- W empik go
Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki - ebook
Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki - ebook
Pewnego dnia z książki na zagraconym biurku wysuwa się oderwany fragment starej gazety z pytaniem: Kim jesteś, Zuzanno?
Jarosław Mikołajewski nie pamięta, kiedy zapisał to zdanie. Ale pamięta, że pierwszy raz usłyszał o Ginczance, gdy miał kilkanaście lat. „Moja fascynacja zrodziła się z szoku, że chodziło o młodą, zamordowaną poetkę żydowską, o której mówiono, że była piękna jak nikt, jako człowiek i jako kobieta”.
Jedno oko miała niebieskie, drugie zielone. Nie, jedno ciemne, drugie pomarańczowe. „Jej własna twarz ją zdradziła, jej piękna twarz” – powie ktoś później. Wysoka, smukła, ładna, elegancka, piękna, najpiękniejsza, dowcipna, inteligentna, łagodna, choć ironiczna… Poeta goni za cieniem zamordowanej poetki, po której zostało niewiele ponad wspomnienie zjawiskowej urody i nieliczne wiersze, od których nie umie się od kilkudziesięciu lat uwolnić. Mikołajewski wiele razy słyszy w czasie swoich długoletnich poszukiwań poetki: „Zakochałeś się w niej i już”.
Dla tłumacza, poety, bajkopisarza, najbardziej czułego z reporterów granice gatunków nie istnieją. Dlatego reportaż wspierany wymianą korespondencji z włoskim przyjacielem miesza się tu z poezją, by w końcu przejść w dramat – i tak fikcja żeni się z rzeczywistością, żeby opowiedzieć coś, co było lub miało być, lub być powinno.
Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki nie jest – nie tylko – opowieścią o poetce. To opowieść o kimś, kto jej szuka. O obsesji, legendzie, poezji, wojnie. I o samym szukaniu.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65970-38-1 |
Rozmiar pliku: | 731 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lecz tylko próbować się liczy. Iść za bolesnym, oszalałym instynktem jedynej rzeczy, która ma sens, lecz jej sensu nie znamy.
Dora
Tak więc jest wczesna jesień, dokładnie 25 września 1928 roku. Bobi Bazlen, triesteńczyk, tłumacz i badacz literatury niemieckojęzycznej, wysyła Eugeniowi Montalemu, poecie, który prawie pięćdziesiąt lat później dostanie Nagrodę Nobla, zdjęcie kobiety. Niecałej. Na fotografii, którą Montale wyjmie z koperty, są kobiece nogi, od rozstawionych lekko stóp wysoko po uda. Nie, nie jest naga. Ma delikatnie obrębione jasne buciki zapinane na pasek, na niewysokich obcasach. Nagie są łydki, kolana i niewiele ponad nimi. Wyżej sukienka. Ciemna, plisowana, z koronkową lamówką. Przód sukienki jest wyżej niż jej tylna krawędź. Jak gdyby fotograf poprosił modelkę, żeby lekko ją podciągnęła do zdjęcia. Żeby ugięła w kolanie lewą nogę i nieznacznie odchyliła stopę. W liście, który Bazlen dołącza do fotografii, pisze: „Gerti i Carlo: dobrze. W Trieście ich gościem jest przyjaciółka Gerti o cudownych nogach. Napisz o niej wiersz. Nazywa się Dora Markus”.
*
Gerti to autorka zdjęcia – Gertrude Frankl Tolazzi. Rówieśnica Bobiego Bazlena, urodzona w 1902 roku w Grazu, mieszkająca w Trieście. Żydówka, tak samo jak bohaterka jej fotografii Dora. Carlo Tolazzi jest mężem Gerti.
