Cień proroka - ebook
Cień proroka - ebook
Zastraszająca ekspansja tzw. Państwa Islamskiego i fala zamachów na Zachodzie zmuszają przywódców UE do wspólnych działań przeciwko terrorystom.
Kiedy polska dyplomacja świętuje sukces, a w Szczecinie ma zostać podpisany Europejski Układ Antyterrorystyczny, agent Matt Pulaski staje przed nowym wyzwaniem, którego stawką jest przyszłość kontynentu.
Każdy może stać się zamachowcem i chętnych na pewno nie zabraknie. Byle było ich mniej niż nabojów w magazynku.
Wiadomo, że wróg uderzy. Nie wiadomo tylko, gdzie i kiedy. Oby nie tu i nie teraz.
W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:
Tropiciel
Bractwo Nieśmiertelnych
Cień proroka
O proroku! Pobudzaj wiernych do walki! Jeśli wśród was jest dwudziestu cierpliwych, to zwyciężą dwustu; a jeśli jest stu wśród was, to oni zwyciężą tysiąc niewiernych.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-42-7 |
Rozmiar pliku: | 1 017 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ledwie zdążył schować głowę w ramionach, gdy nadlatujący pocisk z haubicy M109 rozerwał się niespełna sto metrów na prawo od grupy bojowników. Od huku detonacji dzwoniło w uszach, a tuman pyłu skrył spory kawałek terenu za nieprzeniknioną zasłoną.
Przymknął oczy i zmówił krótką modlitwę, dziękując Najwyższemu, że i tym razem nikomu nic się nie stało. Irackim artylerzystom sporo brakowało do skuteczności starych wyjadaczy z US Marine Corps czy nawet ze zwykłego batalionu amerykańskiej armii, których parę razy oglądał w akcji.
Na szczęście – bo w innym przypadku nie pozostałby po nich najmniejszy ślad. Ci zasrańcy walili gdzie popadnie, nie oglądając się na nic. Dla nich zniszczenie przypadkowego domu z kobietami i dziećmi w środku nie stanowiło problemu. To były jedynie skutki uboczne. Właśnie dlatego straty wśród cywilów w tej fazie wojny okazały się tak ogromne. Muzułmanie ginęli całymi setkami pod ogniem armat i w nalotach lotniczych. Koalicja państw zachodnich, celowo i nie przebierając w środkach, doprowadziła do tej katastrofy. Czy tym cholernym Amerykanom, Anglikom, Francuzom i Australijczykom wydaje się, że mogą zupełnie bezkarnie decydować o losach innych narodów? Jakim prawem łżą w żywe oczy, składając obłudne deklaracje i wmawiając całemu światu, że to właśnie oni mają rację? Nic podobnego. Rację ma tylko Najwyższy. On jest Panem niebios i ziemi, i tego, co jest między nimi. Jego jest ziemia i morze, i wszystko, co zaludnia ten świat. Jakże zaślepionym trzeba być człowiekiem, żeby tego nie dostrzegać? Czy żaden z tych arogantów nie próbował odpowiedzieć sobie szczerze, we własnej duszy, na podstawowe pytania – co tu robi i w którą stronę podąża? Żądza władzy zupełnie odebrała im rozum. Zasłaniając się wyższymi racjami, niosą śmierć i zniszczenie, zniewalają narody, przemieniają w popiół i kurz dziedzictwo innych cywilizacji.
A przecież nie ma Boga nad Allaha, a Mahomet jest Jego Prorokiem. Po arabsku brzmi to jeszcze lepiej – La ilaha illa Llah wa Muhammad rasul Allah.
Powiedziano: jest Dom Pokoju – Dar al-Salam i Dom Wojny – Dar al-Harb. Wierni muszą zrobić wszystko, by obronić Dar al-Salam przed knowaniami niewiernych.
Zmienił pozycję, przesuwając się nieco w lewo. Wiatr znad pustyni rozwiał już dymną zasłonę. Widział przed sobą szaro-żółte wzgórza porośnięte skąpą roślinnością i drogę wijącą się pomiędzy nimi. Na razie pustą, ale to już długo nie potrwa.
Miasteczko za jego plecami dawno zamieniło się w bezkształtne gruzowisko, z którego wystawało jedynie kilka wyższych budynków zbudowanych za Saddama Husajna. Obecnie tylko straszyły – nadgryzione ostrzałem i wypalone do cna. Na jeden z nich posłano człowieka z lornetką i radiem. Robił za oczy i uszy całego oddziału. Dopóki nie zostanie zdjęty przez snajpera lub w blok nie trafi armatni pocisk, będą dysponować w miarę dokładnymi informacjami na temat wszystkiego, co się do nich zbliża.
Zresztą nie ma powodu martwić się na zapas. Będzie, co da Allah. Przecież nie dlatego tu się znajdował, że chciał przeżyć ekscytującą przygodę. Walczył o sprawę. Jak trzeba będzie, to zginie. Zaprawdę, do Allaha należymy, i zaprawdę do Niego wrócimy. Niezbadane są Jego wyroki i zamysły. Ostatecznym celem jest dżannah – raj. On jako człowiek jest tylko małym trybikiem w machinie, wiernym sługą Najwyższego.
Sprawdził, czy ma wszystko, co potrzeba: AK z czterema dodatkowymi magazynkami, granat – w tym przypadku amerykański M67 przypominający zielone jabłko – i trzykilogramowy ładunek wybuchowy w brezentowej torbie na plecach. Do tego długi zakrzywiony nóż przy boku, mały podniszczony egzemplarz Koranu w kieszeni na piersi i subha – muzułmański różaniec.
