Cieszyn prowadzi śledztwo - ebook
Cieszyn prowadzi śledztwo - ebook
Na moście Przyjaźni łączącym Cieszyn z Czeskim Cieszynem zostaje znalezione ciało mężczyzny. Ponieważ trup, Gustaw Habsburg – za życia potomek arystokratycznej rodziny – leży dokładnie pośrodku granicy państwowej, śledztwo muszą poprowadzić wspólnie funkcjonariusze z obu krajów. Sprawę od początku komplikuje fakt, że komisarz Liduška Žrankova i starszy aspirant Lucjan Kordel nie darzą się (już) sympatią. Nie pomaga też obecność małżeństwa Solańskich żywotnie zainteresowanych dochodzeniem… Od niedawna Róża pracuje w gazecie polonijnej, a Szymon wraz z kundelkiem Guciem przyjeżdżają do niej w odwiedziny. Prywatny detektyw zostaje wynajęty do odnalezienia zabójcy przez zaniepokojone o wizerunek miast burmistrzynie. Podejrzanych jest coraz więcej i doprawdy trudno się na któregoś zdecydować. A i samo miasto ma coś do powiedzenia…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6433-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teraz
Zdenĕk Pecháček każdego ranka przeklinał własną matkę. Na szczęście nie mogła go już usłyszeć, ponieważ dawno odmeldowała się z tego świata. W ten kwietniowy świt jadł śniadanie, na które złożyły się dwa rohlíki, kilka utopenców oraz kawa, i spoglądał bykiem na stojącą na parapecie urnę z prochami rodzicielki. Dopił rozpuszczalną lurę. Wstał zza stołu. Krzesło zgrzytnęło przeciągnięte po linoleum. Mężczyzna się skrzywił. Oby tylko przez ten hałas znowu nie obudziła się pani Baudyšová z dołu, bo dzień zacznie się awanturą.
Gdyby nie mamusia, Zdenĕk może nie wyrósłby na osobnika chorobliwie punktualnego. Wbiła mu jednak do głowy, że zawsze i wszędzie powinien być na czas. Przy czym jej „na czas” oznaczało przynajmniej pół godziny wcześniej. Od najmłodszych więc lat kwitł pod różnymi nieotwartymi jeszcze placówkami oświatowymi, marzł na peronach kolejowych, bez skutku wypatrując pociągu, nudził się w teatralnym foyer, czekając na dziewczynę, z którą umówił się na randkę. Sam już był sobą zmęczony! Jednak mimo tego, że mamusia wiele lat temu obróciła się w proch, nie potrafił się wyzbyć tego nawyku.
Wstawał, kiedy jeszcze większość ludzi przewracała się na drugi bok, a ci o bardziej imprezowym usposobieniu dopiero wracali do domu. On musiał się zaś stawić „na czas” w pracy. Ten dzień nie był wyjątkiem. Zdenĕk narzucił na siebie puchową kurtkę – wiosna tego roku wyjątkowo długo kazała na siebie czekać. W tej chwili zawieszony na oknie termometr wskazywał jeden stopień poniżej zera. Zawiązał buty, chwycił plecak i wyszedł z mieszkania, zamykając je na dwa zamki.
Na paluszkach zszedł ze swojego piątego piętra. W powietrzu unosiła się stęchlizna – miks woni obiadowych, środków czystościowych i moczu, typowy dla klatek schodowych w postkomunistycznych blokach z wielkiej płyty. Z rozpędu otworzył drzwi wyjściowe i zderzył się z kobietą zmierzającą w przeciwnym kierunku.
– Liduška! – krzyknął wystraszony. – Dzień dobry.
Sąsiadka nawet na niego nie zerknęła. Nie raczyła też odpowiedzieć. Wspięła się raźnym – choć dość chwiejnym – krokiem na górę. Zdenĕk pomyślał, że kobieta pewnie nawet się nie zasapie w drodze na swoje szóste, ostatnie zresztą, piętro. Choć była starsza od niego i prowadziła się z pewnością mniej porządnie, zdawała się mieć o wiele lepszą kondycję.
Pecháček porzucił myśli o Lidušce i przyśpieszył kroku. Nie mógł przecież się spóźnić!
