwinął rękawy aż do ramion.
– No to wszystko jasne – krzyknął policjant do ratowników. – Bójka narkomanów. Obydwaj mają ślady po igłach na rękach. Niewykluczone, że to diler i klient. Trzeba tylko ustalić, który jest który.
– Ale to ukłucia od insuliny – próbował wyjaśnić Karol. – O, proszę!
Pokazał silikonową opaskę z napisem: „Jestem chory na cukrzycę, podaj mi coś słodkiego i wezwij lekarza”.
– Teraz każdy może sobie coś takiego kupić przez internet. Sam widziałem takie gadżety na Allegro. Wszystko wyjaśni się po badaniu krwi – powiedział ratownik i odwrócił się w stronę policjanta. – To, co? Zabierać ich?
– Zabierajcie! – stwierdził funkcjonariusz, zadowolony, że chłopakami zajmie się teraz wydział do walki z narkotykami.
Gdy do leżącego na chodniku zbliżyła się ekipa z noszami, ten nagle zerwał się i zaczął uciekać, potrącając stojących wokół ludzi. Policjanci rzucili się za nim. Karol został z ratownikami, choć może też powinien był uciec. I pewnie tak by zrobił, gdyby nie dziewczyna na skuterze.
– Jedziesz z nami! – powiedział jeden z ratowników, potężny brodacz z tatuażem na dłoni. – Tamten chyba już nie potrzebuje pomocy medycznej. Przywiozą go do szpitala radiowozem. Wsiadaj, młody, szkoda czasu, mamy jeszcze inne wezwania. Na szczęście nic z zagrożeniem życia. Jeszcze by tego brakowało, żeby przez jakiegoś ćpuna przyzwoity człowiek się przekręcił. Tfu!
– A potem będzie na nas – dodał drugi i spojrzał z niechęcią na Sobotę. – Że niby specjalnie się spóźniliśmy.
Karol wsiadł posłusznie z ratownikami do karetki. Gdy ruszali, wyjrzał przez okno. Większość ludzi już się rozeszła, ale chłopak i dziewczyna na skuterze ciągle jeszcze tam stali… Po chwili stracił ich z oczu. Ratownicy nie byli skorzy do rozmowy z nim, więc Sobota zatonął we własnych myślach. Nie sądził, że praca przy rozdawaniu ulotek zakończy się tak szybko i w taki sposób. A wszystko z powodu pechowej wyprawy nad Zegrze sprzed paru dni. Aż się skrzywił na samo wspomnienie.
To była niedziela i akurat wypadały urodziny ciotki Grażyny. Karol nie miał najmniejszej ochoty na nie pójść, bo nie lubił ciotki, która wiecznie krytykowała mamę, a na dodatek uparcie serwowała gościom sałatkę z rozgotowanych ziemniaków pływających w niskotłuszczowym majonezie i zakalcowaty tort z popękaną skorupą z zielonego albo niebieskiego lukru. Beee! Wymyślił więc na poczekaniu jakiś masakrytyczny sprawdzian z matematyki, obstawił się podręcznikami i zaszantażował mamę, że jeśli każe mu iść na ciotczyne imieniny, to on na pewno dostanie jedynkę i będzie zagrożony. Mama uwierzyła, ojczym chyba nie, ale dla świętego spokoju pozwolił Karolowi zostać w domu, oczywiście pod warunkiem, że będzie się uczył. Pech chciał, że chwilę po wyjściu rodziny zadzwonił Wojtek, który chciał wyciągnąć Karola nad Wisłę. Mieli wyskoczyć na skuterach na dwie godziny, pstryknąć parę fotek na łachach po praskiej stronie i wrócić, zanim skończy się posiadówa u ciotki.
Sobota miał nadzieję, że w końcu uda mu się zrobić zdjęcie, które będzie mógł posłać na konkurs. Stawka była duża – wyjazd na warsztaty fotograficzne do Paryża. Naprawdę było się więc o co bić. Co z tego, jeśli od kilku miesięcy nie udało mu się trafić na nic naprawdę ciekawego. Wszędzie nuda, nuda i jeszcze raz nuda!