Niczego więcej nie potrzebował. Posiadał wszystko, co konieczne zarówno do dobrego życia, jak i do przejścia na tamten świat.
Bał się, to oczywiste, ale nie w stopniu odbierającym zdolność racjonalnego myślenia. Wszystkiego się nie przewidzi, ale nad pewnymi sprawami panował wręcz doskonale – ręce nie drżały, a ciało nie pociło się jak zazwyczaj w tego typu sytuacjach, parcie na pęcherz umiarkowane, adrenalina nie zalewała ciała, doprowadzając do torsji. Owszem, czuł lekką euforię przed zbliżającą się bitwą, ale nic ponadto. Od kiedy się nawrócił, pewne sprawy i wydarzenia przestały go przytłaczać. Paraliżująca obawa przed śmiercią lub – co gorsza – przed kompromitacją w oczach kolegów nie istniały. Sam wybrał miejsce i czas. Wróć, to nie on wybrał, to Najwyższy wybrał za niego.
Ponownie zdmuchnął pył z oksydowanego zamka automatu. Niezależnie od okoliczności broń musi lśnić. To jego narzędzie. Przy jej pomocy da wolność innym ludziom i przyniesie zagładę wrogom islamu.
Kolejny pocisk rozerwał się w ruinach miasteczka. Ilu tu kiedyś mieszkało ludzi – dziesięć–piętnaście tysięcy, a może więcej? Trudno mu było ocenić. Pozostały najwyżej dwa–trzy tysiące. Reszta uciekła lub zginęła, o czym świadczył cmentarz znajdujący się na południowym skraju zabudowań, tam gdzie do niedawna rosły daktylowe palmy, a obecnie ciągnęły się rzędy grobów.
Następny wybuch. Kawałki gruzu spadły całkiem blisko. Czarna chusta przed takim zagrożeniem nie uchroni. Tu potrzeba hełmu na głowie i kamizelki na grzbiecie, a nie jakichś szmatek. Tyle że oni nie byli żołnierzami, lecz wojownikami dżihadu. W normalnych okolicznościach, o ile na wojnie można mówić o normalnych okolicznościach, okopaliby się na tym spłachetku gruntu, tuż za niewielkim kamiennym murkiem, i poczekaliby na wsparcie. Problem w tym, że grunt był tu skalisty, a oni nie posiadali ani wsparcia, ani całej potężnej machiny, jaka stoi za każdą współczesną armią. Dysponowali za to czymś znacznie ważniejszym: niezachwianą wiarą we wszystko, co robią.
Grupa bojowników liczyła ponad osiemdziesięciu ludzi, głównie Arabów, choć nie brakowało przybyszów z odleglejszych stron świata. Dowodził Czeczen, którego twarz pokiereszował rosyjski granat moździerzowy w czasie drugiej wojny kaukaskiej. Blizn na łysej czaszce nie ukrywał, w przeciwieństwie do tych na szczęce i policzkach, które zasłaniała długa, farbowana henną brodą. Nazywali go „Lisem”, bo nikt nie potrafił tak jak on podejść wroga i rozprawić się z nim raz na zawsze. Na własnej skórze odczuli to Rosjanie i Irakijczycy oraz grupa saudyjskich komandosów, która przekroczyła granicę, próbując uratować pilota samolotu bojowego zestrzelonego prze grupę „Lisa”. Zostali wybici do nogi, zanim zdążyli się zorientować, co zaszło.
Jego zastępca, Abu Zajj, przybył z Egiptu. Z racji wieku – miał prawie sześćdziesiątkę na karku – wydawał się zupełnie nie pasować do reszty. Mając tyle lat, myśli się raczej o wnukach i spokojnej starości, a nie biega z karabinem po pustyni. Byłemu sierżantowi egipskich sił specjalnych nie o taką przyszłość chodziło. Wizja wejścia do raju z bronią w ręce przemawiała do niego mocniej od tej, w której trzeba znosić męki zniedołężnienia.
Stanowczości im nie brakowało. Posiadali coś jeszcze, mianowicie charyzmę, która ściągała pod ich skrzydła coraz to nowych straceńców szukających okazji do gwałtownej śmierci. Do takich należał młody Palestyńczyk, Idrys, niespełna osiemnastolatek ze zdeformowaną od urodzenia nogą. Idrysowi wcześniej się wydawało, że nie jest osobą godną uczestniczenia w dżihadzie, lecz zmienił zdanie, gdy w ostrzelanym przez izraelską armię domu zginęła jego matka i dwie siostry, a on sam niemal nie stracił zdrowej nogi. Odkąd do nich przystał, przed każdą bitwą zakładał pas szahida. Nie mógł biegać, więc ucieczka odpadała. W razie konieczności uruchomi zapalnik i rozerwie się, pociągając w otchłanie piekła całą masę wrogów. Pojmać na pewno się nie pozwoli. Teraz znajdował się gdzieś z tyłu, w oczekiwaniu na „misję specjalną”. Jeśli wszystko ułoży się po jego myśli, już wkrótce dołączy do tych, którzy zginęli z imieniem Allaha na ustach.
Ostrzał osłabł. Jeżeli to wszystko, na co stać irackich artylerzystów, to nie ma się czego obawiać. Być może w ogóle ich się tu nie spodziewano. Wszak dopiero nad ranem zajęli swoje pozycje, przybywszy z zachodu, z Irbilu.