Gerti gra na fortepianie, jest fotografką, operatorką filmową. Będzie pracowała z Fritzem Langiem. Jeszcze przed wojną rozstanie się z mężem. Po wprowadzeniu praw rasowych w 1938 roku w porę wyjedzie do Szwajcarii. Wielu jej bliskich nie przeżyje Zagłady. Umrze pięćdziesiąt jeden lat później w Trieście, który poświęci Gerti dużą wystawę fotograficzną. Jej twarz znamy z portretów, głos z nagrania, na którym opowiada swoją historię. Można by wiele powiedzieć o jej pracy i losach, tak jak wiele powiedzieć można o każdym. Ale również jakby więcej niż o każdym, kto kiedykolwiek chodził po ziemi. I ona też, nawet jeśli wspomnę ją już tylko szczątkowo, jest bohaterką tej książeczki. Powiedzmy więc jeszcze tyle, że nieraz powraca w poezji Montalego pod swoim zdrobniałym imieniem. I że w jednym ze wspomnień poety z przełomu lat 1928 i 1929 Montale i Gerti wróżą swoje losy, lejąc do zimnej wody rozgrzany ołów.
*
Kim jest Dora Markus prócz tego, że właścicielką nóg w jasnych bucikach? Dora to zdrobnienie imienia Dorothea. Jest wiedeńską Żydówką urodzoną w 1900 roku. Wiemy, że uniknęła losu Zuzanny Ginczanki – wyjechała rok przed wybuchem drugiej wojny do Londynu, potem do Stanów Zjednoczonych. Los Dory jest prawie nieznany. Pozostało po niej trochę listów pisanych do Gerti, w których pyta między innymi o Bobiego Bazlena. O Montalego nie pyta. Może nigdy się nie dowiedziała, że poświęcił jej wiersz? Prawdopodobnie nawet się nie poznali.
Wiadomo więc o niej zaledwie tyle, by mieć pewność, że żyła nie tylko w wierszu.
Musiała zrobić wielkie wrażenie na Bobim Bazlenie, skoro – pewnie na wiadomość od Montalego, że ten już wypełnił zadanie, czyli napisał wiersz – nalega w liście z 2 stycznia 1929 roku: „Dora Markus??????????? Przysyłaj!!!!!!!!”. Jedenaście pytajników, osiem wykrzykników.
Ponagla go jeszcze 19 stycznia. I Dora Markus przejdzie do historii jako – tak twierdzi krytyk Dante Isella, i nie tylko on – „najsłynniejszy wiersz Montalego”, a także „najbardziej złożony i tajemniczy”.
Oto wiersz. Arcydzieło włoskiej poezji, które onieśmiela nie mniej niż Dora i Zuzanna:
DORA MARKUS
I
To było, gdzie most drewniany
wybiega w Porto Corsini na otwarte morze,
a nieliczni mężczyźni, prawie nieruchomi, zarzucają
albo ciągną sieci. Gestem
ręki wskazywałaś drugi brzeg
niewidzialny, twoją prawdziwą ojczyznę.
Potem szliśmy wzdłuż doku do miejskiej
przystani, lśniącej od smarów,
w dolinie, gdzie kładła się
wiosna omdlała, pozbawiona pamięci.
I tu, gdzie odwieczne życie
skrzy się łagodną
gorączką Wschodu,
twoje słowa mieniły się jak łuski
konającej barweny.
Twój niepokój kojarzy mi się
z wędrownymi ptakami, które wpadają na latarnie
w burzliwe wieczory:
także twoja łagodność jest burzą,
wzburzona, choć tego nie widać,
i nawet rzadsze są w niej twoje wytchnienia.
Nie wiem, jakim sposobem wciąż trwasz wyczerpana
w tym jeziorze
obojętności, jakim jest twoje serce. Może
chroni cię jakiś amulet, który trzymasz
z kredką do warg,
puszkiem, pilnikiem: biała myszka
z kości słoniowej, i tylko tak możesz istnieć!
