- W empik go
Ciężkie czasy na te czasy - ebook
Ciężkie czasy na te czasy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 488 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Obecnie potrzebuję jedynie faktów. Ucz tych chłopców i te dziewczęta tylko faktów. Nieodbitą koniecznością w życiu są fakty; szczepić fakty, a wyrywać z korzeniem wszystko inne należy. Jedynie faktami można ukształcić umysł myślących zwierząt; reszta – bez pożytku dla nich. Oto są pryncypia, wedle których wychowuję własne, a pragnę wychować i te dzieci. Trzymaj się faktów, mój panie!
Odbywało się to pod prostym, nagim, monotonnym sklepieniem izby szkolnej. Kwadratowy palec mówcy wystukiwał dobitność wygłaszanych zdań linijką na rękawie bakałarza. Dobitności tej dopomagała kwadratowa ściana czoła mówcy, oparta na podstawie dwóch gęstych brwi, a mrocząca swym cieniem dwie ponure jamy, w których oczy przechowywały się wygodnie jak w lochu. Dobitności posługiwały i usta mówcy, rozcięte szeroko, zarysowane ostro, osadzone twardo. Dobitność tę sam głos popierał; głos nieugięty, suchy dyktatorski. Dobitność szczyciła się włosami mówcy sterczącymi z rzadka na krańcach głowy łysej – jak zagajnik drzew szpilkowych chroniący od wiatru błyszczącą powierzchnię łysiny pokrytej guzami niby ciastowy wierzch pasztetu – co nadawało czaszce podobieństwo składu wypchanego nad miarę twardymi faktami. Budowa ciała mówcy – uparta jakaś: kwadratowy surdut, kwadratowe nogi, kwadratowe barki – nawet chustka, starająca się gwałtownie związać szyję, jakoby jaki fakt krnąbrny – wszystko, wszystko składało się na ową dobitność.
– W życiu jedyną rzeczą potrzebną są fakty, panie; nic, tylko fakty!
I mówca, i bakałarz, i trzecia dojrzałego wieku poważna osoba obecna w szkole – wszyscy cofnęli się trochę i zlustrowali wzrokiem pochyłą płaszczyznę, na której poustawiane w porządku małe naczynia gotowe były przyjąć w siebie bogatą miarę faktów i wypełnić się nimi po same brzegi.ROZDZIAŁ II RZEŹ NIEWINIĄTEK
– Tomasz Gradgrind, panie, człowiek realny, człowiek faktu i rachunku, człowiek wychodzący z zasady, iż dwa a dwa są cztery i nic nadto, i któremu nie da się wmówić, że tu może być coś nadto. Z miarą i wagą, i tabliczką mnożenia zawsze w kieszeni, panie. Gotów i ważyć, i mierzyć każdą cząstkę człowieczej natury i zdolny powiedzieć, panie, nieomylnie, ile ona warta; bo to jest zadanie rachunku, panie, rzecz arytmetyki. Możesz pan mieć nadzieję wcisnąć jakąkolwiek nieroztropną wiarę w łeb Jerzego Gradgrinda albo Augusta, albo Jana, albo Józefa – osoby wymyślone, panie, nie istniejące – ale w tę głowę – w tę – Tomasza Gradgrinda, nie panie, nigdy! Praca próżna!
Takimi słowy pan Tomasz Gradgrind zawsze prezentował siebie bądź w swoim prywatnym kółku, bądź publiczności w ogóle. Takimi słowy – zamieniając wyraz "panie" na "chłopcy i dziewczęta" – Tomasz Gradgrind prezentował teraz Tomasza Gradgrinda stojącym przed nim maleńkim naczyniom, przeznaczonym napełnić się do ostateczności samymi faktami. I rzeczywiście, buchając ku nim spojrzeniami z owych wyżej wzmiankowanych lochów, wydawał się rodzajem armaty, nabitej aż do wylotu faktami, i gotowej jednym wystrzałem wymieść te wszystkie istoty ze świata dzieciństwa. Można też go było wziąć za aparat galwanizacyjny,zbrojny kwaśnym i ponurym płynem, mającym zastąpić rzewność młodocianych wyobraźni, skazanych na zagładę.
– Dziewczynko numer dwadzieścia – rzekł pan Gradgrind twardo na zawołaną ukazując swym kwadratowym palcem – nie znam cię jeszcze. Kto jesteś?
– Cesia Jupe, panie! – nazwał siebie numer dwudziesty rumieniąc się, powstając i dygając.
– Cesia to nie jest imię – rzekł pan Gradgrind. – Nie nazywa] siebie Cesią; masz zwać się Cecylią.
– To tatko nazywa mię Cesią, panie – odpowiedziała dziewczynka głosem drżącym i dygnęła raz jeszcze.
– Nie powinien cię tak nazywać – mówił pan Gradgrind – powiedz mu, że nie powinien.
Cecylio Jupe, pokaż no się lepiej! Kto jest twój ojciec?
– Tatko jest w trupie jeźdźców konnych, z przeproszeniem pana.
Pan Gradgrind zmarszczył się i machnięciem ręki odpędził wzmiankę o tak podłym wedle niego rzemiośle.
– Nie mamy potrzeby nic o tym tu wiedzieć. Nie powinnaś nam tu o tym prawić. Twój ojciec ujeżdża konie? Czy tak?
– Z przeproszeniem pana, gdy dostaną konie do ujeżdżania, to je ujeżdżają w cyrku.
Nie masz nam tu paplać o cyrku! Powinnaś mówić o swym ojcu jako o ujeżdżaczu koni.
Sądzę, iż on leczy konie chore?
– O, nieraz, panie.
– Bardzo dobrze więc. Jest zatem weterynarzem, konowałem, ujeżdżaczem koni. No – teraz daj mi definicję konia.
Cesia, w okrutnym przerażeniu, skamieniała na to żądanie.
– Dziewczę numer dwadzieścia niezdolne jest dać definicji konia! – rzekł pan Gradgrind podniesionym głosem, zapewne dla zbudowania drobnych naczyń obecnych na sali. – Dziewczę numer dwadzieścia nie zna ani jednego faktu stosującego się do tak pospolitego zwierzęcia.
Który więc z chłopców da definicję konia? No! Ty, Bitzer.
