- W empik go
Ciepłe wspomnienia - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Ciepłe wspomnienia - ebook
Kamil, po wyjściu ze szpitala dowiaduje się, że jest bogaty. Jednak ten niespodziewany fakt wpędza go w kolejną chorobę. Mimo, iż nie wychodzi z domu napotyka życzliwych ludzi.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-988-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od Autora
Drodzy czytelnicy, chciałbym was ostrzec, że jest to książka bardzo różnorodna, mająca swoje zakamarki i otwarte przestrzenie, na początku spowolniona, zapadająca się w kwestie filozoficzne naszego życia w samotności i nie tylko, a jednak trzymająca w napięciu. Z każdą stroną akcja nabiera tempa. Do samego końca wszystko stoi na głowie.
Czytając książkę, dojdziemy razem z Kamilem do pewnej teorii, iż jest pewna rzeka, rzeka życia, która… Bohatera pochłania rozmyślanie nad tym, co go otacza, czym jest ten ból, który odczuwa, czym jest radość i siła, których nawoływanie słyszy. Stara się świadomie żyć, zastanawiać, kim był, kim jest nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. Jego rozważania mogą wydawać się kontrowersyjne, lecz trzeba pamiętać o tym, kim jesteśmy, gdy zostajemy sami ze swoimi myślami. Przeżyjemy w tej książce z Kamilem i jego przyjaciółmi wiele lat, wiele przygód, trosk i radości, nie obędzie się bez smutku, tragedii, beznadziejnych sytuacji.
Tak wiele chciałbym jeszcze napisać na temat tej powieści, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Proszę samemu odkryć kolejne „drzwi percepcji”, proszę samemu budować i palić mosty przekonań, rozwiązywać zagadki Kamila, odpowiadać na jego zarówno ważkie, jak i naiwne pytania lub po prostu pomilczeć. Czego jestem pewien, to tego, że życie Kamila i nie tylko jego, spowoduje lawinę przemyśleń czytelnika nad własnym życiem. Ta powieść zmieniła także wiele w moim, i co więcej, zmieniła dogłębnie mnie samego, a dzięki Kamilowi zwiększyło się moje zaufanie do siebie samego.
Beniamin PytlińskiMoja Historia
Wszystko zaczęło się dwa lata temu. Przestałem w pewnym momencie rozróżniać rzeczywisty świat od moich snów. Zastanawiałem się po każdym przebudzeniu nad tym, gdzie właściwie jestem. Żona zauważała u mnie stany, które spokojnie można nazwać odrealnieniem, wręcz autyzmem, ponieważ ja, przykładowo, byłem w trakcie planowania ucieczki w razie wojny, co do której miałem absolutną pewność, że nastąpi lada chwila, albo dumałem nad tym, kim jestem w świecie snu i czy pełnię w nim rolę osoby prawdziwej. Uważałem bowiem, iż wszystko to, co dzieje się we śnie, ma na mnie bezpośredni wpływ. Początkowo było to niegroźne. Jednak w końcu nastąpiła noc, kiedy we śnie straciłem oko, ponieważ napadnięto mnie w tym śnie, zdarto ze mnie ubranie, okradziono i wykuto oko szydłem do wełny. Nie widziałem na to oko po przebudzeniu, zatem stało się zadość moim dywagacjom, jakoby sen wpływał na moje ciało i mojego ducha. Żona ciągała mnie po lekarzach, którzy mimo wszelkich moich zapewnień twardo stali po stronie badań i testów naukowych, twierdząc, że moje oko jest wręcz wyjątkowo zdrowe. Nie chodziło o to, że nie dawałem temu wiary, bo łatwo sobie wyobrazić, że tego nie chciałem, nie chciałem być w połowie niewidomy. Nie była to tajemnicza ślepota, jak ta biała w powieści José Saramago, lecz zwyczajna, czarna, cieniowana zagadkową tragedią.
Każdy kolejny sen coraz bardziej wpływał na moje życie, i to pod każdym względem. A śniła mi się wojna, najobrzydliwsza jaka może być. Za każdym razem zaczynało się od początku, czyli od wybuchu wojny. Samoloty na niebie, bójki na ulicach, przemówienie prezydenta na wszystkich kanałach, eksplozje, czołgi jeżdżące po ulicach. Przeżywałem te sny aż tak intensywnie, że dostawałem gorączki, płakałem, krzyczałem i nie było temu końca.
Żona kochała mnie naprawdę bardzo, więc wzięła długi urlop mimo groźby pracodawcy, że może nie być na powrót dla niej miejsca. Starała się odkryć, w czym tkwi drzazga moich dolegliwości. I zrobiła coś, co na zawsze zmieniło mój byt na świecie. Doubezpieczyła mnie na życie oraz ciężkie choroby, bo ja nigdy nie widziałem w tym sensu, i przepisała na mnie większość ponad półtoramilionowego spadku po swoich rodzicach, którzy niedawno zmarli. Przezornie, rzutem na taśmę, dała ponieść się błyskotliwej myśli. Udowodniliśmy ubezpieczycielowi, iż w obecnym momencie jestem całkowicie zdrowy, okazując wciąż jeszcze aktualne badania i dokumenty. Było to ryzykowne, ale się powiodło. W razie ciężkiej choroby (między innymi psychicznej) zostałem ubezpieczony na dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych, bowiem moje badania lekarskie były zawsze bliskie doskonałych, a praca, którą wykonywałem, łatwa, mało ryzykowna i mało stresująca. Trzeba wiedzieć, że pracowałem w sklepie muzycznym z ogromną fonoteką. Lubiłem tę pracę. Z naszych oszczędności zacząłem się leczyć psychiatrycznie. Problem tkwił w tym, że nie byłem w stanie pozbyć się dotkliwych urazów umysłowych po moich snach. Wierzyłem w nie i odczuwałem ich moc jak mnisi odczuwają moc uduchowienia. Zatracałem się w fałszywych przekonaniach. Zostałem wyrzucony z pracy, gdyż szło mi coraz gorzej w dogadywaniu się z klientami. Kląłem na nich, kłóciłem się z nimi o pieniądze, uważając każdą płytę za wyjątkową i cenną. Narobiłem mnóstwo strat w firmie, odstraszając stałych klientów. Wylądowałem w domu bez pracy, bez celu, bez siły, bez pomysłu. Widziałem tylko zionącą przepaść.
Śniło mi się, że ją zabito, moją żonę. Nie umiałem się z tym pogodzić, kiedy zapewniała mnie o swoim ciągłym istnieniu. Zbudowałem mur między nami, którego nie udało jej się powalić. Był silniej naznaczony niż berliński, wyższy i trwalszy niż chiński, świętszy dla mnie od tego w Izraelu dla Żydów. Moje kochanie zostało na moich oczach zgwałcone, po niecnych igraszkach z jej odzieniem w grze wstępnej, zabawami z jędrnymi piersiami, walką wrogich żołnierzy z obronnym nastawieniem. W końcu zabrakło jej sił i była zmuszona się im poddać. A ja skuty siedziałem pod ścianą bez możliwości jakiejkolwiek interwencji. Krew spływała mi z rany na czole do oczu, a kiedy zaczęli wbijać się w nią jeden po drugim, już nic nie widziałem, tylko słyszałem jej cierpienie obszyte w nuty, jakich mój mózg nie był w stanie znieść, a musiał. Waliłem głową w ścianę za plecami, a gdy zemdlałem, obudziłem się i jakaś obca kobieta spała ze mną w łóżku, tak obcesowo i bezczelnie. Spała jak anioł nieświadomy, że straciłem kobietę swojego życia. Uderzyłem ją mocno jeden, drugi, trzeci raz, żeby przebudziła się z tego chamskiego, nieczułego snu. Wyskoczyła z ciepłej pościeli, zapaliła światło i płacząc, wlepiała we mnie przerażony wzrok niczym w diabła. Trzymała się nosa, z którego ku mojemu zdumieniu leciała krew, a podkrążone oko puchło coraz bardziej z każdą sekundą. Zrozumiałem, że popełniłem błąd, potworny, karygodny.
Zawiozła mnie do ośrodka dla umysłowo chorych, bo z mojej twarzy zapewne niewiele się dało wyczytać oprócz śmiercionośnego obłąkania. To był ostatni raz, kiedy ją widziałem.
Rozwód mógłby być bolesny, gdybym się go spodziewał, ale ja go się nie spodziewałem, więc zabolało mnie na wskroś, na długo, bezlitośnie. Przeprowadziłem się do kliniki. Ten okres, który tam przetrwałem o tyle o ile, nie jest istotny. Istotne jest to, co się stało, jak wyszedłem. Dowiedziałem się o pieniądzach od mojej już wówczas byłej żony i odszkodowaniu. Nie byłem zdolny do pracy i wszystkie moje na to papiery powędrowały już do urzędu pracy i zakładu ubezpieczeń. Otrzymuję teraz rentę. Przypominając sobie ze złogów pamięci hasło do elektronicznego konta bankowego, prędzej stanąłbym na rzęsach niż uwierzył, że mam okrągłe 1.250.000 złotych na swoim koncie, nawet gdyby sam Nostradamus mi to przepowiedział. Nie, nie ucieszyłem się. Słyszy się przecież alarmy w mediach, że ludzie niewinni są wplątywani w przestępstwa, są okradani i nabierani, a już zwłaszcza dotyczy to schorowanych, starych i niepełnosprawnych. Dopiero trzy potwierdzenia z banku, trzy oświadczenia od ubezpieczyciela i trzy potwierdzenia z urzędu skarbowego w miarę mnie uspokoiły. A potem zamówiłem sejf przez internet. Trzeba wyobrazić sobie, jakie wielkie to ciążenie, taka suma. Przede wszystkim trudny do wytrzymania pakt milczenia zobowiązał mnie do samotności, którą pokochałem, i to bez krzty sarkazmu. Otuliłem się nią ciasno i rozkoszowałem.
