- promocja
- W empik go
Cienie. Nevermore. Tom 2 - ebook
Cienie. Nevermore. Tom 2 - ebook
Wznowienie cyklu NEVERMORE w nowej szacie graficznej!
Drugi tom mrocznej, miłosnej historii, idealnej dla fanów serialu „Wednesday” oraz twórczości Edgara Allana Poego.
Uważaj, czego pragniesz… Możesz to otrzymać.
Varen zniknął schwytany w pułapkę koszmarnej rzeczywistości, gdzie chore sny Edgara Allana Poego stają się jawą.
Isobel nie może się z tym pogodzić. Rusza do Baltimore, by odnaleźć Reynoldsa, tajemniczego mężczyznę, który co roku odwiedza grób pisarza i który posiada klucz do innego świata...
Kiedy dziewczyna wreszcie znajduje przejście, okazuje się, że miejsce po drugiej stronie jest pełne bólu i przerażających istot. Miłość przemienia się w nienawiść, radość w smutek, zaś śmiech w płacz. A wszystko to rodzi się z opanowanego gniewem umysłu Varena.
Isobel zaczyna rozumieć, że ukochany stał się jej największym, śmiertelnym wrogiem…
Jeszcze w tym roku finalny tom cyklu NEVERMORE!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-313-6 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Edgar Allan Poe, „Berenice”, przełożył Bolesław Leśmian
O pani, jakaż tobie moc
Otwierać każe okno w noc?
Swawolne wiatry z drzew i krzaków
Lecą tu – niby stada ptaków;
Magiczny, bezcielesny rój
Napełnia szmerem pokój twój
I strasznie wokół ciebie pląsa,
I białą twą kotarą wstrząsa,
Gdzie pod zwartymi już powieki
Twa dusza śpi – ach! śpi na wieki...
Patrz – cienie drżą jak sen cmentarza!
Nic cię to, pani, nie przeraża?
– Edgar Allan Poe, „Uśpiona”, przełożył Antoni LangePROLOG
WASZYNGTOŃSKI SZPITAL UNIWERSYTECKI, BALTIMORE, 7 PAŹDZIERNIKA 1849
Edgarze?
Przemawiając łagodnie, doktor Moran pochylił się nad pacjentem. Jego oczy spoczęły na bladej i wymizerowanej twarzy słynnego poety, Edgara Poego. Tyle że człowiek leżący teraz przed nim na szpitalnym łóżku w przyćmionym, żółtawym świetle lampy nie bardzo przypominał siebie samego z dostojnych portretów. Z zapadniętymi policzkami i woskową skórą, zbliżoną w odcieniu do okrywającej go pościeli, wyglądał raczej jak swój własny duch, pusta skorupa, udręczona imitacja. Ciemne rzęsy u sinych powiek jeszcze pogłębiały czerń obwódek pod jego podkrążonymi oczami. Szerokie czoło lśniło od potu spowodowanego nie tyle – jak wiedział doktor – gorączką, ile wysiłkiem.
Deszcz uderzał o szyby łukowych, gotyckich okien, przywierając do nich kryształowymi kroplami, które łączyły się w lśniące nitki połyskujące na tle ciemności.
Choć zbliżał się ranek, nocne cienie wciąż zalegały pustą, poza jednym szpitalnym łóżkiem, salę.
Na zewnątrz wył wiatr, z ulicy w dole dobiegały od czasu do czasu odgłosy końskich kopyt i rozklekotanych powozów.
– Edgarze – powtórzył Moran. – Słyszy mnie pan?
Oczy Poego uchyliły się powoli, szkliste i odległe, puste jak oczy lalki, czarne jak atrament. Zapatrzyły się w sufit.
Moran zmierzył pacjentowi puls, zaciskając kciuk i palec wskazujący na lepkim nadgarstku poety. No tak, serce biło jak szalone.
Zawahał się. Nie chciał, by jego podopieczny znów wpadł w amok, a jednak zależało mu na jeszcze paru minutach przytomnej rozmowy, na choćby chwilowym kontakcie z tym zamkniętym w swoim szaleństwie człowiekiem. Na dodatkowym elemencie układanki, która, w gotowej postaci, dałaby odpowiedź na pytanie, co takiego wydarzyło się cztery dni wcześniej, zanim Poe trafił do szpitala, nieprzytomny, pogrążony w majakach, od stóp do głów pokryty przypominającym popiół pyłem, w cudzym ubraniu, niezdolny udzielić jakichkolwiek składnych wyjaśnień na temat tego, gdzie – albo chociaż, z kim – spędził poprzednie godziny.
– Pamięta pan, gdzie jesteśmy? – spytał Moran, poprawiając się na starym drewnianym krześle, które ostro zaskrzypiało.
Ręka Poego niespodziewanie wystrzeliła w powietrze. Jej palce zacisnęły się na dłoni doktora z siłą właściwą przedśmiertnym drgawkom.
– Kto…? – wydyszał Edgar, rzężąc, a jego głos zabrzmiał ochryple, zdarty od wielogodzinnego krzyku. – Kto tu jest?
– Spokojnie – poprosił doktor, nie próbując wyzwalać dłoni, w nadziei, że dotyk dobrze wpłynie na poetę, przywoła go z powrotem, choć na moment zakorzeni w rzeczywistości.
– Reynolds? – szepnął Poe. Jego niewiarygodnie mocny chwyt jeszcze się zacieśnił, całe ramię drżało z napięcia. – Reynolds… Powiedz, że wreszcie się zjawiłeś.
Doktor przełknął ślinę. Oblizał wargi, które rwały się do artykułowania słów, zanim jeszcze wymyślił, co odpowiedzieć.
– Jestem doktor Moran, Edgarze. Pański lekarz. Na pewno pan pamięta.
Twarz Poego wykrzywiła się nagle, jego powieki się zacisnęły, wargi otworzyły, nabierając wyrazu niemego cierpienia. Uścisk zelżał.
– Powinienem był wiedzieć… – jęknął poeta, a każda sylaba składająca się na te słowa ociekała najczarniejszą rozpaczą. – Powinienem był wiedzieć, że mnie tak zostawisz… Tutaj.
– Edgarze – szepnął Moran. – Pragnę jedynie pomóc. Powie mi pan, co się stało? Powie mi pan, jak się pan znalazł w Baltimore?
– Ale ja nie jestem w Baltimore! – krzyknął Poe, rzucając głową na mokrej od potu poduszce. Potem jego oddech stał się płytki i jeszcze szybszy. Przez ciało chorego przebiegł dreszcz tak silny, że całe łóżko zadrżało.
Moran zmarszczył brwi, szukając wyrazów zdolnych utrzymać poetę na powierzchni świadomości, odwrócić jego uwagę od majaków, od tych istot, które podobno widział, jak przenikają przez ściany w kłębach czarnego dymu.
– Panie Poe, wspomniał pan wczoraj, że miał pan żonę. W Richmond. Czy powie mi pan…
– Prawie – wyszeptał Poe. – Prawie. Ale właściwie, Reynolds, ja mam żonę. – Przy tych słowach przesunął palcami po klatce piersiowej, ku miejscu, gdzie koszula była rozchylona. – Tutaj. Przez cały czas – zaszemrał. – Zamkniętą w tym rozgorączkowanym sercu. Przez cały czas.
– Kim jest ten Reynolds, o którym pan mówi? – spytał Moran.
Może przyjacielem?
Może – odparł Poe. Jego dłoń zsunęła się na bok, spojrzenie znów wbił w sufit. – Zobaczymy. Cienie się gromadzą. Słyszy pan, jak szepczą? Ona się zbliża. Więc zobaczymy.
A potem źrenice mu się rozszerzyły, wypełniając się smolistą czernią.
Moran przyglądał się temu zafascynowany. Z delirium miał już do czynienia wielokrotnie, więc co takiego było w tym człowieku, że sam doktor ledwie powstrzymywał się od zerkania na gołe mury, by się upewnić, że wciąż są w pokoju sami?
Edgar jęknął. Jego ciało się naprężyło. Wygiąwszy kręgosłup, odrzucił głowę do tyłu i zawył. Wijąc się, szarpnął splątane prześcieradła i zapłakał:
– REYNOLDS! Moran zerwał się na nogi.
– REYNOLDS! – krzyknął znowu Poe, tak jak to robił wcześniej całymi godzinami, zdzierając sobie do cna gardło.
– Edgarze! – zawołał doktor, łapiąc pacjenta za rękę. – Edgarze, tu jesteś bezpieczny.
– REYNOLDS!
– Nic ci tutaj nie grozi. Edgarze, posłuchaj! Już po wszystkim. Słyszysz? Cokolwiek się stało, już po wszystkim!
Wtedy Poe zastygł w bezruchu, z zaciśniętymi zębami i skurczoną w męce twarzą, po której spływały krople potu.
A potem coś się w nim zmieniło. Jak gdyby niespodziewanie się uspokoił, niby rozchybotany płomień świecy, osłonięty znienacka od lodowatego wiatru. Jego ciało rozluźniło się powoli i w końcu opadł na łóżko.
Po raz pierwszy poszukał wzrokiem Morana.
Doktor patrzył wstrząśnięty, nawet nie mrugając, jak czarne źre-nice Poego się kurczą, odsłaniając – niczym burzowe chmury cofające się znad morza – jasne, niebiesko-szare tęczówki.
Poeta, całkiem teraz przytomny, spoglądał na niego uporczywie i rozumnie.
– Czy to już? – spytał.
Westchnął, a jego ręka w dłoni doktora zwiotczała.
– Boże, zlituj się nad moją biedną duszą – powiedział jeszcze, a blask w jego oczach zgasł tak szybko, jak się pojawił.
– Edgarze! – krzyknął Moran.
Ale było za późno: w pustych źrenicach poety nie został nawet ślad dziwnego światła.