- promocja
Cienie Pecan Hollow - ebook
Cienie Pecan Hollow - ebook
Osadzona w latach 70. i 90. hipnotyzująca opowieść o zagubionej dziewczynie, która znajduje namiastkę domu i desperacką miłość na drogach Teksasu
Trzynastoletnia Kit to sierota, od dawna przerzucana z jednej rodziny zastępczej do drugiej. Przy kolejnej już ucieczce poznaje mężczyznę, który daje jej jedzenie, schronienie i uwagę, której nastolatka pragnie. Manny Romero to charyzmatyczny cwaniaczek i kryminalista. Mężczyzna powoli wychowuje Kit dla własnych potrzeb, przygotowując ją do roli swojej partnerki w życiu i w zbrodni. Wkrótce Kit i Manny stają się niesławni dzięki serii napadów na stacje benzynowe w całym Teksasie, zyskując reputację jako duet Texaco, a ich pokręcona relacja na granicy syndromu sztokholmskiego rozwija się w toksyczną obsesję.
Kit w końcu znajduje dobry powód, by rozpocząć nowe życie, z dala od Manny’ego, i ucieka od niego. Czternaście lata później, w niewielkiej społeczności miasteczka Pecan Hollow, stara się zapewnić córce spokojny i stały dom, jednak duchy przeszłości nie dają o sobie zapomnieć.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-496-2 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROUND TOP, TEKSAS, 1976 ROK
Młodą kobietę obudził szczęk nożyczek. Mruganiem spędziła z oczu woal snu i przekręciła się w skłębionej pościeli na powitanie. Miała nie więcej niż dziewiętnaście lat, lecz bruzda między brwiami i matowa cera zdradzały niełatwą młodość.
Siedział nagi przy oknie obok stosu gazet i ciął pracowicie. Światło spływające po gładkich ciemnych włosach rozlewało się na powierzchni jego ramion i na czubkach kolan, lecz pochylona twarz tonęła w cieniu.
‒ Dzień dobry ‒ odezwała się głosem jak chrzęst piachu. Pomacawszy szafkę za czymś do picia, wychyliła resztkę ciepłego dra peppera stojącego tam od nie wiadomo kiedy. ‒ Co to? Mamy kłopoty?
Nie przestając uciskać czarnych rączek długich, ciężkich nożyc, pociągnął nosem.
‒ Lepiej przyłóż lód.
Dłonią objęła policzek, ciepły i nabrzmiały jak śliwka u schyłku lata. Wystarczyło ścisnąć, by pękł w poprzek aż do ucha.
‒ Nie boli.
– A powinno – stwierdził dobitnie. – Daję słowo, jesteś popieprzona.
Przyprawił jej siniec poprzedniego dnia, gdy podczas ucieczki w pośpiechu zdusiła silnik. Potężny cios z profilu.
Rozścielił przed sobą wycinki, poodwracał i pociągnął klejem od spodu. W powietrzu rozszedł się od zawsze lubiany przez nią odurzający zapach. Złoty medalik, który zwędził zalanemu w trupa facetowi na tyłach nocnego klubu, miarowo uderzał o jego nagi tors z każdym kolejnym ruchem.
– Jeżeli coś wyciekło, lepiej się nie wychylać. Przeczekajmy szum w Luizjanie – podsunęła.
Puścił jej słowa mimo uszu. Ta jego odwieczna buta na granicy prawa musiała prędzej czy później zaprowadzić ich oboje za kratki. Wiedli życie nie do pozazdroszczenia. Głównie pod osłoną nocy, w ciągłym biegu i strachu, że ktoś ich nakryje. Nawet jej już to obrzydło, tyle że nie wiedziała, jak zacząć od nowa i jednocześnie nie stracić mężczyzny.
Wstała i otulona zgarniętym z łóżka prześcieradłem przycupnęła u jego boku. Wciąż pachniało od niego napięciem sprzed kilku godzin – nie poszedł się wykąpać. To był dobry znak. Prysznic zwykle oznaczał, że wybiera się dokądś bez niej. Lecz bił od niego chłód, ta znienawidzona obojętność, gorsza od najstraszliwszej awantury. Tego jednego nie potrafiła znieść i zrobiłaby wszystko, byle go ułagodzić.
Uchylił się przed jej dotykiem. Poczuła pulsowanie w głębi oczu, a trzewia wypełniło jej coś wstrętnego.
– Pytasz, czy mamy kłopoty?
Odłożył nożyczki, przykleił ostatni wycinek do kartonowej podkładki i wręczył jej swoje dzieło. Wśród ciasno ułożonych skrawków tekstu widniała nieostra fotografia pod nagłówkiem „Duet Texaco przyłapany na zdjęciu”. Kadr przedstawiał dwie zamaskowane postacie w odjeżdżającym mustangu. Pasażer z nogą na zewnątrz niedomkniętych drzwi, za kierownicą kobieta o ciemnych, rozwianych włosach, ze wzrokiem utkwionym przed sobą, a w lusterku odbicie jej oczu.