Na tym odcinku frontu już od paru tygodni panował niemal całkowity spokój. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodziło mu do głowy, to przygotowania do jakiejś większej operacji. Być może sztab w Bagdadzie, zamiast powoli wypychać bojowników z zajmowanego terenu, chciał ich odciąć od zaplecza i zamknąć w kotle. Te szyickie psy zapominają, z kim mają do czynienia. Tonący brzytwy się chwyta, a po zmianach w najwyższym dowództwie i paru dymisjach może przyszła pora na jakiegoś bardziej energicznego generała.
Tylko skąd wiedzieli o tym „Lis” i Abu Zajj?
Niemal uśmiechnął się pod nosem. To Wschód. Tu nic nie jest takie, jak się wydaje. Tu rządzą układy, znajomości i prawo silniejszego. Za odpowiednio wysoką opłatę możesz uzyskać wszystko, nawet stopień generała.
Musiał przerwać bezproduktywne rozmyślania, bo oto na wzniesieniu ukazał się iracki Humvee, a zaraz po nim drugi i trzeci. Na razie znajdowały się za daleko, by mógł dojrzeć więcej szczegółów. Najważniejsze, że zbliżał się długo wyczekiwany moment. Rozejrzał się w prawo i w lewo, rozpoznając aktualne pozycje najbliższych bojowników. Dostrzegł tylko trzech lub czterech. Reszta, zgodnie z rozkazem, powłaziła w jakieś dziury i uaktywni się, gdy wróg podejdzie bliżej.
Zerknął na Faradża, swojego najbliższego kumpla. Ten siedział z przymkniętymi oczami, oparty plecami o mur. Wydawało się, że śpi. W rzeczywistości się modlił. Usta drgały w bezgłośnej litanii. W końcu uniósł powieki, a jego ciemne oczy omiotły okolicę. Wyglądał wręcz posągowo. Smagła twarz z krótką czarną brodą idealnie ze sobą harmonizowały. Wysoki, doskonale zbudowany, o zniewalającym uśmiechu i ujmującym sposobie bycia Faradż mógł z powodzeniem zostać modelem, gwiazdą telewizyjną lub filmową. Za takimi jak on kobiety szalały. Lecz Faradż nie szedł na łatwiznę, wybrał zupełnie inną drogę – prostą drogę tych, których Allah obdarza dobrodziejstwami. Smukły, czarny snajperski Dragunow, leżący do tej pory na jego kolanach, wydawał się najodpowiedniejszą bronią dla takiego człowieka. Operował nim z prawdziwym mistrzostwem.
Uśmiechnął się, gdy ich spojrzenia się spotkały.
W ciszę panującą od dłuższego czasu wdarł się nowy dźwięk – coś pomiędzy pracującym silnikiem odrzutowym a wizgiem przelatującego śmigłowca.
Wychylił się nieznacznie. Na drodze pojawił się czołg. Wielka, kanciasta wieża i obły przedmuchiwacz na lufie, czyli Abrams M1A1. Trochę maszyn tego typu Irakijczycy odkupili od Amerykanów i skierowali przeciwko Państwu Islamskiemu, ale nie zawsze z dobrym dla siebie skutkiem.
Za dwoma pierwszymi Abramsami jechał gąsienicowy BMP-2, którego wieżyczka z działkiem kalibru 30 milimetrów obracała się we wszystkie strony. Za bojowym wozem piechoty sunął kolejny czołg. Trudno było powiedzieć, z ilu pojazdów składa się kolumna, albowiem jej tył ginął w pyle, który wznieciła na trasie przemarszu, a zza wzgórza wciąż wyjeżdżały następne maszyny. Na pewno nie było to mniej niż batalion zmechanizowany piechoty w asyście kompanii pancernej.
To, co widział, nie robiło na nim wrażenia. Wróg wiedział, że tu są, więc artyleria ponownie przystąpi do ostrzału, jak tylko czołowe oddziały napotkają opór. Na pewno tak się stanie, co do tego nie miał wątpliwości.
Faradż mrugnął do niego, a może tylko tak mu się zdawało.
Tymczasem pierwsze czołgi i transportery znalazły się niespełna sto pięćdziesiąt metrów od nich. Na razie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Przymknął oczy i podobnie jak Faradż zmówił krótką modlitwę. Na koniec o mało się nie przeżegnał. Ależby strzelił gafę. Jak widać, niektórych odruchów nie dawało się tak łatwo pozbyć. Odetchnął, odbezpieczył broń i mocno ścisnął rękojeść.
Od narastającego łoskotu gąsienic drżała ziemia. Ostatnie chwile przed walką zawsze były najtrudniejsze. Wiedział, że stąpa wtedy po cienkiej linii oddzielającej życie od raju. Mimo że pragnął przekroczyć tę ostateczną granicę, wciąż się wahał. Podziwiał determinację innych, idących w bój z niezachwianą pewnością siebie, lecz sam odkładał decyzję na później, zachowując się wstrzemięźliwie, a nawet asekurancko. W normalnej armii za taką postawę już dawno dostałby awans i garść odznaczeń za wyjątkowe męstwo i odwagę. W armii Państwa Islamskiego liczyły się jednak inne zasługi.
Potężny huk eksplozji o mało nie rozerwał mu bębenków w uszach. To pierwszy z Abramsów najechał na pięćdziesięciokilogramowy ładunek podłożony na lewym skraju drogi. Czegoś podobnego nie był w stanie przetrzymać żaden pojazd. M1A1 podskoczył i zaległ z boku traktu.
Groźna do niedawna maszyna bojowa przemieniła się w złom. Jeżeli nawet w środku ktoś przeżył, to na pewno stracił przytomność. Jeśli szybko sam nie wypełznie ze środka, to już na zawsze pozostanie w tej trumnie.