Kwadratowy palec, wahając się tu i ówdzie, wytknął się ku Bitzerowi – być może dlatego, że chłopak znajdował się w tym samym promieniu słońca, który przez jedno z okien dokładnie wybielonego pokoju wpadał i osypywał swymi blaski postać Cesi. Chłopcy i dziewczęta siedzieli na pochyłej płaszczyźnie w dwóch ściśniętych grupach, przedzielonych wąskim przejściem. Cesia znajdowała się na końcu rzędu od strony słońca i oblana była początkiem promienistej strugi. Bitzer, siedząc na rogu rzędu z przeciwnej strony i o kilka szeregów niżej,miał na sobie jasny koniec tej strugi. Lecz gdy czarne oczy i włosy dzieweczki nabierały głębszej czerni i większego blasku od słońca – to ten sam promień z bladowłosego i bladookiego Bitzera zdawał się wyciągać resztki koloru, który zabarwiał mu oczy i włosy. Oczy te, zimne, dlatego tylko można było uznać za oczy, że końce krótkich rzęs, spotykając się z czymś bledszym od siebie, zarysowywały ich kształty. Włosy chłopaka, ostrzyżone przy skórze, wyglądały jak sterczące przedłużenia żółtych piegów okrywających mu twarz i czoło.
Cera jego była tak chorobliwie bezbarwną, iż zdawało się, że gdyby go skaleczono nożem – to nie krwią, ale jakąś białą cieczą spływać powinien.
– Bitzer! – zawołał pan Gradgrind. – Daj mi definicję konia!
– Czworonożne, trawożerne, zębów czterdzieści, jako to: dwadzieścia cztery trzonowe, cztery kły a dwanaście siekaczy. Linieje na wiosnę; w okolicach błotnistych i kopyta zrzuca. Kopyto twarde, jednak potrzebuje żelaznego podkucia. Lata poznaje się po zębach i znakach w pysku. – Tak mówił Bitzer i jeszcze więcej.
– Teraz, dziewczę numer dwadzieścia – rzekł pan Gradgrind – już wiesz, co jest koń?
Cesia dygnęła i byłaby zarumieniła się jeszcze więcej, gdyby to było możebne dla jej twarzyczki,pałającej ogniem od początku tego badania. Bitzer przymrużył oczy ku Gradgrindowi i drgającymi rzęsami schwycił promień słońca tak, że wyglądały one jak wąsiki krzątającego się owadu; później przyłożył kłykcie swych palców do piegowatego czoła i usiadł na swym miejscu.Teraz obecna tam trzecia "poważna osoba" wystąpiła naprzód. Wielki człowiek do małych rzeczy, urzędnik państwowy, w swoim pojęciu i także w pojęciu wielu innych zapaśnik wytrawny; zawsze gotów wpakować w gardło publiczności jakikolwiek administracyjny system na kształt dławiącej pigułki, zawsze głośno prawiący w swoim małym biurze, zawsze gotów borykać się z całą Anglią. Nie wychodząc z kułakowej frazeologii, miał wrodzony talent mieszania się w każdą sprawę, jakąkolwiek i gdziekolwiek, i dowodzenia, że jest w niej niebezpiecznym przeciwnikiem. Wszędzie się rzucał, wszystkiemu na przekór stawał; prawą ręką walił, lewą przytrzymywał; odbijał, dławił, pędził, przypierał do lin przeciwnika (zawsze jako reprezentant tej Anglii) – i tam dopiero wsiadał nań już bez litości. Wierzył, że potrafi zdławić każdy zdrowy rozsądek i ogłuszał swego biednego przeciwnika tak, że ten o bożym świecie zapominał. Uważał, iż dane mu zostało od władz najwyższych polecenie zaprowadzenia na tym świecie Złotego Wieku Biurokracji, gdzie na tronie zasiadać będą urzędnicy.
– Bardzo dobrze – ozwała się poważna osoba dziarsko uśmiechnięta, krzyżując ręce na piersiach. – Wiemy już, co jest koń. Teraz zapytam was, chłopcy i dziewczęta, czy chcielibyście okleić pokój tapetą z wyobrażeniem koni?
Chwila milczenia. Połowa dziatwy woła: – Tak, panie! – Druga połowa, dostrzegłszy na twarzy poważnej osoby, że "tak" jest odpowiedzią nietrafną, krzyczy chórem: – Nie, panie! – jak to bywa zwykle przy takich badaniach.
– Naturalnie, nie. Ale dlaczego?
Znowu milczenie. Opasły, leniwy chłopak odważył się wysapać odpowiedź.
– Chcemy mieć nie tapetowany, ale malowany pokój.
– Musicie mieć tapetowany – zawołała poważna osoba prawie gniewnie.
– Musicie, musicie – powtórzył Gradgrind. – Czy chcecie, czy nie chcecie. Nie macie prawa mówić: nie chcemy. Słyszysz, chłopcze?
– Słuchajcie, wytłumaczę wam – odezwała się po nowej, ciężkiej i groźnej pauzie poważna osoba. – Wytłumaczę wam, dlaczego nie chcielibyście papierowych obić z wyobrażeniem koni. Czy kiedy zdarzyło się wam widzieć konie biegnące po ścianach w rzeczywistości – w fakcie?
– Tak, panie! – ozwał się chór jeden.
– Nie, panie! – wrzasnął chór drugi.
– Naturalnie, że nie – rzekła poważna osoba rzucając oburzone spojrzenie na chór mylnie odzywający się. – Owoż nie należy wam widzieć nigdzie tego, czego nic oglądaliście w rzeczywistości;a zatem n i e m o ż e c i e widzieć tego, co faktycznie nie istnieje. To stanowi gust, a gust jest tylko innym nazwaniem faktu.
Tomasz Gradgrind potakiwał.
– Jest to nowa zasada, odkrycie niedawne, odkrycie wielkie – dodała poważna osoba. – Teraz zapytam was jeszcze: dajmy na to, że macie wysłać kobiercem pokój. Czy chcielibyście do tego użyć kobierca z wyobrażeniem kwiatów?
Dziatwa przekonana, że "nie, panie" było zawsze trafną odpowiedzią na pytanie tej osoby – "nie, panie!" zagrzmiała prawie jednogłośnie. Mała liczba maruderów tej doświadczonej już w ogniu armii wyrwała się: "tak, panie!". Cesia była w ich liczbie.