II
Teraz w twojej Karyntii
kwitnących mirtów i stawów
pochylasz się nad brzegiem i czuwasz
nad karpiem, co nieśmiało się karmi,
lub ponad lipami, wśród stromych
wieżyczek wypatrujesz rozbłysków
wieczoru, a na wodzie blasków
płócien przystani i hoteli.
Wieczór, który rozciąga się
nad mokrym akwenem, niesie
z pulsem silników
tylko gęsi lament, a wnętrze
ze śnieżnych majolik opowiada
poczerniałemu lustru, co widziało cię
inną, historię niezachwianych
błędów i pisze,
gdzie żadna gąbka nie dotrze.
Twoja legenda, Doro!
Przecież już jest wypisana w spojrzeniach
mężczyzn o pysznych albo wątłych
bakach na wielkich
złoconych portretach, i wraca
za każdym akordem, który wypowiada
zepsuta harmonijka w godzinie
wieczoru, coraz później.
Tam jest zapisana. Trwa wiecznie zielony
laur kuchenny,
głos wciąż jest ten sam,
Rawenna daleko, sączy
truciznę dzika wiara.
Czego chce od ciebie? Nie odstępuje się
głosu, legendy czy losu...
Ale jest późno, coraz później.
Pierwsza część wiersza została napisana zapewne w końcu 1928 roku pod wpływem fotografii przesłanej przez Bobiego Bazlena. Lecz sam Montale stwierdzi w pewnej chwili coś innego – że napisał ją w roku 1926.
Myli się czy zatytułował imieniem i nazwiskiem Dory wiersz napisany z inspiracji inną kobietą?
Nie byłby to wyjątek w dziejach literatury: już Dante zmieniał imiona bohaterek wierszy, z jakiejś Fiammetty czy Giovanny, na imię Filozofia, uprzedzając wymówki zmarłej, a tym samym jeszcze bardziej żywej Beatrice, że po jej śmierci zwracał uwagę na inne.
A jeśli tak jest, jeśli wiersz powstał pod wpływem uczucia do innej kobiety, lecz dostał tytuł Dora Markus, co z tego wynika?
U Montalego, jak w poezji prowansalskiej, spotkanie z kobietą obdarzoną wymyślonym imieniem bywa często pobudką do napisania wiersza. Pełno u noblisty różnych Clio i Aspazji, o których nie do końca wiadomo, ile kryją w sobie czyjejś tożsamości. Czy pod wpływem konkretnej kobiety naszkicował utwór poświęcony kobiecości w ogóle, kobiecej tajemnicy, jej niezmiennemu głosowi, wezwaniu-wyzwaniu, i fotografia, którą niespodziewanie przesłał mu przyjaciel, nadała imię i kształt intuicji, w której mieszczą się tęsknota, pragnienie, lęk przed spotkaniem z tak inną istotą, przed własnym niezrozumieniem? Onieśmielenie tym, że nie da się nigdy porozumieć w tym wielkim spotkaniu-niespotkaniu, na które jesteśmy skazani raz na zawsze i ciągle od nowa?
Nie mówię, że tak było. Jak było, tego się nie dowiemy. Czuję jednak, że tak mogło być. I że Dora Markus, przyjaciółka Gerti, jest siostrą Zuzanny.
Ale jest jeszcze druga część wiersza. Pisana niedługo przed wybuchem wojny, w 1939 roku. Tuż po rozstaniu Montalego z Irmą Brandeis, także Żydówką, która w ostatnim liście, jaki wyśle do poety już z Ameryki, napisze: „Niestety Cię kocham (...). Nie mogę znieść tego naszego obolałego życia...”.
