Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ciężkie czasy na te czasy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciężkie czasy na te czasy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 488 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I JE­DY­NA PO­TRZE­BA

– Obec­nie po­trze­bu­ję je­dy­nie fak­tów. Ucz tych chłop­ców i te dziew­czę­ta tyl­ko fak­tów. Nie­odbi­tą ko­niecz­no­ścią w ży­ciu są fak­ty; szcze­pić fak­ty, a wy­ry­wać z ko­rze­niem wszyst­ko inne na­le­ży. Je­dy­nie fak­ta­mi moż­na ukształ­cić umysł my­ślą­cych zwie­rząt; resz­ta – bez po­żyt­ku dla nich. Oto są pryn­cy­pia, we­dle któ­rych wy­cho­wu­ję wła­sne, a pra­gnę wy­cho­wać i te dzie­ci. Trzy­maj się fak­tów, mój pa­nie!

Od­by­wa­ło się to pod pro­stym, na­gim, mo­no­ton­nym skle­pie­niem izby szkol­nej. Kwa­dra­to­wy pa­lec mów­cy wy­stu­ki­wał do­bit­ność wy­gła­sza­nych zdań li­nij­ką na rę­ka­wie ba­ka­ła­rza. Do­bit­no­ści tej do­po­ma­ga­ła kwa­dra­to­wa ścia­na czo­ła mów­cy, opar­ta na pod­sta­wie dwóch gę­stych brwi, a mro­czą­ca swym cie­niem dwie po­nu­re jamy, w któ­rych oczy prze­cho­wy­wa­ły się wy­god­nie jak w lo­chu. Do­bit­no­ści po­słu­gi­wa­ły i usta mów­cy, roz­cię­te sze­ro­ko, za­ry­so­wa­ne ostro, osa­dzo­ne twar­do. Do­bit­ność tę sam głos po­pie­rał; głos nie­ugię­ty, su­chy dyk­ta­tor­ski. Do­bit­ność szczy­ci­ła się wło­sa­mi mów­cy ster­czą­cy­mi z rzad­ka na krań­cach gło­wy ły­sej – jak za­gaj­nik drzew szpil­ko­wych chro­nią­cy od wia­tru błysz­czą­cą po­wierzch­nię ły­si­ny po­kry­tej gu­za­mi niby cia­sto­wy wierzch pasz­te­tu – co nada­wa­ło czasz­ce po­do­bień­stwo skła­du wy­pcha­ne­go nad mia­rę twar­dy­mi fak­ta­mi. Bu­do­wa cia­ła mów­cy – upar­ta ja­kaś: kwa­dra­to­wy sur­dut, kwa­dra­to­we nogi, kwa­dra­to­we bar­ki – na­wet chust­ka, sta­ra­ją­ca się gwał­tow­nie zwią­zać szy­ję, ja­ko­by jaki fakt krnąbr­ny – wszyst­ko, wszyst­ko skła­da­ło się na ową do­bit­ność.

– W ży­ciu je­dy­ną rze­czą po­trzeb­ną są fak­ty, pa­nie; nic, tyl­ko fak­ty!

I mów­ca, i ba­ka­łarz, i trze­cia doj­rza­łe­go wie­ku po­waż­na oso­ba obec­na w szko­le – wszy­scy cof­nę­li się tro­chę i zlu­stro­wa­li wzro­kiem po­chy­łą płasz­czy­znę, na któ­rej po­usta­wia­ne w po­rząd­ku małe na­czy­nia go­to­we były przy­jąć w sie­bie bo­ga­tą mia­rę fak­tów i wy­peł­nić się nimi po same brze­gi.ROZ­DZIAŁ II RZEŹ NIE­WI­NIĄ­TEK

– To­masz Grad­grind, pa­nie, czło­wiek re­al­ny, czło­wiek fak­tu i ra­chun­ku, czło­wiek wy­cho­dzą­cy z za­sa­dy, iż dwa a dwa są czte­ry i nic nad­to, i któ­re­mu nie da się wmó­wić, że tu może być coś nad­to. Z mia­rą i wagą, i ta­blicz­ką mno­że­nia za­wsze w kie­sze­ni, pa­nie. Go­tów i wa­żyć, i mie­rzyć każ­dą cząst­kę czło­wie­czej na­tu­ry i zdol­ny po­wie­dzieć, pa­nie, nie­omyl­nie, ile ona war­ta; bo to jest za­da­nie ra­chun­ku, pa­nie, rzecz aryt­me­ty­ki. Mo­żesz pan mieć na­dzie­ję wci­snąć ja­ką­kol­wiek nie­roz­trop­ną wia­rę w łeb Je­rze­go Grad­grin­da albo Au­gu­sta, albo Jana, albo Jó­ze­fa – oso­by wy­my­ślo­ne, pa­nie, nie ist­nie­ją­ce – ale w tę gło­wę – w tę – To­ma­sza Grad­grin­da, nie pa­nie, nig­dy! Pra­ca próż­na!

Ta­ki­mi sło­wy pan To­masz Grad­grind za­wsze pre­zen­to­wał sie­bie bądź w swo­im pry­wat­nym kół­ku, bądź pu­blicz­no­ści w ogó­le. Ta­ki­mi sło­wy – za­mie­nia­jąc wy­raz "pa­nie" na "chłop­cy i dziew­czę­ta" – To­masz Grad­grind pre­zen­to­wał te­raz To­ma­sza Grad­grin­da sto­ją­cym przed nim ma­leń­kim na­czy­niom, prze­zna­czo­nym na­peł­nić się do osta­tecz­no­ści sa­my­mi fak­ta­mi. I rze­czy­wi­ście, bu­cha­jąc ku nim spoj­rze­nia­mi z owych wy­żej wzmian­ko­wa­nych lo­chów, wy­da­wał się ro­dza­jem ar­ma­ty, na­bi­tej aż do wy­lo­tu fak­ta­mi, i go­to­wej jed­nym wy­strza­łem wy­mieść te wszyst­kie isto­ty ze świa­ta dzie­ciń­stwa. Moż­na też go było wziąć za apa­rat gal­wa­ni­za­cyj­ny,zbroj­ny kwa­śnym i po­nu­rym pły­nem, ma­ją­cym za­stą­pić rzew­ność mło­do­cia­nych wy­obraź­ni, ska­za­nych na za­gła­dę.

– Dziew­czyn­ko nu­mer dwa­dzie­ścia – rzekł pan Grad­grind twar­do na za­wo­ła­ną uka­zu­jąc swym kwa­dra­to­wym pal­cem – nie znam cię jesz­cze. Kto je­steś?

– Ce­sia Jupe, pa­nie! – na­zwał sie­bie nu­mer dwu­dzie­sty ru­mie­niąc się, po­wsta­jąc i dy­ga­jąc.

– Ce­sia to nie jest imię – rzekł pan Grad­grind. – Nie na­zy­wa] sie­bie Ce­sią; masz zwać się Ce­cy­lią.

– To tat­ko na­zy­wa mię Ce­sią, pa­nie – od­po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka gło­sem drżą­cym i dy­gnę­ła raz jesz­cze.

– Nie po­wi­nien cię tak na­zy­wać – mó­wił pan Grad­grind – po­wiedz mu, że nie po­wi­nien.

Ce­cy­lio Jupe, po­każ no się le­piej! Kto jest twój oj­ciec?

– Tat­ko jest w tru­pie jeźdź­ców kon­nych, z prze­pro­sze­niem pana.

Pan Grad­grind zmarsz­czył się i mach­nię­ciem ręki od­pę­dził wzmian­kę o tak pod­łym we­dle nie­go rze­mio­śle.

– Nie mamy po­trze­by nic o tym tu wie­dzieć. Nie po­win­naś nam tu o tym pra­wić. Twój oj­ciec ujeż­dża ko­nie? Czy tak?

– Z prze­pro­sze­niem pana, gdy do­sta­ną ko­nie do ujeż­dża­nia, to je ujeż­dża­ją w cyr­ku.

Nie masz nam tu pa­plać o cyr­ku! Po­win­naś mó­wić o swym ojcu jako o ujeż­dża­czu koni.

Są­dzę, iż on le­czy ko­nie cho­re?

– O, nie­raz, pa­nie.

– Bar­dzo do­brze więc. Jest za­tem we­te­ry­na­rzem, ko­no­wa­łem, ujeż­dża­czem koni. No – te­raz daj mi de­fi­ni­cję ko­nia.

Ce­sia, w okrut­nym prze­ra­że­niu, ska­mie­nia­ła na to żą­da­nie.

– Dziew­czę nu­mer dwa­dzie­ścia nie­zdol­ne jest dać de­fi­ni­cji ko­nia! – rzekł pan Grad­grind pod­nie­sio­nym gło­sem, za­pew­ne dla zbu­do­wa­nia drob­nych na­czyń obec­nych na sali. – Dziew­czę nu­mer dwa­dzie­ścia nie zna ani jed­ne­go fak­tu sto­su­ją­ce­go się do tak po­spo­li­te­go zwie­rzę­cia.

Któ­ry więc z chłop­ców da de­fi­ni­cję ko­nia? No! Ty, Bit­zer.

