Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciotka Julia i skryba - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 grudnia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,99

Ciotka Julia i skryba - ebook

Młody, niedoświadczony student dziennikarstwa zakochuje się nie dość, że we własnej ciotce, to jeszcze starszej o kilka lat rozwódce. Julia jest piękna, dojrzała i choć szuka dla siebie bardziej odpowiedniego kandydata na męża, traci głowę dla młodziutkiego chłopca. Kolejne odsłony zakazanego romansu przeplatane są odcinkami opowieści radiowych, które zawsze kończą się w najciekawszym momencie.

Ciotka Julia i skryba to majstersztyk nurtu „lekkiego”, wirtuozerski popis autoironii, a zarazem perfekcyjny komentarz do popkultury i jej recepcji. Kiedy powieść ukazała się po raz pierwszy, wzbudziła sporo kontrowersji, do czego niewątpliwie przyczyniły się wyraźne aluzje autobiograficzne Vargasa Llosy. Kilka lat później uwieczniona na jej kartach pierwsza żona autora, udręczona prasową nagonką, wydała tekst "Czego Varguitas nie powiedział", w którym przedstawiła własną wizję wydarzeń.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-2135-2
Rozmiar pliku: 877 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W tamtych czasach byłem bardzo młody i mieszkałem u dziadków w ich letnim domu o białych ścianach przy ulicy Ocharán, w dzielnicy Miraflores. Studiowałem prawo na Uniwersytecie San Marcos i zdaje się, że byłem zdecydowany zarabiać później na życie uprawianiem jakiegoś wolnego zawodu, chociaż w gruncie rzeczy pragnąłem raczej zostać pisarzem. Miałem zajęcie o pompatycznej nazwie, elastycznym czasie pracy, skromnie wynagradzane i mogące przynieść nieprzeczuwalne korzyści: byłem kierownikiem działu informacji w Radiu Panamerykańskim. Praca moja polegała na wyławianiu interesujących wiadomości z codziennej prasy i poddawaniu ich lekkim zabiegom kosmetycznym, tak by stawały się odpowiednie do czytania w dzienniku radiowym. Podległy mi personel redakcyjny składał się z jednego chłopaka o tłustych włosach, który przepadał za wiadomościami o katastrofach i nazywał się Pascual. Jednominutowe wiadomości prasowe nadawane były w radiu co godzinę, z wyjątkiem tych, które emitowano w południe i o dziewiątej wieczorem, bo te trwały po piętnaście minut, tak więc mogłem dużo spacerować po mieście i popijać kawę na ulicy Colmena, a czasem na uniwersytecie lub w biurach Radia Centralnego, bardziej tętniących życiem aniżeli moje miejsce pracy.

Obydwie rozgłośnie należały do tego samego właściciela i sąsiadowały ze sobą na ulicy Belén, w pobliżu placu San Martín. W niczym jednak nie były do siebie podobne, zupełnie jak dwie nieszczęsne siostry, z których jedna urodziła się pełna wdzięku, a druga ułomności, tak i obie rozgłośnie różniły się od siebie w sposób zasadniczy. Radio Panamerykańskie zajmowało drugie piętro oraz poddasze okazałego budynku, a jeżeli chodzi o personel, ambicje i program – odznaczało się pewnymi upodobaniami do cudzoziemskości i snobizmu, czyli słabostkami cechującymi współczesne czasy, młodość i arystokrację. Chociaż jego spikerzy nie byli Argentyńczykami (jak by to powiedział Pedro Camacho), postępowali tak, jak gdyby mieli nimi zostać. Nadawano dużo muzyki, w tym wiele jazzu i rocka, ale tylko odrobinę utworów klasycznych, bo antena tej rozgłośni przodowała w Limie w upowszechnianiu ostatnich przebojów Nowego Jorku i Europy, chociaż nie gardziła również muzyką latynoamerykańską, zwłaszcza gdy ta nawiązywała choć trochę do najnowszych prądów. Muzykę narodową dopuszczano do programu ostrożnie i reprezentował ją wyłącznie walc peruwiański. Nadawano programy odznaczające się pewnym tonem intelektualnym, różne Oblicza przeszłości, Komentarze międzynarodowe, a nawet i w programach rozrywkowych, takich jak Zgaduj­-zgadula czy Droga do sławy, można było zauważyć troskę o to, by nie popadać w zbytnią płytkość czy wulgarność. Jednym z przykładów niepokoju intelektualnego był ów Program informacyjny, który przygotowywaliśmy wraz z Pascualem na drewnianym półpięterku poddasza, skąd można było oglądać śmietniki i teatyńskie okna stołecznych domów. ­Docierało się tam windą, której drzwi miewały niepokojący zwyczaj otwierania się przed czasem.