„Może tym razem wypali?…” – pomyślał tego popołudnia, wykradając się z domu.
Niestety, nie przewidział, że Basia po raz pierwszy dostanie kawałek słynnego tortu z zieloną polewą, zwymiotuje na stół, ciotka się śmiertelnie obrazi i rodzice wrócą po godzinie. Karol aż się wzdrygnął na wspomnienie awantury, jaką zrobił ojczym. No i za karę zabrali mu kieszonkowe, które i tak nie było nigdy porażająco wysokie.
– Kwestię okłamywania matki pominę, bo jeśli sam nie widzisz w tym nic złego, to od mojego trucia nie rozjaśni ci się w głowie. Ponieważ jednak najwidoczniej nie musisz się aż tak dużo uczyć, jak nam usiłowałeś wmówić, i masz czas na wycieczki z kolegami, równie dobrze możesz znaleźć sobie jakąś pracę i zarobić na swoje kieszonkowe.
Karol liczył na to, że mama jak zwykle wynegocjuje dla niego jakieś nadzwyczajne złagodzenie kary, ale ona odwróciła się i poszła do sypialni.
– Wysiadaj! – Odezwał się nagle brodaty ratownik.
Izba przyjęć pękała w szwach. Karol już myślał, że mu się upiecze i będzie mógł iść do szkoły, jednak mężczyzna najwidoczniej bardzo poważnie traktował swoją pracę.
– Nie ruszaj się stąd – powiedział i gdzieś przepadł.
Karol ulokował się na parapecie. Czas mijał, a ratownik nie wracał. Gdyby nie to, że zabrał ze sobą jego legitymację szkolną, Soboty już by tu nie było.
Po jakimś czasie z nudów zaczął przyglądać się ludziom. Pod ścianą siedział inwalida na wózku. Miał na sobie cienką piżamę i trząsł się z zimna. Na dodatek z nóg spadły mu jakieś papiery, które bezskutecznie próbował podnieść, coraz bardziej zsuwając się z wózka. Karol ruszył w jego kierunku, gdy nagle drzwi z napisem „Tylko dla personelu” otworzyły się i na korytarz wyszła blondynka w staromodnym fartuchu lekarskim. Chłopak widział już taki strój na starych zdjęciach babci, która też była lekarką. Kobieta podniosła z podłogi papiery, położyła je na kolanach mężczyzny i opatuliła go kocem, który wyjęła spod pachy. Karol zauważył, że ma opaloną skórę, jakby to był środek lata, a nie maj. Może była w solarium albo właśnie wróciła z egzotycznych wakacji.
– W końcu nie wszędzie o tej porze roku jest mokro i zimno – mruknął do siebie chłopak i sięgnął po kurtkę, bo okna na szpitalnym korytarzu były wypaczone i solidnie przez nie wiało.
– Wszystko będzie dobrze, tato – powiedziała lekarka, a potem pogłaskała chorego mężczyznę po ręce, odwróciła się i zniknęła za drzwiami gabinetu. Karol otworzył usta ze zdumienia, bo na plecach miała identyczne skrzydło jak ludzie, których widział na Marszałkowskiej.
„W szpitalu też kręcą ten reality show?” – zdziwił się.
Nagle zatoczył się na ścianę, popchnięty przez kogoś.
– Przepraszam! – Kobieta w granatowym płaszczu odblokowała koła wózka. – Już jestem, panie Kostku. Chciałam pożyczyć koc, żeby pan się nie przeziębił, ale mi nie dali. O, ktoś pana jednak przykrył. – Uśmiechnęła się do Karola. – Dziękuję, młody człowieku.
– Nie, to nie ja – zaprzeczył chłopak. – To córka tego pana przyniosła koc.
– Córka…? – Kobieta spojrzała na niego dziwnie. – Coś ci się musiało pomylić, chłopcze. Jego córka utopiła się w Zegrzu w latach siedemdziesiątych. Miała dwadzieścia pięć lat. Ledwo medycynę skończyła. To był bardzo głośny wypadek, nawet w gazetach pisali. No, możemy już jechać, panie Kostku. Jeszcze tylko wstąpimy do apteki.
Kobieta wtoczyła wózek do windy, a Karol usiadł z powrotem na parapecie.