Kwa­dra­to­wy pa­lec, wa­ha­jąc się tu i ów­dzie, wy­tknął się ku Bit­ze­ro­wi – być może dla­te­go, że chło­pak znaj­do­wał się w tym sa­mym pro­mie­niu słoń­ca, któ­ry przez jed­no z okien do­kład­nie wy­bie­lo­ne­go po­ko­ju wpa­dał i osy­py­wał swy­mi bla­ski po­stać Cesi. Chłop­cy i dziew­czę­ta sie­dzie­li na po­chy­łej płasz­czyź­nie w dwóch ści­śnię­tych gru­pach, prze­dzie­lo­nych wą­skim przej­ściem. Ce­sia znaj­do­wa­ła się na koń­cu rzę­du od stro­ny słoń­ca i ob­la­na była po­cząt­kiem pro­mie­ni­stej stru­gi. Bit­zer, sie­dząc na rogu rzę­du z prze­ciw­nej stro­ny i o kil­ka sze­re­gów ni­żej,miał na so­bie ja­sny ko­niec tej stru­gi. Lecz gdy czar­ne oczy i wło­sy dzie­wecz­ki na­bie­ra­ły głęb­szej czer­ni i więk­sze­go bla­sku od słoń­ca – to ten sam pro­mień z bla­do­wło­se­go i bla­do­okie­go Bit­ze­ra zda­wał się wy­cią­gać reszt­ki ko­lo­ru, któ­ry za­bar­wiał mu oczy i wło­sy. Oczy te, zim­ne, dla­te­go tyl­ko moż­na było uznać za oczy, że koń­ce krót­kich rzęs, spo­ty­ka­jąc się z czymś bled­szym od sie­bie, za­ry­so­wy­wa­ły ich kształ­ty. Wło­sy chło­pa­ka, ostrzy­żo­ne przy skó­rze, wy­glą­da­ły jak ster­czą­ce prze­dłu­że­nia żół­tych pie­gów okry­wa­ją­cych mu twarz i czo­ło.

Cera jego była tak cho­ro­bli­wie bez­barw­ną, iż zda­wa­ło się, że gdy­by go ska­le­czo­no no­żem – to nie krwią, ale ja­kąś bia­łą cie­czą spły­wać po­wi­nien.

– Bit­zer! – za­wo­łał pan Grad­grind. – Daj mi de­fi­ni­cję ko­nia!

– Czwo­ro­noż­ne, tra­wo­żer­ne, zę­bów czter­dzie­ści, jako to: dwa­dzie­ścia czte­ry trzo­no­we, czte­ry kły a dwa­na­ście sie­ka­czy. Li­nie­je na wio­snę; w oko­li­cach błot­ni­stych i ko­py­ta zrzu­ca. Ko­py­to twar­de, jed­nak po­trze­bu­je że­la­zne­go pod­ku­cia. Lata po­zna­je się po zę­bach i zna­kach w py­sku. – Tak mó­wił Bit­zer i jesz­cze wię­cej.

– Te­raz, dziew­czę nu­mer dwa­dzie­ścia – rzekł pan Grad­grind – już wiesz, co jest koń?

Ce­sia dy­gnę­ła i by­ła­by za­ru­mie­ni­ła się jesz­cze wię­cej, gdy­by to było mo­żeb­ne dla jej twa­rzycz­ki,pa­ła­ją­cej ogniem od po­cząt­ku tego ba­da­nia. Bit­zer przy­mru­żył oczy ku Grad­grin­do­wi i drga­ją­cy­mi rzę­sa­mi schwy­cił pro­mień słoń­ca tak, że wy­glą­da­ły one jak wą­si­ki krzą­ta­ją­ce­go się owa­du; póź­niej przy­ło­żył kłyk­cie swych pal­ców do pie­go­wa­te­go czo­ła i usiadł na swym miej­scu.Te­raz obec­na tam trze­cia "po­waż­na oso­ba" wy­stą­pi­ła na­przód. Wiel­ki czło­wiek do ma­łych rze­czy, urzęd­nik pań­stwo­wy, w swo­im po­ję­ciu i tak­że w po­ję­ciu wie­lu in­nych za­pa­śnik wy­traw­ny; za­wsze go­tów wpa­ko­wać w gar­dło pu­blicz­no­ści ja­ki­kol­wiek ad­mi­ni­stra­cyj­ny sys­tem na kształt dła­wią­cej pi­guł­ki, za­wsze gło­śno pra­wią­cy w swo­im ma­łym biu­rze, za­wsze go­tów bo­ry­kać się z całą An­glią. Nie wy­cho­dząc z ku­ła­ko­wej fra­ze­olo­gii, miał wro­dzo­ny ta­lent mie­sza­nia się w każ­dą spra­wę, ja­ką­kol­wiek i gdzie­kol­wiek, i do­wo­dze­nia, że jest w niej nie­bez­piecz­nym prze­ciw­ni­kiem. Wszę­dzie się rzu­cał, wszyst­kie­mu na prze­kór sta­wał; pra­wą ręką wa­lił, lewą przy­trzy­my­wał; od­bi­jał, dła­wił, pę­dził, przy­pie­rał do lin prze­ciw­ni­ka (za­wsze jako re­pre­zen­tant tej An­glii) – i tam do­pie­ro wsia­dał nań już bez li­to­ści. Wie­rzył, że po­tra­fi zdła­wić każ­dy zdro­wy roz­są­dek i ogłu­szał swe­go bied­ne­go prze­ciw­ni­ka tak, że ten o bo­żym świe­cie za­po­mi­nał. Uwa­żał, iż dane mu zo­sta­ło od władz naj­wyż­szych po­le­ce­nie za­pro­wa­dze­nia na tym świe­cie Zło­te­go Wie­ku Biu­ro­kra­cji, gdzie na tro­nie za­sia­dać będą urzęd­ni­cy.

– Bar­dzo do­brze – ozwa­ła się po­waż­na oso­ba dziar­sko uśmiech­nię­ta, krzy­żu­jąc ręce na pier­siach. – Wie­my już, co jest koń. Te­raz za­py­tam was, chłop­cy i dziew­czę­ta, czy chcie­li­by­ście okle­ić po­kój ta­pe­tą z wy­obra­że­niem koni?

Chwi­la mil­cze­nia. Po­ło­wa dzia­twy woła: – Tak, pa­nie! – Dru­ga po­ło­wa, do­strze­gł­szy na twa­rzy po­waż­nej oso­by, że "tak" jest od­po­wie­dzią nie­traf­ną, krzy­czy chó­rem: – Nie, pa­nie! – jak to bywa zwy­kle przy ta­kich ba­da­niach.

– Na­tu­ral­nie, nie. Ale dla­cze­go?

Zno­wu mil­cze­nie. Opa­sły, le­ni­wy chło­pak od­wa­żył się wy­sa­pać od­po­wiedź.

– Chce­my mieć nie ta­pe­to­wa­ny, ale ma­lo­wa­ny po­kój.

– Mu­si­cie mieć ta­pe­to­wa­ny – za­wo­ła­ła po­waż­na oso­ba pra­wie gniew­nie.

– Mu­si­cie, mu­si­cie – po­wtó­rzył Grad­grind. – Czy chce­cie, czy nie chce­cie. Nie ma­cie pra­wa mó­wić: nie chce­my. Sły­szysz, chłop­cze?

– Słu­chaj­cie, wy­tłu­ma­czę wam – ode­zwa­ła się po no­wej, cięż­kiej i groź­nej pau­zie po­waż­na oso­ba. – Wy­tłu­ma­czę wam, dla­cze­go nie chcie­li­by­ście pa­pie­ro­wych obić z wy­obra­że­niem koni. Czy kie­dy zda­rzy­ło się wam wi­dzieć ko­nie bie­gną­ce po ścia­nach w rze­czy­wi­sto­ści – w fak­cie?

– Tak, pa­nie! – ozwał się chór je­den.

– Nie, pa­nie! – wrza­snął chór dru­gi.

– Na­tu­ral­nie, że nie – rze­kła po­waż­na oso­ba rzu­ca­jąc obu­rzo­ne spoj­rze­nie na chór myl­nie od­zy­wa­ją­cy się. – Owoż nie na­le­ży wam wi­dzieć nig­dzie tego, cze­go nic oglą­da­li­ście w rze­czy­wi­sto­ści;a za­tem n i e m o ż e c i e wi­dzieć tego, co fak­tycz­nie nie ist­nie­je. To sta­no­wi gust, a gust jest tyl­ko in­nym na­zwa­niem fak­tu.

To­masz Grad­grind po­ta­ki­wał.

– Jest to nowa za­sa­da, od­kry­cie nie­daw­ne, od­kry­cie wiel­kie – do­da­ła po­waż­na oso­ba. – Te­raz za­py­tam was jesz­cze: daj­my na to, że ma­cie wy­słać ko­bier­cem po­kój. Czy chcie­li­by­ście do tego użyć ko­bier­ca z wy­obra­że­niem kwia­tów?