Rozgłośnia Radia Centralnego gnieździła się natomiast w starym domu pełnym podwórek i krętych przejść. Wystarczyło posłuchać swobodnych i nadużywających żargonu spikerów tej rozgłośni, aby zorientować się, że program jej był przeznaczony dla szerokich rzesz słuchaczy o plebejskiej i jak najbardziej kreolskiej proweniencji. Nadawano niewiele wiadomości, natomiast królowała w nim muzyka peruwiańska, łącznie z andyjską, i często się zdarzało, iż występujący na estradach indiańscy piosenkarze brali udział w audycjach dostępnych dla publiczności, co od wczesnych godzin gromadziło przed drzwiami budynku tłumy ludzi. Nadawano także sporo muzyki tropikalnej, meksykańskiej i argentyńskiej z Buenos Aires, programy bywały proste, przygotowywane bez większej wyobraźni, ale trafiające do odbiorców: Koncerty życzeń, Serenady urodzinowe, dowcipy z kręgu Farandula, Acetato oraz filmy. Często powtarzanym gwoździem programu, który wedle wszelkich ankiet zapewniał rozgłośni ogromną popularność, był teatr radiowy.

Nadawano codziennie przynajmniej z pół tuzina radiowych powieści, a mnie bardzo bawiło podpatrywanie ich wykonawców podczas nagrywania słuchowisk: aktorki i aktorzy składający sobie ukłony, zżerani namiętnościami, nieszczęśliwi, których młodzieńcze, pieszczotliwie i krystalicznie brzmiące głosy przeraźliwie kontrastowały z ich starymi twarzami, zgorzkniałymi ustami i zmęczonymi oczyma. „W dniu, w którym pojawi się w Peru telewizja, nie będą mieli innego wyjścia jak popełnić samobójstwo” – przepowiadał Genaro junior, wskazując na nich przez szyby studia, przez które widać było, jak stali wokół ­mikrofonu z tekstem roli w ręku, gotowi do rozpoczęcia ­dwudziestego ­czwartego rozdziału Rodziny Alvear. I rzeczywiście, jakiego zawodu mogłyby doznać gospodynie domowe, które rozczulały się nad głosem Luciana Pando, gdyby ujrzeli jego zdeformowane ciało i zezowate spojrzenie, jak rozczarowaliby się emeryci, u których rytmiczna kadencja głosu Josefiny Sánchez budziła rozkoszne wspomnienia, gdyby zobaczyli jej podbródek, zarost, odstające uszy, jej żylaki. Ale do pojawienia się telewizji w Peru było jeszcze daleko, więc dyskretne funkcjonowanie tej radioteatralnej fauny wydawało się chwilowo zapewnione.

Zawsze pragnąłem dowiedzieć się, jakie to pióra płodziły owe seriale, które wypełniały popołudnia mojej babki, owe historie, którym miałem zwyczaj przysłuchiwać się u ciotki Laury, u ciotki Olgi i u ciotki Gaby albo w domach licznych kuzynek, które odwiedzałem (nasza rodzina była bardzo ze sobą zżyta, jak w Biblii, typowa dla dzielnicy Miraflores). Podejrzewałem, że powieści radiowe były importowane, ale zdziwiłem się, kiedy mi powiedziano, że obaj panowie Genaro nie kupowali ich w Meksyku ani w Argentynie, tylko na Kubie. Produkowała je CMQ, coś w rodzaju imperium radiowo­-telewizyjnego pozostającego pod rządami Goara Mestre, dżentelmena o srebrzystych włosach, którego czasami, kiedy bywał przejazdem w Limie, widywałem przechodzącego korytarzem rozgłośni Radia Panamerykańskiego, troskliwie eskortowanego przez właścicieli rozgłośni pod pełnym szacunku spojrzeniem wszystkich pracowników. Tyle słyszałem o kubańskiej CMQ od spikerów, animatorów i operatorów Radia, dla których stanowiła ona coś mitycznego, podobnie jak ówczesne Hollywood dla ludzi kina, że kiedy popijaliśmy z Javierem kawę u Bransa, poświęcaliśmy czasem dłuższą chwilę na to, by pofantazjować na temat owego wojska poligrafów, którzy gdzieś tam, w odległej Hawanie, pełnej palm, rajskich plaż, bandytów i turystów, w klimatyzowanych biurach Goara Mestre, musieli przez osiem godzin dziennie produkować na bezgłośnych maszynach do pisania ów potok opowieści o cudzołóstwach, samobójstwach, namiętnościach, spotkaniach, spadkach, skłonnościach, rozmaitych przypadkach i zbrodniach, potok, który z antylskiej wyspy rozlewał się po krajach Ameryki Łacińskiej po to, by przekształcony głosami różnych Lucianów Pando i Josefin Sánchez dostarczać popołudniowych złudzeń babkom, ciotkom, kuzynkom i emerytom w każdym z tych krajów.