Fala uderzeniowa, powstała w wyniku eksplozji, rozeszła się po okolicy. Bolała go głowa i zęby, a unoszący się pył utrudniał oddychanie. Podrażnione uszy słabo reagowały na bodźce. Jak przez nie całkiem szczelną kotarę dochodziły do niego dźwięki karabinowych strzałów i kolejnych, już nie tak potężnych, eksplozji.
Przez sekundę obserwował Faradża, jak ten przez lunetę Dragunowa wybiera cele, a następnie z morderczą precyzją zaczyna je likwidować.
Wiatr zwiewał szary dym na południe. Drugi w szeregu Abrams próbował się wycofać. Manewr prawie się udał. Na przeszkodzie stanął BMP-2, na którym skupił się ogień granatników. Pierwszy, drugi i w końcu trzeci pocisk dosięgły celu, dokonując masakry znajdującej się w środku piechoty i załogi. Spanikowany kierowca czołgu uderzył w burtę transportera. Gąsienice zaczęły miażdżyć stalowe pudło. Wydawało się, że słychać krzyki palących się i masakrowanych ludzi.
Mechanik w końcu połapał się, w czym rzecz, ale na manewr już nie wystarczyło czasu. Kolejny kumulacyjny granat z RPG-7 rozerwał gąsienicę M1A1, przy okazji uszkadzając koło napędowe. W tej sytuacji pomóc mógł jedynie wóz zabezpieczenia technicznego, który by odholował wrak w spokojniejsze miejsce, ale zdaje się, że Irakijczycy nie dysponowali takim sprzętem.
Obie strony zwarły się w śmiertelnych zmaganiach. Dystans pomiędzy walczącymi wynosił jakieś siedemdziesiąt–osiemdziesiąt metrów. Z jednej strony działa i automatyczne działka, z drugiej granatniki i wyrzutnie ppk. Abramsy wbrew powszechnym przekonaniom nie były niezniszczalne. To może i wersja M1A1, ale bez uranowej wkładki wzmacniającej pancerz, a iraccy pancerniacy mocno odstawali od załóg amerykańskich bądź brytyjskich. Do zawodowców im daleko, i nic dziwnego – czołgiści z prawdziwego zdarzenia już dawno sczeźli w swoich maszynach podczas kolejnych wojen w Zatoce. Ich spadkobiercom daleko do gwardzistów Saddama rozbijających ataki irańskich Chieftainów czy też gromiących zbuntowanych szyitów na południu albo Kurdów na północy.
Zresztą, jakie to teraz miało znaczenie? Faradż jak natchniony oddawał strzał za strzałem, eliminując kolejnych przeciwników. On się nigdy nie męczył. Może precyzyjniej należało powiedzieć: on się nigdy nie męczył zabijaniem. Lufa Dragunowa wykonywała niewielkie ruchy, po nich następował strzał, zmiana celu, ponowne naprowadzanie lufy i naciśnięcie spustu. Szybko i precyzyjnie, jak w grze komputerowej.
On sam przymierzył się do postaci wyczołgującej się z pierwszego Abramsa. Wyglądało na to, że ma ona zdruzgotane nogi, bo przesuwała się mozolnie do przodu, wbijając palce w ziemię. I tak milimetr po milimetrze, coraz dalej od krateru wyrwanego eksplozją miny.
Wymierzył zupełnie jak na szkoleniu, wstrzymał oddech i zgrał przyrządy. Musnął spust, nie zważając na panujące dookoła piekło. Karabinem szarpnęło. Sylwetka znieruchomiała. Nie odczuł satysfakcji, raczej zniechęcenie.
Przyjrzał się rozerwanemu transporterowi, lecz w tym przypadku widok zasłaniał M1A1 i czarny, tłusty dym. Musi odejść bardziej na prawo, inaczej będzie tu tkwić do sądnego dnia i nic nie ustrzeli. Przemknął chyłkiem za chroniącym go murkiem. Zatrzymał się tylko raz, gdy pocisk rozerwał ścianę domu obok. Już sądził, że po nim. Fala mdłości przeszyła ciało. Upadł na kolana i zwymiotował. Do płuc napłynęła smrodliwa, lepka woń. Omal nie stracił przytomności. Kręciło mu się w głowie i niewiele brakowało, a upadłby na piach z palcami zaciśniętymi na gardle. Jakoś się opanował. Oczy łzawiły, niewiele widział i drżał przy tym jak w febrze. Zrobił krok, a po nim drugi. Dalej poszło samo. Czegoś takiego doświadczył pierwszy raz w życiu. Opierając się na dłoniach, przeskoczył ponad murkiem i opadł po drugiej stronie. Upłynęła dobra chwila, zanim doszedł do siebie.
– Allahu akbar – wyszeptał.
Znalazł się w miejscu, przez które – gdyby nie fugas – właśnie w tej chwili przemieszczałaby się kolumna zmotoryzowana. Miał ją trochę z lewej strony.
Wróg otrząsnął się już z zaskoczenia. Teraz próbował nawiązać walkę, wykorzystując znaczną przewagę. Lufy czołgów raz po raz ziały ogniem przy wtórze działek i karabinów maszynowych. Natężenie ostrzału przyprawiało o zawrót głowy i nie świadczyło najlepiej o koordynacji działań. Gdzie piechota mająca osłaniać Abramsy? Ze swojego miejsca nie widział najlepiej, ale zdaje się, że następny BMP wyleciał w powietrze. W każdym razie dymił na środku jezdni. Jeden czołg się cofał, a drugi próbował ukryć się za kopcącym wrakiem. Artyleria odezwała się ponownie, lecz tym razem pociski przenosiły ponad pozycjami dżihadystów. Wielce prawdopodobne, że bali się trafić w swoich. Nie będzie to trwało wiecznie. W końcu zorientują się i skrócą ogień. Jego wzrok powędrował w stronę wzgórza. Zdaje się, że stamtąd dowodzono bitwą. Co najmniej pięćset–sześćset metrów, trzy wozy, dziewięciu do dwunastu ludzi. Sam nie da rady. Mimo ryzyka dźwignął się na nogi. Faradż właśnie wymieniał magazynek. Gwizdnął na niego i machnął ręką. To cud, że w tym hałasie został usłyszany.
– Ahmed, przyjacielu, obyś miał dobry powód, żeby ściągnąć mnie tutaj. – W kącikach ust bojownika zebrała się ślina, którą wytarł rękawem kurtki.
– Popatrz tam – wskazał na wzgórze. – Sekcja dowodzenia. Jak ich zdejmiemy, reszta pójdzie w rozsypkę.
Oczy Araba zajaśniały.
– Wiesz, jak to zrobić?
– Wiem.
U stóp pagórka znajdował się magazyn. Dach dziurawej jak sito hali pokrywały arkusze blachy falistej – z takiego samego materiału wykonano ściany i ogrodzenie. Nawet stąd było widać, że jest to raczej umowne zabezpieczenie, a nie solidny płot ogradzający teren. Im to wystarczało.
Kule śmigały zewsząd i w każdą stronę, ale akurat do nich nikt chyba nie strzelał. Wyskoczyli zza murku i pobiegli skuleni w stronę magazynu. Jak się okazało, była to jakaś fabryczka, może warsztat samochodowy, a może mała rozlewnia paliwa. Na zewnątrz walały się beczki, części samochodów i pordzewiały złom. Ahmed nie przyglądał się inwentarzowi zbyt dokładnie. Najważniejsze, że zniknęli z oczu tym, co na wzgórzu. Reszta była nieistotna. Kanonada jakby osłabła, a przynajmniej nie prowadzono jej z taką zajadłością jak wcześniej.
Bieg niespodziewanie go wyczerpał. Usta i gardło zaschły na amen. Próbował językiem zwilżyć wargi, lecz nic to nie dało. W końcu zatrzymał się, sapiąc, i łyknął wody z plastikowej butelki. Faradż przyglądał mu się w milczeniu.
– Idziemy.
Przedostali się przez ogrodzenie na końcu warsztatu. Pozostało najtrudniejsze dwieście metrów niczym nieosłoniętej przestrzeni. Wystarczy, że któryś z żołnierzy popatrzy w bok. Wielkie jak kciuk pociski z Browninga M2 zmiotą ich w parę sekund. Trudno – najwyżej się nie uda. Z drugiej strony jednak, dlaczego nie? Allah jest przecież z nimi.
Pierwsze metry przebyli na czworakach, pokonując łagodną krzywiznę zbocza. Na szczęście nikt się nimi nie zainteresował. Tylko tak dalej. Jeszcze kawałek w bok, tak dobrze, więcej nie trzeba. Byli teraz niemal wprost za plecami Irakijczyków.
Faradż błysnął białymi zębami. Nikt ich nie zatrzyma. Rozłączyli się tak, że powstała pomiędzy nimi dziesięciometrowa luka. Ruszyli truchtem. Dalsze krycie się było pozbawione sensu.
– Allahu akbar!
Wrzask Araba wydał mu się zbędny. Już chciał go zbesztać i krzyknąć, żeby zamknął mordę, gdy snajper oddał pierwszy strzał i rozwalił faceta wydającego rozkazy przez radio. Tam zaskoczenie zupełne. A tu – fala radości wypełniała jego ciało i duszę. Zaczął krzyczeć zupełnie jak towarzysz.
Złożył się do strzału i umilkł, bowiem wydzieranie się jednak przeszkadzało w celowaniu. Wymierzył w trzech znieruchomiałych jak barany żołnierzy wroga. Trzystrzałowe serie rozniosły się echem. Trafienie z tej odległości nie stanowiło żadnego problemu. Zlikwidował ich w parę sekund. Lufa w lewo, tam właśnie pochylał się jakiś gość w czarnych przeciwsłonecznych okularach. Zdjął go jednym strzałem. Tamten upadł, szeroko rozrzucając ręce. Browning umilkł w tym samym momencie. Jego strzelec wpadł do wnętrza Humvee, gdy kula Faradża utkwiła w jego mózgu.
Pozostali dopiero teraz ocknęli się z marazmu. Jeden podniósł ręce, błagając o litość, lecz tu nie było na nią miejsca. Strzelił i trafił w szyję. Z rozerwanej tętnicy trysnęła krew. Już nic cię nie uratuje, człowieku. Żałuj za grzechy, może Allah okaże się miłosierny.
Ci, którzy przeżyli, rzucili się do ucieczki. Walili do nich jak do kaczek. Wybili wszystkich, nim tamci zdążyli pokonać choćby dwadzieścia metrów.
Poczuł ulgę i radość. Zwycięstwo. Chwała Allahowi, Panu światów; i błogosławieństwo i pokój dla naszego Proroka Muhammada i jego Rodziny i Towarzyszy.
Postrzelony w szyję gość żył jeszcze, stopniowo się wykrwawiając. Zostawił go jego losowi. Ważniejszy był ten przy radiu. Leżał na boku tuż przy burcie pojazdu. Faradż podszedł z drugiej strony, przyglądając się, jak Ahmed obraca rannego na plecy.