– Owszem, szczególnie ty.
Zapragnęła skończyć ze wszystkim w jednej chwili. Błagać go, by się wycofali, zamieszkali gdzieś pod innym nazwiskiem, przygarnęli psa. Mogliby coś wspólnie zbudować, zamiast wiecznie żyć kosztem innych.
Ale nie miała nic do gadania.
Ściągnął z niej prześcieradło, strzepnął je w powietrzu i rozpostarł na podłodze pod oknem. Poczuła nagłe mrowienie zimna na skórze.
Słońce błysnęło w rozwartych ostrzach nożyc u jej stóp. Szybkim ruchem palców kazał jej po nie sięgnąć. Pochwyciła metaliczny zapach, gdy przyrząd zaciążył jej w dłoni.
– Klęknij – polecił, na co osunęła się na podłogę. Znowu skinął i wyciągnął rękę. Złożyła uchwyty na jego rozwartej dłoni, lecz przytrzymała szpic. Wyszarpnął go z jej uścisku, po czym nabrał w garść kłębowisko jej włosów i zanurzył w nich twarz, oddychając głęboko. Na koniec ściął pasmo po paśmie tuż przy skórze.Rozdział 1
Pecan Hollow, Teksas, 1990 rok
Cykady jazgotały w koronach orzeszników nad folwarkiem, gdzie Kit Walker przypuściła atak na splątany gąszcz pędów jeżyn, które zuchwale oplotły tylny ganek, wpełzły na balustradę i zasiedliły podest, tamując dostęp do kuchennych drzwi całkiem przesłoniętych kłębowiskiem chaszczy. Kobieta opłukała ramiona z potu i wytarła dłonie o dżinsy. Należało rozprawić się z tym w styczniu, gdy łatwiej było dostrzec kępy pozbawionych liści czerwonych łodyg i usunąć je wraz z włóknistymi korzeniami. Co więcej, oszczędziłaby sobie wysiłku w prażących promieniach słońca i wilgotnym zaduchu ciężkim od woni gnojówki i nagrzanej trawy. Że też wtedy o tym nie pomyślała.
Kit rzadko popadała w zadumę, ale dzisiaj jakieś wspomnienie przysiadło jej na ramieniu, natarczywe i nieuchwytne niby widmo wrony pierzchającej z szelestem skrzydeł, zanim zdążyła się obejrzeć. Nikłe echo z zamierzchłych czasów, dawno zapomniane, wyparte albo pogrzebane na dnie świadomości. Przetrwanie zawdzięczała skupieniu na tu i teraz, czujnym rozpoznaniu bieżących okoliczności. Wszelkie plany były bez sensu, skrupuły tym bardziej. Zamiast tracić czas na gdybanie, wolała zawierzyć zmysłom. Można to objąć, rzucić, potrzeć albo zmiażdżyć? Wytropić i obedrzeć ze skóry? Czy po włożeniu do ust to pobudzi smak? Nie obchodziło jej nic, czego nie dało się wziąć do rąk lub zarzucić na plecy, co nie miało barwy albo głosu.
Oberwała kiść dojrzałych czarnych owoców i skosztowała soczystej, lepkiej, przepojonej słodyczą mazi.
Z mocnej, krępej postury i twarzy w otoczeniu ciemnych włosów niedbale ściętych na wysokości szczęki Kit przypominała aztecką wojowniczkę, o silnie zarysowanych kościach policzkowych poniżej wąskich oczu o świdrującym spojrzeniu. Jej skórę znaczyła upiorna mozaika żłobień – zaropiałych poparzeń i krwawiących ran na tle dawnych zagojonych skaleczeń, bladoróżowych blizn i zaschniętych strupów. Na wszystkich knykciach jej palców widniały obtarcia, a policzek pod okiem przecinała nierówna szrama w kształcie półksiężyca. Sięgnęła po maczetę wbitą w kopiec grząskiej ziemi i zaczęła trzebić. Para sikorek z furkotem umknęła z ukrytego gniazda, lecz Kit nie ustawała. W miarę jak zatracała się w ferworze pracy, z początku dziobiąc czubkiem, a następnie siekąc po skosie długością całego ostrza, jej umysł stopniowo się oczyszczał. Z bronią lgnącą do dłoni jak przedłużenie ramion wpadła w trans tępienia czegoś zbędnego. Drzazgi i łodyżki pryskały wokół niej, osiadając na podkoszulce i samodzielnie przystrzyżonych włosach.