Po roku zdarzało mi się jeszcze trzy dni przeleżeć na sztywno w łóżku. Bałem się wstać, przyzwyczajałem się do faktu, iż będę w lustrze znów oglądał gębę milionera. Po ostatnim z takich transów w wieczornych godzinach zadzwonił domofon. Zakłuło mnie w sercu i o mały włos nie dostałem zawału. Ledwo trzymając się na nogach, sapiąc jak wycieńczony wół, dowlokłem się do drzwi. Byłem odwodniony i głodny jak dzika hiena.
— Jessica… — Wlepiałem w nią wzrok przerażony, że widzi mnie w takim stanie, gdy jestem niedoprowadzony do ładu. — Co tu robisz? — Skądś ją znałem.
— Co ja tu robię? Zastanówmy się… — Zrobiła słodką minę i pytająco przechyliła głowę lekko w bok.
Milczałem jak grób. Na czole zaczęły mi rosnąć grube krople potu. Paliłem się ze wstydu, wrzałem ze złości, a jednak nie drgnąłem. Jessica dłużej nie wyczekiwała, wyprostowała się. Już miałem coś powiedzieć, bo myślałem, że chce odejść, ale zrobiła krok przez próg, a ja zamknąłem oczy. Jej zapach minął mnie jak duch. W kuchni zaczęła tłuc naczyniami.
— Przepraszam, strasznie wyglądam. — Jessica milczała, szukała czegoś namiętnie w stosie czystych i brudnych naczyń.
— Możesz mi zdradzić, co robisz? — zapytałem zdenerwowany hałasem.
Chwyciłem butelkę wody i napiłem się zachłannie.
— Szukam kubka, żeby zrobić w nim herbatę. Byliśmy umówieni, jak co tydzień.
— Umówieni? Jeśli w ogóle kiedyś pamiętałem, to zapomniałem na śmierć.
— Zawsze zapominasz, ale płacisz mi, więc jestem, bo wywiązuję się z umowy.
— Nie wiem nic o umowie. Wisi mi to. — Wzruszyłem ramionami.
— Włącz komputer, trzeba zrobić zakupy — rzuciła krótko.
— A wiesz, że to niegłupi pomysł?
Wtedy stawiałem pierwsze kroki, teraz robię już zakupy przez internet samodzielnie. Cóż, o wyjściu w dalszym ciągu nie ma mowy. Kiedy usiadłem przy laptopie walnąłem się w czoło. Jessica! Skądś ją znałem, ale właśnie wtedy sobie przypomniałem skąd. Prześliznąłem się do łazienki, a potem, umywszy się, do szafy w sypialni. Stanąłem ponownie przed Jessicą, ale tym razem pachnący, w eleganckich ciuchach. Raz na tydzień stawałem się jej męskim odzwierciedleniem. Zabójczy uśmiech tej kobiety podniecał mnie nieziemsko. Jessica była i nadal jest moją kobietą do towarzystwa. Tradycyjną gejszą w europejskim wydaniu. Bierze ode mnie naprawdę niewiele, ale tłumaczy to tym, że uwielbia mężczyzn, a nawet za taką stawkę dobrze jej się powodzi. Jessica jest moim prywatnym aniołem stróżem. Staram się nie myśleć o tym, że jestem jednym z wielu, dobija mnie to. Choć jej nie kocham, lecz przywiązałem się do niej. I choć za każdym razem o niej zapominam, to dobrze ją znam.
— Dobrze, że jesteś… — powiedziałem i ucałowałem ją w czoło.Cicha Zima
Czerwony żwir pokryty śniegiem. Śnieg prószy cały dzień, bez końca. Kolor żwiru przebija przez śnieg. A wygląda to jak splamiony krwią dywan grzesznika. Drzewo rośnie na samym środku ścieżki, lekko pochylone i zgarbione. To ono jest spowiednikiem. Modli się i na przemian spowiada przez dziesiątki lat, jakby nie miało tego dość. Ma się wrażenie, że klęczy tu w imieniu wszystkich ludzi, że pochylone tu pozostanie na całe dekady. Płatki śniegu przytulone do ciepłego ciała-kory topnieją i spadają kroplami z gałęzi, rzeźbiąc w białym puchy kanały, w których przepadają, pozostawiając ślad istnienia. Łzy marnotrawne. Jest też zaprószona trawa i stoi zaprószona ławka. Piękna, drewniana, choć pokorna i przystępna, przymuszona sytuacją, kryje swą nagość. Wszystko pokryte jest białą płachtą. Wszystko spowite jest tajemnicą.
Pod nosem zamarznięty gil. Zlodowaciałe wąsy i broda. Czerwone szyny malują się na żwirze od szurania sztywnymi butami bezdomnego. Druciane sznurówki majtają się po bokach. Dłonie prawie fioletowe od ujemnej temperatury ocierają się wzajemnie, pragnąc ciepła z wytęsknieniem. Bezdomny wytrwale idzie w nikomu niewiadomym kierunku, powoli zanurzając się w cieniu drzewa. Szyny ciągną się aż po sam horyzont, a za nim po kolejny horyzont, a teraz spoczywają przy ławce. Bezdomny zgarnia butem śnieg, zostawiając błotną smugę na jasnym drewnie. Siada, wtulając się we własne brudne, wyziębione ciało. Przysypia, chwiejąc się do przodu i do tyłu w równym tempie niczym metronom. Podmuchy wiatru zamrażają kolejne partie ciała, poczynając od tych bardziej podatnych do tych bardziej skrytych, gdzie jeszcze tli się ciepło, jądro życia, ostatniej szansy na przetrwanie.
Matka z wózkiem. Pewnie stawia kroki dobrymi butami, których specjalnie wyprofilowane podeszwy nie pozwalają się jej pośliznąć. Dziecko w pięknym żółtym wózku, opatulone w kolorowe kocyki, śpi, wdychając świeże powietrze. Gwiazda w białym kosmosie. Kruczoczarne włosy kobiety są rzucane przez wiatr we wszystkie strony, jakby na głowie rosły czarne węże, wijące się gibko i faliście, cierpiąc z powodu zniewolenia. Wózek kołami robi cały szereg czerwonych, poplątanych linii na białym płótnie. Zapada się i zacina w żlebach rozmiękczonego śniegu. Kroki matki regularnie krążą wśród tego chaosu. Energicznie podchodzi do drzewa. Zawsze budzi w niej poczucie bezpieczeństwa. To widać. Zawsze przystaje, bierze głęboki wdech, wciągając w płuca życia smak, a wydycha w postaci pary aurę strachu, która się rozpływa, rozpada, zamienia w niebyt. Zamyka oczy. Otwiera je szczęśliwsza osoba od tej przed chwilą. Dziecko przebudza się, wesoło piszczy i się wierci, po czym znowu śni w towarzystwie przyjaznej dla niego zimy.
Bezdomny mroźnym płucem już ledwo dycha. Warga pęka i krople krwi gorącej spadają mu na ubranie pod warstwą białości. Rozbryzgują się, a po chwili unoszą się małe dymki z powodu różnicy temperatur. Wygląda to tak, jakby swe oblicze ukazały czary. Paznokcie poszarpane, ząbkowane, choć od wielu lat szare od brudu, teraz już poczerniały. Tak jak nos. Klaun mrocznego cyrku. Klaun potwornie ciężkiego życia. Nagle pojawia się matka z dzieckiem. Jest samotna, nie ma męskiego wsparcia, ale zwija kurczowo palce do wnętrza dłoni, nakrywa je kciukiem i podchodzi do bezdomnego, spoglądając nieśmiało na jego oczy. Zamknięte. Zlepione mrozem. Dotyka go palcem, jakby ćmę w skrzydło. Za dłoń łapie czule. Przyciska dwa palce z boku krtani. Mierzy jego stan przytomności. Wreszcie wyjmuje telefon i gdzieś dzwoni. Na pogotowie? Właśnie teraz ją obserwuję, jak ratuje człowieka, właśnie teraz widzę skrytą, kobiecą siłę jak na dłoni. Dzięki jej odwadze ocaleje życie.