Genaro junior kupował (albo raczej CMQ mu sprzedawała) powieści radiowe na wagę i drogą telegraficzną. Sam mi to powiedział pewnego wieczora, wyraziwszy wcześniej zdziwienie, kiedy go zapytałem, czy on, jego bracia lub ojciec podpisywali je przed puszczeniem na antenę. „Czy byłbyś w stanie przeczytać siedemdziesiąt kilogramów papieru?” – zapytał, patrząc na mnie z ową łaskawą życzliwością, na jaką zasłużył w jego oczach mój status intelektualisty, który mi przyznał od chwili, kiedy zobaczył jedno moje opowiadanie w niedzielnym dodatku gazety „El Comercio”. „Policz, ile by na to trzeba czasu. Miesiąc, dwa? Kto byłby w stanie poświęcić kilka miesięcy na czytanie radiowych powieści? Zdajemy się na łaskę losu i do tej pory, na szczęście, miłosierny Bóg ma nas w swojej opiece”. W najlepszym wypadku, poprzez agencje reklamowe albo za pośrednictwem kolegów czy przyjaciół, Genaro junior dowiadywał się, jakie kraje i z jakim skutkiem, jeśli chodzi o odbiór, zakupiły radiową powieść, którą mu oferowano; w najgorszym przypadku decydował o zakupie na podstawie tytułów albo po prostu na los szczęścia. Radiowe powieści sprzedawano na wagę, bo była to metoda mniej oszukańcza niż ta, która wymagała określenia liczby stron lub słów, ponieważ tylko ten sposób pozwalał na kontrolę. „Oczywiście, mawiał Javier, jeżeli nie ma czasu, by je przeczytać, to tym bardziej brak czasu, aby policzyć wszystkie słowa”. Podniecała go myśl o powieści ważącej sześćdziesiąt osiem kilo i trzydzieści gramów, której cenę, tak jak w przypadku krowy, masła czy jajek, określała waga.

Ale system ten sprawiał panom Genaro kłopoty. Nadsyłano teksty pełne kubanizmów, które w ostatniej chwili przed każdą audycją sam Luciano i Josefina oraz ich koledzy tłumaczyli na peruwiański, tak jak potrafili najlepiej (zawsze źle). Z drugiej strony, czasami, w trakcie podróży z Hawany do Limy, w czeluściach statków lub samolotów, czy też w komorach celnych, paczki z maszynopisami bywały uszkadzane, przy czym ginęły całe rozdziały albo wilgoć czyniła je nieczytelnymi, plątały się stronice lub pożerały je szczury w magazynie Radia Centralnego. Ponieważ dowiadywano się o tym dopiero w ostatniej chwili, kiedy Genaro senior rozdzielał już role, dochodziło do smutnych sytuacji. Starano się z nich wybrnąć, przeskakując zgubiony rozdział, co stosowano z duszą na ramieniu, albo w poważnych przypadkach, każąc zachorować na jeden dzień Lucianowi Pando czy Josefinie Sánchez, tak by w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin można było uzupełnić, wskrzesić albo wyrzucić bez większej obawy zagubione gramy lub kilogramy. Ponieważ przy tym wszystkim ceny CMQ były wysokie, zrozumiałe, że Genaro junior poczuł się szczęśliwy, kiedy odkrył istnienie i cudowne zdolności Pedra Camacho.

Pamiętam bardzo dobrze ów dzień, w którym opowiadał mi o owym fenomenie radiowym, bo tego właśnie dnia w porze obiadowej zobaczyłem po raz pierwszy ciotkę Julię. Była siostrą mego wuja Lucho i przyjechała poprzedniego wieczora z Boliwii. Świeżo rozwiedziona, przybywała odpocząć i „pozbierać się” po swym nieudanym małżeństwie. „A tak naprawdę po to, by ­poszukać innego męża” – zawyrokowała na zebraniu rodzinnym ciotka Hortensja, osoba o najdłuższym języku pośród moich krewnych. W każdy czwartek jadałem obiady w domu wuja Lucho i ciotki Olgi, a tego dnia zastałem rodzinę jeszcze w piżamach, usiłującą zlikwidować skutki nieprzespanej nocy pikantnymi choritos i zimnym piwem. Przesiedzieli poprzednią noc aż do świtu, gawędząc z nowo przybyłą, i wypili we trójkę całą butelkę whisky. Bolały ich głowy, wuj Lucho skarżył się, że całe jego biuro na pewno wyleguje się brzuchem do góry, ciotka Olga mówiła, że wstyd siedzieć tak długo po nocy, jeżeli nie zdarza się to w sobotę, a nowo przybyła snuła się po domu w szlafroku, boso i w lokówkach na głowie, rozpakowując walizkę. Nie przeszkadzało jej, że oglądałem ją w takim stanie, w jakim nikt nie wziąłby jej za królową piękności.

– A więc to ty jesteś synem Dority – powiedziała, składając mi pocałunek na policzku. – Skończyłeś już szkołę?

Znienawidziłem ją na śmierć. Moje dyskretne scysje z rodziną wynikały w tych czasach z tego, że wszyscy upierali się, by traktować mnie wciąż jak dziecko, a nie jak kogoś, kim już byłem, to znaczy jak dorosłego osiemnastoletniego mężczyznę. Nic mnie tak nie irytowało jak mówienie do mnie „Marito”. Miałem wrażenie, że zdrobniałe imię przywracało mi krótkie spodenki.

– Jest już na trzecim roku prawa i pracuje jako dziennikarz – wyjaśnił wuj Lucho, podając mi szklankę piwa.