– Dziewczyno numer dwadzieścia – zawołała osoba uśmiechając się w spokojnym poczuciu swojej wszechwiedzy. Cesia, zarumieniona, powstała.
– Więc chciałabyś wysłać kobiercem podłogę twego pokoju albo pokoju mężowskiego – jeślibyś była dorosła i miała męża – i to kobiercem z wyobrażeniem kwiatów? Chciałabyś? Dlaczegóż to?
– Bo, z przeproszeniem pańskim, ja bardzo lubię kwiaty – odrzekło dziewczę.
– Więc dlatego zamierzasz stawiać na nich stoły i krzesła i pozwolić deptać je ciężkimi butami?
– O, prawdziwym kwiatom nie uczyniłabym żadnej przykrości, panie. Ale te aniby więdły, aniby się gniotły, z przeproszeniem pana, bo byłyby tylko wyobrażeniem tego, co piękne i miłe, a ja bym marzyła…
– Aj, aj, aj! Ależ ty nie powinnaś marzyć! – wykrzyknęła poważna osoba, bardzo zadowolona, iż tak szczęśliwie dopięła zamierzonego celu swych badań. – W tym rzecz właśnie. Nie wolno wam marzyć – nigdy, nigdy!
– Nie na to jesteś stworzona, Cecylio Jupe, aby podobnych dopuszczać się rzeczy – dodał solennie Tomasz Gradgrind.
– Faktów, faktów, faktów! – zawołała osoba. – Faktów, faktów, faktów! – wtórował jej pan Gradgrind.
– Zawsze, wszędzie, we wszystkim fakt wami rządzić i kierować powinien – mówiła osoba.
– Mamy nadzieję, że niezadługo będziemy posiadać administrację faktu, złożoną z przedstawicieli faktu, którzy zmuszą społeczność być społecznością faktu – tylko faktu! Musicie wykreślić wyrazy: marzenie, wyobraźnia; wykreślić co do litery i na zawsze. One dla was na nic! Nie powinniście w jakimkolwiek przedmiocie użytku lub upiększenia posiadać rzeczy przeczącej faktowi. Nie wolno wam deptać po kwiatach w rzeczywistości; nie może zatem być wam dozwolone deptać po ich wyobrażeniu na kobiercu. Nie widzicie, aby innoziemne ptaki i motyle przylatywały sadowić się na waszych talerzach i naczyniach glinianych; nie wolno wam więc malować na nich ptastwa i owadów z innych krajów. Nie trafiło się wam spotkać czworonożnych zwierząt, które by przechadzały się po ścianach; nie macie prawa posiadać ich w rysunku na obiciach papierowych waszych pokoi. Powinniście zatem dla wszystkich takich celów zadowalać się cyframi w zwykłych ich kolorach i rozmaitych połączeniach; one jedne wytrzymują próbę dowodzenia. Powtarzam – to jest nowe odkrycie – wynalazek. To jest fakt! To jest g u s t.
Dziewczę dygnęło i usiadło, przerażone przyszłością, w której fakt miał wszystko pochłonąć.
– A teraz, jeśli pan M'Choakumchild – dodała owa osoba – zechce rozpocząć swój wstępny wykład, bardzo mi będzie przyjemnie, panie Gradgrind, spełnić pańskie żądanie i wydać sąd o jego metodzie naukowego wykładu.
Pan Gradgrind uznał się wielce obowiązanym i zwrócił się do M'Choakumchilda:
– Tylko na pana czekamy, panie M'Choakumchild – rzekł. Otóż pan M'Choakumchild rozpoczął swój wykład według najlepszej metody. On i jakich stu czterdziestu innych bakałarzy było utoczonych w jednej i tejże samej fabryce, według jednego i tego samego wzoru, jak to bywa z wieloma nogami stołowymi. Przeszedł on przez niezliczoną ilość różnych egzaminów i odpowiedział na całe tomy trudnych łacińskich zapytań. Ortografię, etymologię, składnię, prozodię, biografię, astronomię, geografię i powszechną historię, planimetrię, wokalną muzykę, rysunek z modelu – wszystko to umiał na palcach, spotniałych na zimno. Przebił sobie kamienistą drogę do atestatu drugiego rzędu, wydawanego przez Jaśnie Oświeconą Prywatną Radę Jej Królewskiej Mości, i uszczknął kwiat ważnych gałęzi matematyki i nauk fizycznych, jako też języków: francuskiego, niemieckiego, łacińskiego i greckiego. Wszystko wiedział o działach wodnych całego świata i znał wszystkie historie wszystkich ludów, i wszystkie nazwy wszystkich rzek i gór, i wszystkie płody, obyczaje i zwyczaje wszystkich krajów, i wszystkie ich granice, i byt ich cały na wszystkich gradusach kompasu. Ach! Nadtoś przygotowany, panie M'Choakumchild! Gdybyś był choć trochę mniej się uczył – o ile za to więcej mógłbyś nauczyć!
Bakałarz przy swej wstępnej lekcji – podobnie jak Morgiana w Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach – zaglądał w naczyńka przed nim ustawione, przezierał je jedno po drugim, aby się dowiedzieć co zawierają w sobie. O! powiedz kochany panie M'Choakumchild, czy pomyślałeś o tym, iż gdy z kipiącego zapasu swojej wiedzy napełniać będziesz faktami po brzegi te wszystkie naczyńka – zalejesz na śmierć wrzątkiem wyglądającego z nich rabusia – wyobraźnię – lub najmniej zadławisz ją i skoślawisz?ROZDZIAŁ III DZIURA
Pan Gradgrind kroczył ku domowi ze szkoły niezwykle z siebie zadowolony. Szkoła była jego pomysłem; pragnął z niej uczynić wzorową szkołę. Pragnął, aby każdy jej uczeń był uczniem-modelem, tak samo jak młode Gradgrindy były wszystkie dziećmi na model. A było pięcioro Gradgrindów i wszystkie były dziećmi wzorowymi. Nakładano ich ku temu od powicia; szczwano jak młode zające. Gdy tylko mogły chodzić same, przyuczano je chodzić do biblioteki i czytelni. Pierwszy przedmiot, z którym się poznały, pierwszy, który pozostał w ich pamięci, była to wielka czarna tablica, a przed nią suchy i długi Olbrzym – Dławibachor, kreślący szybko białe cyfry po niej.