Dzia­twa prze­ko­na­na, że "nie, pa­nie" było za­wsze traf­ną od­po­wie­dzią na py­ta­nie tej oso­by – "nie, pa­nie!" za­grzmia­ła pra­wie jed­no­gło­śnie. Mała licz­ba ma­ru­de­rów tej do­świad­czo­nej już w ogniu ar­mii wy­rwa­ła się: "tak, pa­nie!". Ce­sia była w ich licz­bie.

– Dziew­czy­no nu­mer dwa­dzie­ścia – za­wo­ła­ła oso­ba uśmie­cha­jąc się w spo­koj­nym po­czu­ciu swo­jej wszech­wie­dzy. Ce­sia, za­ru­mie­nio­na, po­wsta­ła.

– Więc chcia­ła­byś wy­słać ko­bier­cem pod­ło­gę twe­go po­ko­ju albo po­ko­ju mę­żow­skie­go – je­śli­byś była do­ro­sła i mia­ła męża – i to ko­bier­cem z wy­obra­że­niem kwia­tów? Chcia­ła­byś? Dla­cze­góż to?

– Bo, z prze­pro­sze­niem pań­skim, ja bar­dzo lu­bię kwia­ty – od­rze­kło dziew­czę.

– Więc dla­te­go za­mie­rzasz sta­wiać na nich sto­ły i krze­sła i po­zwo­lić dep­tać je cięż­ki­mi bu­ta­mi?

– O, praw­dzi­wym kwia­tom nie uczy­ni­ła­bym żad­nej przy­kro­ści, pa­nie. Ale te ani­by wię­dły, ani­by się gnio­tły, z prze­pro­sze­niem pana, bo by­ły­by tyl­ko wy­obra­że­niem tego, co pięk­ne i miłe, a ja bym ma­rzy­ła…

– Aj, aj, aj! Ależ ty nie po­win­naś ma­rzyć! – wy­krzyk­nę­ła po­waż­na oso­ba, bar­dzo za­do­wo­lo­na, iż tak szczę­śli­wie do­pię­ła za­mie­rzo­ne­go celu swych ba­dań. – W tym rzecz wła­śnie. Nie wol­no wam ma­rzyć – nig­dy, nig­dy!

– Nie na to je­steś stwo­rzo­na, Ce­cy­lio Jupe, aby po­dob­nych do­pusz­czać się rze­czy – do­dał so­len­nie To­masz Grad­grind.

– Fak­tów, fak­tów, fak­tów! – za­wo­ła­ła oso­ba. – Fak­tów, fak­tów, fak­tów! – wtó­ro­wał jej pan Grad­grind.

– Za­wsze, wszę­dzie, we wszyst­kim fakt wami rzą­dzić i kie­ro­wać po­wi­nien – mó­wi­ła oso­ba.

– Mamy na­dzie­ję, że nie­za­dłu­go bę­dzie­my po­sia­dać ad­mi­ni­stra­cję fak­tu, zło­żo­ną z przed­sta­wi­cie­li fak­tu, któ­rzy zmu­szą spo­łecz­ność być spo­łecz­no­ścią fak­tu – tyl­ko fak­tu! Mu­si­cie wy­kre­ślić wy­ra­zy: ma­rze­nie, wy­obraź­nia; wy­kre­ślić co do li­te­ry i na za­wsze. One dla was na nic! Nie po­win­ni­ście w ja­kim­kol­wiek przed­mio­cie użyt­ku lub upięk­sze­nia po­sia­dać rze­czy prze­czą­cej fak­to­wi. Nie wol­no wam dep­tać po kwia­tach w rze­czy­wi­sto­ści; nie może za­tem być wam do­zwo­lo­ne dep­tać po ich wy­obra­że­niu na ko­bier­cu. Nie wi­dzi­cie, aby in­no­ziem­ne pta­ki i mo­ty­le przy­la­ty­wa­ły sa­do­wić się na wa­szych ta­ler­zach i na­czy­niach gli­nia­nych; nie wol­no wam więc ma­lo­wać na nich pta­stwa i owa­dów z in­nych kra­jów. Nie tra­fi­ło się wam spo­tkać czwo­ro­noż­nych zwie­rząt, któ­re by prze­cha­dza­ły się po ścia­nach; nie ma­cie pra­wa po­sia­dać ich w ry­sun­ku na obi­ciach pa­pie­ro­wych wa­szych po­koi. Po­win­ni­ście za­tem dla wszyst­kich ta­kich ce­lów za­do­wa­lać się cy­fra­mi w zwy­kłych ich ko­lo­rach i roz­ma­itych po­łą­cze­niach; one jed­ne wy­trzy­mu­ją pró­bę do­wo­dze­nia. Po­wta­rzam – to jest nowe od­kry­cie – wy­na­la­zek. To jest fakt! To jest g u s t.

Dziew­czę dy­gnę­ło i usia­dło, prze­ra­żo­ne przy­szło­ścią, w któ­rej fakt miał wszyst­ko po­chło­nąć.

– A te­raz, je­śli pan M'Cho­akum­child – do­da­ła owa oso­ba – ze­chce roz­po­cząć swój wstęp­ny wy­kład, bar­dzo mi bę­dzie przy­jem­nie, pa­nie Grad­grind, speł­nić pań­skie żą­da­nie i wy­dać sąd o jego me­to­dzie na­uko­we­go wy­kła­du.

Pan Grad­grind uznał się wiel­ce obo­wią­za­nym i zwró­cił się do M'Cho­akum­chil­da:

– Tyl­ko na pana cze­ka­my, pa­nie M'Cho­akum­child – rzekł. Otóż pan M'Cho­akum­child roz­po­czął swój wy­kład we­dług naj­lep­szej me­to­dy. On i ja­kich stu czter­dzie­stu in­nych ba­ka­ła­rzy było uto­czo­nych w jed­nej i tej­że sa­mej fa­bry­ce, we­dług jed­ne­go i tego sa­me­go wzo­ru, jak to bywa z wie­lo­ma no­ga­mi sto­ło­wy­mi. Prze­szedł on przez nie­zli­czo­ną ilość róż­nych eg­za­mi­nów i od­po­wie­dział na całe tomy trud­nych ła­ciń­skich za­py­tań. Or­to­gra­fię, ety­mo­lo­gię, skład­nię, pro­zo­dię, bio­gra­fię, astro­no­mię, geo­gra­fię i po­wszech­ną hi­sto­rię, pla­ni­me­trię, wo­kal­ną mu­zy­kę, ry­su­nek z mo­de­lu – wszyst­ko to umiał na pal­cach, spo­tnia­łych na zim­no. Prze­bił so­bie ka­mie­ni­stą dro­gę do ate­sta­tu dru­gie­go rzę­du, wy­da­wa­ne­go przez Ja­śnie Oświe­co­ną Pry­wat­ną Radę Jej Kró­lew­skiej Mo­ści, i uszczk­nął kwiat waż­nych ga­łę­zi ma­te­ma­ty­ki i nauk fi­zycz­nych, jako też ję­zy­ków: fran­cu­skie­go, nie­miec­kie­go, ła­ciń­skie­go i grec­kie­go. Wszyst­ko wie­dział o dzia­łach wod­nych ca­łe­go świa­ta i znał wszyst­kie hi­sto­rie wszyst­kich lu­dów, i wszyst­kie na­zwy wszyst­kich rzek i gór, i wszyst­kie pło­dy, oby­cza­je i zwy­cza­je wszyst­kich kra­jów, i wszyst­kie ich gra­ni­ce, i byt ich cały na wszyst­kich gra­du­sach kom­pa­su. Ach! Nad­toś przy­go­to­wa­ny, pa­nie M'Cho­akum­child! Gdy­byś był choć tro­chę mniej się uczył – o ile za to wię­cej mógł­byś na­uczyć!

Ba­ka­łarz przy swej wstęp­nej lek­cji – po­dob­nie jak Mor­gia­na w Ali Ba­bie i czter­dzie­stu roz­bój­ni­kach – za­glą­dał w na­czyń­ka przed nim usta­wio­ne, prze­zie­rał je jed­no po dru­gim, aby się do­wie­dzieć co za­wie­ra­ją w so­bie. O! po­wiedz ko­cha­ny pa­nie M'Cho­akum­child, czy po­my­śla­łeś o tym, iż gdy z ki­pią­ce­go za­pa­su swo­jej wie­dzy na­peł­niać bę­dziesz fak­ta­mi po brze­gi te wszyst­kie na­czyń­ka – za­le­jesz na śmierć wrząt­kiem wy­glą­da­ją­ce­go z nich ra­bu­sia – wy­obraź­nię – lub naj­mniej za­dła­wisz ją i sko­śla­wisz?ROZ­DZIAŁ III DZIU­RA

Pan Grad­grind kro­czył ku do­mo­wi ze szko­ły nie­zwy­kle z sie­bie za­do­wo­lo­ny. Szko­ła była jego po­my­słem; pra­gnął z niej uczy­nić wzo­ro­wą szko­łę. Pra­gnął, aby każ­dy jej uczeń był uczniem-mo­de­lem, tak samo jak mło­de Grad­grin­dy były wszyst­kie dzieć­mi na mo­del. A było pię­cio­ro Grad­grin­dów i wszyst­kie były dzieć­mi wzo­ro­wy­mi. Na­kła­da­no ich ku temu od po­wi­cia; szczwa­no jak mło­de za­ją­ce. Gdy tyl­ko mo­gły cho­dzić same, przy­ucza­no je cho­dzić do bi­blio­te­ki i czy­tel­ni. Pierw­szy przed­miot, z któ­rym się po­zna­ły, pierw­szy, któ­ry po­zo­stał w ich pa­mię­ci, była to wiel­ka czar­na ta­bli­ca, a przed nią su­chy i dłu­gi Ol­brzym – Dła­wi­ba­chor, kre­ślą­cy szyb­ko bia­łe cy­fry po niej.