Zielony beret zsunął się z zakrwawionej głowy, przez ciało przebiegały jakieś skurcze. Wąsata, smagła twarz zupełnie jak u oficerów Saddama. Taki sznyt. Ten tutaj to pułkownik. Pewnie dowódca rozgniatanego w miasteczku batalionu.
Dla nikogo nie było tajemnicą słabe przygotowanie irackich żołnierzy do prowadzenia działań bojowych. Ci, na których się natknęli, to jakiś ewenement. Walczyli, choć już dawno powinni iść w rozsypkę. Nawet oddziały często określane jako elitarne rzucały broń i uciekały po pierwszych strzałach. Nie pomagało najnowocześniejsze wyposażenie dostarczane przez zachodnie mocarstwa. Na razie. Pieniądze i upór zrobią swoje. Rekruci nauczą się w końcu, jak walczyć, o ile pożyją dostatecznie długo. Prawdziwym problemem było natomiast lotnictwo. Przed bombardowaniem nic nie uchroni. Gdyby nie to, już dawno paradowaliby pod czarnymi flagami po Bagdadzie, Damaszku, a kto wie, czy i nie po Kairze oraz Ammanie.
Podszedł do miejsca, gdzie spoczywał facet w okularach. Hełm zabitego potoczył się na bok. To na pewno nietutejszy. Uklęknął przy nim i zdjął przeciwsłoneczne ray bany. Wsunął je na własny nos. Pasowały idealnie.
Teraz z kolei przyjrzał się twarzy. Bez wątpienia doradca. Angol, Amerykanin? Całkowicie standardowe wyposażenie nie pozwalało tego określić. Karabinek M4, kamizelka kuloodporna, pakiet medyczny i całkiem dobre buty, zupełnie niepodobne do kompletnie znoszonych podróbek adidasa, które Ahmed miał na nogach. Sprzęt się przyda. Ta kamizelka to istne cudo. Poległemu akurat nie pomogła, bo pocisk z kałasza trafił w krtań i wyszedł z tyłu czaszki, ale jemu przyda się na pewno.
Odpiął rzepy i zdarł zdobycz z trupa. Dżihad dżihadem, niemniej ochrona jest ważna. To zdobycz wojenna i miał do niej całkowite prawo. Przy okazji nie zaszkodzi dowiedzieć się, kim był tamten. Wszelkie informacje są na wagę złota. Pewnie niczego przy sobie nie ma, ale nie zaszkodzi sprawdzić.
Bez powodzenia obmacał kieszenie kurtki. Teraz dół – tu lepiej. Znalazł telefon, dosyć stary model, co go niezmiernie rozbawiło. Przesunął kciukiem do góry, żeby odblokować aparat. Na wyświetlaczu natychmiast pojawiła się informacja o braku zasięgu. Hasła na wejściu też brak, super. Wszedł w menu: lista kontaktów… jakiś Andrzej… Marcin i Grzegorz, poniżej Agnieszka. Wpatrywał się w ekranik szarpany emocjami. Spodziewał się cholernego jankesa czy parszywego angola, a trafił… Głośno przełknął ślinę i cofnął się o parę kroków.
Kanonada niemal ucichła. Irakijczycy uciekli, porzuciwszy sprzęt. Gdy zabrakło wyraźnych poleceń płynących z dowództwa, zrobili to, co zwykle w takich przypadkach: zdezerterowali. Byle dalej od żądnych krwi islamistów. Trudno się dziwić – wiedzieli, co im grozi, gdy dostaną się w ręce bojowników: masowe egzekucje były na porządku dziennym. Rozstrzeliwano każdego, kto próbował szkodzić kalifatowi. Tak nakazywał Prorok (pokój z nim): „Zabijajcie bałwochwalców, tam gdzie ich znajdziecie; chwytajcie ich, oblegajcie i przygotowujcie dla nich wszelkie zasadzki!”.
W pościg za uchodzącymi rzuciło się kilkunastu mudżahedinów na pick-upach. Takie pojazdy z ustawionymi na platformach wielkokalibrowymi karabinami maszynowymi bądź wyrzutniami rakiet zwano techikalami. Posługiwano się nimi powszechnie w konfliktach od zachodniej Afryki po deltę Tygrysu i Eufratu.
Artyleria milczała. Pewnie obsługa dział porzuciła stanowiska i wzorem kolegów z piechoty czmychnęła z pola bitwy.
Kolejna wygrana w tej niekończącej się batalii. ■Rozdział 2
Dwudziestu wziętych do niewoli żołnierzy wyglądało jak obraz nędzy i rozpaczy. Wszyscy ranni i kontuzjowani, porzuceni przez kolegów i pozostawieni na pastwę bojowników przez naczelny sztab w Bagdadzie. Nikt się nimi nie zainteresuje, bo i po co. Nie wpłynie okup i nie napiszą o nich światowe agencje. Dwudziestu – co to znaczy przy setkach, które rozstrzeliwali dla przykładu.
Abu Zajj przyjrzał się każdemu z nich dokładnie i wypytał o pochodzenie. Jednemu dał szansę. Znał jego brata, walczącego od dawna w szeregach islamistów. Ten przyłączył się skwapliwie.
Tym, którzy mogli, kazano klęknąć. Na ciężej rannych egzekucję wykonano na leżąco. Przekazał bowiem Prorok (pokój z nim): „Nie jest odpowiednie dla Proroka, aby brał jeńców, dopóki on nie dokona całkowitego podboju ziemi”.
Najważniejsza była zdobycz. Abramsy akurat nie wchodziły w grę. Na ciężki sprzęt dżihadystów zajadle polowały siły powietrzne. Poza tym paliwożerne, trudne w eksploatacji i utrzymaniu czołgi bardziej przeszkadzały, niż pomagały w walce.