– Bo tak naprawdę – tu ciotka Julia dała mi szturchańca – wyglądasz jeszcze jak smarkacz, Marito.

W czasie obiadu zapytała mnie z czułością, z jaką przemawiają dorośli, zwracając się do idiotów i dzieci, czy mam już sympatię, czy chodzę na zabawy, jaki uprawiam sport, i poradziła mi z ­perwersją, która – nie wiem, czy była przemyślana, czy niewinna, ale która ugodziła głęboko moją duszę – że _jak tylko będę mógł,_ powinienem zapuścić sobie wąsy. Brunetom jest z nimi do twarzy, a to ułatwi mi obcowanie z dziewczętami.

– On nie myśli o spódniczkach ani o zabawach – wyjaśnił wuj Lucho. – To intelektualista. Opublikował opowiadanie w dodatku niedzielnym „El Comercio”.

– Uważajcie, by syn Dority nie okazał się kimś nienormalnym – zaśmiała się ciotka Julia, a ja poczułem, że ogarnia mnie solidarność z jej byłym mężem. Mimo to uśmiechnąłem się i podtrzymywałem rozmowę. W czasie obiadu zajęła się opowiadaniem okropnych boliwijskich dowcipów i dokuczaniem mi. Przy pożegnaniu odniosłem wrażenie, że chciała mnie przeprosić za swoje zachowanie, gdyż zaproponowała z miłym gestem, abym towarzyszył jej któregoś wieczora do kina, bo przepadała za filmami.

Przyszedłem do Radia Panamerykańskiego akurat w samą porę, by uniemożliwić Pascualowi poświęcenie całego dziennika o trzeciej po południu wiadomościom o poważnej bijatyce pomiędzy grabarzami i trędowatymi na egzotycznych ulicach Rawalpindi, które ukazały się w „Última Hora”. Po przygotowaniu biuletynów informacyjnych do dziennika o czwartej i piątej wyszedłem napić się kawy. W drzwiach Radia Centralnego spotkałem Genara juniora pełnego euforii. Zaciągnął mnie za ramię aż do Bransa: „Muszę ci opowiedzieć coś fantastycznego”. Spędził kilka dni w La Paz w interesach i obejrzał tam w działaniu owego wszechstronnego człowieka, jakim był Pedro Camacho.

– To nie człowiek, to cała instytucja – twierdził pełen podziwu. – Pisuje wszystkie sztuki teatralne, które wystawia się w Boliwii, i we wszystkich występuje. Pisze także wszystkie ­powieści radiowe, reżyseruje je i we wszystkich grywa rolę głównego amanta.

Ale poza płodnością i wprawą jeszcze większe wrażenie wywarła na nim popularność tego człowieka. Chcąc obejrzeć go w La Paz, w Teatrze im. Saavedry, musiał kupić bilety u handlarza po podwójnej cenie.

– Niczym na walkę byków, wyobrażasz sobie – tu zasępił się. Czy ktoś zdołał kiedykolwiek zapełnić salę teatralną w Limie?

Opowiedział mi, że widział przez dwa kolejne dni wiele młodych dziewcząt, dorosłych kobiet i staruszek tłoczących się pod wejściem do Radia Illimani w oczekiwaniu na pojawienie się idola, by prosić go o autograf. Z drugiej strony firma McCann Erickson w La Paz zapewniła go, że radiowy teatr Pedra Camacho miał największą liczbę słuchaczy w Boliwii. Genaro junior był jednym z tych, których wówczas zaczynano nazywać „postępowymi impresariami”: zajmowały go bardziej interesy niż zaszczyty, nie był członkiem Klubu Narodowego ani nie pragnął nim zostać, zaprzyjaźnił się ze wszystkimi, a jego energia bywała męcząca. Był człowiekiem szybkich decyzji, więc po swej wizycie w Radiu Illimani przekonał Pedra Camacho, by ten przyjechał do Peru i zaangażował się w Radiu Centralnym na prawach wyłączności.

– Nie było to trudne, bo w Boliwii płacono mu głodowe stawki – wyjaśnił mi. – U nas będzie się zajmował teatrem radiowym i będę mógł odesłać do diabła te rekiny CMQ.

Próbowałem rozwiać jego złudzenia. Powiedziałem mu, iż właśnie przekonałem się, że Boliwijczycy są bardzo antypatyczni i że Pedro Camacho będzie żył w fatalnych stosunkach ze wszystkimi pracownikami rozgłośni Radia Centralnego. Jego akcent będzie raził ucho słuchaczy, a nieznajomość Peru sprawi, że na każdym kroku będzie popełniał nietakty. Ale Genaro junior uśmiechał się niewzruszony moimi pesymistycznymi przepowiedniami. Pedro Camacho, chociaż nigdy jeszcze u nas nie był, opowiadał mu o duszy limeńskiej niczym rodowity mieszkaniec stolicy, a jego akcent był wspaniały, bez wyraźnych dźwięków „s” ani „r”, z gatunku aksamitnych. – Tacy aktorzy jak Luciano Pando czy inni rozniosą w pył biednego cudzoziemca – marzył Javier. – Albo zgwałci go piękna Josefina Sánchez.

Znajdowaliśmy się właśnie na naszym poddaszu i prowadziliśmy rozmowę, podczas gdy ja, zmieniając jednocześnie przymiotniki i przysłówki w wiadomościach z „El Comercio” i „La Prensa”, przepisywałem na maszynie informacje dla dziennika Radia Panamerykańskiego na godzinę dwunastą. Javier był moim najlepszym przyjacielem i spotykaliśmy się codziennie, choć na krótką chwilę, aby przekonać się, że istniejemy. Był istotą o krańcowo zmiennych nastrojach, ale zawsze szczerych. Uważano go za gwiazdę wydziału literatury na Uniwersytecie Katolickim, gdzie nigdy przedtem nie widziano bardziej utalentowanego studenta ani bardziej znakomitego recytatora poezji, ani też bardziej ciętego komentatora trudnych tekstów. Wszyscy byli przekonani, że zdobędzie dyplom, przygotowując błyskotliwą pracę, że zostanie wspaniałym wykładowcą i poetą lub równie znakomitym krytykiem. Ale on pewnego dnia, bez żadnych wyjaśnień, rozczarował wszystkich, porzucając pracę dyplomową, którą przygotowywał, zerwał z literaturą i z Uniwersytetem Katolickim, a zapisał się na Uniwersytet Świętego Marka jako słuchacz ekonomii. Kiedy ktoś go pytał, czemu należało przypisać tę dezercję, wyznawał (albo żartował), że praca dyplomowa, którą pisał, otworzyła mu oczy. Miała nosić tytuł Przysłowia ludowe w twórczości Ricarda Palmy1. Musiał przestudiować Tradycje peruwiańskie, czytać je za pomocą lupy i szukać odpowiednich przysłów, a ponieważ był sumienny i ścisły, zdołał zapełnić całą skrzynię uczonymi fiszkami. Potem, pewnego ranka, spalił skrzynię fiszek pod gołym niebem, przy czym on i ja odtańczyliśmy taniec Apaczów wokół filologicznych płomieni, i zadecydował, że nienawidzi literatury i że nawet ekonomia byłaby od tego wszystkiego lepsza. Javier odbywał teraz praktykę w Centralnym Banku Rezerw i zawsze znajdował pretekst, by wyskoczyć każdego ranka do rozgłośni Radia Panamerykańskiego. Z okresu studiów poświęconych koszmarnym przysłowiom pozostał mu zwyczaj zasypywania mnie nimi bez żadnego sensu.

Bardzo się zdziwiłem, że ciotka Julia, mimo iż była Boliwijką i mieszkała przedtem w La Paz, nigdy nie słyszała o Pedrze Camacho. Ale wyjaśniła mi, że nigdy nie słuchała radiowych powieści ani że noga jej nie postała w żadnym teatrze od czasu, kiedy sama zmuszona była wykonać Taniec godzin, występując w roli Zmierzchu, w okresie gdy kończyła gimnazjum irlandzkich zakonnic („Nie waż się mnie pytać, ile to lat temu, Marito”). Szliśmy od domu wuja Lucho aż na kraniec alei Armendáriz, w kierunku kina „Barranco”. Sama narzuciła mi zaproszenie podczas obiadu, i to w sposób bardzo przebiegły. Był kolejny czwartek po jej przyjeździe i chociaż perspektywa ponownego padnięcia ofiarą boliwijskich żartów, wcale mi się nie uśmiechała, nie chciałem opuścić cotygodniowego obiadu u wujostwa. Miałem nadzieję, że jej nie spotkam, bowiem poprzedniego wieczora – wieczory środowe były dniami wizyt ciotki Gaby – słyszałem, że ciotka Hortensja oznajmiała takim tonem, jak gdyby posiadła wszystkie rozumy:

– W pierwszym tygodniu swego pobytu w Limie umawiała się już cztery razy na spacer z czterema różnymi mężczyznami, a wśród nich z jednym żonatym. Taka rozwódka wszystkich zawojuje!

Kiedy przyszedłem do domu wuja Lucho po nadaniu południowego dziennika w Radiu Panamerykańskim, spotkałem ją z jednym z zalotników. Wszedłem do salonu i kiedy zobaczyłem siedzącego przy niej wuja Pankracego, który spoglądał wzrokiem zdobywcy, poczułem słodką rozkosz zemsty; wyglądał śmiesznie w ubraniu z innej epoki, w muszce i z goździkiem w klapie. Był ciotecznym bratem mojej babki. Owdowiał przed wiekami, chodził, stawiając śmiesznie stopy do środka, a w rodzinie komentowano złośliwie jego wizyty, bo nie znał umiaru w podszczypywaniu służących, przy czym robił to na oczach wszystkich. Farbował sobie włosy, używał kieszonkowego zegarka na posrebrzanym łańcuszku i można go było spotkać codziennie o szóstej wieczorem na rogu przed siedzibą Związku, jak komplementował urzędniczki.

Pochyliłem się, by ją pocałować, i wyszeptałem jej do ucha z największą w świecie ironią: „Cóż za wspaniała konkieta, Julciu”. Mrugnęła do mnie potakująco. Podczas obiadu wuj Pankracy, wygłosiwszy dysertację na temat muzyki kreolskiej, w której to dziedzinie był ekspertem – na uroczystościach rodzinnych zawsze wykonywał solo na skrzypcach – zwrócił się do niej i, robiąc przymilną kocią minę, powiedział: „À propos, we czwartki wieczorem grywa w «Victorii» zespół Felipe Pinglo, sama kwintesencja kreolskości. Czy nie chciałabyś posłuchać trochę prawdziwej peruwiańskiej muzyki?”. Bez chwili wahania i z niepocieszoną miną, która wyrażała, jednocześnie kłamstwo i zniewagę, ciotka Julia odpowiedziała, wskazując na mnie: „Ach, jaka szkoda! Marito już wcześniej zaprosił mnie do kina”. „Ustępuję przed młodością” – wuj Pankracy skłonił się po sportowemu. Potem, kiedy już sobie poszedł, myślałem, że się od tego zaproszenia uwolnię, ale ciotka Olga zapytała: „Czy pomysł pójścia do kina był tylko po to, aby pozbyć się tego nieprzyzwoitego starca?”. Wtedy ciotka Julia zaprzeczyła energicznie: „Nic podobnego, siostro, umieram z ciekawości, by obejrzeć film, który grają w kinie »Barranco«, a jest on zbyt nieodpowiedni dla samotnych kobiet”. Zwróciła się w moją stronę, zaś ja mogłem się tylko przysłuchiwać, jak decydowano o moich losach na dzisiejszy wieczór. Chcąc mnie uspokoić, dorzuciła jeszcze takie oto wspaniałe zdanie: „Nie przejmuj się pieniędzmi, Marito. Ja zapraszam”.

Tak więc szliśmy teraz ciemną ulicą Quebrada de Armendáriz, a potem szeroką aleją Grau – na spotkanie z filmem, który na domiar złego był produkcji meksykańskiej i nosił tytuł Matka i kochanka.

– Najstraszniejsze dla rozwódki nie jest to, że wszyscy mężczyźni czują się w obowiązku proponować jej te rzeczy – informowała mnie ciotka Julia. – Najgorsze, że skoro jesteś rozwódką, to uważają, że romantyzm jest już niepotrzebny. Wcale nie zabiegają o to, abyś się w nich zakochała, nie prawią ci subtelnych komplementów, ale od razu proponują ci wszystko bez ogródek i jak najbardziej wulgarnie. Ja się nie dam oszukać. Zamiast przyjmować ich zaproszenia na tańce, wolę pójść z tobą do kina.

Powiedziałem, że bardzo jej dziękuję za wyróżnienie w tej mierze.

– Są na tyle głupi, że uważają, iż każda rozwódka musi być ulicznicą – kontynuowała, udając, że nie rozumie. – A ponadto myślą tylko o jednym. A tymczasem o ileż piękniej jest się po prostu zakochać, prawda?

Tłumaczyłem jej, że miłość nie istnieje, że to wynalazek pewnego Włocha imieniem Petrarca oraz prowansalskich trubadurów. Że to, co ludzie uważali za krystaliczny strumień uczuć, za czysty wybuch sentymentów, było jedynie instynktownym pragnieniem zazdrosnych kotów skrywanym za pięknymi słowami i literackimi mitami. Wcale nie wierzyłem w to, co mówiłem, ale chciałem okazać się kimś interesującym. Moja erotyczno­-biologiczna teoria wprawiła ciotkę Julię w stan niedowierzania: czy naprawdę dawałem wiarę tym idiotyzmom?

– Jestem przeciwny małżeństwu – powiedziałem najbardziej pedantycznym tonem, na jaki mnie było stać. – Jestem zwolennikiem tego, co nazywają wolną miłością, ale co, powiedzmy sobie uczciwie, powinniśmy nazywać po prostu wolną kopulacją.

– Kopulować to znaczy robić te rzeczy? – zaśmiała się. Ale po chwili dodała z rozczarowaniem na twarzy: – W moich czasach chłopcy pisywali wiersze, posyłali dziewczętom kwiaty, potrzebowali całych tygodni, aby odważyć się na pocałunek. Jakim świństwem stała się teraz miłość dla młodych, Marito!

Przed kasą kina zawisła nad nami groźba sprzeczki, by ustalić, kto płaci za bilety, po czym wytrzymaliśmy półtorej godziny, oglądając Dolores del Río, która pojękiwała, całowała, cieszyła się, płakała, biegała po lesie z rozwianymi włosami; następnie wróciliśmy do domu wuja Lucho, także piechotą, a podczas spaceru mżawka zwilżała nam włosy i ubrania. Wtedy znowu zaczęliśmy rozmawiać o Pedrze Camacho. Czy rzeczywiście była pewna, że nigdy o nim nie słyszała? Bo według Genara juniora był boliwijską sławą. Nie, nie znała go nawet z nazwiska. Pomyślałem sobie, że kto wie, czy Genara nie oszukali albo czy ten tak zwany przemysł radiowo­-teatralny w Boliwii nie był tylko jego wymysłem, aby wylansować obcego skrybę. W trzy dni później poznałem najprawdziwszego Pedra Camacho.