Nie do­wo­dzi to, aby Grad­grin­dzię­ta mia­ły ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o sa­mej na­zwie czy wła­sno­ściach Ol­brzy­ma. Broń Fak­cie! Ja zaś uży­wam tego wy­ra­zu po to, aby opi­sać czar­no­księż­ni­ka w za­mczy­sku na­uki – z Bóg wie ilu gło­wa­mi, przy­pra­wio­ny­mi do jed­nej czasz­ki – trzy­ma­ją­ce­go wiek dzie­cię­cy w nie­wo­li i cią­gną­ce­go go za wło­się­ta do po­nu­rej sta­ty­stycz­nej pie­cza­ry. Ani jed­no Grad­grin­dziąt­ko nie do­strze­ga­ło na księ­ży­cu po­sta­ci ludz­kiej z wi­dła­mi, bo nim jesz­cze za­czę­ło do­brze mó­wić, wie­dzia­ło wszyst­ko o księ­ży­cu. Żad­ne Grad­grin­dziąt­ko nie na­uczy­ło się nig­dy we­so­łej pio­sen­ki:

Mru­gnij, gwiazd­ko, bły­śnij jesz­cze,

Ma­rzę, ko­cham cie­bie, piesz­czę…

I żad­ne nie wie­dzia­ło nic o cu­dow­no­ści gwiaź­dzi­stej, bo każ­de już w pią­tym roku ży­cia roz­wa­ża­ło pro­ble­my W i e l k i e j N i e d ź w i e d z i c y niby sam pro­fe­sor Owen i kie­ro­wa­ło W i e l k i m W o z e m jak kon­duk­tor ma­szy­ną po­cią­go­wą. I żad­ne z nich nie przy­pusz­cza­ło, by spo­strze­żo­na na łące kro­wa mo­gła być ową sław­ną kro­wą z za­krzy­wio­ny­mi ro­ga­mi:

Co rzu­ci­ła psa do góry,

Któ­ry roz­darł kot­kę chci­wą,

Któ­ra zja­dła wszyst­kie szczu­ry,

Co po­żar­ły słód na piwo…

albo ową jesz­cze sław­niej­szą kro­wą, któ­ra po­łknę­ła Tom­cia Pa­lu­cha, bo żad­ne nie sły­sza­ło o tych sła­wach lu­do­wych i dzie­cię­cych, a każ­de od razu po­zna­ło się z kro­wą jako z czwo­ro­noż­nym, tra­wo­żer­nym, prze­żu­wa­ją­cym i po­sia­da­ją­cym kil­ka żo­łąd­ków zwie­rzę­ciem.

Ku swe­mu do­mo­we­mu fak­to­wi, któ­ry zwal się Ka­mien­nym Pa­wi­lo­nem, Grad­grind skie­ro­wał kro­ki. Wy­co­fał się w za­sa­dzie z hur­to­we­go han­dlu że­la­zem, jesz­cze nim wy­bu­do­wał Ka­mien­ny Pa­wi­lon, a obec­nie bacz­nie szu­kał od­po­wied­niej spo­sob­no­ści, aby stać się aryt­me­tycz­ną cy­frą w Par­la­men­cie. Ka­mien­ny Pa­wi­lon wzno­sił się na trzę­sa­wi­sku, o milę lub dwie od wiel­kie­go mia­sta, zwa­ne­go Co­ke­town w ostat­nim wia­ro­god­nym prze­wod­ni­ku dla po­dróż­nych. Ka­mien­ny Pa­wi­lon był re­gu­lar­nym ry­sem na ob­li­czu oko­li­cy. Cień ża­den nie osła­niał ani nie mro­czył tego nie­zbi­te­go fak­tu na wi­dow­ni. Był to wiel­ki, kwa­dra­to­wy dom z wy­sta­ją­cym da­le­ko kruż­gan­kiem ochmu­rza­ją­cym głów­ne okna, jak wzdę­te czo­ło wła­ści­cie­la trzy­ma­ło w za­mro­czu jego oczy. Wy­miar­ko­wa­ny, wy­ra­cho­wa­ny, zwa­żo­ny i wy­pró­bo­wa­ny dom. Sześć okien z tej stro­ny drzwi – sześć z dru­giej ich stro­ny; suma: dwa­na­ście okien w przed­nim skrzy­dle, dwa­na­ście w tyl­nym, dwa­dzie­ścia czte­ry umiesz­czo­nych w bocz­nych dwóch skrzy­dłach domu – a wszyst­kie­go czter­dzie­ści i osiem okien.

Łąka, ogród, mło­de ale­je, wszyst­ko po­li­nio­wa­ne rów­no jak księ­ga re­je­stro­wa. Gaz i wen­ty­la­to­ry, ka­na­ły osu­sza­ją­ce i re­zer­wu­ar na wodę – wszyst­ko naj­lep­sze­go ga­tun­ku. Że­la­zne li­stwy i bel­ki, ognio­trwa­łość od szczy­tu do fun­da­men­tów, me­cha­nicz­ne win­dy dla słu­żą­cych, ich szczo­tek i mio­teł – wszyst­ko cze­go du­sza za­pra­gnie.

Wszyst­ko? Za­pew­ne. Grad­grin­dzię­ta po­sia­da­ły ga­bi­ne­ty wszyst­kich na­uko­wych ro­dza­jów: kon­cho­lo­gicz­ny, me­ta­lur­gicz­ny, mi­ne­ra­lo­gicz­ny. Wszyst­kie prób­ki uło­żo­ne były w rów­nych rzę­dach i opa­trzo­ne na­lep­ka­mi, a ka­mie­nie i rudy wy­glą­da­ły, jak­by je od skał ma­cie­rzy­stych odłu­pa­ły przy­rzą­dy rów­nie twar­de jak wła­sne ich na­zwa­nia. Je­że­li małe żar­łocz­ne Grad­grin­dziąt­ka pra­gnę­ły cze­go wię­cej, to wi­docz­nie były nie­na­sy­co­ne.

Oj­ciec ich tym­cza­sem kro­czył w na­stro­ju peł­nym na­dziei i za­do­wo­le­nia. Był on czu­łym oj­cem na swój spo­sób, ale za­pew­ne dał­by był o so­bie de­fi­ni­cję – gdy­by tak jak Ce­sia Jupe był o de­fi­ni­cję ba­da­ny – że jest: "wy­so­ce prak­tycz­nym oj­cem." W tym wy­ra­że­niu "wy­so­ce prak­tycz­ny"

lu­bo­wa­ła się duma jego; było ono uwa­ża­ne za spe­cjal­nie sto­sow­ną dlań na­zwę. Na każ­dym pu­blicz­nym zgro­ma­dze­niu Co­ke­town­czy­ków, nie ba­cząc na cel tego zgro­ma­dze­nia, za­wsze ja­kiś Co­ke­town­czyk zna­lazł oka­zję do wzmian­ki o swym w y s o c e p r a k t y c z n y m przy­ja­cie­lu, To­ma­szu Grad­grind. Miłą była taka wzmian­ka wy­so­ce prak­tycz­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi. Wie­dział, że mu się to na­le­ży; ale z przy­jem­no­ścią na­leż­ność swą od­bie­rał.

Kie­dy wy­szedł za gra­ni­cę ziem miej­skich, na grunt neu­tral­ny, o uszy jego obi­ły się dźwię­ki mu­zy­ki. Wrzask i bęb­nie­nie mu­zy­kan­tów na­le­żą­cych do tru­py cyr­ko­wych jeźdź­ców, któ­rzy za­ło­ży­li swo­ją tam sie­dzi­bę, brzmia­ły w naj­lep­sze. Cho­rą­giew, wy­wie­szo­na na szczy­cie bu­dyn­ku, gło­si­ła świa­tu, że tu jest tru­pa jeźdź­ców Sle­ary'ego, któ­ry upra­sza pu­blicz­ność o ła­ska­we wzglę­dy. Sam Sle­ary stał przy szka­tuł­ce i od­bie­rał opła­tę za wej­ście. Pan­na Jó­ze­fi­na Sle­ary, we­dług ogło­sze­nia na dłu­gim i wą­skim afi­szu mia­ła roz­po­cząć wi­do­wi­sko ty­rol­skim, peł­nym gra­cji, kwie­ci­stym tań­cem na ko­niu – wśród in­nych, za­wsze jed­nak ści­śle mo­ral­nych przed­sta­wień, któ­re trze­ba było wi­dzieć, aby w nie uwie­rzyć. S i n i o r J u p e tego wie­czo­ru miał po­ka­zać wyż­szą szko­łę sztuk uczo­ne­go i za­dzi­wia­ją­ce­go psa, zwa­ne­go We­so­ło­ła­py, a sam oka­zać nie­sły­cha­ną siłę rzu­ca­jąc bez prze­rwy kule, wa­żą­ce ra­zem 75 cet­na­rów, tak że cią­gły ich lot przed­sta­wia ja­ko­by ka­ska­dę pły­ną­cą że­la­zem. Sztu­ka ta, ol­brzy­mio – atle­tycz­no­akro­ba­tycz­na,nig­dzie ani w tym, ani w in­nych pań­stwach nie wi­dzia­na, zdo­by­ła już so­bie sza­lo­ne okla­ski pu­blicz­no­ści i dziś nie­za­wod­nie wy­ko­na­ną bę­dzie. Ten­że si­nior Jupe bę­dzie miał ho­nor ba­wić pu­blicz­ność, przy­pra­wia­jąc sztu­ki swych ko­le­gów praw­dzi­wie szek­spi­row­ski­mi żar­ci­ka­mi i dow­ci­pa­mi. Na za­koń­cze­nie zaś wi­do­wi­ska uka­że się w ulu­bio­nej swej roli w hip­po-far­sie pod ty­tu­łem Po­dróż kraw­ca do Brent­for­du.

To­masz Grad­grind nie zwró­cił­by, oczy­wi­ście, uwa­gi na tak pła­skie rze­czy, lecz mi­nął­by je, jako człek prak­tycz­ny, albo od­ma­chu­jąc chust­ką te brzę­czą­ce owa­dy od swych my­śli, albo od­sy­ła­jąc je w du­chu do domu po­pra­wy. Ale za­kręt dro­gi przy­pro­wa­dził go ku tyl­nej czę­ści cyr­ko­wej szo­py, a tam była gro­mad­ka roz­licz­nych dzie­ci w roz­licz­nych po­zy­cjach, uła­twia­ją­cych im za­glą­da­nie przez szpa­ry do wnę­trza prze­sław­ne­go cyr­ku.

Ten wi­dok za­trzy­mał Grad­grin­da.

– No, pro­szę, te włó­czę­gi – rzekł do sie­bie – od­cią­ga­ją tłum mło­dy od mej szko­ły wzo­ro­wej.

Po­nie­waż mię­dzy nim a mło­dym tłu­mem znaj­do­wa­ła się prze­strzeń zdep­ta­nej tra­wy i śmie­cia, wy­jął szkieł­ko z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki, aby prze­ko­nać się z jego po­mo­cą, czy nie wy­naj­dzie tam ja­kie­go zna­jo­me­go dzie­cia­ka, któ­re mógł­by prze­pę­dzić. I przed­sta­wi­ło mu się zja­wi­sko nie do uwie­rze­nia, ale do­sko­na­le wi­docz­ne: jego me­ta­lur­gicz­na Lu­dwi­ka, za­glą­da­ją­ca gor­li­wie przez szpa­rę mię­dzy de­ska­mi ścia­ny, i jego wła­sny ma­te­ma­tycz­ny To­mek, le­żą­cy pra­wie na zie­mi, aby doj­rzeć choć ko­py­to ko­nia, na któ­rym od­by­wał się ów ty­rol­ski ta­niec z kwia­ta­mi. Onie­mia­ły ze zdu­mie­nia Grad­grind zbli­żył się do miej­sca, na któ­rym jego wła­sna krew tak się po­ni­ży­ła, i chwy­ta­jąc za ra­mio­na swo­je błęd­ne dzie­ci za­wo­łał:

– To­ma­szu! Lu­dwi­ko!

I on, i ona ze­rwa­li się, za­czer­wie­ni­li i zmie­sza­li – lecz Lu­dwi­ka śmie­lej pa­trza­ła na ojca.

To­masz uni­kał jego wzro­ku i dał się ma­chi­nal­nie pro­wa­dzić do domu.

– W imię wy­obraź­ni, próż­niac­twa i głu­po­ty – rzekł Grad­grind pro­wa­dząc ich za ręc – co tu ro­bi­cie?

– Chcie­li­śmy zo­ba­czyć, co się tam po­ka­zu­je – od­par­ła krót­ko Lu­dwi­ka.

– Co tam się po­ka­zu­je?

– Tak, oj­cze.

I chło­piec, i dziew­czę mie­li miny za­kost­nia­łej ja­kiejś nudy – oso­bli­wie Lu­dwi­ka. Ale z oschłej jej twa­rzycz­ki bły­ska­ło świa­tło nie ma­ją­ce co oświe­cać; iskrzył się ogień nie ma­ją­cy co ogrze­wać; wid­nia­ła wy­obraź­nia ja­kimś cu­dem nie za­mar­ła i oży­wia­ją­ca jej rysy. Oży­wie­nie to ato­li nie było owym mło­do­cia­nym, we­so­łym oży­wie­niem, ale po­ły­ski­wa­ło nie­pew­ny­mi, go­rącz­ko­wy­mi, błęd­ny­mi bla­ski – ja­ko­by to cier­pie­nie smut­ne, któ­re spo­strze­ga­my na ob­li­czu śle­pe­go, gdy dro­gę chce od­szu­kać.

Lu­dwi­ka było to jesz­cze dzie­cię, choć mia­ła już pięt­na­sty czy szes­na­sty rok ży­cia – ale zda­wa­ło się, iż bli­ski już dzień, w któ­rym na­gle i od razu sta­nie się ko­bie­tą. To samo czuł i oj­ciec pa­trząc na nią. Była pięk­ną. "By­ła­by bar­dzo sa­mo­wol­ną – mó­wił so­bie w du­chu, jak zwy­kle prak­tycz­nie – by­ła­by bar­dzo sa­mo­wol­ną, gdy­by nie była wy­cho­wa­na na fak­tach."

Zwra­ca­jąc się do To­ma­sza:

– To­ma­szu! Cho­ciaż fakt bije w oczy, trud­no mi uwie­rzyć, że ty, z twą edu­ka­cją i ukształ­ce­niem, mo­głeś za­pro­wa­dzić sio­strę na ta­kie wi­do­wi­sko?

– To ja jego po­pro­wa­dzi­łam – rze­kła pręd­ko Lu­dwi­ka. – Pro­si­łam go, aby ze mną po­szedł.

– Przy­kro mi to sły­szeć. Bar­dzo mi przy­kro, istot­nie. To­masz przez to nie lep­szy, a ty. Lu­dwi­ko,jesz­cze bar­dziej je­steś win­ną.

Spoj­rza­ła na ojca zno­wu, ale łzy nie było w jej oczach.

– Ty, To­ma­szu, i ty Lu­dwi­ko, gdy wam sfe­ry na­uki otwo­rem sto­ją! To­masz i ty – obo­je, moż­na po­wie­dzieć, na­peł­nie­ni fak­ta­mi! To­masz i ty – na­ło­że­ni do ści­sło­ści ma­te­ma­tycz­nej!

To­masz i ty – tu!…- krzyk­nął pan Grad­grind – w tym sro­mot­nym po­ło­że­niu? Nie mogę przyjść do sie­bie ze zdzi­wie­nia!

– Bar­dzo by­łam znu­żo­na, oj­cze! Już od daw­na znu­żo­na je­stem – rze­kła Lu­dwi­ka.

– Znu­żo­na? Czym­że?- za­py­tał zdu­mio­ny oj­ciec.

– Nie wiem czym. Za­pew­ne wszyst­kim.

– Ani sło­wa wię­cej – od­parł pan Grad­grind. – Dzie­cin­nisz się. Nic nie chcę już o tym sły­szeć.

Za­milkł i już nie prze­mó­wił przez cały czas, uży­ty na przej­ście pół mili dro­gi. Rap­tem za­wo­łał:

– Co po­wie­dzie­li­by naj­lep­si twoi przy­ja­cie­le. Lu­dwi­ko? Czy nie przy­wią­zu­jesz żad­nej wagi do ich do­brej opi­nii o to­bie? Co po­wie­dział­by pan Bo­un­der­by? Jak ci się zda­je?

Na to na­zwi­sko cór­ka ukrad­kiem rzu­ci­ła na ojca spoj­rze­nie ba­daw­cze i prze­ni­kli­we. Grad­grind nie za­uwa­żył tego, gdyż, za­nim spoj­rzał na nią, już oczy spu­ści­ła.

– Co? – po­wtó­rzył wnet. – Co po­wie­dział­by pan Bo­un­der­by?

I przez całą dro­gę do Ka­mien­ne­go Pa­wi­lo­nu, pro­wa­dząc, moc­no obu­rzo­ny, de­li­kwen­tów swo­ich, po­wta­rzał co chwil kil­ka:

– Co po­wie­dział­by pan Bo­un­der­by?

Jak gdy­by pan Bo­un­der­by był sta­rą, wścib­ską plot­kar­ką.ROZ­DZIAŁ IV PAN BO­UN­DER­BY

Nie bę­dąc sta­rą, wścib­ską plot­kar­ką – kim­że był pan Bo­un­der­by? Pan Bo­un­der­by był przy­ja­cie­lem od ser­ca pana Grad­grin­da, tak bli­skim, jak człek do­sko­na­le ob­ra­ny z uczu­cia może być zbli­żo­ny do dru­gie­go, po­krew­ne­go mu du­chem. Pan Bo­un­der­by był wła­śnie tak panu Grad­grin­do­wi bli­skim albo – je­śli czy­tel­ni­cy wolą – tak da­le­kim od nie­go.