Co najmniej trzy czołgi i jeden transporter udało się uruchomić od ręki. BMP-2 włączono do własnego parku maszyn, natomiast czołgi podpalono. Efekt propagandowy w sieci murowany.
Znacznie cenniejsza niż ciężkie maszyny była przeciwpancerna broń piechoty. Javeliny i AT-4 to prawdziwy dar Allaha. Taka broń dawała znaczną przewagę nad przeciwnikiem, obojętnie czy chodziło o Irakijczyków, żołnierzy Baszszara al-Asada czy oddziały Wolnego Państwa Syryjskiego.
Nie zdobyli broni przeciwlotniczej, ale akurat tego należało się spodziewać. Przecież Państwo Islamskie nie posiadało ani jednego samolotu czy śmigłowca, z czymże więc sługusy Bagdadu miałyby walczyć?
Na Humvee sekcji dowodzenia wywieszono czarne flagi z wersetami Koranu. Niech wszyscy wiedzą, do kogo teraz należą.
Obecnie w skład grupy bojowej Czeczena wchodziły: gąsienicowy MTLB, jeden BMP-2, trzy Hummery oraz po kilka pick-upów i ciężarówek.
Wkrótce dołączą do niej nowi ochotnicy. Sporo się o tym mówiło. Najczęściej tych młodych, pełnych zapału bojowników wysyłano na prawie samobójcze misje. Ale inaczej niż w armiach niewiernych nie traktowano ich jak mięsa armatniego, po prostu oddawano ich los w ręce Allaha – On sam decyduje, kto i kiedy dostąpi zaszczytu męczeńskiej śmierci. Umiejętności i doświadczenie o niczym nie przesądzały. Z drugiej strony, wielkim poważaniem cieszyli się ci, którzy już wcześniej brali udział w dżihadzie. Do takich należeli Czeczeni i algierscy salafici z Islamskiej Grupy Zbrojnej, jak również Bośniacy i przybysze z republik środkowoazjatyckich oraz kaszmirscy partyzanci. Tacy ludzie zawsze byli w cenie. Niczego nie musiano ich uczyć. Wiedzieli, że podstawą jest dyscyplina. Bez niej nie osiągną zwycięstwa.
Nieopierzeni młodzieńcy z zachodniej Europy byli przy nich amatorami. Tu nie wystarczyło poprawne recytowanie wersetów Koranu. Chcąc dorównać najlepszym, musieli stać się nowymi ludźmi, bezwzględnie posłusznymi kalifowi – Abu Bakrowi al-Baghdadiemu – i swojemu dowódcy.
Słońce minęło najwyższy punkt nieboskłonu i wolno rozpoczęło dalszą wędrówkę. Najwyższa pora wynosić się stąd.
Już chciał wdrapać się na platformę jednej z ciężarówek, gdy Czeczen przywołał go do siebie. Podszedł z obawą. Prawdę mówiąc, bał się tego człowieka. Wysoki i chudy, z gorejącym spojrzeniem kogoś, kto chce jedynie dostąpić raju, onieśmielał. Na pierwszy rzut oka przypominał zwykłego żołnierza w wysokich butach i plamiastym mundurze i tylko długa broda opadająca na bluzę wskazywała, że jest kimś innym. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Tam, skąd pochodził, życie nie rozpieszczało.
Od kiedy Ahmed znalazł się w oddziale, nie przypominał sobie, by dowódca kiedykolwiek wpadł w złość. Cieszył się sławą i wielkim autorytetem.
– Chcesz mi coś powiedzieć?
Skinął głową. Faradż doniósł, gdzie trzeba.
– Co wiesz o człowieku pomagającym naszym wrogom?
– Niewiele. – Od czasu bitwy nie potrafił przestać myśleć o zabitym doradcy. – Znalazłem przy nim to i po tym poznałem… – Wyciągnął komórkę i wręczył dowódcy. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
Czeczen od razu wyjął baterię i kartę. Od tej pory przez komórkę ich nie namierzą. Przez niedopatrzenie tego ginęli ludzie. Dżochar Dudajew, pierwszy prezydent niepodległej Iczkerii, był tego wymownym przykładem. Zginął, gdy naprowadzana przez nadajnik telefonu rakieta wybiła w ziemi parometrowy krater tuż pod jego nogami. Nawet nie było czego zbierać. Niewielu chciało wierzyć w to, co zobaczyli. To wówczas powstała legenda, wedle której Dżochar wcale nie poległ, tylko się ukrył i czeka, by ponownie stanąć do walki. „Lis” zbyt wiele widział i doświadczył, by takie gadki trafiły do jego przekonania. Technika bojowa potrafi być straszna, obojętnie, kto się nią posługuje.
Wystarczyła chwila i dowódca doszedł do takich samych wniosków, jak jego podwładny. Gładził przy tym brodę i marszczył brwi. Raz czy dwa parsknął, wydymając usta.
– Wszystkiego się spodziewałem, lecz nie tego.
Teraz „Lis” miał inny problem na głowie. Człowiek zastrzelony na wzgórzu pewnie nie był jedynym. Najczęściej na danym terenie działało kilku doradców. Jedno nie ulegało wątpliwości – na pewno będą go szukać, a gdy już znajdą, spróbują wytropić tych, którzy odpowiadali za jego śmierć.
– Zabieraj się z resztą – nakazał Ahmedowi. Musiał w samotności przemyśleć parę spraw.
Kolumna ruszyła drogą przez pustynię, kierując się na północ w stronę Syrii. Należało jak najszybciej zniknąć. Ci w Bagdadzie w końcu przejrzą na oczy. Pewnie już nerwowo przebierali nogami, nie mogąc nawiązać łączności z wysuniętym batalionem. Niedługo pojawią się śmigłowce, potem samoloty. Być może drony już kierują się nad miasteczko.
Przez następne godziny konwój mozolnie pokonywał kolejne kilometry. Bali się, że ich pozycję mogą zdradzić kłęby pyłu wydobywające się spod kół i gąsienic. Uspokoili się po jakiejś godzinie, gdy już na dobre odskoczyli od miejsca zasadzki.
Pod wieczór na przedmieściach Mosulu natknęli się na inną grupę bojowników. Liczyła dobrze ponad tysiąc bojowników uzbrojonych w czołgi T-55 i podwójne dwudziestotrzymilimetrowe działka na samochodach. Czeczen znał jej przywódcę Hamida al-Hamadaniego i – co tu dużo mówić – nie pałał do niego sympatią. Łączyła ich wspólna walka, ale nie pogląd na rzeczywistość. Czeczen nie był aż tak radykalny. Al-Hamadani kojarzył mu się z anakondą, którą kaukaski góral kiedyś obserwował w moskiewskim zoo. Tak samo oplatał przeciwnika, by go w końcu zadusić i połknąć w całości. Nawet z wyglądu przypominał węża. Wyłupiaste oczy skrywał za mocnymi okularami w plastikowych oprawkach, był wręcz chorobliwie szczupły i miał niezdrową cerę oraz rzadką brodę prawowiernego muzułmanina. Mówiono, że choruje na nerki. Ile w tym było prawdy – nikt nie wiedział.
Mogli się nie lubić, lecz pozory należało zachować, przywitali się zatem jak starzy znajomi, wymieniając pozdrowienia i życzenia pomyślności.
– Widzę, że jesteś strapiony, przyjacielu. – Głos al-Hamadaniego brzmiał jak odsuwana nagrobna płyta. – Nie cieszy cię zwycięstwo?
– Jak najbardziej – odparł Czeczen z wymuszonym uśmiechem.
– Już wiem. – Hamid klasnął w dłonie. – Kalif, niech Allah ma go w swojej opiece, nie dostrzega twoich zasług. Szepnę mu słowo, możesz na mnie liczyć.
Gospodarz nie był tak wybitnym strategiem lub taktykiem, jak można by sądzić po wielkości jego oddziału. Zamiast wojny preferował politykę. Znał się na tym jak mało kto. Jako współpracownik jednego z doradców al-Baghdadiego często spotykał się z kalifem i, zdaje się, posiadał na niego jakiś wpływ.
Weszli do jednego z budynków, niegdyś zapewne urzędowego. Teraz była to kwatera polowa al-Hamadaniego. Wspięli się schodami na piętro, a następnie skierowali na prawo, do obszernej sali. Jej ściany i podłogi zdobiły dywany i kobierce. Usiedli na poduszkach pokrytych jedwabną materią. Kobiety w nikabach przyniosły wodę w misach, by mogli obmyć dłonie. Chwilę później podały herbatę i owoce.
Czeczen i wystrój, i ceremonię uważał za przesadne. W końcu byli na wojnie, to nie pora i miejsce na zbytki. Najwyraźniej jednak amir wiedział, jak się urządzić. A spora grupa bojowników kręcąca się w pobliżu była tyleż gwarancją jego bezpieczeństwa, co mogła przyciągnąć uwagę wroga. Wcześniej czy później zostaną namierzeni, a całe to bogactwo zmiecione. Taka ostentacja zawsze zwróci uwagę. Nawet kalif, niech Bóg mu to wynagrodzi, nie opływał w taki dostatek.
– Mów – zachęcił al-Hamadani.
Czeczen opowiedział całą historię – zrazu powoli, lecz z każdym kolejnym słowem sprawniej. Nie bitwa była tu ważna. Podobnych było i będzie wiele. Chodziło o tego człowieka ze wzgórza. Jego pojawienie się oznaczało jedno: kolejny kraj czynnie włączał się do walki z Państwem Islamskim.
– Jesteś pewny jego narodowości?
– Tak – odparł. – Paszportu nie posiadał, ale to na pewno Polak. Ahmed może to potwierdzić.
Hamid się zasępił.
– Wiesz, że musimy być ostrożni.
– Więc co robić?
– Możemy wszystko zostawić, jak jest. Niczego to nie zmieni. – Al-Hamadani zmarszczył brwi. – Przewaga naszych wrogów jest ogromna. Cieszą się z każdego naszego potknięcia...
Terytorium kalifatu powoli, lecz nieustannie się kurczyło. Kurdowie wspomagani przez państwa zachodnie konsekwentnie postępowali do przodu. Podobnie rzecz się miała na południu. Dziś odnieśli zwycięstwo, jutro mogą ponieść klęskę. Nikt nie chciał powiedzieć tego na głos, ale dowódcy zdawali sobie sprawę, że wcześniej czy później ich wojska zostaną zmiażdżone, co oczywiście nie oznaczało zaniechania walki. Po prostu przeniosą się gdzie indziej. Być może kolejnym polem bitwy stanie się Federacja Rosyjska, na co „Lis” w głębi duszy miał nadzieję. Na razie pozostawała smutna świadomość zbliżającej się przegranej.
– Ale możemy też… – Al-Hamadani zaczął mówić cicho, niskim głosem, w którym bardzo uważny słuchacz potrafiłby wyłowić pragnienie odwetu. – Daj mi parę dni. Wszystko przemyślę. Wezwę cię, gdy już dowiem się wszystkiego. ■