Nie dowodzi to, aby Gradgrindzięta miały jakiekolwiek pojęcie o samej nazwie czy własnościach Olbrzyma. Broń Fakcie! Ja zaś używam tego wyrazu po to, aby opisać czarnoksiężnika w zamczysku nauki – z Bóg wie ilu głowami, przyprawionymi do jednej czaszki – trzymającego wiek dziecięcy w niewoli i ciągnącego go za włosięta do ponurej statystycznej pieczary. Ani jedno Gradgrindziątko nie dostrzegało na księżycu postaci ludzkiej z widłami, bo nim jeszcze zaczęło dobrze mówić, wiedziało wszystko o księżycu. Żadne Gradgrindziątko nie nauczyło się nigdy wesołej piosenki:
Mrugnij, gwiazdko, błyśnij jeszcze,
Marzę, kocham ciebie, pieszczę…
I żadne nie wiedziało nic o cudowności gwiaździstej, bo każde już w piątym roku życia rozważało problemy W i e l k i e j N i e d ź w i e d z i c y niby sam profesor Owen i kierowało W i e l k i m W o z e m jak konduktor maszyną pociągową. I żadne z nich nie przypuszczało, by spostrzeżona na łące krowa mogła być ową sławną krową z zakrzywionymi rogami:
Co rzuciła psa do góry,
Który rozdarł kotkę chciwą,
Która zjadła wszystkie szczury,
Co pożarły słód na piwo…
albo ową jeszcze sławniejszą krową, która połknęła Tomcia Palucha, bo żadne nie słyszało o tych sławach ludowych i dziecięcych, a każde od razu poznało się z krową jako z czworonożnym, trawożernym, przeżuwającym i posiadającym kilka żołądków zwierzęciem.
Ku swemu domowemu faktowi, który zwal się Kamiennym Pawilonem, Gradgrind skierował kroki. Wycofał się w zasadzie z hurtowego handlu żelazem, jeszcze nim wybudował Kamienny Pawilon, a obecnie bacznie szukał odpowiedniej sposobności, aby stać się arytmetyczną cyfrą w Parlamencie. Kamienny Pawilon wznosił się na trzęsawisku, o milę lub dwie od wielkiego miasta, zwanego Coketown w ostatnim wiarogodnym przewodniku dla podróżnych. Kamienny Pawilon był regularnym rysem na obliczu okolicy. Cień żaden nie osłaniał ani nie mroczył tego niezbitego faktu na widowni. Był to wielki, kwadratowy dom z wystającym daleko krużgankiem ochmurzającym główne okna, jak wzdęte czoło właściciela trzymało w zamroczu jego oczy. Wymiarkowany, wyrachowany, zważony i wypróbowany dom. Sześć okien z tej strony drzwi – sześć z drugiej ich strony; suma: dwanaście okien w przednim skrzydle, dwanaście w tylnym, dwadzieścia cztery umieszczonych w bocznych dwóch skrzydłach domu – a wszystkiego czterdzieści i osiem okien.
Łąka, ogród, młode aleje, wszystko poliniowane równo jak księga rejestrowa. Gaz i wentylatory, kanały osuszające i rezerwuar na wodę – wszystko najlepszego gatunku. Żelazne listwy i belki, ogniotrwałość od szczytu do fundamentów, mechaniczne windy dla służących, ich szczotek i mioteł – wszystko czego dusza zapragnie.
Wszystko? Zapewne. Gradgrindzięta posiadały gabinety wszystkich naukowych rodzajów: konchologiczny, metalurgiczny, mineralogiczny. Wszystkie próbki ułożone były w równych rzędach i opatrzone nalepkami, a kamienie i rudy wyglądały, jakby je od skał macierzystych odłupały przyrządy równie twarde jak własne ich nazwania. Jeżeli małe żarłoczne Gradgrindziątka pragnęły czego więcej, to widocznie były nienasycone.
Ojciec ich tymczasem kroczył w nastroju pełnym nadziei i zadowolenia. Był on czułym ojcem na swój sposób, ale zapewne dałby był o sobie definicję – gdyby tak jak Cesia Jupe był o definicję badany – że jest: "wysoce praktycznym ojcem." W tym wyrażeniu "wysoce praktyczny"
lubowała się duma jego; było ono uważane za specjalnie stosowną dlań nazwę. Na każdym publicznym zgromadzeniu Coketownczyków, nie bacząc na cel tego zgromadzenia, zawsze jakiś Coketownczyk znalazł okazję do wzmianki o swym w y s o c e p r a k t y c z n y m przyjacielu, Tomaszu Gradgrind. Miłą była taka wzmianka wysoce praktycznemu przyjacielowi. Wiedział, że mu się to należy; ale z przyjemnością należność swą odbierał.
Kiedy wyszedł za granicę ziem miejskich, na grunt neutralny, o uszy jego obiły się dźwięki muzyki. Wrzask i bębnienie muzykantów należących do trupy cyrkowych jeźdźców, którzy założyli swoją tam siedzibę, brzmiały w najlepsze. Chorągiew, wywieszona na szczycie budynku, głosiła światu, że tu jest trupa jeźdźców Sleary'ego, który uprasza publiczność o łaskawe względy. Sam Sleary stał przy szkatułce i odbierał opłatę za wejście. Panna Józefina Sleary, według ogłoszenia na długim i wąskim afiszu miała rozpocząć widowisko tyrolskim, pełnym gracji, kwiecistym tańcem na koniu – wśród innych, zawsze jednak ściśle moralnych przedstawień, które trzeba było widzieć, aby w nie uwierzyć. S i n i o r J u p e tego wieczoru miał pokazać wyższą szkołę sztuk uczonego i zadziwiającego psa, zwanego Wesołołapy, a sam okazać niesłychaną siłę rzucając bez przerwy kule, ważące razem 75 cetnarów, tak że ciągły ich lot przedstawia jakoby kaskadę płynącą żelazem. Sztuka ta, olbrzymio – atletycznoakrobatyczna,nigdzie ani w tym, ani w innych państwach nie widziana, zdobyła już sobie szalone oklaski publiczności i dziś niezawodnie wykonaną będzie. Tenże sinior Jupe będzie miał honor bawić publiczność, przyprawiając sztuki swych kolegów prawdziwie szekspirowskimi żarcikami i dowcipami. Na zakończenie zaś widowiska ukaże się w ulubionej swej roli w hippo-farsie pod tytułem Podróż krawca do Brentfordu.