Czło­wiek bo­ga­ty, ban­kier, ku­piec, fa­bry­kant – wszyst­ko, co chce­cie; wy­so­ki, krzy­kli­wy, z ocza­mi wy­trzesz­czo­ny­mi, z me­ta­licz­nym śmie­chem; człek z gru­be­go ma­te­ria­łu, uży­te­go w nie­po­mier­nej ilo­ści dla utwo­rze­nia ta­kiej masy; człek ze wzdę­tą gło­wą, z wy­pu­kłym czo­łem, z na­prę­żo­ny­mi ży­ła­mi na skro­niach i z na­cią­gnię­tą skó­rą na twa­rzy, któ­ra, zda­wa­ło się nie po­zwa­la mu za­mknąć oczu i wciąż uno­si jego brwi. Cha­rak­te­ry­stycz­nym ry­sem po­sta­ci jego była na­dę­tość: wy­da­wał się ba­lo­nem go­to­wym do lotu. Człek, któ­ry bez ustan­ku prze­chwa­lał się, iż wszyst­ko sam so­bie za­wdzię­cza. Czło­wiek, któ­ry za­wsze gło­sił, gło­sem po­dob­nym do ryku trą­by, o swej daw­nej ciem­no­ści i daw­nej swo­jej nę­dzy. Człek, któ­ry był bań­ką wzdę­tą – fał­szy­wej po­ko­ry i sa­mo­chwal­stwa.

O rok lub dwa lata młod­szy od swe­go ści­śle prak­tycz­ne­go przy­ja­cie­la, pan Bo­un­der­by wy­glą­dał na star­sze­go. Jego czter­dzie­ści sie­dem do ośmiu lat mo­gły sie­dem lub osiem przy­dać so­bie jesz­cze i ni­ko­go by to nie zdzi­wi­ło. Nie­wie­le miał wło­sów – wy­ssa­ło mu je za­pew­ne jego ga­dul­stwo – a i te, co zo­sta­ły nie­po­rząd­nie ster­cza­ły w róż­ne stro­ny, jak­by roz­dmu­chi­wa­ne jego sa­mo­chwal­stwa wi­chrem.

W po­sęp­nej ba­wial­ni Ka­mien­ne­go Pa­wi­lo­nu, sto­jąc na dy­wa­ni­ku przed ko­min­kiem i grze­jąc się u ognia, pan Bo­un­der­by dzie­lił się swy­mi spo­strze­że­nia­mi z pa­nią Grad­grind a to z po­wo­du rocz­ni­cy wła­snych uro­dzin. Stał przed ogniem, raz dla­te­go, że to był wio­sen­ny, zim­ny wie­czór, choć jesz­cze słoń­ce świe­ci­ło; po dru­gie dla­te­go, że at­mos­fe­ra Ka­mien­ne­go Pa­wi­lo­nu wiecz­nie była prze­siąk­nię­ta wo­nią wil­got­ne­go wap­na; i na ko­niec dla­te­go, że taka po­zy­cja po­zwa­la­ła mu pa­no­wać nad pa­nią Grad­grind.

– Nie mia­łem trze­wi­ków, a poń­czoch na­wet z na­zwy nie zna­łem. Dni spę­dza­łem w ro­wie, noc – w chle­wie. Tak prze­pę­dzi­łem dzie­sią­tą rocz­ni­cę mo­ich uro­dzin. Rów był mi do­brym zna­jo­mym – uro­dzi­łem się w nim.

Pani Grad­grind – ma­leń­ka, chu­da, bla­da, z czer­wo­ny­mi po­wie­ka­mi za­ku­ta­na w sza­le – prze­cho­dzi­ła wszyst­ko, co się mie­ści w ludz­kich po­ję­ciach o sła­bo­ści cie­le­snej i dusz­nej. Cią­gle za­ży­wa­ła mik­stu­ry nie da­ją­ce już żad­nych skut­ków. Ile razy zda­rzy­ło się jej ob­ja­wić symp­to­ma­ta po­wro­tu do ży­cia, tyle razy zo­sta­wa­ła ra­żo­na ja­kimś cięż­kim fak­tem, ude­rza­ją­cym w nią nie­uchron­nie.

Pani Grad­grind wy­ra­zi­ła na­dzie­ję, że ten rów był su­chy.

– Su­chy? Ist­na ka­łu­ża! Wody było w nim na sto­pę – rzekł pan Bo­un­der­by.

– To dość, aby się nie­mow­lę prze­zię­bi­ło – za­uwa­ży­ła pani Grad­grind.

– Prze­zię­bi­ło się? Uro­dzi­łem się z za­pa­le­niem płuc i, zda­je mi się, z za­pa­le­niem wszyst­kie­go, co w cie­le ludz­kim pod­pa­da tej cho­ro­bie – rzekł pan Bo­un­der­by. – Przez kil­ka lat by­łem naj­nędz­niej­szą isto­tą na świe­cie: tak cho­ro­wi­ty, że za­wsze stę­ka­łem i pisz­cza­łem; a tak ob­dar­ty i plu­ga­wy od nie­czy­sto­ści, że pani na­wet szczyp­ca­mi ko­min­ko­wy­mi nie zgo­dzi­ła­byś się mnie do­tknąć.

Pani Grad­grind spoj­rza­ła smut­nie na szczyp­ce, sto­ją­ce przy ko­min­ku, uwa­ża­jąc to w swym idio­ty­zmie za naj­wła­ściw­szą ozna­kę współ­czu­cia.

– Ja­kim spo­so­bem wy­dar­łem się z tego po­ło­że­nia, sam nie wiem – rzekł pan Bo­un­der­by. – Mu­sia­łem być ener­gicz­ny. By­łem ener­gicz­nym i w póź­niej­szych la­tach, więc są­dzę, że i wte­dy już mia­łem tę wła­sność. Ot, jak tu sto­ję, moja pani, ni­czym i ni­ko­mu nie je­stem obo­wią­za­ny za to, że tu stać mogę – tyl­ko sa­me­mu so­bie.

– Pani Grad­grind tę­sk­ną i po­kor­ną zro­bi­ła uwa­gę że, być może, mat­ka pana Bo­un­der­by…

– Moja mat­ka?- prze­rwał pan Bo­un­der­by. – Moja mat­ka mnie rzu­ci­ła!

Pani Grad­grind zbał­wa­nia­ła jak zwy­kle, zwi­nę­ła się w so­bie i umil­kła.

– Moja mat­ka po­rzu­ci­ła mnie na ręce mej bab­ki – rzekł Bo­un­der­by – i o ile so­bie przy­po­mnieć mogę, bab­ka była naj­nie­go­dziw­szą ko­bie­tą na świe­cie; gdy przy­pad­kiem do­sta­ła mi się para trze­wi­ków, ścią­ga­ła je ze mnie i prze­pi­ja­ła nie­chyb­nie. Nie za­po­mnę, jak owa miła bab­ka z rana, nie wsta­jąc z łóż­ka, wy­pi­ja­ła po czter­na­ście kie­lisz­ków wód­ki przed śnia­da­niem.

Pani Grad­grind, sła­bo uśmiech­nię­ta, nie da­jąc in­ne­go zna­ku ży­cia, po­dob­na była jak zwy­kle do ma­lut­kiej ko­biet­ki, bla­do wy­ma­lo­wa­nej na trans­pa­ren­cie nie dość oświe­tlo­nym od tyłu.

– Bab­ka za­ło­ży­ła skle­pik z tan­de­tą – pra­wił pan Bo­un­der­by – i ulo­ko­wa­ła mnie w krób­ce od jaj. Taka była ko­leb­ka mego nie­mow­lęc­twa: krób­ka, i to sta­ra. Jak tyl­ko od­ro­słem od zie­mi i mo­głem bie­gać – ucie­kłem oczy­wi­ście. By­łem na­ów­czas ma­łym włó­czę­gą i za­miast jed­nej sta­rej baby, któ­ra mnie biła i mo­rzy­ła gło­dem, wszy­scy bez róż­ni­cy płci i wie­ku tłu­kli mnie i po­py­cha­li, a za­wsze to spo­ty­ka­ło mnie, kie­dy by­łem głod­ny. I wszy­scy mie­li słusz­ność: z ja­kie­goż po­wo­du mie­li­by po­stę­po­wać in­a­czej? By­łem szko­dli­wym stwo­rze­niem, za­ra­zą, dżu­mą! Bar­dzo do­brze wiem o tym!

Po­chle­bia­ło to nie­sły­cha­nie panu Bo­un­der­by, że kie­dyś w swym ży­ciu znaj­do­wał się na ta­kim szcze­blu spo­łecz­nej zna­ko­mi­to­ści, że był szko­dli­wym stwo­rze­niem, za­ra­zą, dżu­mą. Po trzy­kroć więc, raz po raz, po­wta­rzał te sło­wa sa­mo­chwal­ne i do­pie­ro był za­do­wo­lo­ny.