Wyszedł przed swój blok na Koperníkovej i z obrzydzeniem popatrzył na jego brudną elewację. Akurat jemu przypadła w udziale część pomalowana niegdyś na niebiesko. Teraz w zasadzie wszystkie barwy zlewały się w jedną szarzyznę, więc trudno tu było debatować o preferencjach kolorystycznych mieszkańców. Skręcił w Brandýską – ulicę, przy której stały rzędy domków jednorodzinnych, na jakie jego nigdy nie będzie stać – i już po chwili przejściem podziemnym pociągniętym pod torami kolejowymi dotarł do Masarykovych sadów. Kawał trawnika, pomnik, plac zabaw – taki to był park. Ciekawe, co powiedziałby na to pierwszy czechosłowacki prezydent, którego nazwiskiem ochrzczono ten spłachetek... Minął kawiarnię Avion i wreszcie znalazł się nad Olzą.
O tej porze zazwyczaj nikogo nie spotykał po drodze do swojej fabryki. Pracował przy taśmie produkcyjnej szymonków – popularnych czekoladowych cukierków, które wytwarzano wedle rodzinnej receptury od dziesięcioleci właśnie w Cieszynie, tyle że tym polskim. Codziennie więc – można było powiedzieć – chodził za granicę do roboty. Czy powinien się nazywać emigrantem zarobkowym?
Daleko nie miał, ledwie dwadzieścia minut pieszo. Wyboru co do środka transportu też nie, toteż nie musiał się zastanawiać, czy nie dojeżdżać by autem, bo go po prostu nie posiadał. Wkroczył na most Przyjaźni i zapatrzył się na szumiącą w dole i odbijającą ostre poranne światło słoneczne rzekę. Dlatego też dopiero po chwili dostrzegł coś dziwnego. Nawet nie kątem oka, raczej wewnętrznym okiem intuicji. Zatrzymał się i odwrócił. Przez przedłużający się moment trwał w otępieniu. Przyszło mu do głowy, że ma omamy. Może zaszkodziły mu te parówki na śniadanie? Nie były już pierwszej świeżości...
Na drżących nogach wyszedł na środek jezdni. I przyjrzał się uważniej. Nie mylił się.
Na środku mostu Przyjaźni, dokładnie na specjalnie zaznaczonej linii oddzielającej dwa państwa, leżał mężczyzna. Zdenĕk nie musiał się upewniać, sprawdzając puls czy oddech – po martwych oczach spoglądających bez wyrazu w szare, zasnute chmurami niebo od razu można było się zorientować, że mężczyzna ów nie żył.ROZDZIAŁ 1
Jedu takhle tábořit škodou sto na Oravu
Spěchám, proto riskuji, projíždím přes Moravu
Nieco wcześniej
Szymon Solański po raz trzeci sprawdził, czy wszystko zapakował. Róża, jego żona, przysłała mu niekończącą się listę niezbędnych jej rzeczy, które musiał ze sobą zabrać. Detektyw poważnie obawiał się o zawieszenie swojej starej skody fabii, która stała teraz pod bramą o numerze sto trzynaście familoka przy ulicy 11 Listopada w Chorzowie, wsparta o skrzynkę elektryczną już i tak naruszonym przez rdzę i nieostrożną jazdę właściciela zderzakiem. Bez zdziwienia skonstatował, że dobrą połowę spisu zajmowały produkty spożywcze...
Odkąd Róża Solańska (z domu Kwiatkowska) dostała nową pracę w Czeskim Cieszynie, wciąż narzekała na miejscowe jedzenie. Twierdziła, że knedliki wychodzą jej już uszami, a nie może się żywić tylko smażonym serem oraz hranolkami okraszonymi sosem tatarskim. I zapijanymi piwem, czego już nie dodawała, ale Solański dałby sobie za to rękę uciąć. Kazała więc wciąż dowozić sobie jakieś smakołyki. A Szymon odwiedzał ją, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. Na stałe przeprowadzić się z Kwiatkowską nie mógł, ponieważ musiał dopilnować końcowych robót przy remoncie ich mieszkania, a jednocześnie siedziby agencji detektywistycznej Solan. Gdy wrócili z Sopotu (gdzie podczas miesiąca miodowego zdążyli rozwiązać pewną zagadkę kryminalną), prace były w zasadzie już na finiszu. Dopiero z czasem się okazało, że niedoróbek było sporo i trzeba jeszcze nieco poczekać z urządzaniem parapetówki.