Z kuchni dobiegł metaliczny terkot telefonu. Aparat odzywał się rzadko, a Kit nie zwykła reagować na zawołanie. „Pal diabli”, pomyślała, dalej młócąc zaciekle. Dzwonek nie dawał za wygraną, umilkł dopiero po dziesięciu, jedenastu sygnałach. Wyrżnąwszy spory prześwit w krzakach przy ścianie, kobieta odrzuciła wiecheć luźnych gałęzi na coraz obfitszy stos chrustu. Żmudne zajęcie wyłuskania pnączy spomiędzy prętów barierki zostawiła Charlie – nie miała cierpliwości do takiej dłubaniny. Gdy parne, wilgotne powietrze jak zupa zaległo jej w gardle, wzięła ostatni zamach, po czym okrążyła piętrowy, pokryty niegdyś białymi panelami dom o solidnej konstrukcji, chociaż niefachowo wzniesionej przez pierwszych właścicieli na początku stulecia.
Odetchnęła z ulgą, przestąpiwszy próg. Wnętrze było wysłużone, ale przytulne, doskonałe do towarzyskich spotkań dzięki szerokim drzwiom i korytarzom, rozległym oknom z widokiem oraz przestronnej kuchni wyposażonej w stół i jadalni po sąsiedzku. Pomimo upływu czternastu lat, odkąd tu zamieszkała, wystrój wciąż tchnął obecnością kogoś innego. Nigdy nie miała ochoty ani środków, by dodać coś od siebie, i dobrze się czuła pośród kwietnych motywów na ścianach i tkaninach oraz masy innych babcinych ozdóbek.
Zwilżyła kuchenną ściereczkę pod kranem i z ulgą przetarła skórę na karku oraz wzdłuż kręgosłupa w chłodnym podmuchu zakurzonego wiatraka na kredensie. Wychyliła dwie szklanki wody jedną po drugiej, aż po wrażenie sytości w żołądku, gdy telefon znów się przebudził. „Cholerny intruz”. Kit do tej pory przeklinała wymóg zgłoszenia numeru kontaktowego przy zapisie Charlie do szkoły wiele lat wcześniej. Jej sprzeciw budziło samo założenie pozwalające obcym nagabywać ją w domu według własnej woli. Najchętniej wyszarpnęłaby wtyczkę raz na zawsze, ale na myśl o córce sięgnęła po błękitną słuchawkę wiszącą na ścianie. Po drugiej stronie odkaszlnęła kobieta.
– Pani Walker? Mówi Lorraine Fowler – zabrzmiał beznamiętny głos dyrektorki szkoły. Kit zwarła się w sobie, przeczuwając nowy wybryk córki oraz późniejszy ciąg nieprzyjemności. Pani Fowler ze świszczącym oddechem czekała na odpowiedź. – Proszę odebrać Charlie. Zdarzył się wypadek.
– Wypadek? – Kit napięła uwagę. – Coś jej się stało?
Charlie lądowała już wcześniej na dywaniku dyrekcji, lecz przeważnie chodziło o wagary lub pyskowanie nauczycielom. Jak dotąd jedyne zajście, które uznano za „wypadek”, dotyczyło jej zawieszenia za szeptanie świństw do ucha kolegi z klasy, choć żadne z nich nigdy nie ujawniło treści. Chłopak tak się przejął, że zwolniono go z lekcji, by doszedł do siebie w domu. Charlie otrzymała tygodniowy zakaz wstępu do szkoły, co żadną miarą jej nie obeszło, za to napsuło krwi Kit, bo od początku okresu dojrzewania kilka miesięcy wcześniej dziewczyna zrobiła się krnąbrna i opryskliwa.
– Bynajmniej, jest cała i zdrowa – odrzekła pani Fowler. – Proszę się zjawić jak najszybciej, szczegóły wyjaśnię na miejscu.
Kit zerknęła na zegar nad kuchenką. Kwadrans po dziewiątej, za czterdzieści pięć minut musi być w pracy.
– Psiakrew.
Pani Fowler wydała pełne nagany chrząknięcie.
– Zatem do zobaczenia wkrótce.
Kit miała serdecznie dosyć ustawicznych ekscesów Charlie. Ciążyły jej nie tyle przewinienia córki – sama dopuszczała się gorszych rzeczy w tym wieku – ile ich następstwa. Skargi oznaczały dochodzenie, spotkania, świecenie oczami. A ona nie życzyła sobie dociekań na temat swojego prywatnego życia.
Ruszyła do wyjścia, gdy telefon rozdzwonił się znowu z tą samą natarczywością. Cokolwiek przypomniało się pani Fowler, mogło chyba poczekać kwadrans, aż spotkają się w szkole. Będąc jedną nogą za drzwiami, Kit pochwyciła pisk i rzężenie automatycznej sekretarki – wskrzeszonego rupiecia, który tylko Charlie umiała obsługiwać. Lecz na frontową werandę nie docierał głos dzwoniącego, a zniecierpliwienie nie pozwoliło jej się cofnąć i posłuchać.