– Prze­zna­czo­ne mi było przejść przez to wszyst­ko; tak są­dzę, pani moja. Czy było ko­niecz­no­ścią prze­cho­dzić przez to, czy nie, prze­sze­dłem jed­nak. Prze­sze­dłem, cho­ciaż nikt nie wy­cią­gnął do mnie ręki po­moc­nej. Włó­czę­ga-ulicz­nik, włó­czę­ga-chło­pak do wszyst­kie­go, pa­ro­bek, stróż domu, odźwier­ny, kan­ce­li­sta, głów­ny ko­mi­sant, mały wspól­nik han­dlu – Jo­zjasz Bo­un­der­by z Co­ke­town – ta­kie były moje przej­ścia aż do punk­tu kul­mi­na­cyj­ne­go. Jo­zjasz Bo­un­der­by z Co­ke­town na­uczył się czy­tać z szyl­dów skle­po­wych, moja pani, i na­uczył się roz­po­zna­wać go­dzi­ny na cy­fer­bla­cie, ba­da­jąc ze­gar wie­ży ko­ścio­ła Sa­int Gi­les's w Lon­dy­nie, pod kie­run­kiem opi­ju­sa, ka­le­ki, zna­ne­go ulicz­ne­go zło­dzie­ja i nie­po­praw­ne­go włó­czę­gi.

Pro­szę te­raz mó­wić Jo­zja­szo­wi Bo­un­der­by z Co­ke­town o wa­szych szko­łach ele­men­tar­nych i o wa­szych szko­łach-mo­de­lach, i o wa­szych szko­łach ob­wo­do­wych, a Jo­zjasz Bo­un­der­by z Co­ke­town wy­zna szcze­rze i otwar­cie, że nie miał spo­sob­no­ści z nich ko­rzy­stać. Ale czy owe szko­ły dają nam lu­dzi z tę­gi­mi gło­wa­mi? Wy­cho­wa­nie, któ­re ja prze­sze­dłem, wiem – nie każ­de­mu wyj­dzie na zdro­wie, ale cóż ro­bić? Wy­cho­wa­nie to było ta­kie, nie inne. I moż­na zmu­sić Jo­zja­sza Bo­un­der­by, aby prze­łknął wrzą­cą oli­wę, ale nikt i nic go nie zmu­si, by ukry­wał fak­ty swe­go ży­cia.

Cały spo­co­ny, gdy do­szedł do szczy­tów sa­mo­chwal­stwa, Jo­zjasz Bo­un­der­by za­milkł na chwi­lę. Za­milkł wła­śnie, gdy jego wy­so­ce prak­tycz­ny przy­ja­ciel w to­wa­rzy­stwie dwoj­ga wi­no­waj­ców wcho­dził do ba­wial­ni. Wy­so­ce prak­tycz­ny przy­ja­ciel spo­strze­gł­szy go­ścia za­trzy­mał się i rzu­cił na Lu­dwi­kę peł­ne wy­rzu­tu spoj­rze­nie, mó­wią­ce wy­raź­nie: "Patrz, oto twój Bo­un­der­by!"

– No! – za­wo­łał pan Bo­un­der­by – o co idzie? Dla­cze­go mło­dy To­masz tak chmur­nie wy­glą­da?

Wy­mó­wił imię To­ma­sza, ale pa­trzył na Lu­dwi­kę.

– My przez szcze­li­nę chcie­li­śmy cyrk oglą­dać – rze­kła śmia­ło Lu­dwi­ka nie pod­no­sząc oczu – oj­ciec nas tam za­stał.

– Tak, pani – rzekł mał­żo­nek z po­wa­gą. – Prę­dzej mo­głem spo­dzie­wać się, że zła­pię dzie­ci moje na czy­ta­niu po­ezji.

– O Boże! – płacz­li­wie za­wo­ła­ła pani Grad­grind. – Jak mo­gli­ście, Lu­dwi­ko i To­ma­szu?…

Zdu­mie­wam się i oświad­czam, że­ście do­pro­wa­dzi­li mnie do żalu, iż po­sia­dam dzie­ci. Chcia­ło­by mi się po­wie­dzieć na­wet, że wo­la­ła­bym nie mieć dzie­ci. Cóż by z wami sta­ło się wte­dy, rada bym wie­dzieć?

Pan Grad­gring nie wy­da­wał się moc­no za­do­wo­lo­ny tak prze­ko­ny­wa­ją­cą uwa­gą mał­żon­ki: czo­ło mu się na­chmu­rzy­ło nie­cier­pli­wie.

– Czy­że­ście nie mo­gli, pod­czas gdym cier­pia­ła ból gło­wy, pójść do wa­sze­go po­ko­ju i prze­glą­dać kon­chy i mi­ne­ra­ły, i wszel­kie inne rze­czy, któ­rych ma­cie tak dużo, za­miast bie­gać do cyr­ku? – rze­kła pani Grad­grind. – Wie­cie tak do­brze, jak i ja sama, że dzie­ci nie mają na­uczy­cie­li cyr­ko­wych ani ga­bi­ne­tów cyr­ko­wych, ani nie słu­cha­ją lek­cji o cyr­kach. Cóż więc chce­cie wie­dzieć o cyr­ku? Są­dzę; że i bez cyr­ku ma­cie dość ro­bo­ty, je­śli ro­bo­ty wam po­trze­ba.

W obec­nym sta­nie mej gło­wy nie mogę so­bie przy­po­mnieć i po­ło­wy nazw tych fak­tów, któ­ry­mi na­le­ża­ło­by wam za­jąć się jesz­cze.

– W tym wła­śnie bie­da – od­rze­kła roz­dą­sa­na Lu­dwi­ka.

– Nie mów: w tym wła­śnie bie­da, bo tak mó­wić nie po­win­naś – rze­kła pani Grad­grind. – Ru­szaj do swe­go po­ko­ju i zaj­mij się ja­ką­kol­wiek "lo­gią".

Pani Grad­grind nie była oso­bą uczo­ną, to­też zwy­kle na­pę­dza­ła dzie­ci do na­uki ta­kim ogól­ni­kiem, zo­sta­wia­jąc im sa­mym wy­bór przed­mio­tu, jaki do­prząc mia­ły do wy­ra­zu "lo­gia'. Istot­nie, wie­dza pani Grad­grind o fak­tach szwan­ko­wa­ła wiel­ce, ale Grad­grind, pod­no­sząc ową damę do god­no­ści swej mał­żon­ki, był po­wo­do­wa­ny po­dwój­nym wzglę­dem. P r i m o po­sag jej wy­ra­żał się wca­le po­kaź­ną cy­frą; s e c u n d o nie było w niej żad­nej zgo­ła nie­do­rzecz­no­ści.

Nie­do­rzecz­no­ścią na­zy­wał on wy­obraź­nię. I rze­czy­wi­ście na­tu­ra pani Grad­grind tak była wol­na od po­dob­nie zdroż­nej mie­sza­ni­ny, jak tyl­ko nią może być na­tu­ra, któ­ra nie do­szła jesz­cze do ab­so­lut­ne­go idio­ty­zmu. Dość było tej za­nu­dzo­nej da­mie zna­leźć się samą w to­wa­rzy­stwie swe­go męża i pana Bo­un­der­by, aby zbał­wa­nieć na nowo, choć nie zwa­lał się na nią ża­den fakt. Gdy tak za­mar­ła, ża­den z tych pa­nów nie zwra­cał już na nią uwa­gi.

– Bo­un­der­by – rzekł Grad­grind przy­su­wa­jąc krze­sło do ko­min­ka – tak za­wsze by­łeś tro­skli­wym o moją dzia­twę, oso­bli­wie o Lu­dwi­kę, że nie my­ślę skry­wać przed tobą, jak wiel­ce je­stem zdu­mio­ny dzi­siej­szym wy­da­rze­niem. Sys­te­ma­tycz­nie po­świę­ca­łem sie­bie – jak ci wia­do­mo – dla wy­kształ­ce­nia roz­sąd­ku mej ro­dzi­ny. Roz­są­dek – wia­do­mo ci rów­nież – jest je­dy­nym czyn­ni­kiem, na któ­rym wy­cho­wa­nie wspie­rać się po­win­no. A jed­nak­że zda­wa­ło­by się z dzi­siej­sze­go nie­spo­dzie­wa­ne­go, choć w isto­cie nie­wie­le zna­czą­ce­go wy­da­rze­nia, że w umysł To­ma­sza i Lu­dwi­ki za­kra­dło się coś, co jest – albo ra­czej co nie jest… nie wiem już, jak się mam wy­ra­zić – co nig­dy nie było w pro­gra­mie wy­kła­du edu­ka­cyj­ne­go i w czym ich roz­są­dek udzia­łu nig­dy nie miał, ani o czym świa­do­mo­ści nie po­sia­dał.

– Za­pew­ne, nie jest to rze­czą roz­sąd­ku cie­ka­wić się mo­tło­chem włó­czę­gów czy zaj­mo­wać się nim – od­po­wie­dział Bo­un­der­by. – Gdy by­łem sam włó­czę­gą, nikt z cie­ka­wo­ścią na mnie nie spo­glą­dał. Wiem to bar­dzo do­brze.