– Hej, chłopcze, nie śpij! – Brodaty ratownik klepnął go w ramię. – Teraz my.
– Karol? – zdziwił się na widok Soboty doktor Lubecki. – Coś nie tak? Źle się czujesz?
– Znasz tego chłopaka? – zapytał zdziwiony ratownik.
– No pewnie. To syn moich znajomych, no i mój pacjent. Jakiś czas temu zaprzyjaźniłem się z jego cukrzycą. Zapomniałeś rano o insulinie? To do ciebie niepodobne. Jesteś moim najbardziej zdyscyplinowanym pacjentem. Do tej pory zawsze stawiałem cię innym za wzór. Mam to zmienić? A może masz jakieś sensacje po tej nowej insulinie, którą ci ostatnio przepisałem? – Przyszło mu do głowy – To eksperymentalna terapia, więc wszystko jest możliwe.
– Nie, tylko. – Karol nie bardzo wiedział, jak to wszystko wyjaśnić w kilku słowach.
– Policja go zgarnęła, bo obił mordę jakiemuś narkomanowi – ratownik przedstawił sytuację za niego, choć może nie do końca tak, jakby sobie młody Sobota życzył. – Przez te ślady na ramionach myśleli, że ćpa.
– Próbowałem wytłumaczyć policjantom. Pokazywałem im to, ale mi nie uwierzyli. – Karol wyciągnął rękę z opaską.
– Pokaż. – Lekarz schylił się, żeby dokładniej się przyjrzeć. – Dawniej to ludzie sobie kartki do podszewki przyszywali. Ale kto będzie zaglądał pod ubranie komuś, kto się zatacza i bełkocze? Jeszcze obrzyga albo co. A jak trzeźwy, to oskarży o molestowanie. Niejeden z taką kartką lądował w izbie wytrzeźwień. A to jest naprawdę super! Może uda mi się namówić moich pacjentów, żeby też sobie takie kupili. Dzięki nim czuliby się pewniej na ulicy. No i co ja mam z tobą zrobić, Karol? Dlaczego nie jesteś w szkole?
– Bo mam lekcje dopiero na dziesiątą. – Chłopak spojrzał na zegar wiszący nad szafką z lekami. – To znaczy, kurde, miałem. Już wpół do jedenastej. No to mam przechlapane. Pierwsza matematyka!
Lekarz pokiwał głową i sięgnął po długopis.
– Oj, Karol, Karol! Nie powinienem tego robić, ale napiszę ci zaświadczenie, że byłeś u nas. Masz! – Podał chłopcu druczek. – Ty naprawdę rozłożyłeś na łopatki jakiegoś gościa na przystanku? A mówią, że jak cukrzyk, to od razu cherlak. Musisz kiedyś przyjść na spotkanie z moimi cukrzykami, to przynajmniej kilku odzyska wiarę we własne siły.
– To był cios judo. Sam mi pan doktor pozwolił. A tamtemu nic się nie stało. – Karol machnął lekceważąco ręką.
W tym samym momencie drzwi izby przyjęć otworzyły się i wjechały nosze, na których leżał chłopak spod metra. Miał kołnierz ortopedyczny i podrapaną twarz.
– Złapaliśmy drugiego – powiedział policjant, który wszedł za ratownikami.
Karol poznał, że to ten sam, który go przesłuchiwał.
– Drugiego? – Doktor Lubecki nie zrozumiał.
– No, drugiego z tych narkomanów, co się pobili na przystanku – wyjaśnił funkcjonariusz.
Lekarz podszedł do noszy i przyjrzał się leżącemu na nich delikwentowi, a potem przeniósł zdumiony wzrok na Karola.
– To nie ja! Naprawdę! – Chłopak podniósł ręce. – Ten kołnierz i te zadrapania to nie ja!
Lubecki spojrzał pytająco na policjanta.
– Wpadł na staruszkę, która jechała ścieżką rowerową. Przewrócił ją i potłukł jej jakieś słoiki, które miała w koszyku na ramieniu. Staruszka się zdenerwowała, no i zdzieliła go tym koszykiem.