Kit zajęła miejsce przed drzwiami biura dyrekcji, pośród ścian upstrzonych tablicami ogłoszeń i radosną twórczością artystyczną. W korytarzu wisiał zapach od dekad struganych ołówków i emulsji do podłóg. Wiedziała, że ma swój udział w kłopotach córki, bo przez czternaście lat ich wspólnego życia nie zadała sobie dość trudu, by wpasować się w tkankę miejscowej zbiorowości. Czasami żałowała, że nie potrafi nigdzie przynależeć, ale o ileż łatwiej było pilnować własnego nosa. Ludzie ją przytłaczali. Maniery, obyczaje, ciche komitywy. Jedyne, co udało jej się stworzyć, to ich mały świat, tylko we dwie.
Pani Fowler, cała spowita w beż, z natapirowaną skorupą bladobrązowych włosów przypominającą perukę, stanęła w progu i zmierzyła Kit srogim spojrzeniem.
– Chciałaby pani najpierw się odświeżyć? – W ustach dyrektorki pytania przybierały wydźwięk poleceń.
Kit dopiero teraz spostrzegła makabryczne szkarłatne bryzgi na swoich ramionach i ubraniu, a mogła się jedynie domyślać, jak wygląda jej twarz.
– Wolałabym od razu przejść do rzeczy – odparła.
Mina dyrektorki wyrażała to samo pragnienie. Kobieta gestem zaprosiła Kit do środka.
W kącie przeładowanego pomieszczenia tkwiła Charlie, skrywając pochmurną twarz pod strzechą skłębionych włosów. Wzorem matki nosiła głowę wciśniętą w ramiona, jakby w nieustannej gotowości do uniku przed ciosem. Zbyt niski stołek kazał jej się skurczyć z kolanami pod brodą. A przecież nie tak dawno Kit mogła wziąć ją na ręce i posadzić na biodrze. Dziś córka przerastała ją o dwa centymetry. Kit stanęła z uniesioną głową przed biurkiem przełożonej i skrzyżowała ramiona.
– Czy mogę wiedzieć, co się stało? – zapytała.
Pani Fowler usiadła i złączyła dłonie przed sobą. Pokiwała głową nad Charlie, zanim przeniosła wzrok na jej matkę, i pozwoliła sobie na krótkie, znużone westchnienie.
– Poprosiłam panią o rozmowę, ponieważ Charlie ugodziła koleżankę ołówkiem, wbijając jej rysik w policzek. – Dla zobrazowania swych słów zbliżyła palec do własnej twarzy z wymownym cmoknięciem na koniec. – Dosłownie nadziała ją jak mięso na pręt do szaszłyków.
– Jasna cholera – mruknęła Kit.
– Bardzo proszę się nie wyrażać – skarciła ją dyrektorka.
– To prawda? – Kit spojrzała na córkę.
Charlie skinęła głową z oczami wbitymi w ziemię.
– Ale… Czemu raptem…? – Kit utknęła w miejscu zła na siebie, że dała się zdeprymować przy świadkach. – Kogo pokaleczyła?
– Leigh Prentiss, oczko w głowie Sugar Faye – odparła dyrektorka.
Leigh była najmłodszą z pięciorga pociech Sugar Faye i jedyną córką, od małego chowaną tak, jakby była ostatnim dzieckiem na Ziemi. Kit bez wątpienia czekała trudna przeprawa z jej matką.
W pierwszym odruchu najchętniej złapałaby Charlie i zamknęła ją gdzieś na klucz bez okazji do ustawicznego ściągania sobie gromów na głowę. Widok córki tak przybitej i nieobecnej kazał jej jednak wyciągnąć rękę. Lecz zamiast pogłaskać dziewczynę po ramieniu, ostatecznie tylko ścisnęła ją za kark, na co ta wzdrygnęła się niechętnie. Tak już było, że czułość Kit rzadko znajdowała wyraz w jej gestach.
– Nie chciałam – wymamrotała Charlie. – To był wypadek.
– Sekundę – ostudziła ją Kit. – Czy Leigh czymś cię sprowokowała?
– Nie będę sypać – oświadczyła dziewczyna stanowczo.
Kit co do zasady podzielała podejście córki, choć uważała, że Charlie nie powinna ponosić konsekwencji jako jedyna, jeżeli odpowiedzialność leżała po obu stronach.
– Nie ustaliliśmy jeszcze, co mogło spowodować tak… bestialskie zachowanie – poinformowała pani Fowler. Kit poczytała określenie „bestialskie” za obelgę, bo nie zabrzmiało to jak przejęzyczenie. – Nie wierzę, by coś takiego zdarzyło się bez przyczyny – ciągnęła przełożona. – Niestety nie mogliśmy poznać wersji Leigh, ponieważ, jako się rzekło, miała ołówek w buzi. Doktor Metzberg w tej chwili ją opatruje. Będę musiała skonfrontować panią z Prentissami, aby wspólnie wyjaśnić całe zajście. Zanim to jednak nastąpi, Charlie ma zakaz pojawiania się w szkole przed upływem końcowych egzaminów. Może wrócić na początku wakacji, za nieco ponad dwa tygodnie, i zaliczyć sesję pod moim osobistym nadzorem.
– Jest zawieszona aż do końca roku? – Kit zesztywniała. – To niemożliwe.
– Bez względu na okoliczności nie mogę dopuścić, by dźgała uczniów po twarzach.
Kit zdławiła okrzyk protestu. Ostatnio Charlie miała zwyczaj ulatniać się z domu pod jej nieobecność bez słowa wyjaśnienia, co skazywało Kit na długie godziny nerwowego oczekiwania, zanim córka raczyła przestąpić próg, jak gdyby nigdy nic.
Pani Fowler nachyliła się ku rozmówczyni i zniżyła głos.
– Nie sądzi pani, że Charlie przydałaby się męska ręka? – Zerknęła na Kit spod przymkniętych powiek. – Nie wiem, jak pani wychowuje córkę, lecz dzieci potrzebują dyscypliny. Szczególnie nastoletnie dziewczynki.
Kit zawrzała gniewem, aż poczuła pulsowanie za uszami, a oczy zaszły jej mgłą. Z wysuniętym podbródkiem wbiła pięści w pożółkły blat politurowanego biurka przełożonej.
– Nic pani do tego, jak prowadzę mój dom. – Przełknęła wiązankę przekleństw cisnącą jej się na usta i chwyciwszy córkę za nadgarstek, wymaszerowała z gabinetu.
W korytarzu Charlie strząsnęła jej dłoń i nie oglądając się na matkę, czmychnęła w kierunku dwuskrzydłowych drzwi wychodzących na parking. Kit nie próbowała jej zatrzymać. Oparła się o ścianę, a jej wzrok przykuła wisząca naprzeciwko barwna, upaćkana brokatem reprodukcja przedstawiająca Układ Słoneczny. Nie należała do matek, które do północy smarowałyby durne dekoracje, podniecały się szczotkowaniem włosów córki do połysku lub pakowały idealnie wykrojone kanapeczki na drugie śniadanie do papierowej torby z wesołą nalepką. Szkoda zachodu dla pustej maskarady. A jednak współczuła Charlie takiej matki. Brudnymi palcami ujęła rożek tektury i odsłoniła podziobaną warstwę korka pod spodem. Nawet nie spojrzawszy na boki, zdarła plakat i opuściła budynek.Rozdział 2
Stary brązowy pikap podskakiwał na drodze, wzbijając za sobą kłęby kurzu unoszonego w podmuchach południowego wiatru. Dla rozładowania atmosfery Kit wcisnęła pedał gazu do oporu i przefrunęła ponad torami kolejowymi. Była to jedna z głównych rozrywek okolicznych mieszkańców, oprócz strzelania do butelek, podpalania olbrzymich zwałów śmieci i urzynania się w sztok nad brzegiem strumienia. Charlie uwielbiała tę zabawę i zwykle kazała matce zawracać po wielokroć, podskakując i piszcząc z uciechy w ciągu krótkiej chwili, gdy zawisały w powietrzu. Dziś jednak ani drgnęła, siedziała ze zmrużonymi oczami i ponurą miną.
Kit zmagała się z mieszanką uczuć – od wściekłości na zachowanie córki poprzez skruchę na myśl o własnych, znacznie gorszych występkach za młodu po coś niepokojąco mrocznego, czego nie umiała sprecyzować. Odruchowo wyciągnęła rękę i objęła fotel za plecami Charlie, blisko, lecz bez kontaktu. Nie potrafiła zgłębić tej dziewczyny obojętnie wpatrzonej w drogę. Do niedawna zawsze wiedziała, co roi się w młodej głowie, jakby myśli córki przenikały do jej świadomości. Wyczuwała je wręcz przez skórę. W ciągu ostatniego roku Charlie oddaliła się od niej i Kit straciła dar jasnowidzenia. Więzy między nimi zwątlały, coraz bardziej nadszarpywane z każdą kłótnią.
Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, jak jej się poszczęściło. Stały dach nad głową, przyzwoita szkoła, własny pokój. Ale czyż nie taki był cel, aby właśnie nigdy nie nabyła tej świadomości? Gdyby Kit nie została w Pecan Hollow, czekałaby je ciągła włóczęga. Bez adresu, co kilka dni skacząc z motelu do motelu lub błąkając się po noclegowniach, zależnie od funduszy. Spleśniałe kanapy, zdrętwiałe mięśnie od spania w śpiworze. Jedzenie byle czego bez względu na datę przydatności do spożycia, pranie jedynej pary majtek co wieczór i noszenie mokrych albo wcale. Ból zębów, pęcherze na stopach i nieustający, dokuczliwy głód. Kit strzegła córki przed historią swojej przeszłości, jakby samo ujawnienie prawdy mogło dziewczynie zaszkodzić.