Tomasz Gradgrind nie zwróciłby, oczywiście, uwagi na tak płaskie rzeczy, lecz minąłby je, jako człek praktyczny, albo odmachując chustką te brzęczące owady od swych myśli, albo odsyłając je w duchu do domu poprawy. Ale zakręt drogi przyprowadził go ku tylnej części cyrkowej szopy, a tam była gromadka rozlicznych dzieci w rozlicznych pozycjach, ułatwiających im zaglądanie przez szpary do wnętrza przesławnego cyrku.
Ten widok zatrzymał Gradgrinda.
– No, proszę, te włóczęgi – rzekł do siebie – odciągają tłum młody od mej szkoły wzorowej.
Ponieważ między nim a młodym tłumem znajdowała się przestrzeń zdeptanej trawy i śmiecia, wyjął szkiełko z kieszeni kamizelki, aby przekonać się z jego pomocą, czy nie wynajdzie tam jakiego znajomego dzieciaka, które mógłby przepędzić. I przedstawiło mu się zjawisko nie do uwierzenia, ale doskonale widoczne: jego metalurgiczna Ludwika, zaglądająca gorliwie przez szparę między deskami ściany, i jego własny matematyczny Tomek, leżący prawie na ziemi, aby dojrzeć choć kopyto konia, na którym odbywał się ów tyrolski taniec z kwiatami. Oniemiały ze zdumienia Gradgrind zbliżył się do miejsca, na którym jego własna krew tak się poniżyła, i chwytając za ramiona swoje błędne dzieci zawołał:
– Tomaszu! Ludwiko!
I on, i ona zerwali się, zaczerwienili i zmieszali – lecz Ludwika śmielej patrzała na ojca.
Tomasz unikał jego wzroku i dał się machinalnie prowadzić do domu.
– W imię wyobraźni, próżniactwa i głupoty – rzekł Gradgrind prowadząc ich za ręc – co tu robicie?
– Chcieliśmy zobaczyć, co się tam pokazuje – odparła krótko Ludwika.
– Co tam się pokazuje?
– Tak, ojcze.
I chłopiec, i dziewczę mieli miny zakostniałej jakiejś nudy – osobliwie Ludwika. Ale z oschłej jej twarzyczki błyskało światło nie mające co oświecać; iskrzył się ogień nie mający co ogrzewać; widniała wyobraźnia jakimś cudem nie zamarła i ożywiająca jej rysy. Ożywienie to atoli nie było owym młodocianym, wesołym ożywieniem, ale połyskiwało niepewnymi, gorączkowymi, błędnymi blaski – jakoby to cierpienie smutne, które spostrzegamy na obliczu ślepego, gdy drogę chce odszukać.
Ludwika było to jeszcze dziecię, choć miała już piętnasty czy szesnasty rok życia – ale zdawało się, iż bliski już dzień, w którym nagle i od razu stanie się kobietą. To samo czuł i ojciec patrząc na nią. Była piękną. "Byłaby bardzo samowolną – mówił sobie w duchu, jak zwykle praktycznie – byłaby bardzo samowolną, gdyby nie była wychowana na faktach."
Zwracając się do Tomasza:
– Tomaszu! Chociaż fakt bije w oczy, trudno mi uwierzyć, że ty, z twą edukacją i ukształceniem, mogłeś zaprowadzić siostrę na takie widowisko?
– To ja jego poprowadziłam – rzekła prędko Ludwika. – Prosiłam go, aby ze mną poszedł.
– Przykro mi to słyszeć. Bardzo mi przykro, istotnie. Tomasz przez to nie lepszy, a ty. Ludwiko,jeszcze bardziej jesteś winną.
Spojrzała na ojca znowu, ale łzy nie było w jej oczach.
– Ty, Tomaszu, i ty Ludwiko, gdy wam sfery nauki otworem stoją! Tomasz i ty – oboje, można powiedzieć, napełnieni faktami! Tomasz i ty – nałożeni do ścisłości matematycznej!
Tomasz i ty – tu!…- krzyknął pan Gradgrind – w tym sromotnym położeniu? Nie mogę przyjść do siebie ze zdziwienia!
– Bardzo byłam znużona, ojcze! Już od dawna znużona jestem – rzekła Ludwika.
– Znużona? Czymże?- zapytał zdumiony ojciec.
– Nie wiem czym. Zapewne wszystkim.
– Ani słowa więcej – odparł pan Gradgrind. – Dziecinnisz się. Nic nie chcę już o tym słyszeć.
Zamilkł i już nie przemówił przez cały czas, użyty na przejście pół mili drogi. Raptem zawołał:
– Co powiedzieliby najlepsi twoi przyjaciele. Ludwiko? Czy nie przywiązujesz żadnej wagi do ich dobrej opinii o tobie? Co powiedziałby pan Bounderby? Jak ci się zdaje?
Na to nazwisko córka ukradkiem rzuciła na ojca spojrzenie badawcze i przenikliwe. Gradgrind nie zauważył tego, gdyż, zanim spojrzał na nią, już oczy spuściła.
– Co? – powtórzył wnet. – Co powiedziałby pan Bounderby?
I przez całą drogę do Kamiennego Pawilonu, prowadząc, mocno oburzony, delikwentów swoich, powtarzał co chwil kilka:
– Co powiedziałby pan Bounderby?
Jak gdyby pan Bounderby był starą, wścibską plotkarką.ROZDZIAŁ IV PAN BOUNDERBY
Nie będąc starą, wścibską plotkarką – kimże był pan Bounderby? Pan Bounderby był przyjacielem od serca pana Gradgrinda, tak bliskim, jak człek doskonale obrany z uczucia może być zbliżony do drugiego, pokrewnego mu duchem. Pan Bounderby był właśnie tak panu Gradgrindowi bliskim albo – jeśli czytelnicy wolą – tak dalekim od niego.
Człowiek bogaty, bankier, kupiec, fabrykant – wszystko, co chcecie; wysoki, krzykliwy, z oczami wytrzeszczonymi, z metalicznym śmiechem; człek z grubego materiału, użytego w niepomiernej ilości dla utworzenia takiej masy; człek ze wzdętą głową, z wypukłym czołem, z naprężonymi żyłami na skroniach i z naciągniętą skórą na twarzy, która, zdawało się nie pozwala mu zamknąć oczu i wciąż unosi jego brwi. Charakterystycznym rysem postaci jego była nadętość: wydawał się balonem gotowym do lotu. Człek, który bez ustanku przechwalał się, iż wszystko sam sobie zawdzięcza. Człowiek, który zawsze głosił, głosem podobnym do ryku trąby, o swej dawnej ciemności i dawnej swojej nędzy. Człek, który był bańką wzdętą – fałszywej pokory i samochwalstwa.
O rok lub dwa lata młodszy od swego ściśle praktycznego przyjaciela, pan Bounderby wyglądał na starszego. Jego czterdzieści siedem do ośmiu lat mogły siedem lub osiem przydać sobie jeszcze i nikogo by to nie zdziwiło. Niewiele miał włosów – wyssało mu je zapewne jego gadulstwo – a i te, co zostały nieporządnie sterczały w różne strony, jakby rozdmuchiwane jego samochwalstwa wichrem.
W posępnej bawialni Kamiennego Pawilonu, stojąc na dywaniku przed kominkiem i grzejąc się u ognia, pan Bounderby dzielił się swymi spostrzeżeniami z panią Gradgrind a to z powodu rocznicy własnych urodzin. Stał przed ogniem, raz dlatego, że to był wiosenny, zimny wieczór, choć jeszcze słońce świeciło; po drugie dlatego, że atmosfera Kamiennego Pawilonu wiecznie była przesiąknięta wonią wilgotnego wapna; i na koniec dlatego, że taka pozycja pozwalała mu panować nad panią Gradgrind.
– Nie miałem trzewików, a pończoch nawet z nazwy nie znałem. Dni spędzałem w rowie, noc – w chlewie. Tak przepędziłem dziesiątą rocznicę moich urodzin. Rów był mi dobrym znajomym – urodziłem się w nim.
Pani Gradgrind – maleńka, chuda, blada, z czerwonymi powiekami zakutana w szale – przechodziła wszystko, co się mieści w ludzkich pojęciach o słabości cielesnej i dusznej. Ciągle zażywała mikstury nie dające już żadnych skutków. Ile razy zdarzyło się jej objawić symptomata powrotu do życia, tyle razy zostawała rażona jakimś ciężkim faktem, uderzającym w nią nieuchronnie.
Pani Gradgrind wyraziła nadzieję, że ten rów był suchy.
– Suchy? Istna kałuża! Wody było w nim na stopę – rzekł pan Bounderby.
– To dość, aby się niemowlę przeziębiło – zauważyła pani Gradgrind.
– Przeziębiło się? Urodziłem się z zapaleniem płuc i, zdaje mi się, z zapaleniem wszystkiego, co w ciele ludzkim podpada tej chorobie – rzekł pan Bounderby. – Przez kilka lat byłem najnędzniejszą istotą na świecie: tak chorowity, że zawsze stękałem i piszczałem; a tak obdarty i plugawy od nieczystości, że pani nawet szczypcami kominkowymi nie zgodziłabyś się mnie dotknąć.
Pani Gradgrind spojrzała smutnie na szczypce, stojące przy kominku, uważając to w swym idiotyzmie za najwłaściwszą oznakę współczucia.
– Jakim sposobem wydarłem się z tego położenia, sam nie wiem – rzekł pan Bounderby. – Musiałem być energiczny. Byłem energicznym i w późniejszych latach, więc sądzę, że i wtedy już miałem tę własność. Ot, jak tu stoję, moja pani, niczym i nikomu nie jestem obowiązany za to, że tu stać mogę – tylko samemu sobie.
– Pani Gradgrind tęskną i pokorną zrobiła uwagę że, być może, matka pana Bounderby…
– Moja matka?- przerwał pan Bounderby. – Moja matka mnie rzuciła!
Pani Gradgrind zbałwaniała jak zwykle, zwinęła się w sobie i umilkła.
– Moja matka porzuciła mnie na ręce mej babki – rzekł Bounderby – i o ile sobie przypomnieć mogę, babka była najniegodziwszą kobietą na świecie; gdy przypadkiem dostała mi się para trzewików, ściągała je ze mnie i przepijała niechybnie. Nie zapomnę, jak owa miła babka z rana, nie wstając z łóżka, wypijała po czternaście kieliszków wódki przed śniadaniem.
Pani Gradgrind, słabo uśmiechnięta, nie dając innego znaku życia, podobna była jak zwykle do malutkiej kobietki, blado wymalowanej na transparencie nie dość oświetlonym od tyłu.
– Babka założyła sklepik z tandetą – prawił pan Bounderby – i ulokowała mnie w króbce od jaj. Taka była kolebka mego niemowlęctwa: króbka, i to stara. Jak tylko odrosłem od ziemi i mogłem biegać – uciekłem oczywiście. Byłem naówczas małym włóczęgą i zamiast jednej starej baby, która mnie biła i morzyła głodem, wszyscy bez różnicy płci i wieku tłukli mnie i popychali, a zawsze to spotykało mnie, kiedy byłem głodny. I wszyscy mieli słuszność: z jakiegoż powodu mieliby postępować inaczej? Byłem szkodliwym stworzeniem, zarazą, dżumą! Bardzo dobrze wiem o tym!
Pochlebiało to niesłychanie panu Bounderby, że kiedyś w swym życiu znajdował się na takim szczeblu społecznej znakomitości, że był szkodliwym stworzeniem, zarazą, dżumą. Po trzykroć więc, raz po raz, powtarzał te słowa samochwalne i dopiero był zadowolony.
– Przeznaczone mi było przejść przez to wszystko; tak sądzę, pani moja. Czy było koniecznością przechodzić przez to, czy nie, przeszedłem jednak. Przeszedłem, chociaż nikt nie wyciągnął do mnie ręki pomocnej. Włóczęga-ulicznik, włóczęga-chłopak do wszystkiego, parobek, stróż domu, odźwierny, kancelista, główny komisant, mały wspólnik handlu – Jozjasz Bounderby z Coketown – takie były moje przejścia aż do punktu kulminacyjnego. Jozjasz Bounderby z Coketown nauczył się czytać z szyldów sklepowych, moja pani, i nauczył się rozpoznawać godziny na cyferblacie, badając zegar wieży kościoła Saint Giles's w Londynie, pod kierunkiem opijusa, kaleki, znanego ulicznego złodzieja i niepoprawnego włóczęgi.
Proszę teraz mówić Jozjaszowi Bounderby z Coketown o waszych szkołach elementarnych i o waszych szkołach-modelach, i o waszych szkołach obwodowych, a Jozjasz Bounderby z Coketown wyzna szczerze i otwarcie, że nie miał sposobności z nich korzystać. Ale czy owe szkoły dają nam ludzi z tęgimi głowami? Wychowanie, które ja przeszedłem, wiem – nie każdemu wyjdzie na zdrowie, ale cóż robić? Wychowanie to było takie, nie inne. I można zmusić Jozjasza Bounderby, aby przełknął wrzącą oliwę, ale nikt i nic go nie zmusi, by ukrywał fakty swego życia.
Cały spocony, gdy doszedł do szczytów samochwalstwa, Jozjasz Bounderby zamilkł na chwilę. Zamilkł właśnie, gdy jego wysoce praktyczny przyjaciel w towarzystwie dwojga winowajców wchodził do bawialni. Wysoce praktyczny przyjaciel spostrzegłszy gościa zatrzymał się i rzucił na Ludwikę pełne wyrzutu spojrzenie, mówiące wyraźnie: "Patrz, oto twój Bounderby!"
– No! – zawołał pan Bounderby – o co idzie? Dlaczego młody Tomasz tak chmurnie wygląda?
Wymówił imię Tomasza, ale patrzył na Ludwikę.
– My przez szczelinę chcieliśmy cyrk oglądać – rzekła śmiało Ludwika nie podnosząc oczu – ojciec nas tam zastał.
– Tak, pani – rzekł małżonek z powagą. – Prędzej mogłem spodziewać się, że złapię dzieci moje na czytaniu poezji.
– O Boże! – płaczliwie zawołała pani Gradgrind. – Jak mogliście, Ludwiko i Tomaszu?…
Zdumiewam się i oświadczam, żeście doprowadzili mnie do żalu, iż posiadam dzieci. Chciałoby mi się powiedzieć nawet, że wolałabym nie mieć dzieci. Cóż by z wami stało się wtedy, rada bym wiedzieć?
Pan Gradgring nie wydawał się mocno zadowolony tak przekonywającą uwagą małżonki: czoło mu się nachmurzyło niecierpliwie.
– Czyżeście nie mogli, podczas gdym cierpiała ból głowy, pójść do waszego pokoju i przeglądać konchy i minerały, i wszelkie inne rzeczy, których macie tak dużo, zamiast biegać do cyrku? – rzekła pani Gradgrind. – Wiecie tak dobrze, jak i ja sama, że dzieci nie mają nauczycieli cyrkowych ani gabinetów cyrkowych, ani nie słuchają lekcji o cyrkach. Cóż więc chcecie wiedzieć o cyrku? Sądzę; że i bez cyrku macie dość roboty, jeśli roboty wam potrzeba.
W obecnym stanie mej głowy nie mogę sobie przypomnieć i połowy nazw tych faktów, którymi należałoby wam zająć się jeszcze.
– W tym właśnie bieda – odrzekła rozdąsana Ludwika.
– Nie mów: w tym właśnie bieda, bo tak mówić nie powinnaś – rzekła pani Gradgrind. – Ruszaj do swego pokoju i zajmij się jakąkolwiek "logią".
Pani Gradgrind nie była osobą uczoną, toteż zwykle napędzała dzieci do nauki takim ogólnikiem, zostawiając im samym wybór przedmiotu, jaki doprząc miały do wyrazu "logia'. Istotnie, wiedza pani Gradgrind o faktach szwankowała wielce, ale Gradgrind, podnosząc ową damę do godności swej małżonki, był powodowany podwójnym względem. P r i m o posag jej wyrażał się wcale pokaźną cyfrą; s e c u n d o nie było w niej żadnej zgoła niedorzeczności.
Niedorzecznością nazywał on wyobraźnię. I rzeczywiście natura pani Gradgrind tak była wolna od podobnie zdrożnej mieszaniny, jak tylko nią może być natura, która nie doszła jeszcze do absolutnego idiotyzmu. Dość było tej zanudzonej damie znaleźć się samą w towarzystwie swego męża i pana Bounderby, aby zbałwanieć na nowo, choć nie zwalał się na nią żaden fakt. Gdy tak zamarła, żaden z tych panów nie zwracał już na nią uwagi.
– Bounderby – rzekł Gradgrind przysuwając krzesło do kominka – tak zawsze byłeś troskliwym o moją dziatwę, osobliwie o Ludwikę, że nie myślę skrywać przed tobą, jak wielce jestem zdumiony dzisiejszym wydarzeniem. Systematycznie poświęcałem siebie – jak ci wiadomo – dla wykształcenia rozsądku mej rodziny. Rozsądek – wiadomo ci również – jest jedynym czynnikiem, na którym wychowanie wspierać się powinno. A jednakże zdawałoby się z dzisiejszego niespodziewanego, choć w istocie niewiele znaczącego wydarzenia, że w umysł Tomasza i Ludwiki zakradło się coś, co jest – albo raczej co nie jest… nie wiem już, jak się mam wyrazić – co nigdy nie było w programie wykładu edukacyjnego i w czym ich rozsądek udziału nigdy nie miał, ani o czym świadomości nie posiadał.
– Zapewne, nie jest to rzeczą rozsądku ciekawić się motłochem włóczęgów czy zajmować się nim – odpowiedział Bounderby. – Gdy byłem sam włóczęgą, nikt z ciekawością na mnie nie spoglądał. Wiem to bardzo dobrze.
– Teraz następuje pytanie – rzekł wysoce praktyczny ojciec – jakie jest źródło tej tak poniżającej ciekawości?