Szymon złapał też kilka niewielkich zleceń, głównie polegających na śledzeniu niewiernych mężów i żon oraz robieniu im zdjęć z ukrycia. Robota nudna, ale dobrze płatna. Teraz jednak, gdy remont poszedł już w zapomnienie, a zdrajcy zostali obfotografowani, mógł wreszcie na dłużej udać się do Cieszyna. I do Róży.
Na stertę toreb, siatek i siateczek zapełniających bagażnik fabii aż po dach narzucił jeszcze reklamówkę z biedronki z jakimiś deserkami, których zapragnęła Róża, i domknął klapę. Z wielkim trudem. Solański starał się nie komentować faktu, że te same produkty w sklepie tej samej sieci Kwiatkowska mogłaby sobie kupić, przechodząc po prostu przez most nad Olzą i robiąc zakupy po polskiej stronie miasta. Rozumiał jednak, że te zachcianki Róży są tylko pretekstem do tego, by zobaczyć się z nim. Nie protestował zatem.
– Guciu, hop! – zwrócił się do kundelka grzecznie czekającego na chodniku i otworzył przed nim drzwi od strony pasażera.
Nie było szans, żeby pies zmieścił się na tylnej kanapie. Poza tym gdy jechali autem we dwóch, Gucio lubił pilotować swojego pana. Lokował się na siedzeniu obok i pilnie wyglądał przez okno, od czasu do czasu szturchając detektywa mokrym nosem w rękę.
Pies wskoczył na swoje miejsce, a Solański zatrzasnął za nim drzwi.
– Te, synek! – Szymon usłyszał głos za sobą.
Odwrócił się i spojrzał w górę na podwyższony parter. Choć kwiecień w tym roku nie rozpieszczał aurą, Brygida Buchta, ich sąsiadka i gospodyni kamienicy pod sto trzynastką, już wystawiła swoją poduszkę na parapet, pod pachę wpakowała sobie pinczerka i razem patrolowali z okna chorzowską Cwajkę, czyli drugą dzielnicę miasta. Wychodziło im to o wiele lepiej niż wszelkim oficjalnym systemom monitoringowym.
– Powiedz Róży, że gołodupki, hop do kupki! – rzekła, zupełnie od czapy, Buchtowa.
I zarżała.
Odkąd gospodyni dowiedziała się, że Kwiatkowska znalazła pracę w Czechach, prześcigała się sama ze sobą w prezentowaniu Szymonowi głupich dowcipów językowych, wypowiadanych rzekomo w narzeczu południowych sąsiadów. Solański uśmiechnął się kurtuazyjnie i pomachał kobiecie na pożegnanie. Wsiadł do samochodu i odpalił silnik. Zanim jednak obrał kierunek na Cieszyn, miał do załatwienia jeszcze jedną sprawę.
Bardzo się cieszyłem, że wreszcie zobaczę Różyczkę. Targały mną jednak pewne wątpliwości w związku z faktem, że mieliśmy się z Solańskim przenieść na dłuższy – nieokreślony – czas do obcego kraju. Odkąd Szymon zabrał mnie na Zieloną Wyspę, gdzie poprowadziliśmy śledztwo kryminalne, mogłem się wylegitymować własnym paszportem, zatem te rozterki nie były natury biurokratycznej. Chodziło mi o kwestie lingwistyczne. No bo czy – powiedzcie sami – tamtejsze psy będą do mnie mówić po czesku? Jak by to miało brzmieć? Czy się z nimi dogadam? Nie chciałem też wyjść na ignoranta, który przyjeżdża do obcego kraju i do wszystkich szprecha albo po angielsku (no co, trochę się podszkoliłem w tej Irlandii), albo, co gorsza, w swoim własnym dialekcie, tylko wolno i wyraźnie, żeby go dobrze zrozumieli. Byłem więc w kropce.
Moje rozmyślania językoznawcze przerwał Solański, który wsparł się na klaksonie, by upomnieć jakiegoś zawalidrogę przebiegającego nam przed maską. W ostatniej chwili łamaga umknęła spod kół skody fabii kombi, która jeździ i trąbi. Ocknąłem się i rozejrzałem po okolicy.
„Kpisz, czy o drogę pytasz?”, wydarłem się na Solańskiego, ale on, jak zwykle, zrozumiał jedynie, że hau, hau, hau. Łypnął na mnie spod swojej krzaczastej czarnej brwi. Już on tam dobrze wiedział, co nabroił (a raczej zamierzał nabroić), dlatego też mi nie przerywał. Klarowałem mu, co o nim myślę, aż do ulicy Żołnierzy Września, na której wreszcie się zatrzymaliśmy.
To już bym wolał jechać do Azot i nazod niż tu.
Tu, czyli do przychodni weterynaryjnej Psia Kostka, w której królował niejaki doktor Dłutko i przy każdej okazji dobierał mi się do skóry.
Nie odwiedzaliśmy go już dobre pół roku. Albo i więcej. Cóż za przeoczenie ze strony detektywa! Przyszła jednak kryska na matyska (a raczej na Guciunia) i trzeba było odrobić pańszczyznę.
– No co tam znowu, młody człowieku? – Dłutko zwrócił się do Solańskiego, gdy już siłą zostałem zaciągnięty do tego przeszklonego parterowego budynku wybudowanego w sąsiedztwie pięknych okoliczności przyrody stawu Amelung.
– Chciałem mu zrobić przegląd – oznajmił ten lunatyk Solański.
Czy ja komu wyglądam na skodę fabię, żeby mi robić przegląd? Może mi jeszcze wymienią olej i zamontują kołpaki? Całe życie z wariatami...
– Bo jedziemy za granicę – tłumaczył mój pan, a doktor Dłutko już zacierał swoje chude i długie rączki, żeby mi się dobrać do tyłka. – Więc lepiej dmuchać na zimne. Prewencja! Najważniejsza prewencja! – bredził ten obłąkaniec, a drugi – równie szczupły, wysoki i czarny na łbie jak detektyw – tylko mu przyklaskiwał.
– A dokąd? – poinformował się jeszcze.
Gdy usłyszał, że do Cieszyna, w oczach zapaliły mu się tak zwane kurwiki.
– Szymonki! – rzekł i uśmiechnął się błogo.
Solański spojrzał na doktora ze zmarszczonym czołem.
– Te czekoladki! – objaśnił Dłutko. – Co je tam produkują! Fabrykę mają. One są, młody człowieku, wyśmienite!
Po tych cukierniczych rozkminach wzięli się niestety do roboty. W życiu nie spamiętam nazw tych wszystkich zbrodni, które na mnie popełniono, ale było tam z pewnością coś o USG, RTG, KGB i o pobraniu krwi. Gdy tylko zobaczyłem igłę, o mało nie zemdlałem! Próbowałem się wyrwać ze szponów tych psychopatów, ale bezskutecznie. Wkładali mnie na liczne stoły, obracali, przekładali, turlali i torturowali. Wszystko po to, żeby orzec, że tak w zasadzie nic mi nie jest.
Geniusze mogli mnie o to na samym wstępie spytać, oszczędziliby sobie trudu.
Jedyna moja pociecha taka, że Solański zabulił za te nieprzyjemności jak za złoto. Może na przyszłość się nauczy poskramiać swoje durne pomysły.
Doktor Dłutko wyglądał natomiast na zadowolonego. Podciągnął rękawy swojego zielonego wdzianka. To samo zrobił z kolorowymi skarpetkami (były od kompletu, najwyraźniej tego ranka psi lekarz ubierał się po tak zwanym ćmoku), które wystawały mu spod przykrótkich nogawek. Odprowadził nas do samych drzwi. Zanim te zamknęły się za nami, usłyszeliśmy jeszcze nawoływanie weterynarza skierowane zapewne do recepcjonistki.
– Gdzie się podziała moja czekolada?! – Chciał wiedzieć mianowicie.
Już ja mu dam czekoladę! Oj, przywiozę w prezencie doktorowi tych szymonków w podzięce za wyżej opisaną kaźń! Być może czymś doprawionych. Zobaczymy, czy odważy się poczęstować!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------