Następny dzień. Nie można dostrzec tego, że wczoraj na ławce rozgrywał się dramat dla dwojga osób. Jedna z osób umierała, zasłaniając dłonią twarz, w którą biło jasne światło z długiego tunelu, druga zaś na śmierć patrzyła, odkładając na bok wszystkie swoje wstręty, obrzydzenia i brak tolerancji. Tak myślę, że jak ktoś, kto tej sceny nie widział, teraz, tak jak ja, patrzy przez okno na ten biały świat. Nie ma żadnej miary pojęcia, co się wydarzyło. Jakże naznaczona teraz jest jasna, przyjazna, drewniana ławka. Może jedynie mi się przytrafiło oglądać prawdziwe życie z tak bliska? Tak to czuję. Wszyscy poza mną mogli ławkę oglądać w dobrym świetle. Dla moich oczu widnieje przymglona szarością codziennej rzeczywistości. Pan w zielonym polarze w żaden sposób nie może się ze mną utożsamić. Przechodzi obok ławki obojętnie, jakby to ona wczoraj w zamian za bezdomnego prawie wyzionęła ducha. Jest cudownie owładnięta spokojem. Dlaczego przeszedł tak obojętnie? O nie, i drzewo też jest dla niego duchem. Nawet nie spogląda w jego bujną, kościstą koronę piętro wyżej. Jego szybki, wojskowy chód przysparza mi mnóstwo nieprzyjemnych ciarek.
Ulica o tej porze w ciszy się plącze jak zapach róży w nozdrzach. Wiatr świdruje w niewielkich hałdach śniegu. Na skromnych zboczach powstają loki, a drobny pył unosi się ku górze. Pewne dziecko z fascynacją to zdarzenie obserwuje. Nie umie sobie wytłumaczyć, skąd biorą się te zawijasy i dlaczego śnieg jest srebrny, a na dodatek wznosi się, miast opadać. Wiele pytań rodzi się w miękkim ciemieniu, co bardzo znacząco maluje się na zarumienionej, lalkowej twarzyczce. Dziecko spogląda zdezorientowane to na boki, to za siebie, i z powrotem na hałdy. Ewidentnie szuka kogoś, kto widzi to, co ono. Trochę się boi, ucieka. Trochę jednak je to bawi, w podskokach powraca, udając, że lata wśród srebrnych mgieł. I tego wszystkiego doświadcza w radosnej samotności na ulicy, ścieżce, krwawym dywanie grzesznika. Bawi się w nieznanym świecie wśród nieznanych wrażeń. Matka bowiem siedzi na ławce zanurzona w lekturze. Trudno nie odetchnąć z ulgą, że akurat po tej ulicy nie jeżdżą samochody, a dziecko może upaść sto razy, aż nareszcie nauczy się kręcić piruety jak marzenie w obłoku z miliardem światełek. Upór daje satysfakcję.
Biały pies lekką łapą wtapia się w otoczenie. Czarne oczy są jedynymi punktami łatwymi do odnalezienia. Jego pan idzie krótkim krokiem. Jest zamyślony jak w senne dni zimowe niedźwiedź polarny, lecz sprawnie porusza się po rozmiękczonej ścieżce, bo zapewne na pamięć zna całą drogę, którą przechodzi trzy razy dziennie. Jest pisarzem. To widać. Kiedy mu się przyglądam, widzę, że pisze wzrokiem w powietrzu, niczym palcem po wodzie, ale bynajmniej te słowa nie zostają utracone. Wszystko w głowie skrupulatnie się zapamiętuje, a potem wylewa na kartę papieru atramentem. On tak patrzy, jakby starannie fotografował każdy szczegół otoczenia i ruchu, podobnie jak ja. Rozumiemy się, choć on nawet nie wie, że jestem tu za oknem i się cieszę z naszej cichej tajemnicy.
Matka z dzieckiem zauważa pisarza. Jej uśmiech promienieje, zza zimnych, czerwonych od szminki ust pokazują się białe zęby. Lustrzane odbicie szczęścia pokazują również zęby pisarza. Nie, ci dwoje nie znają się dobrze. To nagła uciecha, kiedy samotność odchodzi tak prędko z naszego serca. Ulga, jakby ktoś wyciągnął z niego zardzewiały gwóźdź. Pies wita dziecko radośnie, a ono doświadcza kolejnych sprzecznych emocji strachu i fascynacji. Pies kładzie się przed nim, a dziecko dotyka miękkiego futra i ucieka, mocno ściskając palce. Jest dumne z nich i całej rączki. Nie może uwierzyć, że dotknęło nieczłowieka. Tymczasem pisarz stoi naprzeciwko matki, ujmuje jej dłoń i ją całuje. Scena pokazuje mężczyznę wrażliwego, szanującego kobietę, która przeszła wiele trudnych chwil, momentów zwątpienia, rozczarowań, sekund grozy, dni poniżenia i lat niemocy. Chciałby za nią utonąć, lecz ona wyraźnie daje mu znać, że chce razem z nim wypłynąć i mimo wycieńczenia, zaczerpnąć haust powietrza, poczuć życie w płucach. Kiwają do siebie głowami. Może umawiają się na wieczór, podczas którego sobie wyznają, czym są ich istnienia w tym świecie? Umawiają się na rozmowę dusz, ale grę ciał.
Drzewo zostało opuszczone i znów modli się w ciszy wietrzystego południa. Psalmy wiecznej wiary rozpływają się po gołych gałęziach. Śpiew. Nikt nie słyszy, każdy głuchy jest na to wołanie. Pustelnik. Opływa w dźwiękach swego niemego bytu. Mroźna zima pozwala ludziom szybko o nim zapomnieć. Oprócz matki z dzieckiem. Ona chyli nieprzerwanie czoła w spowiedzi. Ktoś może właśnie jest mordowany. Tylko drzewo o tym wie. Przejmuje jego grzechy i zbawia od winy. Ono jest i mym bogiem, zawsze proszę, by mnie kryło, by sprawowało nade mną pieczę i kierowało moje złe czyny ku ułaskawieniu, w przestworza bez pamięci. Kosmos pewnie jest zaśmiecony bilionem grzechów, skoro każde najmniejsze przewinienie grzechem jest zwane. Może w ogóle z grzechu jest zbudowany? Głębia czerni ukazuje gwiazdy, co to znaczy?
Chłopak cienko ubrany. Na pewno nie z dobrego domu. Drepcze mało wprawnie po pościeli śniegu. Nie zna tej drogi. Sportowe przemoknięte buty ślizgają się na boki jak łyżwy u początkującego. Piwo w puszcze ulewa się, tworząc brzydkie żółte plamy na nieskazitelnym śniegu. Papierosa przygryzają brudne zęby, a z kącików ust sączą się przekleństwa. Pomarańczowy dres bije w oczy jaskrawością. Chłopak nie zna drzewa. Patrząc pod nogi, wchodzi wprost na nie. Wściekłość miarowo wypływa z chłopaka jak woda z zatkanego kranu. Grymas na twarzy. Zaciska się dłoń bez puszki. Wypluwa papierosa u stóp drzewa. Puszka ląduje na korowej klacie. Ono wszystko przyjmie z godnością. Nerwowy ryk wydziera się z jego gardła. Uciekł z domu. Pewnie ojciec alkoholik wrócił po dwudniowej libacji i pobił matkę. Pędzi do kolegów, do podziemnego klubu walk, żeby rozorać czyjąś twarz w walce na ringu. Wyzbyć się emocji, których przysparza mu brutalny ojciec. Widać to po poranionych dłoniach i twarzy, że się często z kimś bije. Złe obyczaje przekładają się od zarania na pokolenia. Karty w talii się powtarzają.
Pisarz widzi chłopaka, peszy się, wstydzi za jego agresję. Pies, widząc niepokój pana swego, staje jak wryty i taksuje nadchodzącego młodzieńca. Jego czarne księżyce przeszywają go wręcz na wylot. Boję się, że może z tego wyniknąć konflikt między niepohamowaną frustracją a klarownością pisarskiego umysłu, na straży której stoi czteronogi przyjaciel. Widzę wszystko jak na dłoni. Chłopak spogląda na psa i zaczepia go wykrzywieniem twarzy w okropny grymas. Pies ostrzegawczo szczeka, biały dym unosi się z pyska. Jego prowokator podnosi pięść i uderza w powietrze. Biały dym ulatuje kilkakrotnie. Pisarz marszczy brwi i krzyczy na młodzieńca, chcąc doprowadzić go do porządku. Trafia kosa na kamień, aż się iskrzy, następuje starcie między różnymi światami w głowach Ziemian, tu, na ulicy, gdzie drzewo pochylone, beznamiętne i stoickie wytrwale spowiada się za tych dwóch, co brudzą uporczywie krwią biały puch. Sypią grzechami. Nawet pies nie omieszka wgryźć się w zmarzniętą łydkę atakującego. A pies godzien jest spowiedzi? Trzeba by zapytać drewnianego mnicha.
Wieczór nadchodzi spokojnie, zalewa świat, czyli widok z mojego okna od zachodu do wschodu spowija się węglowym cieniem. Po jakimś czasie dopiero zapalają się latarnie, ospałe strażnice powoli budzą się ostygłe ze snu, z chwili na chwilę świecą coraz mocniej, aż znów widać scenę teatru codzienności. Czarny człowiek w białym garniturze. Anioł ciemnych stron zaszedł aż tu, by zbadać, czy rzeczywiście tak straszne są nasze losy. W końcu tak głośno emitujmy nasze bóle, aż sięgają granic kosmosu. Przybyły spoczywa na ławce niezbyt wycieńczony, gorąca krew rozgrzewa jego żyły bez najmniejszych problemów. Po drugiej stronie drzewa lekkim krokiem zbliżą się matka z dzieckiem, tyle że bez dziecka. Może to nie jej w ogóle było dziecko i złą przypisałem jej rolę? Ot, niedopatrzenie. Staje pod drzewem i porywa w płuca tlenowe wydzieliny drzewa, oddając mu swój dwutlenek węgla. Wkoło obraca się wzajemny dar.