– Te­raz na­stę­pu­je py­ta­nie – rzekł wy­so­ce prak­tycz­ny oj­ciec – ja­kie jest źró­dło tej tak po­ni­ża­ją­cej cie­ka­wo­ści?

– Po­wiem ci jej źró­dło: próż­nia­cza wy­obraź­nia.

– Spo­dzie­wam się, że tak nie jest! – za­wo­łał wy­so­ce prak­tycz­ny oj­ciec. – Jed­nak przy­zna­ję, że ta oba­wa prze­szła mi przez myśl w dro­dze do domu.

– Próż­nia­cza wy­obraź­nia, Grad­grind – po­wtó­rzył Bo­un­der­by. – Rzecz ob­mier­z­ła dla każ­de­go, ale prze­klę­ta dla dzie­wecz­ki ta­kiej, jak Lu­dwi­ka. Prze­pra­szam pa­nią Grad­grind za wy­ra­że­nia przy­kre, ale pani wiesz, że nie sta­ram się ucho­dzić za wy­ra­fi­no­wa­ne­go czło­wie­ka. Kto cze­ka ode mnie wy­twor­no­ści, bar­dzo gru­bo omy­lić się może. Nie ode­bra­łem wy­twor­ne­go wy­cho­wa­nia.

– Być może – pra­wił pan Grad­grind pa­ku­jąc ręce w kie­sze­nie a wzrok lo­cho­wy w ogień pa­ła­ją­cy na ko­min­ku – być może, że jaki na­uczy­ciel, jaki słu­ga pod­su­nął im myśl tak ha­nieb­ną?

Być może, że To­masz lub Lu­dwi­ka prze­czy­ta­li co o tym? Być może, że na prze­kór czuj­no­ści, jaki głu­pi ro­mans lub po­wieść zna­la­zły się w domu na­szym? Bo jest to zdu­mie­wa­ją­cą, nie­po­dob­ną do praw­dy rze­czą, spo­tkać po­dob­ną cie­ka­wość w umy­słach od ko­ły­ski kształ­co­nych we­dług mia­ry i wagi.

– Ale po­zwól – za­wo­łał Bo­un­der­by, któ­ry cały ten czas stał jak pier­wej u ogni­ska i strze­lał swo­ją wy­bu­cho­wą po­ko­rą na­wet w ume­blo­wa­nie ba­wial­ni – wszak­że masz jed­no dzie­cię z tych włó­czę­gów w two­jej szko­le?

– Ce­cy­lia Jupe z na­zwi­ska – do­dał pan Grad­grind pa­trząc, jak­by ra­żo­ny świa­tłem, na swe­go przy­ja­cie­la.

– Ale po­zwól jesz­cze – za­wo­łał Bo­un­der­by. – Jak­że to ona do­sta­ła się do szko­ły?

– Rzecz w tym, że ja sam do­pie­ro dziś zo­ba­czy­łem tę dzie­wecz­kę. Ona we wła­snej oso­bie przy­szła tu do mego domu pro­sić, aby zo­sta­ła przy­ję­ta do szko­ły, po­nie­waż nie jest uro­dzo­na w tu­tej­szym mie­ście, i… tak, masz słusz­ność, Bo­un­der­by…

– Ale po­zwól – po raz trze­ci za­wo­łał Bo­un­der­by – czy Lu­dwi­ka ją wi­dzia­ła wte­dy?

Lu­dwi­ka za­pew­ne ją wi­dzia­ła, gdyż sama jej proś­bę przy­nio­sła do mnie. Lecz je­że­li Lu­dwi­ka ją wi­dzia­ła, to je­stem pew­ny, że od­by­ło się to w obec­no­ści pani Grad­grind.

– Prze­pra­szam pa­nią – rzekł Bo­un­der­by do żony prak­tycz­ne­go czło­wie­ka – jak to było?

– O nie­szczę­śli­we to moje zdro­wie! – od­po­wie­dzia­ła pani Grad­grind. – Dziew­czę obie­ca­ło cho­dzić do szko­ły – a pan Grad­grind po­trze­bo­wał dziew­cząt cho­dzą­cych do szko­ły, a Lu­dwi­ka i To­masz do­nie­śli, że dziew­czę chce cho­dzić do szko­ły; a po­nie­waż pan Grad­grind po­trze­bo­wał dziew­cząt cho­dzą­cych do szko­ły, więc jak­że moż­na było sprze­ci­wić się temu, kie­dy fakt był taki.

– To ja ci po­wiem, Grad­grind: od­pędź dziew­czy­nę i rzecz bę­dzie skoń­czo­na – zde­cy­do­wał Bo­un­der­by.

– Bar­dzo mi po my­śli two­ja rada.

– Zrób­że to wnet – rzekł Bo­un­der­by. – Ta­kie było pra­wi­dło moje od lat dzie­cię­cych. Kie­dy po­my­śla­łem: uciek­nę od mej bab­ki z krób­ki do ja­jek, to wnet to uczy­ni­łem. Po­stąp tak samo.

Zrób wnet, co masz zro­bić.

– Czy nie pój­dziesz na spa­cer? – za­py­tał prak­tycz­ny przy­ja­ciel. – Mia­łem gdzieś ad­res jej ojca. Może się zgo­dzisz przejść się ze mną po mie­ście?

– I owszem je­że­li masz to wnet uczy­nić – rzekł Bo­un­der­by.

Bo­un­der­by wci­snął z ja­kimś gwał­tem ka­pe­lusz na gło­wę; a za­wsze to czy­nił, aby do­wieść, że sam so­bie wszyst­ko za­wdzię­cza, a więc jest czło­wie­kiem, któ­ry nie miał cza­su do­wie­dzieć się o spo­so­bie przy­zwo­ite­go na­kła­da­nia ka­pe­lu­sza. Za­pu­ścił ręce w kie­sze­nie i wy­szedł do sie­ni.

– Nig­dy nie no­szę rę­ka­wi­czek – pra­wił gło­śno. – Bez rę­ka­wi­czek dra­pa­łem się na dra­bi­nę spo­łecz­ną i pew­no bym z nimi nie wdra­pał się tak wy­so­ko.

Zo­sta­wio­ny na chwi­lę w sie­ni, po któ­rej się prze­cha­dzał, gdy pan Grad­grind po­szedł na górę po ad­res, Bo­un­der­by otwo­rzył drzwi do dzie­cin­ne­go po­ko­ju, zwa­ne­go ga­bi­ne­tem na­uko­wym, i zaj­rzał do wy­sła­nej ko­bier­cem kom­na­ty, któ­ra na prze­kór sza­fom z książ­ka­mi, biur­kom i roz­licz­nym po­mo­com na­uko­wym i fi­lo­zo­ficz­nym, wy­glą­da­ła jak sala pe­ru­ka­rza, prze­zna­czo­na do strzy­że­nia wło­sów. Lu­dwi­ka, tę­sk­no wspar­ta na oknie, pa­trza­ła przed sie­bie, nic nie wi­dząc; mło­dy To­masz stał przed ogniem, sa­piąc, nie­za­do­wo­lo­ny i chmur­ny. Przy­szłe Ada­my Smi­thy lub Mal­thu­sy, dwa młod­sze Grad­grin­dzię­ta, wy­szły pod opie­ką na od­czyt, a mała Jo­asia, za­pać­kaw­szy so­bie twa­rzycz­kę mie­sza­ni­ną kre­dy, ołów­ka i łez, usnę­ła nad pro­sty­mi ułam­ka­mi.

– Wszyst­ko przy­szło do po­rząd­ku Lu­dwi­ko; wszyst­ko do­brze, To­ma­szu – rzekł pan Bo­un­der­by.

– Nie rób­cie tyl­ko tego wię­cej. Sam uła­go­dzę gniew oj­cow­ski. Cóż, Lu­dwi­ko? To war­te po­ca­łun­ku? Czyż nie?

– Mo­żesz pan go wziąć, pa­nie Bo­un­der­by – od­rze­kło dziew­czę po chwi­li obo­jęt­ne­go mil­cze­nia, po­tem po­wol­nie prze­szło kom­na­tę i ja­koż bez wdzię­ku nad­sta­wi­ło mu swo­ją twa­rzycz­kę, nie pa­trząc na nie­go wca­le.

– Za­wsze by­łaś moją fa­wo­ryt­ką. Lu­dwi­ko! – rzekł pan Bo­un­der­by. – No, bądź zdro­wa, Lu­dwi­ko.

Od­szedł, a dzie­wecz­ka sta­ła na tym sa­mym miej­scu i tar­ła po­ca­ło­wa­ną ja­go­dę chust­ką, aż do ogni­stej czer­wo­no­ści. Jesz­cze po tym mi­nut pięć trwa­ło to tar­cie okrut­ne.

– Co ty ro­bisz, Lu­ciu? – po­nu­ro spy­tał To­masz. – Wy­trzesz so­bie dziu­rę w twa­rzy.

– Mo­żesz wy­kro­ić to miej­sce scy­zo­ry­kiem, To­ma­szu. Pew­no nie za­pła­czę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: