- W empik go
Cios kończący - ebook
Cios kończący - ebook
Rudolf Heinz od dwóch lat nie pracuje już w policji. O życiu zawodowym właściwie zapomniał, a i w prywatnym nie układa mu się najlepiej. Niespodziewanie jednak zostaje poproszony o pomoc w sprawie brutalnego zabójstwa na Śląsku. Były komisarz początkowo niechętnie angażuje się w nieofijalne śledztwo.
Okazuje się, że łączy się ono z serią tajemniczych zaginięć i zabójstw. Pewnego wieczoru znika także sam Heinz…
Odwrócił się plecami do związanego. Nóż. Przydałby się nóż. Ruszył do wyjścia. Był blisko piwnicznych drzwi, niedomkniętych, gdy coś błysnęło w ciemnościach. Podszedł i schylił się. Lusterko. Podszedł do światła. Całe, oprócz ramki, zaśniedziałe. Nawet nie wiedział, że tu leży. Ani skąd się wzięło. Nie zauważył go, gdy sprzątał piwnicę.
Cisnął lusterkiem o podłogę. Schylił się i podniósł trójkątny kawałek szkła. Pewnym krokiem podszedł do skrępowanego mężczyzny.
Spojrzał na puste krzesło.
Puchała krzyczał i potrząsał głową jak oszalały.
fragment
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8468-1 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Antoni Kępiński, Poznanie chorego, Warszawa 1978
Krótko mówiąc, „skupienie” w karate odnosi się do koncentracji w jednej chwili całej energii ciała na konkretnym celu. Wymaga to nie tylko koncentracji fizycznej siły, ale także opisanego powyżej typu koncentracji psychicznej. Ze względu na to, iż sukces karate zależy całkowicie od efektywnej koncentracji siły ciała, skupienie jest wyjątkowo ważne, gdyż bez niego karate nie byłoby niczym więcej jak rodzajem tańca.
Hidetaka Nishiyama, Richard C. Brown, Karate: sztuka walki „pustą ręką”, Warszawa 1998Prolog
Pociąg zbliżał się do stacji. Kobiecy głos życzył miłego pobytu lub dalszej dobrej podróży. Dwoje Japończyków z zaciekawieniem wpatrywało się w charczący głośnik.
Wolał stary dworzec. Do tego nowego, oddanego niedawno, lśniącego jeszcze i sterylnego, nie mógł się jakoś przyzwyczaić. Na tamtym zawsze przechodził tunelem opanowanym przez bukinistów. Nie, nigdy nie kupił u nich książki. Po prostu lubił patrzeć na ludzi przystających przy regałach, kartonach i stolikach. Czas zastygał. Wyzwalał się tam z gorączki dworcowego pędu. Nienaturalnie zwalniał, aby po chwili, gdy minęło się ostatni stragan, znów nabrać przyspieszenia.
Zwykle czekał w przedziale, aż wszyscy przepchną się w wąskim przejściu między siedzeniami, skończą się nerwowe ruchy, ucichną stękania, posapywania oraz telefoniczne rozmowy, i dopiero wtedy, jako jeden z ostatnich, wysiadał. Tym razem nie miał nic ze sobą i może dlatego szybciej ruszył do drzwi.
Było wrześniowe południe, ciepłe i słoneczne, z pewnością bardziej letnie jeszcze niż jesienne. Może ostatnia taka sobota w roku. Wjechali na dworzec i spojrzał przez okno. Tłum na peronach był zapowiedzią tego, co musiało się dziać na Rynku i Kazimierzu. Chyba już nigdy nie przyzwyczai się do tych tłumów przelewających się przez środek miasta.
– Pomóc pani? – usłyszał za sobą. – Takie dwie ogromne walizki, a pani jedna.
Głos starszego mężczyzny. O wiele starszego od niego. Tego był pewien.
Podziękowała. Wyjaśniła, że zaczyna studia w Krakowie, dlatego ma taki bagaż.
– Ale chociaż wie pani, dokąd iść?
– Mniej więcej.
– Bo Kraków znam jak własną kieszeń. Miałem tu dziewczynę. W latach sześćdziesiątych – dodał po chwili.
Cichy dziewczęcy śmiech.
– To zupełnie, jakby to było wczoraj – powiedziała.
Teraz rozległ się gardłowy, przyjazny śmiech starszego mężczyzny.
On także się uśmiechnął. Nie mógł się powstrzymać, żeby na tych dwoje nie spojrzeć.
Była blondynką, miała na sobie jasny letni płaszcz, a na głowie beret w kratkę. Ich spojrzenia na chwilę się skrzyżowały. Butelkowa zieleń. Przemknęło mu przez głowę skojarzenie, zanim uciekł wzrokiem.
Dzień później rozpoznał ją po tym odcieniu oczu. Wpatrywał się w nie intensywnie i długo, jakby chciał z nich coś wyczytać. Ale prawda była taka, że tylko oczy pozostały nienaruszone.
Reszta głowy zamieniła się w niekształtną masę.
Dziewczyna leżała skulona. Rozpięty płaszcz był cały w brunatnych plamach zaschniętej krwi.
Butelkowa zieleń.
Są różne odcienie oczu i odmiany spojrzeń. Smutne i wesołe. Zmęczone. Rozbiegane, paskudne i skupione. Psie i wierne, ale też sarnie i niewinne. Wilcze oczy. Agresywne i spokojne. Rybie oczy, te zapadnięte i podkrążone ze zmęczenia. Zasnute mgiełką pożądania albo rozmyte od alkoholu. Pomalowane i naturalne. Takie oczy jak brudny lód i oczy czarne jak smoła.
Są wreszcie martwe oczy.
Dawno temu, gdy był adeptem karate, dowiedział się czegoś jeszcze o oczach. Potem ta wiedza nie raz, nie dwa przydała mu się w życiu. Gdy obserwujesz przeciwnika, oczywiście patrzysz na ciało, przy czym nogi i ręce, wbrew temu, co myślą laicy, są najmniej ważne. Najpierw patrz w oczy. One zaatakują cię jako pierwsze, i to z nich wyczytasz intencję. Jeśli będziesz wystarczająco skoncentrowany, dostrzeżesz ją. A wtedy zadasz cios jako pierwszy.
Tylko jeden cios.
Todome.
Cios kończący.
Patrzył w martwe, butelkowe oczy, ale myślami był gdzie indziej. Nie może tak być dłużej. Wszystko musi się zmienić.
Todome.
Wiedział, co musi zrobić.
Ta myśl dojrzewała w nim, kiełkowała, tliła się dość długo, ale to właśnie tamtego dnia, gdy stał nad ciałem martwej dziewczyny, podjął ostateczną decyzję.
Nie było odwrotu.
Po pracy nie wróciłam od razu do mieszkania. Nie lubię go, a ostatnio to już w ogóle. Nie po tym, co w nim zaszło. Nie wiem, jak to się stało, ale znalazłam się na dworcu. Po prostu szłam przed siebie, nic nie słysząc i nie czując, tak jakby mnie nie było. Ile bym dała, żeby mnie teraz nie było. Nie tu. Żeby w ogóle mnie nie było. Nie istnieć – to teraz mój cel.
Znów nie mogłam zasnąć. Łyknęłam xanax i dopiero wtedy się udało. Wszystkie lecimy na xanaksie. W banku żartujemy nawet, że mogłybyśmy założyć xanaksowy klub. Xanax Club brzmi całkiem dobrze. Może by nam zasponsorowali nawet prochy?
Co na to Bóg? Czy Bóg jedzie na xanaksie? Bóg jedzie na amfie i dlatego wszystko jest takie zjebane.
Podsłuchałam rozmowę tych dwóch siks. Są nowe. Ta jedna: I wiesz, zrozumiałam, jakie to szczęście być wolną od wszystkiego. Ta druga: Jak to od wszystkiego? Pierwsza: Normalnie. Od kawy, ciastka. Od zakupów. Od wszystkiego. Zapamiętuję tę rozmowę, teraz ją zapisuję i przez chwilę moja głowa nie jest zajęta tą jedną myślą. Nie. To nieprawda. Okłamuję samą siebie. Cały czas myślę tylko o tym. Boję się, że on znów przyjdzie. Zresztą powiedział, że będzie przychodził. Boję się.
Boję się. Bardzo się boję.
Osaczenie. Kompletnie osaczona. Znikąd ratunku.
Jola, kumpela z banku, pożyczyła mi książkę. Już dawno się tak nie wciągnęłam. Jak się przebrnie początek, to potem nie można się oderwać. A kiedy skończyłam, pomyślałam, że sama bym coś takiego napisała, tylko na odwrót. O kobiecie, która nienawidzi mężczyzn. To byłoby o mnie.
Jestem osaczona przez trzech drapieżników. Nie ma ucieczki. Nawet on okazał się oślizgłą, ubraną na czarno jaszczurką.
Znowu kłótnia. Uderzył mnie. Nie po raz pierwszy. Potem będzie jak zwykle. Jestem pewna.
Ból. Tępy ból. I upokorzenie. Poza tym nie ma nic.
ON WRÓCIŁ!! Poczułam uderzenie gorąca, a potem dreszcz na karku.
Powiedział, że przyjdzie. Śmiał się. Mówił, że jestem zwykłą dziwką. Jak wszystkie inne.
Przyszedł. Był w dobrym humorze. Powiedział, że da mi spokój. Że już dostałam nauczkę. Poza tym znudziło mu się. Ale jest jeden warunek.
Muszę strasznie wyglądać. Wiem o tym. Przestałam się uśmiechać, rozmawiać, wychodzić na miasto. Na mój widok cichną rozmowy. Koleżanki i koledzy odwracają wzrok albo wpatrują się w papiery. A może dowiedzieli się, że dostanę ten kredyt. Powiedział, że mi podpisze. Że mnie lubi. Palant. Miękki fiutek. Wiem, co mówię. Może liczy, że znowu mu wyślę świńskie fotki, a on mi napisze świńskie esy i znów się coś wydarzy? Ciekawe, co by powiedziała ta tępa tłusta krowa, jego żona? Fuck!
Obudził mnie własny krzyk. Leżałam, a nade mną stało dziecko. Nie miało źrenic ani białek, tylko przerażające puste oczodoły. Prosiło, żebym gdzieś z nim poszła, a ja mówiłam tylko: nie, nie. Chłopczyk miał lodowatą rękę. Chyba wtedy krzyknęłam. Wszystko przez Jolę. Opowiedziała mi w pracy coś, co nazwała legendą miejską albo jakoś tak. O dzieciach z czarnymi oczami.
Czasami po prostu myślę, że coś się stanie.
Podobno mam dobrą intuicję. Moja matka tak mówiła.
A ja czułam, że wkrótce umrze.
I umarła.1.
Wziąłem spory łyk piwa, ostatni, i rzuciłem pustą puszkę na siedzenie. W lusterku wstecznym widziałem zbliżającą się ciężarówkę.
Drzewa zlewały się.
Rosły. Były coraz bliżej.
Był miesiąc, gdy ta chwila powracała w snach. Uporczywie i na okrągło. Budziłem się wtedy mokry od potu. Doskonale pamiętałem przecież każdą sekundę na jawie i takie sny nie były mi potrzebne.
Ciężarówka minęła mnie. Instynktownie wdepnąłem pedał hamulca. Wcisnąłem z całych sił. Gdybym zrobił to chwilę później, pewnie bym nie żył.
Mogłem już tylko czekać, co się wydarzy. Koła zapiszczały, a mój wysłużony volkswagen nieubłaganie kierował się na drzewo. I nagle obrócił się bokiem. Prawy tył samochodu trafił w pień, usłyszałem zgrzyt blachy i brzęk tłuczonego szkła. Rzuciło mnie w przód, a żołądek wbił się w kierownicę. W głowie rozbrzmiały wszystkie dzwony świata, ale nic więcej się nie stało.
To wszystko. Wyłączyłem silnik. Ciężko oddychałem, wpatrując się w ciemność przede mną. Nie wiem, ile to trwało. Kręciło mi się w głowie. Nie wiedziałem, czy jest jeszcze czwarty czerwca, czy zaczął się kolejny dzień.
A gdy doszedłem do siebie, sięgnąłem po telefon. Zadzwoniłem do Kuleszy. Odebrał zaspany.
– Mógłbyś przyjechać?
Milczał, a ja słyszałem jego oddech. Zapytał tylko, gdzie jestem.
Rozejrzałem się, próbując to ustalić.
– Właściwie to w dupie… W czarnej dupie – mruknąłem.
Zachował się jak trzeba. Przyjechał, obejrzał wrak, zgarnął puste puszki po piwie i odwiózł mnie do domu. Zabrał kluczyki i obiecał, że zholuje auto. Poprosił o zapasowy komplet. Gdybym przypadkiem wpadł na głupi pomysł i próbował sam reanimować trupa.
Tamtej nocy naprawdę nie wiedziałem, co mówię. Ale w prawdziwej czarnej dupie znalazłem się nieco później.
Zaczęło się niewinnie. Po prostu nie chciało mi się rano wstawać. Leżałem w łóżku do południa i tłumaczyłem sobie, że przecież nigdzie mi się nie spieszy. Przestałem jeść. Nawet piwo nie sprawiało mi przyjemności. Pewnego dnia, gdy spojrzałem w lustro, zobaczyłem w nim kogoś innego. Wpatrywały się we mnie stalowe oczy otoczone siateczką drobnych zmarszczek. Oczy Inkwizytora. Trwało to ułamek sekundy. Postać z lustra powiedziała coś do mnie, chociaż jestem pewien, że sam nie otworzyłem ust. Zresztą nie. Niczego nie byłem już pewien. Wiem jedynie, że minęły tygodnie, zanim znowu odważyłem się zobaczyć swoje odbicie.
A było na co patrzeć. Gdybym był bardziej siwy, mógłbym wystartować w castingu na Gandalfa. Wyglądałem jak szpakowaty mędrzec z Jasnej Polany. Tyle że w przeciwieństwie do Tołstoja nie zamierzałem wyruszać w ostatnią podróż. Właściwie minimalizowałem zakres czynności. Ze sterty brudnych ubrań utworzył się spory kopiec. Nie miałem siły, żeby zgarnąć je do szafy, a co dopiero uprać. Drażnił mnie każdy dźwięk, przestałem słuchać muzyki, a na płytach, podobnie jak wszystkim innym w mieszkaniu, zaległa gruba warstwa kurzu. Pewnego dnia wziąłem gitarę i zacząłem kręcić kluczami. Struny napinały się, pękały i gdy doszedłem do ostatniej, do najgrubszej struny E, pomyślałem, że już nigdy więcej nie zagram. Zawsze będę tkwił w tych czterech ścianach, dopóki tego jakoś nie przerwę. Tak. Kilka razy chciałem się zabić. „Myśli S” są równie uporczywe jak zaparcia. Oto treść mojego przesłania, które miałem do przekazania światu. Niezbyt błyskotliwego, fakt, ale trudno było wymagać ode mnie w tym stanie czegoś więcej. W sumie byłby to banalny koniec: kolejny policjant z syndromem wypalenia, otoczony przez wewnętrzne demony i targany wyrzutami sumienia, odebrał sobie życie. Nie przynoście kwiatów, niech mu ziemia lekką będzie.
Poza tym wegetowałem. Zapadłem się w sobie. Tak jak zapada się łóżko wysłużone po latach. Albo – jeśli wolicie – byłem jak ciepłe, odgazowane piwo. Nie pierwszy raz wziąłem życie w nawias, choć może lepiej byłoby powiedzieć, że tym razem to życie wzięło mnie. Zresztą to żaden nawias, raczej stalowe kleszcze, które – byłem tego pewien – nie zamierzały zwolnić uścisku. Ostatnia walka Apacza z góry skazanego na klęskę.
Nie powiem, Pocahontas próbowała coś ze mną zrobić. Dysocjacja, depersonalizacja, dystymia, depresja. Tłumaczyła cierpliwie, ja słuchałem, potakiwałem uprzejmie, coś bąkałem pod nosem, ale czułem się tak, jakbyśmy byli po dwóch stronach nieprzezroczystej szyby. Czasami, to zdarzało się rzadziej, przypominało to bzyk nieznośnej muchy. Gdy ktoś pukał albo dzwonił do drzwi, nie otwierałem. Telefon puchł od wiadomości z prośbami, groźbami, propozycjami wspólnego piwa. Kastoriadis, grecki mistrz karate, pisał, że najlepszym lekarstwem jest intensywny trening. Ale nie miałem siły. Najgorsze były te wiadomości, które potęgowały we mnie poczucie winy. Celował w nich młody. I mój ojciec. Na rodzinę zawsze można liczyć. Krzysiek i synowa pisali o wnuczce. Stary Joseph zachęcał, abym ruszył się do niego. Bywały dni, że leżałem bez ruchu, cały czas wpatrzony w sufit. Dzwonili koledzy z zespołu, aż wreszcie przestali i napisali, że znaleźli nowego gitarzystę. Kilka razy odezwali się kumple z pracy. Byłej pracy, bo przecież teraz już żadnej nie miałem. Przestałem to wszystko czytać. Poczta w telefonie zapełniła się, skrzynka zapchała i wreszcie miałem spokój.
Nie wiem, jak to przetrwałem. Nie wiem, jak to się stało, że minęły mi tak prawie dwa lata, podczas których dryfowałem po sobie tylko znanych oceanach. Nie wiem, jak wszystko by się skończyło, gdyby nie przypadek.
Zasłabłem na ulicy. W drodze do biedronki. Resztka woli podszeptywała, że coś jednak trzeba jeść. A gdy się ocknąłem, poczułem woń, którą dobrze znałem. Tak pachnie tylko jedno miejsce. Był to zapach szpitala. Niezauważony przez nikogo, zwlokłem się i wyszedłem na korytarz. Kilkoro pacjentów w pasiastych piżamach wpatrywało się w telewizor. Podniecony dziennikarz komentował sensacyjne wyniki wyborów prezydenckich, migały procenty, wykresy i słupki poparcia.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Odwróciłem się. Na plakietce przypiętej do fartucha mignęło imię i nazwisko. Raz jeszcze zerknąłem na ekran. Spoglądała na mnie uśmiechnięta, rumiana twarz mężczyzny.
– Kto to jest? – zapytałem lekarza. Nazwisko nowej głowy państwa nic mi nie mówiło.
Nie odpowiedział. Popatrzył na mnie współczująco.
– Albo coś z tym zrobimy, albo pan umrze.
Nie umarłem. Zaczęli mnie faszerować lekami. Inhibitory Wychwytu Zwrotnego Serotoniny. Cztery magiczne słowa, które zapamiętam do końca życia. Lekarze przestrzegali, że po tych lekach często występują zaburzenia erekcji, ale nie był to mój największy kłopot. Właściwie to żaden. Pocahontas oznajmiła mi, że dłużej nie da rady. Że nie chciała wcześniej, bo to jakby wyszarpać umierającemu poduszkę spod głowy, ale teraz jest już inaczej. Że czuje się wyniszczona przez nasz związek, a chciałaby jeszcze trochę pożyć. Było też coś o energetycznym wampiryzmie, ale co dokładnie, nie pamiętam. Poinformowała mnie o tym nowocześnie, esemesami. Mogłem już je odczytywać, bo doprowadziłem telefon do porządku. Nie protestowałem, nie walczyłem. Rozumiałem ją. Podobno widziano ją na mieście z jakimś dzianym biznesmenem, tyle wiem.
Sam też doprowadziłem się do jako takiego ładu. Uprałem ciuchy. Odkryłem z zaskoczeniem, że mieszczę się w kilka par spodni, których nie miałem na sobie od lat. Skróciłem tołstojowską brodę i bardziej wyglądałem teraz jak Eric Clapton po odwyku. Stopniowo ustępowały kołatanie serca i nadmierna potliwość, a świat stał się bardziej przyjazny i dostępny, bez szyb, mgieł i zasłon. Po dwóch miesiącach kupiłem struny do gitary. Po kolejnym zadzwonili koledzy. Rozstali się z gitarzystą. Z jakiego powodu? Różnica poglądów artystycznych. Oraz oczekiwań finansowych. Co ja na to, żeby wrócić? No to fajnie. Aha, w zespole jest teraz basistka. Niezła laska, a na basie szyje zawodowo. Że basistka w kapeli to zło? Przesądy. A Sonic Youth? A Pixies? A Pochwalone?
Sierpień zbliżał się do końca, rodziny wracały z wakacji, a ja pojechałem na Wybrzeże, żeby pierwszy raz zobaczyć wnuczkę.
– Ma na imię Viktoria – usłyszałem przez telefon. – Babcia wymogła. – Synowa uznała, że musi się wytłumaczyć. – Tyle że przez „V”, nie przez „W” – brnęła.
Pomyślałem, że to światowo.
– Twoja matka jest fanką imperium brytyjskiego? Dobrze, że mała nie jest chłopcem.
– Dlaczego?
– Musiałaby nazywać się Felix. Przez „x”. Jak Pewex. I polskie firmy w latach dziewięćdziesiątych. A, i jeszcze buty Sofix, adidasy PRL-u.
Nie chwyciła żartu.
Na dworcu kupiłem maskotkę. Sprzedawca pochwalił wybór. Podobno wszystkie małe dzieci uwielbiają świnkę Peppę.
Tylko że nie wszystkie świnki są uszkodzone. Właściwie to mało która.
Nie wiem, jak to się stało, ale gdy wręczałem Peppę dziewczynce, okazało się, że świnka nie ma nogi. Najwyraźniej kupiłem jakiś trefny egzemplarz. Bezradnie zajrzałem w czeluść torby, ale brakującej kończyny tam nie było.
Moja wnuczka patrzyła na zabawkę, nagle cofnęła rączkę i wybuchnęła płaczem.
Nie o takim wejściu marzyłem.
Młody kołysał ją na rękach i próbował uspokoić. Spoglądał na mnie pochmurnie.
– Zawsze wiedziałeś, Hipis, jak zrobić wrażenie na ludziach.2.
Wyjrzał przez okno. Nad ziemią wisiała mgła, tak gęsta, że zasłoniła linię drzew. Pomyślał, że można by ją zbierać łyżką. Kilka kilometrów stąd ciągnął się stary teren łowiecki, ale on miał tu, niecały kilometr od domu, swój las, a w nim kilka ulubionych buków i cztery olchy. Nie musiał pchać się do Zwierzyńca między grzybiarzy, biegaczy i rowerzystów. Niedługo otworzą dla turystów zamek Tenczyn w Rudnie i ruch będzie jeszcze większy.
Nie przepadał za ludźmi. Może dlatego wybrał taki fach, a nie inny. Jedynym naprawdę dobrym człowiekiem, jakiego spotkał w życiu, była jego żona. Po jej śmierci kupił ten dom na odludziu. Piętrowy, z czterema pokojami, kotłownią, garażem, pomieszczeniami gospodarczymi i letnią kuchnią. Czasami, gdy przyjeżdżał z prokuratury po pracy, nie wiedział, jak się w tej przestrzeni, zbyt rozległej dla jednego człowieka, odnaleźć. Każdy ruch odbijał się tu echem. Nie mieli dzieci. Przez dwadzieścia pięć lat wystarczali sami sobie. Rzadko ktoś go odwiedzał, a on wolał siedzieć nad albumami fotograficznymi, które kolekcjonował, albo słuchać muzyki. Lub jak w każdy niedzielny poranek udać się na długą przechadzkę po lesie.
Październikowe zimno mu nie przeszkadzało. Obudził się nawet bardziej rześki niż zwykle. Zaparzył kawę, umył się i ogolił, założył wysłużony dres. Zbliżał się do sześćdziesiątki, ale nie licząc rzednących włosów, był w całkiem niezłej formie. Dom, okazyjnie kupiony, był w o wiele gorszym stanie. Właściwie wymagał kapitalnego remontu. Gdy go kupił, otoczył teren wysokim ogrodzeniem, zainstalował nowoczesny alarm, a reszta czekała na lepsze czasy.
Przypomniał sobie o wieczornym spotkaniu. Raz w miesiącu widywali się w Krzeszowicach we czterech. Koledzy ze studiów.
Całą noc spędzą przy kartach, przy niewielkiej ilości alkoholu. Bez udziału kobiet, choć może pojawią się w rozmowach. Bez papierosów, bo żaden z nich już nie pali. Nawet elektronicznych. Takie czasy. Każdy poszedł swoją drogą, ale wszyscy, można powiedzieć, zrobili jakąś karierę. Tym razem jednak będzie musiał być dla swojego brydżowego partnera niemiły. Zresztą nie można tak tego ująć. Będzie po prostu stanowczy. Trzeba przypomnieć o pewnych zobowiązaniach. Spojrzał na chyboczące się schody. Trochę strach po nich wchodzić. Skrzywił się. Jednak ludzie to jeby. Tak mówiła jego babcia. I nie myliła się. Jeby, powtórzył w myślach. Codziennie miał z takimi do czynienia. Albo przynajmniej, niewdzięcznikami. Ci to szybko zapominają o swoich długach.
Prokurator Szymon Brudny niewątpliwie znał się na ludziach. Może dlatego pomógł swojemu brydżowemu partnerowi. Właściwie to bardziej jego synowi. Musiał się przy tej sprawie nieźle nagimnastykować. Przygotował akt oskarżenia, że mucha nie siada, a niewygodne fakty zamiótł pod dywan. Sprawnie się z tym uwinął, dostał nawet pochwałę z góry. A teraz proszę. Syn brydżowego partnera został wiceprezesem rady nadzorczej spółki skarbu państwa. Jest u progu kariery i zajdzie pewnie daleko. Świat stoi przed nim otworem. A gość powinien gnić w pierdlu. Z wyrokiem dożywocia. Zresztą już by nie żył. Po tym, co zrobił, nie przeżyłby tygodnia. Wieści wśród więźniów rozchodzą się z zadziwiającą szybkością.
Przyjaźń przyjaźnią, ale są też zobowiązania. Tak. Pojedzie dziś do Krzeszowic wcześniej, zanim zjawią się inni. Trzeba wreszcie poruszyć z gospodarzem ten niewygodny temat.
Zarzucił sportową kurtkę, wsunął telefon do kieszeni i otworzył drzwi. Stanął w progu. Ostre powietrze wdarło się w płuca. Na chwilę zamknął oczy. Potem uruchomił system alarmowy i wyszedł.
Rozejrzał się wokół, jakby oczekiwał, że od wczorajszego wieczoru coś się zmieniło. Ale niby co miałoby się zmienić? Spojrzał na pustą budę, pozostałość po poprzednim właścicielu. Kilka razy myślał o tym, żeby przygarnąć psa ze schroniska. Nie byłby tu sam, ale czy zniósłby wieczne ujadanie?
Pomyślał, że sprawdzi, w jakim stanie jest punkt dokarmiania zwierząt. Ci z Lasów Państwowych stworzyli sobie udzielne królestwo, robią przewał za przewałem, ale nie zajmują się tym, co do nich należy. Podszedł do niewielkiego drewnianego budynku. Wyniósł z niego młotek, zwój drutu i pudełko gwoździ i włożył je do wysłużonego wojskowego plecaka, przygotowanego na takie okazje. Piłę zarzucił na ramię. Jeszcze jeden alarm, tym razem przy ogrodzeniu. Co się z tym wszystkim stanie, gdy już go nie będzie? Komu to zostawi? Szybko odgonił pytania, które dręczyły go coraz częściej.
Znalazł się na ścieżce. Miał na nogach sportowe buty, stare gumiaki musiał wyrzucić, a nie znalazł jeszcze czasu, żeby kupić nowe. Czuł, jak skóra obuwia wilgotnieje. Gdy wejdzie w głąb lasu, buty będą całkiem przemoczone. Zawahał się, uznał jednak, że skoro zabrał narzędzia, nie ma sensu zawracać. Poza tym zawsze był konsekwentny. Nigdy nie zawracał z raz obranej drogi. Dlatego wyszedł na ludzi.
Szedł ścieżką między sosnami, nucąc pod nosem stary polski przebój. Piosenka, którą usłyszał w radiu, towarzyszyła mu natrętnie od kilku dni. Przypominała mu znacznie bardziej szczęśliwe czasy. „Poszłabym za tobą do samego nieba… Poszłabym za tobą do samego piekła… Ale jak się tego…”.
Zamilkł i przystanął.
Znał tu każde drzewo, ale tym razem coś się nie zgadzało. Zmarszczył brwi. Po chwili zobaczył, co jest nie tak.
Trzydzieści metrów przed nim do pnia sosny przyczepiono kartkę.
Zmrużył oczy.
To nie było przywidzenie. Na drzewie tkwiła kartka z jakimś napisem. Czuł, że to nie jest informacja o zbliżającej się wycince.
Rozejrzał się, ale nikogo poza nim tu nie było. Wymacał komórkę w kieszeni. Sprawdził zasięg. Dobrze. Dwie kreski. Dopiero w środku lasu sygnał zanikał.
Ruszył przed siebie. Gdy znalazł się dwa metry przed wbitą w ziemię przeszkodą, mógł odczytać napis.
WIEM, CO ZROBIŁEŚ
Wziął głęboki wdech. Piłę położył na ziemi i obejrzał się ostrożnie. Nagle poczuł, że ciąży mu plecak. Zdjął go, otworzył i wyjął młotek. Zacisnął palce na trzonku.
– Co jest? – zapytał samego siebie.
Kto to powiesił? Do kogo to zostało zaadresowane? Czyżby do niego? Nie. To przecież niemożliwe.
Wpatrywał się w duże, drukowane litery. Gdzieś trzasnęła gałąź. W oddali krzyknął ptak. Poza tym panowała cisza. Przez chwilę stał bez ruchu, a potem wytrzeszczył oczy.
Dwadzieścia metrów dalej, tam, gdzie rosły cztery olchy, ktoś wbił kij. Nie, nie mógł się mylić. Nawet stąd widział, że do drewna tym razem przypięte było zdjęcie.
Podszedł bliżej. Serce zabiło mocniej. Poczuł, jak tężeją mu mięśnie. Młotek wciąż trzymał w ręku.
Na fotografii była dziewczynka.
Martwa dziewczynka.
Wiedział, kto to jest.
Doskonale znał to zdjęcie.
Skoczył w bok i wtedy poczuł przeraźliwy ból w łydce. Krzyknął i upadł. Na kilka sekund, może dłużej, musiało go zamroczyć. Młotek wyślizgnął się z palców. A gdy odzyskał świadomość, zobaczył kłusowniczy samotrzask zaciśnięty na nodze. Metalowe zęby rozszarpały mięśnie, krew tryskała i wsiąkała w trawę. Ciężko dyszał. Próbował się podnieść, ale wtedy ból stawał się nie do zniesienia. Dał za wygraną.
Usłyszał znów trzask łamanych gałęzi. Ktoś wyszedł zza drzew. Mężczyzna trzymał ręce w kieszeniach kurtki.Brudny wytrzeszczył oczy. To niemożliwe. Co on tutaj robi? A może to tylko złudzenie? W głowie mu szumiało, a ból odbierał rozum. A jednak wszystko działo się naprawdę. Zrozumiał to, gdy mężczyzna ukucnął przy nim i dotknął krwawiącej rany. Brudny wrzasnął.
– Paskudnie – mruknął przybysz. – Paskudnie to wygląda. Może wdać się zakażenie.
Wpatrywał się w prokuratora oczami czarnymi jak smoła.
– Masz przy sobie telefon?
Brudny dopiero po chwili zrozumiał pytanie. Tak, oczywiście, że ma. Wyszarpał telefon z kieszeni. Musiał przy tym zmienić pozycję, a metalowe zęby wbiły się głębiej. Krzyknął z bólu. Świadomość odpływała i przypływała falami.
– Wezwij pomoc – wyjęczał. – Zadzwoń po karetkę.
– Ta dziewczynka na pewno wzywała pomocy, gdy gwałcił ją syn twojego kumpla. Potem skręcił jej kark.
Brudny leżał bez ruchu. Minęła chwila, zanim dotarł do niego sens ostatnich słów. Poczuł ucisk w żołądku. Był mokry od potu, ale było to najmniejsze zmartwienie. Rozumiał już wszystko. Nic tu nie działo się przypadkiem. Kartkę, zdjęcie i wnyki przygotowano z myślą o nim. Wpatrywał się w leżący nieopodal młotek, nie byłby jednak w stanie po niego sięgnąć. Chciał krzyknąć, wezwać pomocy, ale mężczyzna zakrył mu usta ręką.
– Tak poprowadziłeś sprawę, żeby wsadzić niewinnego chłopaka. A w więzieniu załatwili go tak, że do końca życia będzie kaleką. Nie mówi. I to na pewno też jest ci na rękę.
Zwolnił uścisk i wytarł dłoń o spodnie.
Wstał.
– Wezwij pomoc. – Brudny z trudem łapał oddech. – Proszę… Wszystko ci wyjaśnię – bełkotał nerwowo. – Ten chłopak… ten chłopak i tak miał za uszami. I to sporo. – Czuł, że musi się usprawiedliwić. – A ten młody dużo teraz może. Zobaczysz, i ja, i ty będziemy…
– Pomogę ci – przerwał mężczyzna. – Ale najpierw zrobię zdjęcie.
Wyjął z kieszeni komórkę.
– Co zrobisz? Jakie zdjęcie? O co… o co ci chodzi?
– Po prostu popatrz w telefon. O tak. Poczekaj… Bardzo dobrze. Jeszcze chwila.
Wpatrywał się w ekran telefonu. Z uznaniem pokiwał głową.
– Są w porządku – powiedział mężczyzna. – A teraz ci pomogę.
Nie potrzebował technik karate ani nawet nadmiernej siły, żeby wcisnąć głowę rannego w wilgotną ściółkę.
Prokurator charczał. Dusił się. Lepka, wilgotna ziemia wypełniła nos i usta. Zatkała gardło. Sosnowe igły wbiły się w podniebienie. Kurczowo zacisnął palce na kępkach trawy.
Pomyślał jeszcze o czterech olchach. Każdej nadał imię. Jedna nazywała się tak jak jego żona.
Gdy było po wszystkim, mężczyzna otrzepał ubranie. Wytarł ślady z komórki prokuratora i rzucił ją między drzewa. Wyjął kij ze zdjęciem. Zerwał kartkę z drzewa, zgniótł ją w dłoni i schował do kieszeni.
Pierwszy dan. Czuł się jak wtedy, gdy zdał egzamin na pierwszy stopień mistrzowski. Miał wówczas mieszane uczucia. Rozpierała go duma, ale nie był do końca zadowolony. Wiedział, ile jeszcze pracy przed nim, żeby stać się prawdziwym mistrzem. I teraz czuł się podobnie.
Mógłby uznać, że już po wszystkim. Ale to nie tak. Pozostali ci dwaj. Wiceprezes rady nadzorczej. Morderca i gwałciciel. Oraz jego ojciec. Ceniony przedsiębiorca z Krzeszowic.
Po kolei. Wszystko po kolei.
Ciało prokuratora znalazła rodzina grzybiarzy. W śledztwie przyjęto hipotezę, że prokurator zgubił w lesie telefon, zaczął go szukać i wpadł w kłusowniczy potrzask. Szok sprawił, że ranny zadławił się ziemią. Zgon był wynikiem niefortunnych okoliczności.
Żaden ze śledczych nie połączył śmierci prokuratora z tym, co zdarzyło się kilka miesięcy później.