Kobieta dopiero teraz, kiedy wymieniła zawartość płuc, widzi czarnego człowieka. Drgnęła i zawiesza na nim wzrok. On wstaje i podchodzi do niej z wolna, by się nie wystraszyła. Wyciąga do niej dłoń. Ona, znając najwidoczniej tę dłoń, chwyta ją i kładzie na swoim biodrze. Zbliża się ku niemu całym ciałem, tuli głowę do jego piersi. Nie umiała oprzeć się dawnej miłości? Chyba że nie takiej dawnej? Wciąż trwa na dnie serca, ledwo dycha jakieś uczucie nieokreślone. Dochodzi do skrytego wśród fal emocji pocałunku. Sklejeni padają na ławkę. Ona, nimfa, opleciona rękoma i nogami wokół niego, wieloryba, postrachu oceanów. Ławka poddaje się ich miłości, nie zaprzecza, nie wszczyna buntu, nie uwiera rozgrzanych ciał twardym oparciem. Drzewo nieme czujnie śpi. We śnie modli się. W taką zimną noc zadarta spódnica i rozpięty rozporek, wiszący pasek oraz odsunięty dekolt muszą być znakiem opętanej potrzeby uczuć. Jednostajne ruchy prowokują podniecenie. Szyba w tym nie przeszkadza. A jeśli to tylko ja widzę? Jeśli nikt inny nie ma okazji widzieć takiego stanu wyjątkowego, tylko ja, jak na dłoni, widzę fizjologię w najczystszej postaci?
Jego uśmiech blednie bardzo szybko, on przeżywa czasu zatrzymanie. Krok do przodu, krok do tyłu, tańczy z dezorientacją i roztargnieniem, patrzy w bok, patrzy na wprost i widać, że nie wierzy. Bezchmurne niebo nie przykrywa i nie przykryje żadną siłą nagich ciał. Musi patrzeć, zazdrościć. Nie może zabić ani przerwać czy też uciec wzrokiem, zrobić zwrotu przez sztag. Wiatr uparcie bije w żagiel serca, wyrywa duszę, by coś zaradziła. Krok do przodu, krok do tyłu, tańczy wciąż niezgrabnie. Wreszcie podejmuje decyzje. Pisarz podchodzi do pięknej i bestii ku rozpaczy honoru przerywa ich miłosny akt, a mój teatr erotyczny. Wymachuje nieskładnie rękoma do pary rozgorączkowanych kochanków. Ci ubierają się pospiesznie. Kobieta umówiła się za dnia z pisarzem, a tu wkroczył anioł czarnych mocy na ziemię niczyją, łysą i niewyraźną, gdzie dopiero co poznani ludzie mieli ją zaorać i posiać nasiona. Mężczyźni dostają obaj nadzwyczaj sprawiedliwie po twarzy. Wyraźnie zafrasowani sytuacją zamiast zmierzyć swoje siły w walce o miłosną zdobycz, zwiesili głowy niczym popsute zabawki w ciemnej piwnicy. Przedstawienie się skończyło podczas przełomowego zwrotu akcji. Szmaciane kukły, z których dusza wypłynęła, stoją tak w trójkę, czyniąc ten moment martwą konferencją albo też konfrontacją ciszy. Drzewo lekko szumi ze wzruszenia. Ławka teraz naznaczona jest romantyczną tragedią. I jak w przyszłości ma usiąść na niej kobieta z pisarzem?
Poranny śnieg znowu pachnie intensywnie, choć rozmókł podczas wczorajszej gorącej nocy. Zrobił się jak mączna breja. Biedny pan w pięknym garniturze i dobrych skórzanych butach próbuje się przeprawić przez ten ocean rozmokłości. Pędzi, spieszy się do pracy, garażu, sklepu, klienta. Mija drzewo modlące się w spokoju, muskając je torbą. Odwraca się nieśmiało, jakby przepraszał je półgębkiem. Wie, że naruszył delikatną warstwę świętego bezgłosu. Rzucone zostało ziarno piasku na szklaną taflę jeziora. W tej samej sekundzie zaplątują mu się nogi i upada bezwładnie do tyłu w półobrocie. Ktoś, coś zesłało na niego w mgnieniu oka nieokupioną winą karę. Uderzenie musiało być tępym dźwiękiem z błąkającym się echem wewnątrz głowy. Niespodziewanie, spoza widocznego moim oczom obrazu, nadbiega starzec ubrany bardzo skąpo, może nawet jest bezdomnym, lecz człowiekiem o wyjątkowo dzielnym sercu. Po raz kolejny widzę, i to w tak krótkim odstępie czasu, ratowanie życia. Czuję się bogiem. Patrzę na to, co stworzyłem, obserwuję wolną wolę bez krztyny możliwości ingerowania w nią. A jednak znikąd nadchodzi pomoc dla potrzebujących, kiedy w myślach pstrykam palcami, chcąc ją przywołać. W takich chwilach dumnym bogiem mógłbym być. Mój wierny mesjasz o twardej, niezłomnej wierze, składa do modlitwy drewniane dłonie. Czy nie jest to teatr groteskowej wyobraźni, obszycie w rzeczywistość żywych niby-lalek?
Jak tylko wyglądam przez okno ponownie, od razu dosięgam wzrokiem śladu po zajściu z dzisiejszego ranka. Czerwona plama leniwie rozciągnęła się w duży czerwony punkt. Bezdomny człowiek musiał kiedyś być w podobnej sytuacji, chyba że po prostu ma w posiadaniu duży zasób empatii. Zaraz! To ten bezdomny, ten, który o mały włos nie umarł na ławce. Jak to możliwe, że wyglądał tak dobrze? Przyciął brodę i miał inne ubrania niż poprzednio, poza tym był dość lekko odziany. Teraz, jak pomyślę, to wręcz niespodziewanie szybko się wtedy zjawił. Biznesmen wspomógł biedaka z sąsiedztwa, na swe bary biorąc cudzy los. Dał mu pracę, parę groszy wcisnął w dłoń, która w śmietnikach musiała szukać swego dalszego życia. Teraz on, w przewrotnym kole losu, otrzymał możliwość odwdzięczenia się. Machina darów, pechów, szczęść, powodzeń i niepowodzeń kręci się zawile niewytłumaczalnie. Aura życia na ziemi to niewidoczny kosmos przyjacielskich dusz, co ratują się wzajemnie z potrzasku, leczą cielesne boleści.
Ktoś siekierą rąbnął słońce i nagle zrobiło się co najmniej o połowę światła mniej. Spoglądam na niebo i okazuje się, że to chmura, gruba kurtyna, zasłania słońcu widok na scenę. Depresja próbuje wtrynić się z krwią do najgłębszych zakamarków mojego mózgu. Dzielnie ją wypleniam, tego się już nauczyłem. Pomyślałem sobie dzisiaj: czy ja jestem stukniętym szpiegiem, że tak bezceremonialnie obserwuję tę ulicę? Właściwie jednak, stwierdzam, jest to miejsce publiczne, więc każdy, kto się tam znajduje, ma przecież pojęcie o tym, że wystawia się na widok, jakąś oceną zewnętrzną.
Gorące wyrzuty palą mnie w gardle. Zimna woda pomogła je znów schłodzić. Wietrzeje z czasem spisek, pakt milczenia, który podpisałem z jakąś częścią swej świadomości. Zamyślam się, zamek błyskawiczny stanu czuwania zamyka się. Teraz, kiedy znowu przyjmuję do siebie otoczenie, pada śnieg. Nie wiem, ile czasu minęło. Ale czy to ważne? Płatki jak połamane talerze gromadnie oblepiają ulice, ławkę i drzewo. Przez to ma się wrażenie, że drzewo osiwiało. Mnich nad mnichami bez względu na opady czy sztorm trwa w jednej pozycji. Basta. Staram się nie zazdrościć wytrwałości, a ściskając pięści, łatwiej mi to przychodzi.
Wieczór. Myślałem, że się uspokoi i dzień skończy się bez ekscesów. Jak zwykle, kiedy mi tylko takie myśli przychodzą do głowy, wiadomym jest, iż właśnie wtedy coś takiego się wydarzy, co zapadnie głęboko na dno wspomnień. Z wolna opadający kamień wrzucony do rzeki, o którym pamiętamy do końca życia, do którego wracamy na łożu śmierci. Widzę to tak: wychodzi ze mnie dusza, staje naprzeciwko i poucza, grożąc palcem, lecz z dozą miłości. Daje mi znać, że to ważny moment, którego nie można przegapić. Całuje mnie w czoło, przeszywając czułym chłodem. Szyba jakby topnieje i w pełni teraz chłonę to, co dzieje się na ulicy.
Ulica staje się drugą stroną medalu, staje się nauczycielem, prorokiem, sygnałem albo symbolem, a przy tym nieprzerwanie jest rzeczywistością ostrą jak brzytwa. Matka z dzieckiem, ale bez dziecka, bo tak naprawdę jest matką bez dziecka, czyli nie matką, a jeszcze kobietą. Kobieta idzie za rękę z pisarzem. Uderza mnie fakt, że bez przerwy na nich trafiam. Czy nie ma innych ludzi na świecie, na ulicy, są tylko ci, przepełnieni przeznaczeniem, dogłębną sensownością, będący nieskończonym ciągiem wzoru?
Darmowy fragment
Drodzy czytelnicy, chciałbym was ostrzec, że jest to książka bardzo różnorodna, mająca swoje zakamarki i otwarte przestrzenie, na początku spowolniona, zapadająca się w kwestie filozoficzne naszego życia w samotności i nie tylko, a jednak trzymająca w napięciu. Z każdą stroną akcja nabiera tempa. Do samego końca wszystko stoi na głowie.
Czytając książkę, dojdziemy razem z Kamilem do pewnej teorii, iż jest pewna rzeka, rzeka życia, która… Bohatera pochłania rozmyślanie nad tym, co go otacza, czym jest ten ból, który odczuwa, czym jest radość i siła, których nawoływanie słyszy. Stara się świadomie żyć, zastanawiać, kim był, kim jest nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. Jego rozważania mogą wydawać się kontrowersyjne, lecz trzeba pamiętać o tym, kim jesteśmy, gdy zostajemy sami ze swoimi myślami. Przeżyjemy w tej książce z Kamilem i jego przyjaciółmi wiele lat, wiele przygód, trosk i radości, nie obędzie się bez smutku, tragedii, beznadziejnych sytuacji.
Tak wiele chciałbym jeszcze napisać na temat tej powieści, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Proszę samemu odkryć kolejne „drzwi percepcji”, proszę samemu budować i palić mosty przekonań, rozwiązywać zagadki Kamila, odpowiadać na jego zarówno ważkie, jak i naiwne pytania lub po prostu pomilczeć. Czego jestem pewien, to tego, że życie Kamila i nie tylko jego, spowoduje lawinę przemyśleń czytelnika nad własnym życiem. Ta powieść zmieniła także wiele w moim, i co więcej, zmieniła dogłębnie mnie samego, a dzięki Kamilowi zwiększyło się moje zaufanie do siebie samego.
Beniamin PytlińskiMoja Historia
Wszystko zaczęło się dwa lata temu. Przestałem w pewnym momencie rozróżniać rzeczywisty świat od moich snów. Zastanawiałem się po każdym przebudzeniu nad tym, gdzie właściwie jestem. Żona zauważała u mnie stany, które spokojnie można nazwać odrealnieniem, wręcz autyzmem, ponieważ ja, przykładowo, byłem w trakcie planowania ucieczki w razie wojny, co do której miałem absolutną pewność, że nastąpi lada chwila, albo dumałem nad tym, kim jestem w świecie snu i czy pełnię w nim rolę osoby prawdziwej. Uważałem bowiem, iż wszystko to, co dzieje się we śnie, ma na mnie bezpośredni wpływ. Początkowo było to niegroźne. Jednak w końcu nastąpiła noc, kiedy we śnie straciłem oko, ponieważ napadnięto mnie w tym śnie, zdarto ze mnie ubranie, okradziono i wykuto oko szydłem do wełny. Nie widziałem na to oko po przebudzeniu, zatem stało się zadość moim dywagacjom, jakoby sen wpływał na moje ciało i mojego ducha. Żona ciągała mnie po lekarzach, którzy mimo wszelkich moich zapewnień twardo stali po stronie badań i testów naukowych, twierdząc, że moje oko jest wręcz wyjątkowo zdrowe. Nie chodziło o to, że nie dawałem temu wiary, bo łatwo sobie wyobrazić, że tego nie chciałem, nie chciałem być w połowie niewidomy. Nie była to tajemnicza ślepota, jak ta biała w powieści José Saramago, lecz zwyczajna, czarna, cieniowana zagadkową tragedią.
Każdy kolejny sen coraz bardziej wpływał na moje życie, i to pod każdym względem. A śniła mi się wojna, najobrzydliwsza jaka może być. Za każdym razem zaczynało się od początku, czyli od wybuchu wojny. Samoloty na niebie, bójki na ulicach, przemówienie prezydenta na wszystkich kanałach, eksplozje, czołgi jeżdżące po ulicach. Przeżywałem te sny aż tak intensywnie, że dostawałem gorączki, płakałem, krzyczałem i nie było temu końca.
Żona kochała mnie naprawdę bardzo, więc wzięła długi urlop mimo groźby pracodawcy, że może nie być na powrót dla niej miejsca. Starała się odkryć, w czym tkwi drzazga moich dolegliwości. I zrobiła coś, co na zawsze zmieniło mój byt na świecie. Doubezpieczyła mnie na życie oraz ciężkie choroby, bo ja nigdy nie widziałem w tym sensu, i przepisała na mnie większość ponad półtoramilionowego spadku po swoich rodzicach, którzy niedawno zmarli. Przezornie, rzutem na taśmę, dała ponieść się błyskotliwej myśli. Udowodniliśmy ubezpieczycielowi, iż w obecnym momencie jestem całkowicie zdrowy, okazując wciąż jeszcze aktualne badania i dokumenty. Było to ryzykowne, ale się powiodło. W razie ciężkiej choroby (między innymi psychicznej) zostałem ubezpieczony na dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych, bowiem moje badania lekarskie były zawsze bliskie doskonałych, a praca, którą wykonywałem, łatwa, mało ryzykowna i mało stresująca. Trzeba wiedzieć, że pracowałem w sklepie muzycznym z ogromną fonoteką. Lubiłem tę pracę. Z naszych oszczędności zacząłem się leczyć psychiatrycznie. Problem tkwił w tym, że nie byłem w stanie pozbyć się dotkliwych urazów umysłowych po moich snach. Wierzyłem w nie i odczuwałem ich moc jak mnisi odczuwają moc uduchowienia. Zatracałem się w fałszywych przekonaniach. Zostałem wyrzucony z pracy, gdyż szło mi coraz gorzej w dogadywaniu się z klientami. Kląłem na nich, kłóciłem się z nimi o pieniądze, uważając każdą płytę za wyjątkową i cenną. Narobiłem mnóstwo strat w firmie, odstraszając stałych klientów. Wylądowałem w domu bez pracy, bez celu, bez siły, bez pomysłu. Widziałem tylko zionącą przepaść.
Śniło mi się, że ją zabito, moją żonę. Nie umiałem się z tym pogodzić, kiedy zapewniała mnie o swoim ciągłym istnieniu. Zbudowałem mur między nami, którego nie udało jej się powalić. Był silniej naznaczony niż berliński, wyższy i trwalszy niż chiński, świętszy dla mnie od tego w Izraelu dla Żydów. Moje kochanie zostało na moich oczach zgwałcone, po niecnych igraszkach z jej odzieniem w grze wstępnej, zabawami z jędrnymi piersiami, walką wrogich żołnierzy z obronnym nastawieniem. W końcu zabrakło jej sił i była zmuszona się im poddać. A ja skuty siedziałem pod ścianą bez możliwości jakiejkolwiek interwencji. Krew spływała mi z rany na czole do oczu, a kiedy zaczęli wbijać się w nią jeden po drugim, już nic nie widziałem, tylko słyszałem jej cierpienie obszyte w nuty, jakich mój mózg nie był w stanie znieść, a musiał. Waliłem głową w ścianę za plecami, a gdy zemdlałem, obudziłem się i jakaś obca kobieta spała ze mną w łóżku, tak obcesowo i bezczelnie. Spała jak anioł nieświadomy, że straciłem kobietę swojego życia. Uderzyłem ją mocno jeden, drugi, trzeci raz, żeby przebudziła się z tego chamskiego, nieczułego snu. Wyskoczyła z ciepłej pościeli, zapaliła światło i płacząc, wlepiała we mnie przerażony wzrok niczym w diabła. Trzymała się nosa, z którego ku mojemu zdumieniu leciała krew, a podkrążone oko puchło coraz bardziej z każdą sekundą. Zrozumiałem, że popełniłem błąd, potworny, karygodny.
Zawiozła mnie do ośrodka dla umysłowo chorych, bo z mojej twarzy zapewne niewiele się dało wyczytać oprócz śmiercionośnego obłąkania. To był ostatni raz, kiedy ją widziałem.
Rozwód mógłby być bolesny, gdybym się go spodziewał, ale ja go się nie spodziewałem, więc zabolało mnie na wskroś, na długo, bezlitośnie. Przeprowadziłem się do kliniki. Ten okres, który tam przetrwałem o tyle o ile, nie jest istotny. Istotne jest to, co się stało, jak wyszedłem. Dowiedziałem się o pieniądzach od mojej już wówczas byłej żony i odszkodowaniu. Nie byłem zdolny do pracy i wszystkie moje na to papiery powędrowały już do urzędu pracy i zakładu ubezpieczeń. Otrzymuję teraz rentę. Przypominając sobie ze złogów pamięci hasło do elektronicznego konta bankowego, prędzej stanąłbym na rzęsach niż uwierzył, że mam okrągłe 1.250.000 złotych na swoim koncie, nawet gdyby sam Nostradamus mi to przepowiedział. Nie, nie ucieszyłem się. Słyszy się przecież alarmy w mediach, że ludzie niewinni są wplątywani w przestępstwa, są okradani i nabierani, a już zwłaszcza dotyczy to schorowanych, starych i niepełnosprawnych. Dopiero trzy potwierdzenia z banku, trzy oświadczenia od ubezpieczyciela i trzy potwierdzenia z urzędu skarbowego w miarę mnie uspokoiły. A potem zamówiłem sejf przez internet. Trzeba wyobrazić sobie, jakie wielkie to ciążenie, taka suma. Przede wszystkim trudny do wytrzymania pakt milczenia zobowiązał mnie do samotności, którą pokochałem, i to bez krzty sarkazmu. Otuliłem się nią ciasno i rozkoszowałem.