Miałby Montale dokończyć wiersz o Dorze doświadczeniem z Irmą, skrywając ją pod senhal tajemniczej właścicielki „cudownych nóg”? Znów: nie wiem. Wiem natomiast, że stojąc na drewnianym pomoście w Porto Corsini w Trieście, bohaterka – jedno- czy wieloimienna – nie mogła wskazywać Karyntii, Austrii ani Węgier, z których pochodziły Gerti, Dora i Irma. Kierunek możliwy, wytłumaczalny geograficznie i biograficznie, jest inny – Izrael. Ojczyzna Żydów. I kiedy Montale mówi o „dzikiej wierze”, która „sączy truciznę” – a więc nie tylko o hitlerowskich Niemczech, lecz głównie o domowych prawach rasowych, o masowym wiecu z 18 września 1938 roku, na którym Mussolini ogłosił, że „hebraizm jest nieuleczalnym wrogiem” – dokonuje się synteza dwóch wymiarów, które język polski bezrefleksyjnie spina słowem „miłość”: miłość i współczucie.
Miłość i litość.
Miłość i trwoga o psychiczną i fizyczną integralność kochanej osoby.
Amor i pietas.
Doprawdy w próbie zrozumienia własnej fascynacji Zuzanną Ginczanką nie mogłem ominąć wiersza Dora Markus i jego historii.
Bo to jest także moja historia.
I tak naprawdę wszystko, co najważniejsze dla tej książeczki, zostało już powiedziane. To wszystko jest w niedopowiedzeniu, przeczuciu Zagłady, w poezji, w nogach, które nie prowadzą do twarzy, w kobiecym palcu wyciągniętym do żydowskiej ojczyzny, w legendzie wpisanej w męskie portrety.
Reszta jest gonitwą.
Ojczyzna
O Zuzannie dowiedziałem się, kiedy miałem kilkanaście lat. Nie pamiętam już, kto mi o niej powiedział jako pierwszy. Hanna Zawiślak, polonistka, której zawdzięczam tyle przejrzeń na oczy?...
Myślę, że wydarzyło się to na początku liceum, a nazwisko Ginczanka wsparte już było lekturą pojedynczych wierszy. Albo tego jednego, najbardziej znanego, Non omnis moriar, który jeszcze w szkole podstawowej czytałem w antologii poezji polskiej Matuszewskiego i Pollaka, zapewne z tym samym niezrozumieniem co wszystkie inne.
Ale czy to ważne? I co jest ważne dla czytelnika tekstu mającego, owszem, zewnętrzny kształt książki, lecz który książką o Ginczance nie jest?
To raczej opowieść o kimś, kto jej szuka.
O samym szukaniu, w którym, prócz wrażenia, jakie zrobiły na mnie wiersze tej poetki i strzępy wiadomości o jej życiu i śmierci, pierwszym ważnym momentem było spotkanie z kimś innym, kto o niej coś wiedział.
*
Gdybym miał zaryzykować i nazwać ten pierwszy, licealny instynkt, który sprawił, że już na zawsze pozostałem wyczulony na kryptonim „Ginczanka”, na ten znak wodny, senhal, hasło do życia, powiedziałbym rzecz pretensjonalną, nawet pensjonarską: moja fascynacja zrodziła się z szoku, że chodziło o młodą, zamordowaną poetkę żydowską, o której mówiono, że była piękna jak nikt, jako człowiek i jako kobieta.
To nie było odosobnione odczucie. Mniej więcej w tym samym okresie, kiedy miałem czternaście czy piętnaście lat, moją wyobraźnią zawładnął Cesare Pavese, włoski poeta, którego dziennik Rzemiosło życia ukazał się właśnie wtedy po polsku. Takim fascynacjom ulegałem i takim do dziś jest wierna moja wyobraźnia: Pavese, bo samotnik i samobójca; Zuzanna, bo zamordowana Żydówka, poetka.
Z upływem czasu zmieniają się nazywalne motywacje, lecz rdzeń wciąż jest ten sam i tkwiąc w nas niezmiennie, daje szansę, byśmy po latach doszli do tego, co w nas najważniejsze. Czego może nigdy nie nazwiemy do końca, ale co do końca pozostanie – rozumiem śmieszność tego słowa, ono jednak takie ma dla mnie znaczenie – ojczyzną. Miejscem, do którego wracam, nawet kiedy nie chcę. Tym, w którym byłem w niepamiętnych czasach i do którego, jak poświadczał Miłosz, nie wraca się nawet w chwili powrotu. Co umknęło nam na zawsze już w chwili narodzin.