– Powiem ci jej źródło: próżniacza wyobraźnia.
– Spodziewam się, że tak nie jest! – zawołał wysoce praktyczny ojciec. – Jednak przyznaję, że ta obawa przeszła mi przez myśl w drodze do domu.
– Próżniacza wyobraźnia, Gradgrind – powtórzył Bounderby. – Rzecz obmierzła dla każdego, ale przeklęta dla dzieweczki takiej, jak Ludwika. Przepraszam panią Gradgrind za wyrażenia przykre, ale pani wiesz, że nie staram się uchodzić za wyrafinowanego człowieka. Kto czeka ode mnie wytworności, bardzo grubo omylić się może. Nie odebrałem wytwornego wychowania.
– Być może – prawił pan Gradgrind pakując ręce w kieszenie a wzrok lochowy w ogień pałający na kominku – być może, że jaki nauczyciel, jaki sługa podsunął im myśl tak haniebną?
Być może, że Tomasz lub Ludwika przeczytali co o tym? Być może, że na przekór czujności, jaki głupi romans lub powieść znalazły się w domu naszym? Bo jest to zdumiewającą, niepodobną do prawdy rzeczą, spotkać podobną ciekawość w umysłach od kołyski kształconych według miary i wagi.
– Ale pozwól – zawołał Bounderby, który cały ten czas stał jak pierwej u ogniska i strzelał swoją wybuchową pokorą nawet w umeblowanie bawialni – wszakże masz jedno dziecię z tych włóczęgów w twojej szkole?
– Cecylia Jupe z nazwiska – dodał pan Gradgrind patrząc, jakby rażony światłem, na swego przyjaciela.
– Ale pozwól jeszcze – zawołał Bounderby. – Jakże to ona dostała się do szkoły?
– Rzecz w tym, że ja sam dopiero dziś zobaczyłem tę dzieweczkę. Ona we własnej osobie przyszła tu do mego domu prosić, aby została przyjęta do szkoły, ponieważ nie jest urodzona w tutejszym mieście, i… tak, masz słuszność, Bounderby…
– Ale pozwól – po raz trzeci zawołał Bounderby – czy Ludwika ją widziała wtedy?
Ludwika zapewne ją widziała, gdyż sama jej prośbę przyniosła do mnie. Lecz jeżeli Ludwika ją widziała, to jestem pewny, że odbyło się to w obecności pani Gradgrind.
– Przepraszam panią – rzekł Bounderby do żony praktycznego człowieka – jak to było?
– O nieszczęśliwe to moje zdrowie! – odpowiedziała pani Gradgrind. – Dziewczę obiecało chodzić do szkoły – a pan Gradgrind potrzebował dziewcząt chodzących do szkoły, a Ludwika i Tomasz donieśli, że dziewczę chce chodzić do szkoły; a ponieważ pan Gradgrind potrzebował dziewcząt chodzących do szkoły, więc jakże można było sprzeciwić się temu, kiedy fakt był taki.
– To ja ci powiem, Gradgrind: odpędź dziewczynę i rzecz będzie skończona – zdecydował Bounderby.
– Bardzo mi po myśli twoja rada.
– Zróbże to wnet – rzekł Bounderby. – Takie było prawidło moje od lat dziecięcych. Kiedy pomyślałem: ucieknę od mej babki z króbki do jajek, to wnet to uczyniłem. Postąp tak samo.
Zrób wnet, co masz zrobić.
– Czy nie pójdziesz na spacer? – zapytał praktyczny przyjaciel. – Miałem gdzieś adres jej ojca. Może się zgodzisz przejść się ze mną po mieście?
– I owszem jeżeli masz to wnet uczynić – rzekł Bounderby.
Bounderby wcisnął z jakimś gwałtem kapelusz na głowę; a zawsze to czynił, aby dowieść, że sam sobie wszystko zawdzięcza, a więc jest człowiekiem, który nie miał czasu dowiedzieć się o sposobie przyzwoitego nakładania kapelusza. Zapuścił ręce w kieszenie i wyszedł do sieni.
– Nigdy nie noszę rękawiczek – prawił głośno. – Bez rękawiczek drapałem się na drabinę społeczną i pewno bym z nimi nie wdrapał się tak wysoko.
Zostawiony na chwilę w sieni, po której się przechadzał, gdy pan Gradgrind poszedł na górę po adres, Bounderby otworzył drzwi do dziecinnego pokoju, zwanego gabinetem naukowym, i zajrzał do wysłanej kobiercem komnaty, która na przekór szafom z książkami, biurkom i rozlicznym pomocom naukowym i filozoficznym, wyglądała jak sala perukarza, przeznaczona do strzyżenia włosów. Ludwika, tęskno wsparta na oknie, patrzała przed siebie, nic nie widząc; młody Tomasz stał przed ogniem, sapiąc, niezadowolony i chmurny. Przyszłe Adamy Smithy lub Malthusy, dwa młodsze Gradgrindzięta, wyszły pod opieką na odczyt, a mała Joasia, zapaćkawszy sobie twarzyczkę mieszaniną kredy, ołówka i łez, usnęła nad prostymi ułamkami.
– Wszystko przyszło do porządku Ludwiko; wszystko dobrze, Tomaszu – rzekł pan Bounderby.
– Nie róbcie tylko tego więcej. Sam ułagodzę gniew ojcowski. Cóż, Ludwiko? To warte pocałunku? Czyż nie?
– Możesz pan go wziąć, panie Bounderby – odrzekło dziewczę po chwili obojętnego milczenia, potem powolnie przeszło komnatę i jakoż bez wdzięku nadstawiło mu swoją twarzyczkę, nie patrząc na niego wcale.
– Zawsze byłaś moją faworytką. Ludwiko! – rzekł pan Bounderby. – No, bądź zdrowa, Ludwiko.
Odszedł, a dzieweczka stała na tym samym miejscu i tarła pocałowaną jagodę chustką, aż do ognistej czerwoności. Jeszcze po tym minut pięć trwało to tarcie okrutne.
– Co ty robisz, Luciu? – ponuro spytał Tomasz. – Wytrzesz sobie dziurę w twarzy.
– Możesz wykroić to miejsce scyzorykiem, Tomaszu. Pewno nie zapłaczę.