Charlie pozbyła się kowbojek i włączyła radio palcem u nogi. Pięćdziesiąt kilometrów od Houston w miarę znośny sygnał odbierała jedynie stacja dla wapniaków. Samochód wypełniło kwilenie Bee Gees, jakby coś ściskało ich za krocze. Te drżące, znękane głosy nieodłącznie kojarzyły się Kit z zimą, którą spędziła u Crowderów czy Crowleyów, w każdym razie Crow-coś-tam. Przed oczami stanął jej obraz matki zastępczej, kobiety przeciętnej budowy, z obwisłą skórą na ramionach, rozdzielającej pomiędzy czwórkę swoich pociech coś smakowitego z dymiącego garnka. Chyba to był kurczak z kluseczkami. Kit śledziła wzrokiem każdą chochlę lądującą w jednej z czterech misek, dokładającą lub ujmującą tu i ówdzie, aby wszystkie dzieci dostały po równo. Z wyjątkiem Kit. Jej miseczki chochla nie sięgała.
Przyszywane rodzeństwo było od niej starsze od roku wzwyż, wszyscy piegowaci jak indycze jaja. Kit nie spuszczała oczu z porcji ginących w rozdziawionych ustach po uprzednim pośpiesznym podmuchaniu, choć i tak parzyło ich w języki. Wyłuskała kromkę chleba z celofanu, złożyła ją na pół i zjadła, jakby to była kanapka, a nie suchy dodatek do posiłku. Gdy stało się jasne, że nie przypadnie jej nic z kolacji, ześlizgnęła się z krzesła – jeszcze nie sięgała stopami do podłogi – i poszła prosto do kuchni. Zapierając się o podstawę lodówki, rozmachem tułowia odemknęła drzwi i nabrawszy w ramiona, ile zdołała unieść, chyłkiem urządziła sobie w spiżarni samotną ucztę, na którą złożyły się odwinięte z folii aluminiowej resztki z obiadu, miks sosów i marynat oraz ściemniały banan. Ta rodzina nie znęcała się nad nią, nie bili jej i nie karali jak poprzednicy. Ale poczucie bycia niewidzialną bolało bardziej niż najsroższe baty.
Kit skręciła z asfaltowej drogi na wyboiste koleiny dojazdu do domu, gdy zaczepny sygnał radiowozu niemal przyprawił ją o zawał. Zaklęła i zatrzymała samochód. Mimo upływu czasu na widok policji wciąż puszczały jej nerwy.
– Może rodzice Leigh złożyli doniesienie? – Charlie wyglądała na bardziej podekscytowaną niż zdjętą niepokojem.
– Nie przesadzaj – burknęła Kit, choć naszło ją podobne domniemanie.
Wbiła oczy w lusterko, a rozpoznawszy Caleba, nieco się odprężyła. Szybko potarła policzki poślinionym kciukiem, lecz zaschnięte brunatne rozpryski na twarzy nie dały się usunąć. Zrezygnowała i skupiła ostrożne i w pewnym stopniu zaciekawione spojrzenie na jego poczynaniach. Posterunkowy Caleb Nabors najpierw przeczesał włosy, które wiłyby się w miękkich falach, gdyby ich tak starannie nie przycinał, potem z namaszczeniem założył czapkę, poprawił klamrę u paska i wygładził przód granatowej koszuli. Dopiero gdy ostatni rzut oka na odbicie w szybie upewnił go o swojej nienagannej prezencji, zbliżył się do furgonetki.
Kit wywiesiła umięśnione ramię za okno i podniosła na mundurowego wzrok mający z punktu uciąć wszelkie morały.
– Naprawdę nie ma o co robić afery – wypaliła buńczucznie. – Nie wiadomo, co się rzeczywiście stało. Zwykła szkolna rozróba.
– Miło cię widzieć, Kit. – Funkcjonariusz musnął daszek czapki.
Kobieta skinęła głową na odczepnego.
– Wiesz, że jeździsz bez korka wlewu paliwa? – zagaił, jakby na poczekaniu znalazł powód do interwencji.
Kit zaczerpnęła tchu na fali ulgi, że o niczym nie słyszał, a incydent nie zdążył wykroczyć poza gabinet pani Fowler.
– Wiem i co z tego? Jakiś przepis zabrania jeździć z niezatkanym bakiem?
– Zasadniczo nie. – Roześmiał się zbity z tropu i przesunął dłonią po karku. – Ale wolałem cię ostrzec, to może być niebezpieczne.
Aż przykro było patrzeć na jego konsternację.
Jakby w przypływie nagłego olśnienia Caleb pstryknął palcami i zrównując z nią wysokość oczu, niefrasobliwie podchwycił:
– Co za szkolna rozróba?
– Nic ważnego – zbyła go Kit.
– Przyda się moja pomoc?
Kit nie traciła czujności, choć z oczu mężczyzny biła szczera sympatia.
– Podziurawiłam gębę jednej lasce – chlapnęła Charlie z odcieniem dumy. – W samoobronie.
Kit zakneblowała jej usta dłonią.
– Czy możesz się nie odzywać z łaski swojej?
Dziewczyna odepchnęła jej rękę.
– Policji się nie okłamuje.
Caleb gwizdnął krótko z nieukrywanym zgorszeniem, po czym zsunął czapkę na tył głowy, aby potrzeć brwi.
– Widzę, że z panienką lepiej nie zadzierać.
– Śpieszę się do pracy. Coś jeszcze? – Kit wrzuciła bieg.
Mężczyzna pokrył zmieszanie uśmiechem i odstąpił od furgonetki z miną, jakby tysiąc słów cisnęło mu się na usta. Gdy znów lekko zniżył głowę, Kit pochwyciła woń wysokogatunkowego mydła i owocowy powiew dropsów z jego oddechu.
– Wybieracie się na piątkowego grilla? – podjął. – Podobno kuzyn pastora ma przez całą dobę uwędzić blisko pięćdziesiąt kilo wołowiny.
Kit nieswojo drgnęła na fotelu, skora jak najprędzej zakończyć pogawędkę, a zarazem niemile świadoma swojego towarzyskiego nieobycia.
– Raczej nie – odparła, wbrew sobie sprawiając mu zawód, chociaż nie dał nic po sobie poznać.
– Innym razem – wybrnął pojednawczo, po czym skinął na pożegnanie i odszedł do radiowozu.
Kit utkwiły w pamięci jego czyste, wypielęgnowane paznokcie. Spojrzała na swoje dłonie – płytka u jednego kciuka pęknięta wzdłuż i zsiniała, pozostałe paznokcie nierówno ogryzione, z czarną obwódką – i zacisnęła pięści. Nie schlebiało jej zainteresowanie Caleba. Wiedziała, że wpadła mu w oko, to było jasne od dawna. Facetów, którzy kierowali w jej stronę gwizdy albo zaczepki, umiała spławić bez trudu, bo dobrze znała ten typ wyszczekanych prostaków. Lecz Caleb wzbudzał w niej popłoch, gdyż najwyraźniej liczył na coś innego. Coś zobowiązującego. Był niesłychanie wrażliwy, wycofywał się przy byle odmowie, ale nie ustawał w staraniach. Cierpliwie zabiegał o jej względy, odkąd się poznali. Raz na kilka miesięcy zapraszał ją na rodeo, ognisko lub festyn kościelny, zawsze z typowym dla siebie taktem i wstydliwością. A Kit wobec tej ogłady kompletnie traciła rezon. Deprymowała ją adoracja tak życzliwego i prostolinijnego mężczyzny, który w niczym nie przypominał Manny’ego. Czyż miłość nie polegała na huśtawce nastrojów i ciągłej próbie sił? W najśmielszych snach nie mogła sobie wyobrazić związku z Calebem, lecz jego cichy sentyment wzmagał jej poczucie samotności.
Nie zapomniała, jak to jest kogoś pragnąć, zatonąć w czyichś ramionach ze splecionymi nogami. Wymieniać wilgotne oddechy nos w nos na jednej poduszce po przebudzeniu. Gdyby tylko umiała oddzielić to, co dobre, od reszty, może zdołałaby znów kiedyś pokochać. Nagły przypływ bólu wypełnił jej pierś aż do gardła, powodując pieczenie na szyi i pod powiekami. „Hola”, przywołała się do porządku. Siłą woli zdusiła emocje – co do perfekcji opanowała jeszcze jako mała dziewczynka – i popadła w znajome otępienie. Zacisnęła palce na kierownicy i uruchomiła silnik, podczas gdy Charlie w milczeniu błądziła wzrokiem za szybą.
Czas płynął nieubłaganie, lecz trzeba było jeszcze zatankować. Zatrzymały się pod czerwono-niebieskim zadaszeniem, jak zwykle przy pierwszym dystrybutorze, najbliżej wylotu na drogę. Kit wlała kilka litrów paliwa do baku i napełniła uwalany smarem kanister na wszelki wypadek. Stacje benzynowe budziły w niej złe skojarzenia i wolała w miarę możliwości ich unikać.
Charlie wyciągnęła się w poprzek siedzenia, opierając bose stopy na szybie pasażera.
– Idę zapłacić – rzuciła Kit w jej stronę.
– Padnę, jeżeli szybko nie wrzucę czegoś na ząb.
„To z głodu”, odgadła Kit, choć nie łudziła się, by jedzenie zdołało na dłużej poprawić notorycznie paskudny nastrój córki.
– Zjadłabym hot doga, tylko żeby był przyrumieniony i ciepły – oświadczyła dziewczyna. – Zwrócę ci pieniądze.
– Niby z czego?
– Nie wiem. – Charlie skwaśniała w oczach. – Próbowałam być miła. Zapomnij, do cholery!
Przerzuciła stopy na sufit szoferki, by wybrzuszyć dach, aż wydał metaliczny szczęk, a następnie pozwoliła mu odbić z wibrującym łoskotem sfatygowanej blachy. Była wysoka na swój wiek, przypominała bardziej śniadą i długonogą wersję swojej matki, nieco luźniejszej budowy i swobodniejszą w ruchach, jakby jej kości miały mnóstwo miejsca. Ciemne, wyraziste brwi niemal złączone u nasady nosa nadawały jej wyraz nieustannego namysłu. Zadarła głowę wśród burzy zmierzwionych włosów rozsypanych na powierzchni fotela.
– Co-się-tak-gapisz? – wycedziła jak do natrętnego szajbusa.
Kit zapragnęła zbyć małolatę bez słowa lub wygarnąć jej za wszystkie czasy, niechby raz wreszcie spuściła z tonu. Niełatwo było jej sprostać roli matki. Musiała zebrać myśli, nim otworzy usta. Ostatecznie postawiła na szczerość.
– Próbuję tylko zrozumieć, dlaczego dźgnęłaś drugą osobę w twarz.
Charlie potrząsnęła głową i uciekła wzrokiem za okno bez śladu skruchy czy wręcz zainteresowania.
– Nie potrafię tego wytłumaczyć – rzekła rezolutnie. – Po prostu tak wyszło i już.
– Ta dziewczyna zrobiła ci jakąś przykrość? Uwzięła się na ciebie?
Charlie grzmotnęła dłonią w deskę rozdzielczą.
– Daj spokój, mamo! – Podniosła głos. – Zrobiłam, co zrobiłam i koniec.
Kit pojęła, że dalsza rozmowa tylko pogorszy sprawę. Pałający wzrok córki jednoznacznie wskazywał, że nie wydusi z niej nic, choćby łomem.
– Co ja mam z tobą zrobić bez szkoły? – wymruczała bardziej do siebie.
– To twój problem – prychnęła dziewczyna.
Kit wzięła głęboki oddech, by złagodzić skurcz między łopatkami.
– Dobrze, zjemy coś, a potem pojedziesz ze mną do lecznicy – powiedziała. Podjąwszy decyzję, z nieco lżejszym sercem ruszyła w kierunku sklepu, lecz na wszelki wypadek, gdyby jej słowa nie wybrzmiały dość jasno, krzyknęła jeszcze przez ramię: – Zagonię cię do roboty!
Ledwie przestąpiła próg ciasnego sklepiku, wiedziała, że nie wytrzyma tam dłużej niż minutę. Na próżno po wielokroć utwierdzała się w przekonaniu, że nic jej nie grozi – na każdej stacji regularnie wpadała w paranoję. Zgarnęła z półki korek do baku i paczkę ciastek, a przy kasie dołożyła dwa hot dogi. Dyżurujący za ladą chudzielec z wytrzeszczonymi oczami wyciągnął z ust kawałek suszonej wołowiny na patyku i wyciamkał soczyste: „dźń bry”.
– Witaj, Kenny. – Kit odliczyła pieniądze, instynktownie zerkając na samochód widoczny za witryną, gotowa do ewakuacji w razie czego.
– Charlie nie ma dziś lekcji? – Kenny grzebał w przegródkach kasy w poszukiwaniu drobnych. Z jego pozornie błahego tonu Kit wywnioskowała, że zdążył już usłyszeć o zajściu w szkole, zatem wkrótce plotka dostanie skrzydeł.
– Nie – ucięła, skubiąc płatek ucha. Ni stąd, ni zowąd opadły ją duszności, jakby temperatura w sklepie skoczyła o dziesięć stopni. – Pośpiesz się, proszę, nie mam czasu.
– Skończyły mi się miedziaki. – Wstał i obmacał kieszenie. – Zaraz znajdę, brakuje tylko trzech centów.
Ze wszystkich zakamarków wypełzało poczucie grozy. Zapach paliwa, brzęk kasy, nikłe mżenie świetlówek pod sufitem. Kit zaczęła się pocić, a serce zabiło jej w gardle. Chwyciła zakupy wraz z resztą leżącą na ladzie, staranowała drzwi ramieniem i w panice dopadła samochodu.