Zaryzykuję i spróbuję oddać to moje poczucie pozornie – powtarzam: tylko pozornie – mniej wzniosłą tonacją (po cóż byłoby pisać i myśleć, gdyby nie wiązało się to z ryzykiem?). W cudownej niedokończonej powieści Ernesto Umberto Saba tak opisał odczucia kilkunastoletniego chłopca po inicjacji z prostytutką w Trieście (tym samym, gdzie na oczach Bazlena Gerti fotografowała nogi Dory Markus, a Montale umieścił Dorę w Porto Corsini): „Ernesto odczuł ogromną rozkosz, która jednak nie wydała mu się nowa. Odniósł wrażenie, że doświadczał jej już w przeszłości, że znał ją od zawsze, sprzed własnych narodzin. Czuł się jak człowiek, który po pełnej przygód podróży wraca do domu, w którym wszystko zna, i odnajduje na nowo: ustawienie mebli, schowki, krótko mówiąc, wszystko...”.
Wierzę w czytelnika, a więc i w to, że nie strywializuje mojego wyznania. Z perspektywy lat wiem to na pewno i nie dam sobie wmówić niczego innego: Zuzanna Ginczanka weszła do mojego życia jakimś dawnym wierszem, jakąś sugestią kogoś, kto wspomniał mi o niej pierwszy – jako o zamordowanej Żydówce, poetce, kobiecie nieuchwytnej, jak każda, inaczej niż każda. Weszła we mnie na skrzyżowaniu poezji, biografii i legendy („twoja legenda, Doro...”) i związałem się z nią na całe – jak dotychczas – życie przez tę najczystszą miłość do zamordowanego piękna, która to miłość, ten nierozwikłany splot amor i pietas, prawdopodobnie jest moją ojczyzną. Tą samą, w której jest miejsce także na samobójczą samotność Pavesego, autora najukochańszego wiersza Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy...
Cezary
Był rok może 1984, mogłem mieć dwadzieścia cztery lata. Do Katedry Italianistyki na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie jako asystent uczyłem włoskiego, Dantego i poezji XX wieku (głównie Pavesego), przyszedł człowiek, który od razu wydał mi się niebywały. Właśnie tak: niebywały. Bo tacy jak on nie bywają na ziemi albo bywają raz tylko w jednym życiu tych, którzy ich znają.
Cezary Geroń – bo tak się nazywał – był moim rówieśnikiem, został moim studentem i przyjacielem. Nie pamiętam już, i nie jest to ważne dla tej opowieści, jak to się stało, że przeniósł się z Krakowa na warszawską italianistykę. Okazał się później świetnym poetą i tłumaczem, tymczasem był doskonałym rozmówcą. I jednym z pierwszych tematów, jakie nas połączyły, była Ginczanka.
Nie pamiętam tytułu dramatu, który widziałem dawno temu w telewizji – komedii o dwóch osobliwych gościach, którzy odkrywają nagle, że jako jedyni znają język, którego nikt nie używa, bo nauczyli się go z podręcznika bez okładki. I między nami było coś właśnie takiego: jeden z nas powiedział „Ginczanka”, a drugi odkrył, że nie jest na świecie sam.
Cezary umarł bardzo przedwcześnie, zostawiając po sobie wspaniałe wspomnienia i wspaniałe wiersze. Nasze drogi rozdzieliły się na kilka lat przed jego śmiercią, lecz wśród innych rzeczy, jakie przeżyliśmy wspólnie, jedną z najważniejszych jest tamta: rozmowa o Zuzannie Ginczance przy plackach kartoflanych mojej mamy w mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich. A potem następna, może przy piwie w Harendzie. I kolejna – we włoskim Tolmezzo, gdzie dla tej rozmowy odpuściliśmy sobie na kilka godzin nawet towarzystwo Michelangelego Antonioniego. I zawsze obecna już w naszym życiowym spotkaniu i niespotkaniu kolorowa nitka Ginczanki, która przetykała nasze świadome i pijane brednie, radości, spacery.
Dowiem się, pisząc
Kiedy powinniśmy zacząć opowiadać? Czy w chwili, kiedy dowiedzieliśmy się już wszystkiego, czy kiedy nie wiemy nic albo prawie, a tym „prawie” jest intuicja, że ten ktoś zagęszcza w sobie coś ważnego dla nas, choć nie wiemy, ani co to jest, ani co w ogóle dla nas jest ważne? U każdego wygląda to na pewno inaczej. Pamiętam, jak Ryszard Kapuściński zaprosił mnie na dzień przed tym, gdy postawił pierwsze litery Podróży z Herodotem. „Przeczytałem albo zgromadziłem sto czterdzieści książek – powiedział, pokazując płaskowyż tomów pod stołem. – Reszty dowiem się, pisząc”.
Ja sam wiedziałem niewątpliwie za mało, żeby opowiadać o Zuzannie Ginczance, kiedy zacząłem o niej opowiadać. I nie zamierzałem w ogóle o niej mówić, a i teraz piszę wbrew sobie. Bo Julianna napiera niezrażona zapewnieniami, że będzie to książka tragicznie niedoskonała. Bo muszę w końcu w sobie spróbować nazwać samą Zuzannę i ten zamęt, który wprowadziła do mojego życia. Może też rozstać się z nią jako obowiązkiem i żyć z powracającą myślą o poetce i jej poezji bez szantażującej myśli, że cokolwiek wobec niej muszę.
Tak czy inaczej, czy chciałem mówić o Ginczance, czy nie, pewnego dnia zadzwonił przyjaciel, mistrz, największy włoski tłumacz z polskiego Silvano De Fanti, który przekładał literaturę naszego języka wzdłuż i wszerz, poezję od Norwida po Różewicza, a ostatnio też Pana Tadeusza. To były pierwsze lata wolnej Polski, podskórnej, nierozpoznanej, i Silvano próbował czegoś się o niej dowiedzieć, przetłumaczyć coś całkiem nowego. I zadał mi pytanie o młode poetki. W pytaniu sprecyzował, że chodzi mu o poetki niezależne i samoświadome, możliwie nieufne wobec dotychczasowej retoryki. Owszem, pamiętam, że czytałem już wówczas Annę Janko, z niesłychanie dramatycznym tomem Koronki na rany, wydanym jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, czytałem Izabelę Filipiak, Ewę Sonnenberg, Marzenę Brodę, ale nie wiem, dlaczego pierwszą z młodych, niezależnych, antyretorycznych poetek, które mi przyszły do głowy, była Zuzanna Ginczanka. Zamordowana w Krakowie w wieku dwudziestu siedmiu lat. Jak wtedy sądziłem – na początku 1945 roku, tuż przed wyzwoleniem.
Z tej mojej odpowiedzi wywiązała się między mną a Silvanem gorączkowa korespondencja, której fragmenty przyjęły do druku ówczesne redaktorki „Wysokich Obcasów” Weronika Kostyrko i Ewa Wieczorek. Tych, którzy są przywiązani do wysokiego stylu, proszę, by nie tracili z oczu rodowodu tego, co teraz przeczytają – jest to zapis kapryśnej, żarliwej korespondencji, z biegiem słów i lektur coraz bardziej rozgorączkowanej i przejętej postacią, rozchwianej w emocjach. Przekazywałem Silvanowi wiadomości, których odkrywczo dla całej polskiej kultury dostarczyła w swojej biografii Izolda Kiec, a wcześniej zrobił to Jan Śpiewak, po nich – Agata Araszkiewicz i inni.