Miałem właśnie małe zajście z Genarem seniorem, ponieważ Pascual ze swoim niepohamowanym upodobaniem do ­przerażających historii poświęcił cały dziennik o jedenastej wiadomościom o trzęsieniu ziemi w Ispahanie. Genara ojca zirytował nie tyle fakt, że Pascual pominął inne wiadomości, aby opowiedzieć z całym bogactwem szczegółów, jak to Persowie, którzy przeżyli kataklizm, zostali z kolei zaatakowani przez węże, bo te, gdy zawaliły się ich kryjówki, wypełzły rozwścieczone i syczące na światło dzienne, ile rozgniewało go to, że owo trzęsienie ziemi wydarzyło się przed tygodniem. Musiałem przyznać, że Genaro ojciec miał rację, i sam się zdenerwowałem, nazywając Pascuala nieodpowiedzialnym. Skąd wywlókł takie rupiecie? Z jakiegoś argentyńskiego pisma. Dlaczego zrobił coś tak bezsensownego? Bo nie było żadnej ważnej aktualnej wiadomości, a ta przynajmniej wydawała się atrakcyjna. Kiedy mu wyjaśniałem, że nie płacą nam za zabawianie słuchaczy, ale za streszczanie im codziennych wydarzeń, Pascual, kiwając pojednawczo głową, przeciwstawił mi argument nie do odparcia: „To wszystko dlatego że mamy odmienne pojęcie o dziennikarstwie, don Mario”. Miałem mu odpowiedzieć, że jeśli za każdym razem, kiedy ja odwrócę się plecami, będzie się upierał, by stosować tę swoją opartą na strachu koncepcję dziennikarstwa, to bardzo szybko znajdziemy się obydwaj na ulicy. W tym momencie w drzwiach poddasza ukazała się niespodziewanie jakaś postać. Był to maleńki, drobny osobnik, ktoś na pograniczu człowieka niskiego wzrostu i karła, z dużym nosem i o niesłychanie żywym, skrywającym gwałtowność spojrzeniu. Ubrany był na czarno, jego strój wyglądał na bardzo znoszony, koszula i zawiązany w węzeł krawat były poplamione, ale jednocześnie w sposobie noszenia tych rzeczy było coś eleganckiego, układnego i sztucznego, jak u owych kawalerów na starych fotografiach, którzy wydają się uwięzieni w swoich sztywnych surdutach i dopasowanych kapeluszach. Mógł mieć każdą liczbę lat pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką i prezentował tłustą, czarną czuprynę, która zwisała mu na ramiona. Jego postawa, ruchy, wyraz twarzy zdawały się zaprzeczać spontaniczności i naturalności i nasuwały od razu myśl o kukle poruszanej za pomocą sznurków. Złożył nam uprzejmy ukłon i uroczystym tonem – tak niezwykłym jak i jego osoba – przedstawił się w taki oto sposób:

– Przychodzę ukraść wam maszynę do pisania, panowie. Byłbym wdzięczny, gdybyście mi pomogli. Która z tych dwóch jest lepsza?

Jego wskazujący palec wędrował na zmianę to w kierunku mojej, to w kierunku maszyny Pascuala. Mimo że byłem przyzwyczajony do kontrastów między głosem a wyglądem zewnętrznym człowieka, a to na skutek moich częstych eskapad do rozgłośni Radia Centralnego, teraz zdumiałem się, że z tak niewielkiej postaci i o tak bezradnym wyglądzie mógł wydobywać się równie mocny i melodyjny głos o doskonałej dykcji. Zdawało się, że w głosie tym nie tylko dźwięczała każda litera i ani jedna nie pozostawała zeszpecona, ale także wyróżniały się wszystkie cząsteczki i atomy każdej z nich, wszystkie dźwięki dźwięku. Niecierpliwie, ale dostrzegając zdziwienie, które jego twarz, odwaga i głos na nas wywarły, zaczął badać i jak gdyby obwąchiwać obie maszyny do pisania. Zdecydował się na mojego starego i ogromnego remingtona, rodzaj karawanu, po którym nie było widać upływu lat. Pascual zareagował na to pierwszy:

– Czy pan jest złodziejem? A raczej kim pan w ogóle jest? – zapytał karcąco, a ja zdałem sobie wtedy sprawę, że odgrywał się i na mnie za trzęsienie ziemi w Ispahanie. – Myśli pan, że można sobie w ten sposób zabrać maszyny do pisania należące do służby informacyjnej?