Po roku zdarzało mi się jeszcze trzy dni przeleżeć na sztywno w łóżku. Bałem się wstać, przyzwyczajałem się do faktu, iż będę w lustrze znów oglądał gębę milionera. Po ostatnim z takich transów w wieczornych godzinach zadzwonił domofon. Zakłuło mnie w sercu i o mały włos nie dostałem zawału. Ledwo trzymając się na nogach, sapiąc jak wycieńczony wół, dowlokłem się do drzwi. Byłem odwodniony i głodny jak dzika hiena.
— Jessica… — Wlepiałem w nią wzrok przerażony, że widzi mnie w takim stanie, gdy jestem niedoprowadzony do ładu. — Co tu robisz? — Skądś ją znałem.
— Co ja tu robię? Zastanówmy się… — Zrobiła słodką minę i pytająco przechyliła głowę lekko w bok.
Milczałem jak grób. Na czole zaczęły mi rosnąć grube krople potu. Paliłem się ze wstydu, wrzałem ze złości, a jednak nie drgnąłem. Jessica dłużej nie wyczekiwała, wyprostowała się. Już miałem coś powiedzieć, bo myślałem, że chce odejść, ale zrobiła krok przez próg, a ja zamknąłem oczy. Jej zapach minął mnie jak duch. W kuchni zaczęła tłuc naczyniami.
— Przepraszam, strasznie wyglądam. — Jessica milczała, szukała czegoś namiętnie w stosie czystych i brudnych naczyń.
— Możesz mi zdradzić, co robisz? — zapytałem zdenerwowany hałasem.
Chwyciłem butelkę wody i napiłem się zachłannie.
— Szukam kubka, żeby zrobić w nim herbatę. Byliśmy umówieni, jak co tydzień.
— Umówieni? Jeśli w ogóle kiedyś pamiętałem, to zapomniałem na śmierć.
— Zawsze zapominasz, ale płacisz mi, więc jestem, bo wywiązuję się z umowy.
— Nie wiem nic o umowie. Wisi mi to. — Wzruszyłem ramionami.
— Włącz komputer, trzeba zrobić zakupy — rzuciła krótko.
— A wiesz, że to niegłupi pomysł?
Wtedy stawiałem pierwsze kroki, teraz robię już zakupy przez internet samodzielnie. Cóż, o wyjściu w dalszym ciągu nie ma mowy. Kiedy usiadłem przy laptopie walnąłem się w czoło. Jessica! Skądś ją znałem, ale właśnie wtedy sobie przypomniałem skąd. Prześliznąłem się do łazienki, a potem, umywszy się, do szafy w sypialni. Stanąłem ponownie przed Jessicą, ale tym razem pachnący, w eleganckich ciuchach. Raz na tydzień stawałem się jej męskim odzwierciedleniem. Zabójczy uśmiech tej kobiety podniecał mnie nieziemsko. Jessica była i nadal jest moją kobietą do towarzystwa. Tradycyjną gejszą w europejskim wydaniu. Bierze ode mnie naprawdę niewiele, ale tłumaczy to tym, że uwielbia mężczyzn, a nawet za taką stawkę dobrze jej się powodzi. Jessica jest moim prywatnym aniołem stróżem. Staram się nie myśleć o tym, że jestem jednym z wielu, dobija mnie to. Choć jej nie kocham, lecz przywiązałem się do niej. I choć za każdym razem o niej zapominam, to dobrze ją znam.
— Dobrze, że jesteś… — powiedziałem i ucałowałem ją w czoło.Cicha Zima
Czerwony żwir pokryty śniegiem. Śnieg prószy cały dzień, bez końca. Kolor żwiru przebija przez śnieg. A wygląda to jak splamiony krwią dywan grzesznika. Drzewo rośnie na samym środku ścieżki, lekko pochylone i zgarbione. To ono jest spowiednikiem. Modli się i na przemian spowiada przez dziesiątki lat, jakby nie miało tego dość. Ma się wrażenie, że klęczy tu w imieniu wszystkich ludzi, że pochylone tu pozostanie na całe dekady. Płatki śniegu przytulone do ciepłego ciała-kory topnieją i spadają kroplami z gałęzi, rzeźbiąc w białym puchy kanały, w których przepadają, pozostawiając ślad istnienia. Łzy marnotrawne. Jest też zaprószona trawa i stoi zaprószona ławka. Piękna, drewniana, choć pokorna i przystępna, przymuszona sytuacją, kryje swą nagość. Wszystko pokryte jest białą płachtą. Wszystko spowite jest tajemnicą.
Pod nosem zamarznięty gil. Zlodowaciałe wąsy i broda. Czerwone szyny malują się na żwirze od szurania sztywnymi butami bezdomnego. Druciane sznurówki majtają się po bokach. Dłonie prawie fioletowe od ujemnej temperatury ocierają się wzajemnie, pragnąc ciepła z wytęsknieniem. Bezdomny wytrwale idzie w nikomu niewiadomym kierunku, powoli zanurzając się w cieniu drzewa. Szyny ciągną się aż po sam horyzont, a za nim po kolejny horyzont, a teraz spoczywają przy ławce. Bezdomny zgarnia butem śnieg, zostawiając błotną smugę na jasnym drewnie. Siada, wtulając się we własne brudne, wyziębione ciało. Przysypia, chwiejąc się do przodu i do tyłu w równym tempie niczym metronom. Podmuchy wiatru zamrażają kolejne partie ciała, poczynając od tych bardziej podatnych do tych bardziej skrytych, gdzie jeszcze tli się ciepło, jądro życia, ostatniej szansy na przetrwanie.
Matka z wózkiem. Pewnie stawia kroki dobrymi butami, których specjalnie wyprofilowane podeszwy nie pozwalają się jej pośliznąć. Dziecko w pięknym żółtym wózku, opatulone w kolorowe kocyki, śpi, wdychając świeże powietrze. Gwiazda w białym kosmosie. Kruczoczarne włosy kobiety są rzucane przez wiatr we wszystkie strony, jakby na głowie rosły czarne węże, wijące się gibko i faliście, cierpiąc z powodu zniewolenia. Wózek kołami robi cały szereg czerwonych, poplątanych linii na białym płótnie. Zapada się i zacina w żlebach rozmiękczonego śniegu. Kroki matki regularnie krążą wśród tego chaosu. Energicznie podchodzi do drzewa. Zawsze budzi w niej poczucie bezpieczeństwa. To widać. Zawsze przystaje, bierze głęboki wdech, wciągając w płuca życia smak, a wydycha w postaci pary aurę strachu, która się rozpływa, rozpada, zamienia w niebyt. Zamyka oczy. Otwiera je szczęśliwsza osoba od tej przed chwilą. Dziecko przebudza się, wesoło piszczy i się wierci, po czym znowu śni w towarzystwie przyjaznej dla niego zimy.
Bezdomny mroźnym płucem już ledwo dycha. Warga pęka i krople krwi gorącej spadają mu na ubranie pod warstwą białości. Rozbryzgują się, a po chwili unoszą się małe dymki z powodu różnicy temperatur. Wygląda to tak, jakby swe oblicze ukazały czary. Paznokcie poszarpane, ząbkowane, choć od wielu lat szare od brudu, teraz już poczerniały. Tak jak nos. Klaun mrocznego cyrku. Klaun potwornie ciężkiego życia. Nagle pojawia się matka z dzieckiem. Jest samotna, nie ma męskiego wsparcia, ale zwija kurczowo palce do wnętrza dłoni, nakrywa je kciukiem i podchodzi do bezdomnego, spoglądając nieśmiało na jego oczy. Zamknięte. Zlepione mrozem. Dotyka go palcem, jakby ćmę w skrzydło. Za dłoń łapie czule. Przyciska dwa palce z boku krtani. Mierzy jego stan przytomności. Wreszcie wyjmuje telefon i gdzieś dzwoni. Na pogotowie? Właśnie teraz ją obserwuję, jak ratuje człowieka, właśnie teraz widzę skrytą, kobiecą siłę jak na dłoni. Dzięki jej odwadze ocaleje życie.
Następny dzień. Nie można dostrzec tego, że wczoraj na ławce rozgrywał się dramat dla dwojga osób. Jedna z osób umierała, zasłaniając dłonią twarz, w którą biło jasne światło z długiego tunelu, druga zaś na śmierć patrzyła, odkładając na bok wszystkie swoje wstręty, obrzydzenia i brak tolerancji. Tak myślę, że jak ktoś, kto tej sceny nie widział, teraz, tak jak ja, patrzy przez okno na ten biały świat. Nie ma żadnej miary pojęcia, co się wydarzyło. Jakże naznaczona teraz jest jasna, przyjazna, drewniana ławka. Może jedynie mi się przytrafiło oglądać prawdziwe życie z tak bliska? Tak to czuję. Wszyscy poza mną mogli ławkę oglądać w dobrym świetle. Dla moich oczu widnieje przymglona szarością codziennej rzeczywistości. Pan w zielonym polarze w żaden sposób nie może się ze mną utożsamić. Przechodzi obok ławki obojętnie, jakby to ona wczoraj w zamian za bezdomnego prawie wyzionęła ducha. Jest cudownie owładnięta spokojem. Dlaczego przeszedł tak obojętnie? O nie, i drzewo też jest dla niego duchem. Nawet nie spogląda w jego bujną, kościstą koronę piętro wyżej. Jego szybki, wojskowy chód przysparza mi mnóstwo nieprzyjemnych ciarek.
Ulica o tej porze w ciszy się plącze jak zapach róży w nozdrzach. Wiatr świdruje w niewielkich hałdach śniegu. Na skromnych zboczach powstają loki, a drobny pył unosi się ku górze. Pewne dziecko z fascynacją to zdarzenie obserwuje. Nie umie sobie wytłumaczyć, skąd biorą się te zawijasy i dlaczego śnieg jest srebrny, a na dodatek wznosi się, miast opadać. Wiele pytań rodzi się w miękkim ciemieniu, co bardzo znacząco maluje się na zarumienionej, lalkowej twarzyczce. Dziecko spogląda zdezorientowane to na boki, to za siebie, i z powrotem na hałdy. Ewidentnie szuka kogoś, kto widzi to, co ono. Trochę się boi, ucieka. Trochę jednak je to bawi, w podskokach powraca, udając, że lata wśród srebrnych mgieł. I tego wszystkiego doświadcza w radosnej samotności na ulicy, ścieżce, krwawym dywanie grzesznika. Bawi się w nieznanym świecie wśród nieznanych wrażeń. Matka bowiem siedzi na ławce zanurzona w lekturze. Trudno nie odetchnąć z ulgą, że akurat po tej ulicy nie jeżdżą samochody, a dziecko może upaść sto razy, aż nareszcie nauczy się kręcić piruety jak marzenie w obłoku z miliardem światełek. Upór daje satysfakcję.
Biały pies lekką łapą wtapia się w otoczenie. Czarne oczy są jedynymi punktami łatwymi do odnalezienia. Jego pan idzie krótkim krokiem. Jest zamyślony jak w senne dni zimowe niedźwiedź polarny, lecz sprawnie porusza się po rozmiękczonej ścieżce, bo zapewne na pamięć zna całą drogę, którą przechodzi trzy razy dziennie. Jest pisarzem. To widać. Kiedy mu się przyglądam, widzę, że pisze wzrokiem w powietrzu, niczym palcem po wodzie, ale bynajmniej te słowa nie zostają utracone. Wszystko w głowie skrupulatnie się zapamiętuje, a potem wylewa na kartę papieru atramentem. On tak patrzy, jakby starannie fotografował każdy szczegół otoczenia i ruchu, podobnie jak ja. Rozumiemy się, choć on nawet nie wie, że jestem tu za oknem i się cieszę z naszej cichej tajemnicy.
Matka z dzieckiem zauważa pisarza. Jej uśmiech promienieje, zza zimnych, czerwonych od szminki ust pokazują się białe zęby. Lustrzane odbicie szczęścia pokazują również zęby pisarza. Nie, ci dwoje nie znają się dobrze. To nagła uciecha, kiedy samotność odchodzi tak prędko z naszego serca. Ulga, jakby ktoś wyciągnął z niego zardzewiały gwóźdź. Pies wita dziecko radośnie, a ono doświadcza kolejnych sprzecznych emocji strachu i fascynacji. Pies kładzie się przed nim, a dziecko dotyka miękkiego futra i ucieka, mocno ściskając palce. Jest dumne z nich i całej rączki. Nie może uwierzyć, że dotknęło nieczłowieka. Tymczasem pisarz stoi naprzeciwko matki, ujmuje jej dłoń i ją całuje. Scena pokazuje mężczyznę wrażliwego, szanującego kobietę, która przeszła wiele trudnych chwil, momentów zwątpienia, rozczarowań, sekund grozy, dni poniżenia i lat niemocy. Chciałby za nią utonąć, lecz ona wyraźnie daje mu znać, że chce razem z nim wypłynąć i mimo wycieńczenia, zaczerpnąć haust powietrza, poczuć życie w płucach. Kiwają do siebie głowami. Może umawiają się na wieczór, podczas którego sobie wyznają, czym są ich istnienia w tym świecie? Umawiają się na rozmowę dusz, ale grę ciał.
Drzewo zostało opuszczone i znów modli się w ciszy wietrzystego południa. Psalmy wiecznej wiary rozpływają się po gołych gałęziach. Śpiew. Nikt nie słyszy, każdy głuchy jest na to wołanie. Pustelnik. Opływa w dźwiękach swego niemego bytu. Mroźna zima pozwala ludziom szybko o nim zapomnieć. Oprócz matki z dzieckiem. Ona chyli nieprzerwanie czoła w spowiedzi. Ktoś może właśnie jest mordowany. Tylko drzewo o tym wie. Przejmuje jego grzechy i zbawia od winy. Ono jest i mym bogiem, zawsze proszę, by mnie kryło, by sprawowało nade mną pieczę i kierowało moje złe czyny ku ułaskawieniu, w przestworza bez pamięci. Kosmos pewnie jest zaśmiecony bilionem grzechów, skoro każde najmniejsze przewinienie grzechem jest zwane. Może w ogóle z grzechu jest zbudowany? Głębia czerni ukazuje gwiazdy, co to znaczy?
Chłopak cienko ubrany. Na pewno nie z dobrego domu. Drepcze mało wprawnie po pościeli śniegu. Nie zna tej drogi. Sportowe przemoknięte buty ślizgają się na boki jak łyżwy u początkującego. Piwo w puszcze ulewa się, tworząc brzydkie żółte plamy na nieskazitelnym śniegu. Papierosa przygryzają brudne zęby, a z kącików ust sączą się przekleństwa. Pomarańczowy dres bije w oczy jaskrawością. Chłopak nie zna drzewa. Patrząc pod nogi, wchodzi wprost na nie. Wściekłość miarowo wypływa z chłopaka jak woda z zatkanego kranu. Grymas na twarzy. Zaciska się dłoń bez puszki. Wypluwa papierosa u stóp drzewa. Puszka ląduje na korowej klacie. Ono wszystko przyjmie z godnością. Nerwowy ryk wydziera się z jego gardła. Uciekł z domu. Pewnie ojciec alkoholik wrócił po dwudniowej libacji i pobił matkę. Pędzi do kolegów, do podziemnego klubu walk, żeby rozorać czyjąś twarz w walce na ringu. Wyzbyć się emocji, których przysparza mu brutalny ojciec. Widać to po poranionych dłoniach i twarzy, że się często z kimś bije. Złe obyczaje przekładają się od zarania na pokolenia. Karty w talii się powtarzają.
Pisarz widzi chłopaka, peszy się, wstydzi za jego agresję. Pies, widząc niepokój pana swego, staje jak wryty i taksuje nadchodzącego młodzieńca. Jego czarne księżyce przeszywają go wręcz na wylot. Boję się, że może z tego wyniknąć konflikt między niepohamowaną frustracją a klarownością pisarskiego umysłu, na straży której stoi czteronogi przyjaciel. Widzę wszystko jak na dłoni. Chłopak spogląda na psa i zaczepia go wykrzywieniem twarzy w okropny grymas. Pies ostrzegawczo szczeka, biały dym unosi się z pyska. Jego prowokator podnosi pięść i uderza w powietrze. Biały dym ulatuje kilkakrotnie. Pisarz marszczy brwi i krzyczy na młodzieńca, chcąc doprowadzić go do porządku. Trafia kosa na kamień, aż się iskrzy, następuje starcie między różnymi światami w głowach Ziemian, tu, na ulicy, gdzie drzewo pochylone, beznamiętne i stoickie wytrwale spowiada się za tych dwóch, co brudzą uporczywie krwią biały puch. Sypią grzechami. Nawet pies nie omieszka wgryźć się w zmarzniętą łydkę atakującego. A pies godzien jest spowiedzi? Trzeba by zapytać drewnianego mnicha.
Wieczór nadchodzi spokojnie, zalewa świat, czyli widok z mojego okna od zachodu do wschodu spowija się węglowym cieniem. Po jakimś czasie dopiero zapalają się latarnie, ospałe strażnice powoli budzą się ostygłe ze snu, z chwili na chwilę świecą coraz mocniej, aż znów widać scenę teatru codzienności. Czarny człowiek w białym garniturze. Anioł ciemnych stron zaszedł aż tu, by zbadać, czy rzeczywiście tak straszne są nasze losy. W końcu tak głośno emitujmy nasze bóle, aż sięgają granic kosmosu. Przybyły spoczywa na ławce niezbyt wycieńczony, gorąca krew rozgrzewa jego żyły bez najmniejszych problemów. Po drugiej stronie drzewa lekkim krokiem zbliżą się matka z dzieckiem, tyle że bez dziecka. Może to nie jej w ogóle było dziecko i złą przypisałem jej rolę? Ot, niedopatrzenie. Staje pod drzewem i porywa w płuca tlenowe wydzieliny drzewa, oddając mu swój dwutlenek węgla. Wkoło obraca się wzajemny dar.
Kobieta dopiero teraz, kiedy wymieniła zawartość płuc, widzi czarnego człowieka. Drgnęła i zawiesza na nim wzrok. On wstaje i podchodzi do niej z wolna, by się nie wystraszyła. Wyciąga do niej dłoń. Ona, znając najwidoczniej tę dłoń, chwyta ją i kładzie na swoim biodrze. Zbliża się ku niemu całym ciałem, tuli głowę do jego piersi. Nie umiała oprzeć się dawnej miłości? Chyba że nie takiej dawnej? Wciąż trwa na dnie serca, ledwo dycha jakieś uczucie nieokreślone. Dochodzi do skrytego wśród fal emocji pocałunku. Sklejeni padają na ławkę. Ona, nimfa, opleciona rękoma i nogami wokół niego, wieloryba, postrachu oceanów. Ławka poddaje się ich miłości, nie zaprzecza, nie wszczyna buntu, nie uwiera rozgrzanych ciał twardym oparciem. Drzewo nieme czujnie śpi. We śnie modli się. W taką zimną noc zadarta spódnica i rozpięty rozporek, wiszący pasek oraz odsunięty dekolt muszą być znakiem opętanej potrzeby uczuć. Jednostajne ruchy prowokują podniecenie. Szyba w tym nie przeszkadza. A jeśli to tylko ja widzę? Jeśli nikt inny nie ma okazji widzieć takiego stanu wyjątkowego, tylko ja, jak na dłoni, widzę fizjologię w najczystszej postaci?
Jego uśmiech blednie bardzo szybko, on przeżywa czasu zatrzymanie. Krok do przodu, krok do tyłu, tańczy z dezorientacją i roztargnieniem, patrzy w bok, patrzy na wprost i widać, że nie wierzy. Bezchmurne niebo nie przykrywa i nie przykryje żadną siłą nagich ciał. Musi patrzeć, zazdrościć. Nie może zabić ani przerwać czy też uciec wzrokiem, zrobić zwrotu przez sztag. Wiatr uparcie bije w żagiel serca, wyrywa duszę, by coś zaradziła. Krok do przodu, krok do tyłu, tańczy wciąż niezgrabnie. Wreszcie podejmuje decyzje. Pisarz podchodzi do pięknej i bestii ku rozpaczy honoru przerywa ich miłosny akt, a mój teatr erotyczny. Wymachuje nieskładnie rękoma do pary rozgorączkowanych kochanków. Ci ubierają się pospiesznie. Kobieta umówiła się za dnia z pisarzem, a tu wkroczył anioł czarnych mocy na ziemię niczyją, łysą i niewyraźną, gdzie dopiero co poznani ludzie mieli ją zaorać i posiać nasiona. Mężczyźni dostają obaj nadzwyczaj sprawiedliwie po twarzy. Wyraźnie zafrasowani sytuacją zamiast zmierzyć swoje siły w walce o miłosną zdobycz, zwiesili głowy niczym popsute zabawki w ciemnej piwnicy. Przedstawienie się skończyło podczas przełomowego zwrotu akcji. Szmaciane kukły, z których dusza wypłynęła, stoją tak w trójkę, czyniąc ten moment martwą konferencją albo też konfrontacją ciszy. Drzewo lekko szumi ze wzruszenia. Ławka teraz naznaczona jest romantyczną tragedią. I jak w przyszłości ma usiąść na niej kobieta z pisarzem?
Poranny śnieg znowu pachnie intensywnie, choć rozmókł podczas wczorajszej gorącej nocy. Zrobił się jak mączna breja. Biedny pan w pięknym garniturze i dobrych skórzanych butach próbuje się przeprawić przez ten ocean rozmokłości. Pędzi, spieszy się do pracy, garażu, sklepu, klienta. Mija drzewo modlące się w spokoju, muskając je torbą. Odwraca się nieśmiało, jakby przepraszał je półgębkiem. Wie, że naruszył delikatną warstwę świętego bezgłosu. Rzucone zostało ziarno piasku na szklaną taflę jeziora. W tej samej sekundzie zaplątują mu się nogi i upada bezwładnie do tyłu w półobrocie. Ktoś, coś zesłało na niego w mgnieniu oka nieokupioną winą karę. Uderzenie musiało być tępym dźwiękiem z błąkającym się echem wewnątrz głowy. Niespodziewanie, spoza widocznego moim oczom obrazu, nadbiega starzec ubrany bardzo skąpo, może nawet jest bezdomnym, lecz człowiekiem o wyjątkowo dzielnym sercu. Po raz kolejny widzę, i to w tak krótkim odstępie czasu, ratowanie życia. Czuję się bogiem. Patrzę na to, co stworzyłem, obserwuję wolną wolę bez krztyny możliwości ingerowania w nią. A jednak znikąd nadchodzi pomoc dla potrzebujących, kiedy w myślach pstrykam palcami, chcąc ją przywołać. W takich chwilach dumnym bogiem mógłbym być. Mój wierny mesjasz o twardej, niezłomnej wierze, składa do modlitwy drewniane dłonie. Czy nie jest to teatr groteskowej wyobraźni, obszycie w rzeczywistość żywych niby-lalek?
Jak tylko wyglądam przez okno ponownie, od razu dosięgam wzrokiem śladu po zajściu z dzisiejszego ranka. Czerwona plama leniwie rozciągnęła się w duży czerwony punkt. Bezdomny człowiek musiał kiedyś być w podobnej sytuacji, chyba że po prostu ma w posiadaniu duży zasób empatii. Zaraz! To ten bezdomny, ten, który o mały włos nie umarł na ławce. Jak to możliwe, że wyglądał tak dobrze? Przyciął brodę i miał inne ubrania niż poprzednio, poza tym był dość lekko odziany. Teraz, jak pomyślę, to wręcz niespodziewanie szybko się wtedy zjawił. Biznesmen wspomógł biedaka z sąsiedztwa, na swe bary biorąc cudzy los. Dał mu pracę, parę groszy wcisnął w dłoń, która w śmietnikach musiała szukać swego dalszego życia. Teraz on, w przewrotnym kole losu, otrzymał możliwość odwdzięczenia się. Machina darów, pechów, szczęść, powodzeń i niepowodzeń kręci się zawile niewytłumaczalnie. Aura życia na ziemi to niewidoczny kosmos przyjacielskich dusz, co ratują się wzajemnie z potrzasku, leczą cielesne boleści.
Ktoś siekierą rąbnął słońce i nagle zrobiło się co najmniej o połowę światła mniej. Spoglądam na niebo i okazuje się, że to chmura, gruba kurtyna, zasłania słońcu widok na scenę. Depresja próbuje wtrynić się z krwią do najgłębszych zakamarków mojego mózgu. Dzielnie ją wypleniam, tego się już nauczyłem. Pomyślałem sobie dzisiaj: czy ja jestem stukniętym szpiegiem, że tak bezceremonialnie obserwuję tę ulicę? Właściwie jednak, stwierdzam, jest to miejsce publiczne, więc każdy, kto się tam znajduje, ma przecież pojęcie o tym, że wystawia się na widok, jakąś oceną zewnętrzną.
Gorące wyrzuty palą mnie w gardle. Zimna woda pomogła je znów schłodzić. Wietrzeje z czasem spisek, pakt milczenia, który podpisałem z jakąś częścią swej świadomości. Zamyślam się, zamek błyskawiczny stanu czuwania zamyka się. Teraz, kiedy znowu przyjmuję do siebie otoczenie, pada śnieg. Nie wiem, ile czasu minęło. Ale czy to ważne? Płatki jak połamane talerze gromadnie oblepiają ulice, ławkę i drzewo. Przez to ma się wrażenie, że drzewo osiwiało. Mnich nad mnichami bez względu na opady czy sztorm trwa w jednej pozycji. Basta. Staram się nie zazdrościć wytrwałości, a ściskając pięści, łatwiej mi to przychodzi.
Wieczór. Myślałem, że się uspokoi i dzień skończy się bez ekscesów. Jak zwykle, kiedy mi tylko takie myśli przychodzą do głowy, wiadomym jest, iż właśnie wtedy coś takiego się wydarzy, co zapadnie głęboko na dno wspomnień. Z wolna opadający kamień wrzucony do rzeki, o którym pamiętamy do końca życia, do którego wracamy na łożu śmierci. Widzę to tak: wychodzi ze mnie dusza, staje naprzeciwko i poucza, grożąc palcem, lecz z dozą miłości. Daje mi znać, że to ważny moment, którego nie można przegapić. Całuje mnie w czoło, przeszywając czułym chłodem. Szyba jakby topnieje i w pełni teraz chłonę to, co dzieje się na ulicy.
Ulica staje się drugą stroną medalu, staje się nauczycielem, prorokiem, sygnałem albo symbolem, a przy tym nieprzerwanie jest rzeczywistością ostrą jak brzytwa. Matka z dzieckiem, ale bez dziecka, bo tak naprawdę jest matką bez dziecka, czyli nie matką, a jeszcze kobietą. Kobieta idzie za rękę z pisarzem. Uderza mnie fakt, że bez przerwy na nich trafiam. Czy nie ma innych ludzi na świecie, na ulicy, są tylko ci, przepełnieni przeznaczeniem, dogłębną sensownością, będący nieskończonym ciągiem wzoru?
Darmowy fragment
więcej..