– I koszykiem uszkodziła mu szyjny odcinek kręgosłupa? – zapytał zdziwiony lekarz i delikatnie zdjął pacjentowi kołnierz ortopedyczny. – A to co?
– Dno od koszyka, z wikliny czy czegoś w tym stylu – wyjaśnił jeden z ratowników. – Nie mogliśmy zdjąć, bo się zaklinowało, no to zapakowaliśmy go w kołnierz, bo strasznie łbem rzucał i baliśmy się, że mu ta wiklina tętnicę uszkodzi.
– To ja już pójdę – rzucił Karol, wziął swoje zaświadczenie i wyszedł.
Nikt go nie zatrzymywał, bo akurat trwała narada, jak zdjąć wiklinowy koszyk.
– A dlaczego on tak śmierdzi? – zapytał lekarz.
– Bo w tych słoikach staruszka miała żarcie dla kotów. Jakieś ryby chyba. Wiesz, jak śmierdzi w karetce? Jacek na sygnale jechał, bo inaczej wszyscy byśmy się chyba porzygali.
Karol wyszedł ze szpitala. Pod apteką stał inwalidzki wózek, a obok siedziała jasnowłosa lekarka. Ta sama, którą widział wcześniej. Na widok chłopaka uśmiechnęła się, pomachała mu i powiedziała coś do mężczyzny na wózku.
Sobota dotarł do szkoły w połowie drugiej lekcji, którą tego dnia był język polski. Pokazał profesorowi Rudnickiemu zaświadczenie od lekarza i usiadł w ławce pod oknem. Otworzył zeszyt i słuchając jednym uchem nauczyciela, zaczął bezwiednie kreślić coś na kartkach. Ze zdumieniem dostrzegł, że plątanina linii układa się w postać anioła z twarzą… dziewczyny na skuterze.
Anioły zaczął rysować jeszcze w przedszkolu. Nawet gdy dostawał od przedszkolanki samochodzik czy pajacyka do pokolorowania, uparcie odwracał kartkę i kreślił postaci ze skrzydłami. Niestety, jego prace nie zdobywały uznania pań i nigdy nie trafiały na przedszkolną wystawkę. Na szczęście małego Karolka to wcale nie obchodziło. Podobnie jak ciągnąca się za nim opinia, że musi być opóźniony w rozwoju, bo przecież chłopiec w jego wieku już powinien umieć narysować człowieka z detalami w postaci dwóch nóg, dwóch rąk, głowy (osadzonej na szyi) i pięciu palców u każdej z rąk. Tymczasem postaci tworzone przez małego Sobotę z grupy Krasnoludków nóg nie miały wcale, za to obowiązkowo były wyposażone w jedno ogromne skrzydło. Dlaczego jedno? Tego Karol nie potrafił wyjaśnić. Gdzieś pod koniec trzeciej klasy podstawówki, gdy urodziła się Basia, Karol przestał rysować anioły. Dlaczego dzisiaj znowu sobie o nich przypomniał?
Nie zauważył, że nauczyciel, nie przerywając wykładu, ruszył w jego stronę. Zorientował się dopiero, gdy wyjął mu zeszyt z ręki.
– Anioły… – powiedział, przyglądając się rysunkom Karola. – Trochę się rozminąłeś, Sobota, z tematem dzisiejszej lekcji, ale nie za bardzo. Omawiamy Dziady, czyli też metafizyka. Co masz na ten temat do powiedzenia?
Karol już otwierał usta, ale uprzedziła go Karolina Borek, która siedziała pod ścianą.
– Dziady powinno się wykreślić z listy lektur szkolnych, bo Mickiewicz był tchórzem i zdrajcą. Słyszałam ostatnio, jak jeden profesor mówił w programie telewizyjnym – rzuciła, potoczyła triumfującym wzrokiem po klasie i usiadła.
– Hm – mruknął Rudnicki i spojrzał uważnie na uczennicę. – A czy ten profesor jakoś uzasadnił swój pogląd?
– Nie wiem, bo przyszła młodsza siostra i przełączyła na You Can Dance – przyznała niechętnie Karolina.
Klasa ryknęła śmiechem.
– Cisza! – Nauczyciel uderzył kilka razy pięścią w ławkę. – A może ktoś z was potrafi sam powiedzieć, znając, mam nadzieję, historię, dlaczego zdaniem tego profesora Mickiewicz był zdrajcą?
W klasie zaległa cisza.
– Podpowiem wam, że chodziło o powstanie. – Rudnicki coraz lepiej się bawił.
– Nie wziął udziału w powstaniu styczniowym? – próbował zgadnąć Artur Kalina.
– No nie wziął, masz rację – przyznał nauczyciel.
Artur wstał, ukłonił się, a klasa zaczęła mu bić brawo. Ale
Rudnicki uciszył ich, podnosząc rękę.
– Nie wziął udziału w powstaniu styczniowym, bo już wtedy nie żył. Arturowi chodziło pewnie o powstanie listopadowe. Ale cieszę się, Kalina, że ci się nie pomyliło z powstaniem warszawskim, bo i takich ignorantów już widziałem w tej szkole. No to wiemy już, że Mickiewicz nie wziął udziału w powstaniu listopadowym. Czy faktycznie był tchórzem? Jak myślisz, Sobota? I czy dlatego, że był tchórzem, jego książki powinny zostać wycofane z listy lektur? – zwrócił się do Karola.
– Powinny – odpowiedział Sobota, a po klasie przebiegi szmer podziwu i aprobaty. – Ale nie dlatego, że był zdrajcą. Po co nam dzisiaj Dziady, psorze? Dziewiętnasty wiek dawno minął, Polska nie jest już żadnym Chrystusem narodów, tylko krajem Unii Europejskiej. Ja bym wolał poczytać coś bardziej współczesnego.
– A co konkretnie? Masz jakiś pomysł? – drążył temat Rudnicki. – Nie mam co prawda dojścia do ministerstwa edukacji i nie mogę ci zagwarantować realizacji pomysłu, ale chętnie usłyszę, co proponujesz.
Karol już miał powiedzieć, że zaproponowałby, na przykład, Buszującego w zbożu Salingera, ale nie zdążył, bo drzwi się otworzyły i wszedł dyrektor szkoły, a za nim. Sobota natychmiast rozpoznał tę dziewczynę. Zamiast skórzanych spodni i kurtki miała teraz wytarte dżinsy i zielony sweter z dużym golfem, ale jej płomiennie rude włosy od razu przykuły jego wzrok.
„Ciekawe, jak by wyglądały sfotografowane z filtrem zmiękczającym – zaczął się zastanawiać Karol. – Nie! Lepiej przy bardzo ostrym świetle słonecznym z filtrem polaryzacyjnym. A może z filtrem podczerwonym?”.
– Przyprowadziłem panu nową uczennicę – zaanonsował gościa dyrektor. – Niech się sama przedstawi klasie, bo ja mam naradę w kuratorium.
Wybiegł, trzaskając drzwiami. Na korytarzu odetchną! z ulgą. Odkąd przed wielu laty, jeszcze jako nauczyciel w technikum hotelarskim, został podczas praktyk w Forum wepchnięty przez maturzystów do pralki i zamknięty w niej na godzinę, uczniowie w większej grupie budzili w nim strach. Na szczęście teraz jako dyrektor mógł ich unikać i nawet nie musiał tak często brać środków uspokajających. Wreszcie zaczął przesypiać całe noce i nie wpadał w panikę, gdy musiał oddać garnitur do pralni.
Tymczasem uczniowie, nieświadomi strachu, jaki po raz kolejny wzbudzili w swoim dyrektorze, wpatrywali się z zaciekawieniem w nową koleżankę. Pomiędzy ławkami przepływały komentarze. Pochlebne rzucane niby-szeptem przez męską część klasy, i ironiczne – mamrotane pod nosem przez część żeńską.
– Witamy, młoda damo. – Nauczyciel znany był z kurtuazji wobec kobiet, nawet gdy stawiał im jedynki na semestr. – Trafiłaś na bardzo ciekawą lekcję. Twoi nowi koledzy właśnie obalili obowiązujący kanon lektur i musimy wybrać jakieś nowe. Chętnie wysłucham twoich propozycji, ale może najpierw się przedstaw.
– Magdalena Marczyńska, ale wszyscy mówią na mnie Magika – odpowiedziała dziewczyna, a Karol miał okazję po raz pierwszy usłyszeć jej głos. Był niski, ciepły i chłopak dałby dużo, żeby usłyszeć, jak jego właścicielka się śmieje. Właściwie nie przepadał za śmiechem dziewcząt w swoim wieku – jego zdaniem był zbyt głośny i piskliwy. Najbardziej lubił, gdy śmiała się jego mama, choć, niestety, nie robiła tego zbyt często. Jej śmiech był dźwięczny i zawsze lekko stłumiony, zupełnie jakby ktoś przesypywał szklane kulki w drewnianym pudełku wyłożonym aksamitem. Z niewiadomego powodu Karol był przekonany, że ta dziewczyna musi się śmiać w taki sam sposób.
Magika nie była ładna, raczej bardzo przeciętna. Ktoś mógłby ją nawet uznać za brzydką. Blada twarz, częściowo przysłonięta ognistymi włosami, nie przykuwała uwagi żadnym detalem, który mógłby utkwić w pamięci. A jednak coś nie pozwalało Karolowi oderwać od nieznajomej wzroku. Gdy padało na nią światło, jej sylwetka zlewała się z nieśmiałą jeszcze zielenią drzew za oknem, obok którego siedziała, a dziewczyna zdawała się unosić nad ziemią. Przypominała chłopakowi jednego z tych aniołów, które podziwiał jako dziecko, gdy babcia zabierała go w Niedzielę Wielkanocną na rezurekcję. Przez kolorowe witraże wpadały do kościoła pierwsze promienie słońca, a anioły podrywały się ze swoich miejsc i krążyły pod kopułą. A może to był tylko sen dziecka, zbyt wcześnie wyrwanego ze snu i zmęczonego długim spacerem z ich domu na Stare Miasto?
– Magiko… Dobrze zapamiętałem twoje imię, prawda? A więc, Magiko, czy masz jakieś propozycje lektur szkolnych, które obecnych tu młodych ludzi byłyby w stanie zainteresować? Przynajmniej na tyle, żeby nie spali na lekcji. Kazuba! Do ciebie mówię.
– Tak, psorze? – Siedzący pod ścianą chłopak zerwał się, przewracając krzesło, po czym powiódł po klasie nieprzytomnym wzrokiem. – Przepraszam, ale nie słyszałem pytania.
– To śpij dalej. Dobranoc! Pytałem twoją nową koleżankę, co nam zaproponuje do czytania.
– Buszującego w zbożu Salingera – odpowiedziała Magika. – To moja ulubiona książka.
Karol nie wierzył własnym uszom. Przecież on chciał powiedzieć to samo! Jak to możliwe?
Późnym popołudniem rozpadało się na dobre. Sobota po wyjściu ze szkoły naciągnął kaptur na głowę i ruszył w stronę przystanku, przeskakując przez kałuże. Był potwornie głodny i najchętniej popędziłby od razu do domu na obiad, ale musiał jeszcze rozdać ulotki, które ciągle miał w torbie. Ustawił się w tym samym miejscu co rano i… kompletnie mu nie szło. Nieliczni przechodnie byli tak skupieni na jak najszybszej ucieczce przed deszczem, że chyba nawet go nie widzieli. Zrezygnowany zaczął powtarzać ruchy, które podpatrzył rano. O dziwo ludzie zaczęli nagle się zatrzymywać i brać ulotki. Karol rozochocił się i postanowił urozmaicić dotychczasowy repertuar wymyślonymi przez siebie ruchami. Już po chwili miał całkiem spore grono widzów. Nagle podjechał skuter i zatrzymał się niedaleko przystanku. To był ten sam chłopak, którego Karol widział rano, a za nim znowu siedziała Magika. Kiwnął jej głową, a ona mu pomachała, a potem powiedziała coś do swojego towarzysza. Ten zeskoczył ze skutera i ruszył w stronę młodego Soboty.
– Kurde! Ten też ma do mnie jakieś wąty? – Karol odruchowo przyjął pozycję, w której najłatwiej odeprzeć cios.
Ale nieznajomy nie zamierzał go przeganiać z miejsca.
– Fajnie się ruszasz, kolo – powiedział i klepnął Karola w ramię. – Jak chcesz, to możesz przyjść do nas na próbę.
– Do was? – Sobota wzruszył bezradnie ramionami.
– Mamy zespół hiphopowy Ściema. Poszukaj nas na fejsie i wpadnij. Ćwiczymy w każdy czwartek w Domu Kultury na Ursynowie. No to hejka!
Wsiadł na skuter i już chciał ruszyć, ale dziewczyna znowu coś do niego powiedziała. Zniecierpliwiony kiwnął głową. Magika zeskoczyła z siodełka i podeszła do Karola. Chwyciła kilka ulotek i pobiegła z powrotem. Skuter ruszył i po chwili para zniknęła za rogiem.
Sobota postał jeszcze godzinę, rozdał resztę reklam i nareszcie mógł iść do domu. Nagle komórka schowana w torbie zaczęła wibrować w rytmie hip-hopu. Dzwoniła mama.
– Słucham? – odebrał, wykręcając szyję, żeby dokonać rzeczy prawie niemożliwej, czyli porozmawiać przez komórkę, nie używając rąk i nie dotykając policzkiem mokrego kołnierza kurtki.
– Zostaję dłużej w pracy – poinformowała go mama i westchnęła. – Basię z przedszkola odebrał dziadek, ale ty musisz przywieźć ją do domu. Zrób obiad. Jakąś mrożonkę podgrzej. Może pierogi albo pizzę?
– OK, nakarmię Karalucha. Będzie w porzo, nie martw się muma – powiedział, zwracając się do niej starym zapomnianym już słowem, które wymyślił w dzieciństwie. Chciał ją rozbawić, ale chyba nawet tego nie zauważyła. Rozłączyła się.
Podjechał autobus, którym Karol zwykle wracał do domu. Z żalem patrzył, jak ludzie lokują się w suchym, ciepłym i wyjątkowo luźnym wnętrzu. Po piętnastu minutach przyjechał następny – ten, którym mógł dotrzeć do dziadka – nieogrzewany, przepełniony, na zmianę stojący w korkach i wlokący się jak ślimak. W dodatku jakaś staruszka z mokrym skrzydłem anioła, wystającym spod burej, niemodnej jesionki, wlała mu do butów całą wodę ze swojego parasola. Zauważywszy to, posłała mu zza grubych szkieł przepraszające spojrzenie wyblakłych oczu, zabrała parasol znad jego butów, za to wbiła mu drewnianą rączkę pod żebra.
Chłopak wysiadł z ulgą po paru przystankach i pędem ruszył przed siebie. Zatrzymał się przed warsztatem zegarmistrza. W witrynie stał porcelanowy spory zegar, ale w środku nikogo nie było.
„Dziwne! Gdzie oni się podziali?” – Karol nacisnął klamkę i wszedł do środka przy dźwięku dzwoneczka nad drzwiami. Na zapleczu, gdzie dziadek miał swoje mieszkanie – jeden maleńki pokoik z kuchenną wnęką i łazienką – rozległy się ciężkie kroki. Do warsztatu wsunął się wysoki, chudy mężczyzna.
– Cześć, dziadku! Mama przysłała mnie po Karalucha – powiedział Karol, rzucając w kąt mokrą kurtkę.
– Dałem jej obiad i zasnęła – mruknął dziadek.
– Tak od razu? – zdziwił się chłopak, który wiedział, że jego siostra nie znosi popołudniowych drzemek i z tego powodu jest zmorą wszystkich przedszkolnych opiekunek.
– Nie, po przeczytaniu całej książki z bajkami – odsapnął starszy pan Sobota i udając potworne wyczerpanie, opadł na fotel. – Ty też pewnie jesteś głodny?
– Jeszcze jak! A w domu nie ma obiadu… – rzucił chłopak.
Dziadek zniknął na zapleczu, a po chwili wrócił z garnkiem jarzynowej. Karol zaczął pochłaniać łapczywie zupę, pachnącą ziołami i jakimiś dziwnymi przyprawami.
– Szkoda, że mama nie umie tak gotować – rozmarzył się w pewnym momencie i zamieszał chochlą w garnku, żeby dokładnie wybrać resztki potrawy.
– No, no! – Dziadek najpierw pogroził mu żartobliwie palcem, ale zaraz potem dodał – To fakt. Kobiety w naszej rodzinie raczej marnie gotują. Twoja babcia raz chciała zrobić kartoflankę, bo nieopatrznie powiedziałem, że lubię. Wyczytała w książce kucharskiej, że trzeba pokroić ziemniaki w kostkę, no to pokroiła. Szkoda, że tam nie napisali, że trzeba je wcześniej obrać i umyć. To cud, że nie mam kamicy po tym piachu, co go wtedy zjadłem. Z kolei twoja mama zaraz po ślubie usmażyła naleśniki i o mało całej kamienicy na Wspólnej z dymem nie puściła. I jeszcze ciotka Grażyna i jej…
– Tort z zielonym lukrem – dokończył za niego Karol i skrzywił się z obrzydzeniem. – Karaluch się po nim ostatnio rozchorował.
Chłopak zaspokoił głód, odłożył łyżkę i zapytał:
– Dziadku, dlaczego te wszystkie zegary tutaj nie chodzą?
– Bo nie lubię tykania. – Mężczyzna uśmiechnął się.
– Ale ja pytam poważnie! – Karol nie znosił, gdy dorośli traktowali go jak małe dziecko.
– Bo każdy z nich zatrzymał się w jakiejś niezwykle ważnej chwili w czyimś życiu. Ten mały porcelanowy na 4.45. O tej godzinie urodziła się twoja siostra.
– A przypomnij, który jest mój – poprosił Karol.
– Przecież tyle razy ci go pokazywałem! Ten drewniany kwadratowy – powiedział dziadek, wskazując w kierunku zakurzonej półki.
Karol wziął zegar do ręki.
– Mama mówiła, że urodziłem się za piętnaście ósma. Ale na nim jest za dwadzieścia. Przestawię go.
Przesunął wskazówki.
W tym momencie dziadek odwrócił się gwałtownie i wyrwał mu zegar z ręki.
– Nie ruszaj! – krzyknął ostro.
– Ale dlaczego? Ja tylko. – Chłopak był zaskoczony. Starszy Sobota nigdy jeszcze nie skarcił w taki sposób wnuka.
W tym samym momencie coś upadło na zapleczu, a zaraz potem rozległ się płacz przestraszonego dziecka.
– Pewnie małej przyśniło się coś złego – powiedział dziadek swoim zwykłym łagodnym tonem. – Zbierajcie się już do domu. Mama niedługo wróci.
Po wyjściu Karola i Basi Ignacy Sobota stał przez chwilę w oknie i patrzył za nimi. Niektóre zegary w warsztacie nagle zaczęły chodzić, choć nikt ich nie nakręcał. Zegarmistrz spojrzał przerażony na przesuwające się wskazówki. Ten ruch i miarowe tykanie nie mogły oznaczać niczego dobrego. To już się kiedyś zdarzyło, i to dwukrotnie. W maju 1969 roku niespodziewanie ruszyły wskazówki zegara, który stał w jego pracowni na Politechnice. A potem, dziesięć lat temu, w tym mieszkaniu. Mężczyzna przestawił wskazówki przesunięte przez Karola, wzruszył ramionami i schował zegar głęboko do szuflady komody. Sięgnął po leżące tam zdjęcie młodej uśmiechniętej dziewczyny w okularach, dotknął kolorowej chustki, rozerwanego sznurka bursztynów i długiego białego pióra.
– Dałbyś sobie spokój, stary – skarcił sam siebie i energicznie zatrzasnął szufladę. – Jakieś głupoty ci się roją. Po prostu nie lubisz tykania zegarów i tyle. Działa ci na nerwy!
Zamknął drzwi warsztatu i poszedł do szopy w podwórzu, gdzie trzymał stary motocykl. Warkot silnika działał na niego uspokajająco.
– W przeciwieństwie do tych parszywych zegarów – mruknął i wziął się za czyszczenie gaźnika.