– Sztuka jest ważniejsza niż twoja służba informacyjna, karzełku – zgromił go osobnik, rzucając mu spojrzenie podobne do tego, na jakie zasługuje zdeptany lis, po czym kontynuował swoje czynności. Pod zdumionym spojrzeniem Pascuala, który z pewnością starał się odgadnąć (tak jak i ja), co znaczyło słowo karzełek, nowo przybyły próbował podnieść remingtona. Zdołał unieść ciężką maszynę za cenę niezwykłego wysiłku, który sprawił, że nabrzmiały mu żyły na szyi, a oczy o mało nie wyskoczyły z orbit. Twarz jego przybrała kolor granatowy, czoło pokryło się potem, ale on nie dawał za wygraną. Zaciskając zęby, zdołał zrobić kilka chwiejnych kroków w kierunku drzwi, ale w końcu musiał się poddać: jeszcze moment, a ciężar przygniótłby go do ziemi. Postawił remingtona na stoliku Pascuala i stał chwilę, dysząc. Ale zaledwie odzyskał oddech, całkowicie zignorowawszy uśmiechy, jakie ta scena wywoływała u mnie i u Pascuala (ten kilkakrotnie podniósł palec do czoła, aby dać mi do zrozumienia, że mieliśmy do czynienia z wariatem), złajał nas z powagą:

– Nie bądźcie tacy nieczuli, panowie, miejcie trochę ludzkiego uczucia solidarności. Pomóżcie mi.

Powiedziałem mu, że bardzo żałuję, ale aby zabrać stąd tego remingtona, musiałby najpierw przejść po trupie Pascuala, a w ostateczności i po moim. Człowieczek poprawił sobie krawat, lekko przesunięty na bok wskutek wysiłku. Ku mojemu zdziwieniu, z miną wyrażającą sprzeciw i dając dowody zupełnego braku poczucia humoru, odparł, akcentując z powagą:

– Człowiek dobrze urodzony nigdy nie lekceważy wyzwania do walki. Proszę określić miejsce i godzinę, panowie.

Opatrznościowe pojawienie się Genara juniora udaremniło to, co zdawało się zalegalizowaniem pojedynku. Wszedł w momencie, w którym uparty człowieczek na nowo próbował, fioletowiejąc z wysiłku, unieść w ramionach maszynę marki Remington.

– Zostaw, Pedro, ja ci pomogę – powiedział i podniósł maszynę, jak gdyby to było pudełko zapałek. Zrozumiawszy na widok twarzy mojej i Pascuala, że winien był nam jakieś wyjaśnienie, pocieszył nas z uśmiechem: – Nic się nie stało, nie ma powodu rozpaczać. Mój ojciec odda wam wkrótce tę maszynę.

– Jesteśmy tutaj piątym kołem u wozu – zaprotestowałem dla zachowania pozorów. – Trzymacie nas na tym brudnym poddaszu, najpierw zabraliście moje biurko, aby oddać je księgowemu, a teraz przyszła kolej na mojego remingtona. Gdybyście chociaż mnie uprzedzili.

– Już podejrzewaliśmy, że ten pan to złodziej – poparł mnie Pascual. – Wszedł tu i zaczął nas obrażać, okazując swoją ­władzę.

– Wśród kolegów nie ma miejsca na sprzeczki – rzucił salomonowy wyrok Genaro junior. Umieścił sobie maszynę na ramieniu i wtedy zauważyłem, że człowieczek sięgał mu dokładnie do klap. – Czy ojciec nie przyszedł do was, aby go przedstawić? Więc ja to zrobię i wszyscy będą zadowoleni.

W tym momencie szybkim, automatycznym ruchem człowieczek wyciągnął swe małe ramię, wykonał kilka kroków w moją stronę, podał mi dziecięcą dłoń i swoim wspaniałym głosem tenora, wykonując jednocześnie nowy uprzejmy skłon, przedstawił się:

– Do usług, Pedro Camacho, Boliwijczyk i artysta. – Powtórzył gest, ukłon i to samo zdanie wobec Pascuala, który był wyraźnie skonfundowany i nie mógł pojąć, czy ten człowieczek kpił sobie z nas, czy też zawsze był taki. Po ceremonialnym uściśnięciu nam rąk Pedro Camacho zwrócił się do całego działu ­informacji i ze środka poddasza, stojąc w cieniu Genara juniora, który wyglądał przy nim jak olbrzym i patrzył nań z wielką powagą, podniósł górną wargę i zmarszczył twarz w grymasie, który odsłonił pożółkłe zęby, co miało stanowić karykaturę lub namiastkę uśmiechu. Odczekał kilka sekund, po czym wynagrodził nas tymi melodyjnymi słowami, którym towarzyszył ruch ręki żegnającego się prestidigitatora:

– Nie chowam wobec was urazy, panowie, jestem przyzwyczajony do braku zrozumieniu u ludzi. Żegnajcie!

Znikł w drzwiach, wykonując podskoki karzełka, aby dotrzymać kroku postępowemu impresariowi, który, z maszyną marki Remington na ramieniu, oddalał się szybko w kierunku windy.

1Ricardo Palma (1833–1919), poeta, krytyk, historyk i znany prozaik peruwiański, autor m.in. opowiadań Tradiciones peruanas. (Wszystkie przypisy tłumaczki).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: