Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ciury. Część 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciury. Część 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIK­TOR GO­MU­LIC­KI.

CIU­RY

i

PO­WIEŚĆ

CZEŚĆ II.

WAR­SZA­WA DRU­KAR­NIA ED. NICZ i S-ka, NOWY-ŚWIAT 70

1907.

Po­środ­ku – wir.

W ma­łej, jed­no­pię­tro­wej ofi­cy­nie du­że­go, sta­re­go domu mie­ści­ła się re­dak­cja „Bęb­na”, któ­ry War­sza­wia­nie, lu­bią­cy wszyst­ko zdrab­niać, na­zy­wa­li zwy­kle „Bę­ben­kiem”.

Ma­leń­ka sion­ka, do któ­rej wcho­dzi­ło się po ma­leń­kich schod­kach (wszyst­ko tu było li­li­pu­cie) prze­dzie­la­ła re­dak­cyę od dru­kar­ni. Jed­na­ko­wo za­smo­lo­ne drzwi wio­dły tu i tam – re­dak­cyę wszak­że po­zna­wa­ło się po­tem, że w niej, o każ­dej po­rze dnia roz­le­ga­ły się śmie­chy.

„Bę­bem”, zwa­ny „Bę­ben­kiem”, po­sta­wił so­bie wzglę­dem czy­tel­ni­ków dwa za­da­nia: roz­we­se­lać ich i wzru­szać. Wzru­sza­niem zaj­mo­wał się je­den tyl­ko współ­pra­cow­nik; roz­we­se­la­niem – całe cia­ło re­dak­cyj­ne. Na­wet ar­ty­ku­ły wzru­sza­ją­ce były przy­go­to­wy­wa­ne ze śmie­chem.

Dzien­nik mie­wał jed­ną jesz­cze przy­pra­wę, do­da­wa­ną przez sa­me­go re­dak­to­ra i trzy­ma­ną prze­zeń w nad­zwy­czaj­nej ta­jem­ni­cy. Zwie­rzał się i nią tyl­ko naj­zau­fań­szym i tyl­ko współ­re­dak­to­rom. Gdy wy­ra­ża­li ździ­wie­nie; że prze­pu­ścił ja­kąś zbyt ra­żą­cą nie­do­rzecz­ność; ten dzien­ni­karz, któ­ry nie był by­najm­niej czło­wie­kiem głu­pim, brał ich na stro­nę i mó­wił po­waż­nie, gło­sem przy­ci­szo­nym:

– Wiem co ro­bię i–znam swo­ją pu­blicz­ność. W „Bęb­nie” musi być za­wsze coś głu­pie­go…

Dwa po­ko­je skła­da­ły lo­kal re­dak­cyj­ny. Były tak małe, że je­den mogł l?ył się zwać za­le­d­wie po­ko­ikiem, dru­gi – po­ko­icz­kiem. Obie klat­ki były nie­sły­cha­nie za­dy­mio­ne i brud­ne. Be­dak­tor – któ­ry nie był by­najm­niej czło­wie­kiem głu­pim – bru­du usu­wać nie ka­zał. Ota­czał go nie­ty­kal­no­ścią, pra­wie sza­cun­kiem. Przy od­wiecz­nych, atra­men­tem za­pla­mio­nych sto­łach, chwia­ły się od­wiecz­ne, krzy-e krze­sła; pod ścia­ną stał pra­sta­ry fo­tel ze zła-ana nogą, na pół­kach le­żał kurz; po ką­tach zwie sza­ły się pa­ję­czy­ny. Co naj­go­rzej: z przy­wi­le­ju nie­ty­kal­no­ści ko­rzy­sta­ła brud­na pod­ło­ga.

– Tak być po­win­no – do­wo­dził re­dak­tor. – Nowe pi­sem­ka i nowe fir­my ku­piec­kie niech się sta­ra­ją o ele­gan­cyę. Sta­rej fir­mie i sta­re­mu, so­lid­ne­mu dzien­ni­ko­wi naj­le­piej przy­stoi za­nie­dba­nie. Rze­wu­ski cho­dził w wy­tar­tem ubra­niu. „Pa­nie hra­bio – mó­wię mu raz – war­to po­my­śleć o no­wym fra­ku…” A on mi na to: „Sta­ry hra­bia – sta­ry frak; nowy trak–nowy hra­bia”.

„Bę­ben” stał na ogło­sze­niach. Od ilo­ści ogło­szeń za­le­ża­ło wy­łącz­nie po­wo­dze­nie ma­te­ry­al­ne pi­sma. Zda­wa­ło­by się, że w tych wa­run­kach re­dak­cyę wy­si­la się na uprzej­mość wzglę­dem swych

„klien­tów”, sta­ra się przy­nę­cić ich, zdo­być ich wzglę­dy i sym­pa­tyę.

Było zgo­ła in­a­czej.

Kan­tor, ra­czej „kan­to­rek” dzien­ni­ka znaj­do­wał się w ma­leń­kim, pu­deł­ko­wym po­ko­ju na dole, gdzie zmie­ścić się mo­gło na­raz nie wię­cej nad trzy, czte­ry oso­by. W tej ciup­ce po­sa­dzo­no czło­wie­ka ol­brzy­mie­go wzro­stu, z bro­dą, twa­rzą, po­sta­wą i tem­pe­ra­men­tem praw­dzi­we­go ja­dź­win­ga. Ol­brzym trak­to­wał pu­blicz­ność jak hor­dę na­jeźdź­ców, a gdy kli­je­nei na­zbyt się pcha­li z pre­nu­me­ra­tą i ogło­sze­nia­mi, brał ich bez ce­re­mo­nii za ra­mio­na i przez otwar­te okno wy­sa­dzał na po­dwó­rze.

Skar­żo­no się oto przed re­dak­to­rem. On nic nie od­po­wia­dał–sku­bał tyl­ko bro­dę i uśmie­chał się dwu­znacz­nie. Wy­rzu­ce­ni oknem klien­ci wra­ca­li drzwia­mi, wy­rzu­ce­ni prze­ze drzwi usi­ło­wa­li do­stać się oknem – i po­wo­dze­nie pi­sma ro­sło w spo­sób nie­by­wa­ły przy re­dak­to­rze, któ­ry trzy­mał się tak dziw­nych za­sad, choć nie był by­najm­niej czło­wie­kiem głu­pim.

W go­rą­cy dzień let­ni, oko­ło dzie­sią­tej rano, re­dak­cya „Bęb­na” roz­brzmie­wa­ła, jak za­wsze, śmie­cha­mi.

W pierw­szym po­ko­ju kil­ku mło­dzień­ców za­pi­sy­wa­ło szyb­ko, nie­dba­le, wąz­kie pa­ski pa­pie­ru. Je-din sta­li przy wy­so­kich biur­kach; inni sie­dzie­li na krze­słach, jak na ko­niach. Na boku tłu­ścioch szpa­ko­wa­ty ro­bił ko­rek­tę, od­czy­tu­jąc ją gło­sem tu­bal­nym; usmo­lo­ny, chło­piec dru­kar­ski zno­sił mu mo­kre jesz­cze płach­ty pa­pie­ru, a z go­to­we­mi pę­dził do ze­cer­ni, jak wy­strze­lo­ny z ar­ma­ty. ?ółto-zie­lo­ny, mi­zer­ny bru­net grzał so­bie her­ba­tę na ma­szyn­ce ga­zo­wej i roz­sma­ro­wy­wał ma­sło na buł­kę. Wszy­scy pa­li­li pa­pie­ro­sy i–nie prze­ry­wa­jąc pi­sa­nia–ga­wę­dzi­li ze sobą swo­bod­nie.

W dru­gim po­ko­ju były czte­ry oso­by.

Pod oknem stał re­dak­tor i wiel­kie­mi, re­dak-cyj­ne­mi no­ży­ca­mi przy­strzy­gał so­bie bro­dę. Okrą­głe jego oczy błysz­cza­ły dow­ci­pem i za­do­wo­le­niem; na okrą­głej twa­rzy go­ścił uśmiech; okrą­gły brzuch trząsł się z za­do­wo­le­nia.

Na fo­te­lu re­dak­cyj­nym, w po­zy­cyi swo­bod­nej, sy­ba­ryc­kiej le­żał – dok­tór War­szaw­ski. Kwit­nął zdro­wiem, hu­mo­rem, pew­no­ścią sie­bie. Prze­stał się pu­dro­wać (po spi­sa­niu in­ter­cy­zy już mu było wszyst­ko jed­no!) skłon­no­ści do ty­cia za­wad nie sta­wiał – nie pró­bo­wał na­wet krę­cą­cych się wło­sów roz­pro­sto­wy­wać go­rą­cem że­laz­kiem, ani za­kry­wać co­raz wi­docz­niej­szej ły­si­ny. Po­licz­ki miał czer­wo­ne, moc­no błysz­czą­ce; w sze­ro­kim uśmie­chu z pod gru­bych, mię­si­stych warg wy­chy­la­ły mu się moc­ne, zdro­we zęby; dol­ne gu­zi­ki u ka­mi­zel­ki roz­piął, wę­zeł u wią­za­ne­go kra­wa­ta roz­luź­nił.

Było wi­docz­ne, że jest po su­tem śnia­da­niu, i że przy­szedł tu głów­nie, aby uła­twić so­bie tra­wie­nie.

War­szaw­ski po oże­nie­niu prze­stał zaj­mo­wać się li­te­ra­tu­rą i wier­szów nie pi­sy­wał. „Bogu dzię­ko­wać, on już te­raz tego nie po­trze­bu­je”–ma­wiał o nim jego oj­ciec, no­szą­cy gór­ną część ubra­nia o wie­le dłuż­sza od sur­du­ta, ale za to znacz­nie krót­szą od cha­ła­ta.

Jed­nak „eks-po­etę”–jak sara sie­bie na­zy­wał–

cią­gnę­ło do kó­łek li­te­rac­kich i dzien­ni­kar­skich. Wie­dział, że w tem oto­cze­niu naj­le­piej uba­wi się i na­kpi–o te zaś dwie rze­czy naj­bar­dziej mu w ży­ciu cho­dzi­ło.

Zwłasz­cza w re­dak­cyi „Bęb­na”, było mu do­brze i swoj­sko. Nu­rzał się z roz­ko­szą jak lin w mule, w pa­nu­ją­cej tam at­mos­fe­rze we­so­ło­ści i prak­tycz­no­ści. Da­wał tez fol­gę naj­sil­niej­szej i naj­skryt­szej ze swych na­mięt­no­stek: wy­drwi­wa­nia wszyst­kich i wszyst­kie­go. Wzglę­dem sil­nych czy­nił to skry­cie, za oczy; wzglę­dem słab­szych z otwar­to­ścią bez­czel­ną.

Do naj­mil­szych jego roz­ry­wek na­le­ża­ło ni­co­wa­nie i pa­ro­dy­owa­nie cu­dzych wier­szów. Czuł się zwłasz­cza nie­wy­mow­nie za­do­wo­lo­nym, gdy mógł czyjś utwór stra­we­sto­wąć w spo­sób cy­nicz­ny. Im czul­szy i czy­ściej­szy był wiersz, tem obrzy­dliw­sze przy­cze­piał do nie­go plu­ga­stwa. Z po­de­pta­nia czy­ichś świe­żych uczuć pły­nę­ła za­wsze jego naj­więk­sza ucie­cha.

Był po­dob­no w tym ra­zie przed­sta­wi­cie­lem swe­go ca­łe­go ple­mie­nia, któ­re jest zbyt sta­re, zbyt doj­rza­łe i zbyt wy­sty­głe, żeby mo­gło od­czu­wać na­iw­ne, a świę­te drgnie­nia serc mło­dych. Gnie­wa­ją go one–jak zim­ne­go sa­mo­lu­ba, gnie­wa śpiew sło­wi­ka, któ­ry mu spać nie daje. Nig­dzie zaś może owa sprzecz­ność i nie­unik­nio­ne przy niej star­cia nie wy­stę­pu­ją tak wy­raź­nie, jak w ze­tknię­ciu się tego ple­mie­nia z na­ro­da­mi sło­wiań­ski­mi, któ­re do­tąd jesz­cze pro­gu naj­pierw­szej mło­do­ści nie prze­kro­czy­ły…

I te­raz mąż Flo­ry Po­me­ranc znę­cał się bez mi­ło­sier­dzia nad mło­dy­mi li­ry­ka­mi. Ko­zło­żył przed sobą świe­ży nu­mer „Ty­go­dni­ka Ilu­stro­wa­ne­go” i te­atral­nym, przez za­ci­śnię­te sęby sy­czą­cym gło­sem, od­czy­ty­wał za­miesz­czo­ne w nim wier­sze. Od­czy­ty­wał nie wprost, lecz w kie­run­ku od­wrot­nym, od koń­ca do po­cząt­ku, twier­dząc z uda­ną po­wa­gą, że w ten spo­sób pięk­niej się wy­da­ją.

Trze­cią oso­bą w re­dak­cyi był męż­czy­zna wy­so­ki, siwy, draż­nią­co mil­czą­cy i nie­ru­cho­my, któ­ry zda­wał się nie wi­dzieć i nie sły­szeć swe­go oto­cze­nia. Sie­dział w naj­dal­szym ką­cie po­ko­iku, na ma­łej, czar­ną ce­ra­tą po­kry­tej ka­nap­ce. Trzy­ma­ną w le­wej ręce chust­ką twarz so­bie za­sła­niał; w pra­wej ręce miał książ­kę, któ­ra świe­żo do re­dak­cyi na­de­szła: „Dzie­ła po­śmiert­ne Sło­wac­kie­go­77.

Znaj­do­wał się na­ko­niec w po­ko­iku re­dak­cyj­nym mło­dzie­niec, któ­ry przy ma­łym sto­licz­ku pi­sał, szyb­ko za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem. Twa­rzy mło­dzień­ca wi­dać nie było, gdyż sie­dział ob­ró­co­ny ple­ca­mi do obec­nych.

Przez kil­ka chwil ci­szę prze­ry­wa­ły tyl­ko: sy­czą­ca de­kla­ma­cya War­szaw­skie­go oraz gwar, do­cho­dzą­cy z pierw­sze­go po­ko­ju.

Na­gle, re­dak­tor odło­żył no­ży­ce i za­wo­łał gło­śno:

– Pa­no­wie! Szczyt nie­moż­li­wo­ści?

Brzmia­ło to jak wy­zwa­nie.

W ca­łej re­dak­cyi zro­bił się ru­mor. Współ­pra­cow­ni­cy po­rwa­li się od biu­rek, szpa­ko­wa­ty tłu­ścioch po­rzu­cił ko­rek­tę – wszy­scy rzu­ci­li się, prze­py­cha­jąc, do drzwi od ga­bi­ne­tu re­dak­to­ra.

– Pa­nie re­dak­to­rze, ja po­wiem!… – wy­krzyk­nął chu­dy re­por­ter.

– Słu­cha­my.

– Plu­nąć z wie­ży ra­tu­szo­wej i zhiedz po scho­dach na plac Te­atral­ny, tak szyb­ko, żeby śli­nę w nad­sta­wio­ny ka­pe­lusz po­chwy­cić.

Re­dak­tor skrzy­wił się.

– Naj­pierw, mój pa­nie, jest to sta­re. Na­stęp­nie nie jest to szczyt nie­moż­li­wo­ści, lecz szyb­ko­ści.

Re­por­ter cof­nął się, stra­pio­ny.

Po re­por­te­rze wstą­pił w szran­ki War­szaw­ski. Po­wie­dział rzecz ob­sce­nicz­ną, któ­ra ogól­ny po­klask zy­ska­ła.

Po­tem za­brał głos re­dak­tor.

– Szczyt nie­moż­li­wo­ści dla „Sło­niau–wy­rzekł uro­czy­ście–wyjść z balu przed ko­la­cyą.

Sło­niem prze­zy­wa­no jed­ne­go ze współ­pra­cow­ni­ków, któ­ry od­zna­czał się nad­zwy­czaj­ną tu­szą, oraz ta­kiem­że ła­kom­stwem i ob­żar­stwem.

Re­por­te­rya za­grzmia­ła po­tęż­nym śmie­chem, na­le­żą­cym się z pra­wa zwierzch­ni­ko­wi.

W tej chwi­li wszedł głów­ny re­por­ter „Bęb­na”, gru­by, blon­dyn, z roz­la­ną, lim­fa­tycz­ną twa­rzą, z dłu­gie­mi, roz­dzie­lo­ne­mi na środ­ku gło­wy, z tyłu pod-wi­nię­te­mi wło­sa­mi, z kęp­ką ru­dych wło­sów na bro­dzie – typ ho­len­der­skie­go fa­bry­kan­ta se­rów, zwa­ny ztąd przez ko­le­gów „kro­wą ho­len­der­ską”.

Mistrz w wy­naj­dy­wa­niu „sen­sa­cyj­nych”, głów­nie skan­da­licz­nych no­wi­nek, o któ­rym ma­wia­no, że pod­czas po­su­chy no­wi­niar­skiej go­tów wła­sne­go bra­ta za­mor­do­wać i sa­mo­bój­stwo po­peł­nić, byle do­star­czyć ma­te­ry­ału do ru­bry­ki „nad­zwy­czaj­nych wy­pad­ków”, był tak­że mi­strzem w two­rze­niu „szczy­tów*.

We wcho­dzą­ce­go ugo­dził re­dak­tor py­ta­niem: – Szczyt nie­moż­li­wo­ści?… Blon­dyn z prze­zwi­skiem „kro­wy ho­len­der­skiej” po­my­ślał chwi­lę, w czo­ło się stuk­nął i dy­sz­kan­tem, był bo­wiem cien­ko­gło­sym, jak wie­lu gru­ba­sów, po­wo­li od­rzekł:

– Do­bry ar­ty­kuł w „Tam­bu­ry­nie”. „Tam­bu­ry­no” był to dzien­nik współ­za­wod­ni­czą­cy z..Bęb­nem".

Wy­buch śmie­chu za­brzmiał tym ra­zem ci­szej, ale–szcze­rzei.

Dow­cip był do­bry choć zło­śli­wy. Przy­znać to mu­siał sam re­dak­tor, po­mi­mo, że w za­kre­sie „szczy­tów” uwa­żał się za nie­do­ści­gnio­ne­go.

Try­um­fa­tor na­tych­miast wy­zy­skał po­ło­że­nie.

– Re­dak­to­rze – szep­nął, od­cią­ga­jąc zwierzch­ni­ka na stro­nę–po­trze­bu­ję pie­nię­dzy. Pro­szę re­dak­to­ra o dwa­dzie­ścia pięć ru­bli za­licz­ki.

Spo­sęp­niał re­dak­tor (zwy­kle w tych wy­pad­kach sta­wał się po­sęp­ny), ale dow­cip­ne­mu współ­pra­cow­ni­ko­wi od­mó­wić nie mogł. „Kro­wa ho­len­der­ska” otrzy­ma­ła kwit do kasy na… dwa­dzie­ścia ru­bli.

Re­dak­tor, któ­ry był za­ra­zem współ­wy­daw­cą, za­wsze przez oszczęd­ność ob­ci­nał żą­da­ne za­licz­ki o pięć ru­bli. Za­wsze też współ­pra­cow­ni­cy pro­si­li o pięć ru­bli wię­cej, niż im było po­trze­ba.

– Czy wie­cie–rzekł ko­ły­szą­cy się na fo­te­lu War­szaw­ski–dla­cze­go „Słoń” nie oże­nił się?

– Słu­cha­my! słu­cha­my!

– Dla­te­go, że ślub ozna­czo­no na czwar­tek, na go­dzi­nę 11-tą przed po­łu­dniem, a on o tej po­rze cho­dzi za­wsze do Ry­dla na fla­ki. Nie mógł i tym ra­zem od­stą­pić od za­sa­dy, więc, po­pro­siw­szy na­rze­czo­ną, druż­bów i cały sze­reg we­sel­ny, żeby za­cze­ka­li, kop­nął się na Elek­to­ral­ną. Li­cho nada­ło, że fla­ki były tego dnia wy­jąt­ko­wo do­bre. Zmiótł jed­ną por­cyę, dru­gą, trze­cią… Gdy za­bie­rał się do pią­tej, wpadł wście­kły z gnie­wu druż­ba, oświad­cza­jąc, że je­śli na­tych­miast nie po­śpie­szy do na­rze­czo­nej, ślub zo­sta­nie ze­rwa­ny. Sło­ni­sko otar­ło spo­co­ne czo­ło, i z re­zy­gna­cyą sap­nę­ło: – Trud­no!… Ko­ściół udzie­la ślu­bów we wszyst­kie dni ty­go­dnia, fla­ki zaś by­wa­ją tyl­ko w nie­dzie­le i czwart­ki!… 1 zo­stał.

Do po­ko­ju re­dak­cyj­ne­go wbiegł dys­po­zy­tor dru­kar­ni, przy­no­sząc mo­kre ar­ku­sze pi­sma do „re­wi­zyi”.

– Pa­nie Ka­ro­lu–rzekł re­dak­tor – weź for­mę ogło­sze­nio­wą. Ja przej­rzę ar­ty­kuł wstęp­ny i po­li­ty­kę.

Od sto­licz­ka w rogu po­ko­ju pod­niósł się Ka­rol Siel­ski.

Nie­po­dob­ny był do daw­ne­go Ka­ro­la, do po­ety, któ­ry po­zdra­wiał nie­gdyś War­sza­wę okrzy­kiem peł­nym za­pa­łu i bez­gra­nicz­nej mi­ło­ści.

Z jego po­licz­ków znik­nę­ły ru­mień­ce; rysy za­ostrzy­ły się, oczy daw­niej ła­god­ne i czy­ste, na­bra­ły nie­spo­koj­nych, go­rącz­ko­wych, szy­der­czych bły­sków. Szy­der­czym stał się tak­że wy­raz ust, któ­re daw­niej tyl­ko mo­dlić się, śpie­wać i żar­to­wać nie­win­nie umia­ły.

Z twa­rzy po­ety, bar­dzo dłu­go zna­mię dzie­ciń­stwa no­szą­cej, mia­sto star­ło świe­żość i po­go­dę. Już on no­sił, jak wszyst­kie miesz­czu­chy, bez­barw­ną ak­tor­ską ma­skę, na­prze­mian: ner­wo­wo-ru­chli­wą i apa­tycz­nie-oso­wia­ła, któ­ra tyl­ko w świe­tle gazu i elek­trycz­no­ści, w bla­sku od­bi­tym od szyb skle­po­wych, sztucz­nie oży­wia się i ko­lo­ru­je.

Od roku Ka­rol był sta­łym współ­pra­cow­ni­kiem „Bęb­na”, ulu­bień­cem i „pra­wą ręką” głów­ne­go re­dak­to­ra.

Re­dak­tor i po­eta za­bra­li się do ro­bo­ty. War­szaw­ski usu­nię­ty z fo­te­la re­dak­tor­skie­go za­jął miej­sce, opusz­czo­ne przez Ka­ro­la, i na pa­sku pa­pie­ru pi­sał coś, roz­sze­rza­jąc tłu­ste po­licz­ki w mil­czą­cym uśmie­chu.

Ga­wę­dy nie prze­ry­wa­no. Co chwi­la strze­lił któś kon­cep­tem, gło­śny śmiech roz­szedł srę po obu po­ko­jach… Mil­czał tyl­ko draż­nią­co ów siwy, po­nu­ry gość, z twa­rzą za­kry­tą, z du­szą za­to­pio­ną cał­ko­wi­cie w Sło­wac­kim.

I dla Ka­ro­la ten gość był za­gad­ką. Nie znał go. Przy­szedł­szy do re­dak­cyi, za­stał go już sie­dzą­ce­go w tem sa­mem miej­scu, osło­nio­ne­go chust­ką, mil­czą­ce­go. Przy pil­nej ro­bo­cie, nie­miał do­tąd cza­su za­py­tać o jego na­zwi­sko.

Na­gle War­szaw­ski wstał od sto­li­ka z ćwiart­ką za­pi­sa­ną w ręce, i dys­kret­nie, na pal­cach, skie­ro­wał się do dru­gie­go po­ko­ju, wzy­wa­jąc za sobą ocza­mi re­dak­to­ra. Ostat­ni, wie­trząc nowy „ka­wał”, czem­prę­dzej za nim po­śpie­szył.

Gdy sta­nę­li we fra­mu­dze okna, dok­tór po­dał re­dak­to­ro­wi za­pi­sa­ny pa­pier. Znaj­do­wa­ła się na nim na­stę­pu­ją­ca

ZA­GAD­KA.

Świa­to­wi­do­wi rów­nym czy­nią go po­zo­ry, ' Ale tam­ten świat wi­dzi, a ten tyl­ko–nory. Gdy zaś na czte­rech twa­rzach bóg ma czte­ry nosy, Jemu na­wet jed­ne­go od­mó­wi­ły losy.

Zga­duj, ho­ło­to: – V Kto to?…

Za­raz po prze­czy­ta­niu, i au­tor i czy­tel­nik ob­ja­wi­li tak gło­śną we­so­łość, że po­eta chciał rzu­cić ro­bo­tę i biedź do nich…

Ale w tej chwi­li sta­ła się rzecz nad­zwy­czaj­na: siwy gość prze­mó­wił.

Po­trzą­sa­jąc książ­ką, gło­sem no­so­wym, lecz moc­nym, wy­rzekł, jak­by do sie­bie tyl­ko:

– Cóż oni tu wy­dru­ko­wa­li!… „Do Lu­dwi­ka Na­bie­la­ka?”… Prze­cież Ju­liusz nie do Na­bie­la­ka to pi­sał.

Re­dak­tor stał już przy biur­ku.

– A do kogo?…–za­gad­nął by­stro, chwy­ta­jąc za czer­wo­ny ołó­wek, do­my­śla­jąc się ak­tu­al­nej no­win­ki, cie­ka­we­go „spro­sto­wa­nia”.

– Do mnie–od­rzekł tam­ten po­pro­stu. Po­eta aż drgnął, i całą twa­rzą ob­ró­cił się do nie­zna­jo­me­go.

On cią­gnął swym przy­krym, no­so­wym gło­sem, na ni­ko­go nie pa­trząc, sło­wa w prze­strzeń rzu­ca­jąc.

W au­to­gra­fie było pew­nie: „Do Lu­dwi­ka N.” Pan Ma­łec­ki wy­wnio­sko­wał, że N. zna­czy Na­bie­la­ka. Tym­cza­sem wszyst­kim na emi­gra­cyi było wia­do­me, że ja w tym cza­sie na­le­ża­łem do naj­bliż­szych Ju­liu­sza…

– Cie­ka­we… do­sko­na­łe… – po­mru­ki­wał z za­do­wo­le­niem re­dak­tor, szyb­ko pi­sząc nie­bie­skim ołów­kiem.–Za­raz ju­tro damy wia­do­mość… spro­stu­je­my Ma­łec­kie­go… Wy­bor­nie!

Dla Ka­ro­la Sło­wac­ki był pół­bo­giem. Ze wzru­sze­niem my­ślał o lu­dziach, co się ocie­ra­li o tego pół­bo­ga, rękę jego ści­ska­li, w oczy jego, bły­ska­wic peł­ne, pa­trzy­li. Był pew­ny, że część bo­sko­ści ma­gne­tycz­nie spły­nę­ła na nich od wiesz­cza. I ota jed­ne­go z tych lu­dzi ma przed sobą, pa­trzy nań, do­tknąć dło­ni jego może…

Ocza­mi za­py­ty­wał obec­nych: kto to taki? War­szawr­ski w mil­cze­niu pod­su­nął po­ecie swą. „za­gad­kę”. Ka­rol prze­czy­tał ją, od­gadł na­zwi­sko, szy­derstw nie zro­zu­miał.

Nor­wid… Lu­dwik Nor­wid…–szep­nął z bi­ciem ser­ca.–Brat Cy­pry­ana… Ju­liu­sza przy­ja­ciel… Gośó zda­le­ka, gość zwy­so­ka!…

Na tłu­ste po­licz­ki War­szaw­skie­go po­wró­cił zwy­kły, kpiar­ski wy­raz. Pół­gło­sem, przez zęby, nie­wie­le so­bie czy­niąc z obec­ne­go, syk­nął:

– Ani zda­le­ka, ani zwy­so­ka, bo tyl­ko… z rogu Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia i Bed­nar­skiej.

– Tam mie­ści się To­wa­rzy­stwo Do­bro­czyn­no­ści.

– Tak. A w niem jest od­dział star­ców nie­do­łęż­nych i ka­lek.

Ka­rol jesz­cze nie poj­mo­wał. Któś opo­wia­da! mu kie­dyś o Lu­dwi­ku Nor­wi­dzie, jako o mło­dzień­cu pięk­nym., jak Apol­lo, wy­twor­nym, jak ksią­żę Al­bert, po­sia­da­ją­cym dość „du­ka­tów”, by po­zwa­lać so­bie na wiel­ko­pań­skie i ar­ty­stycz­ne fan­ta­zyę. To­wa­rzy­sze dali mu przy­do­mek z ty­tu­łu mod­nej pod­ów­czas ko­me­dyi wzię­ty: „Trop beau pour rien fa­ire…”

Z tym ob­ra­zem w du­szy wpa­try­wał się po­eta w go­ścia, któ­ry na­gle, szyb­kim ru­chem ręki, twarz od­sło­nił.

Z po za chust­ki uka­za­ło się ob­li­cze strasz­ne, bez nosa! Dłu­ga, czer­wo­na, wklę­sła bli­zna ozna­cza­ła miej­sce, gdzie nos się znaj­do­wał, za­nim go cho­ro­ba ja­do­wi­ta wy­żar­ła…

Po­eta prze­ra­ził się. Oczy przy­mknął, żeby nie pa­trzeć na rzecz okrop­ną.

Te­raz do­pie­ro zro­zu­miał zja­dli­wy dow­cip War­szaw­skie­go.

Do­tąd lek­ce­wa­żył tyl­ko le­ka­rza; w tej chwi­li uczuł doń wstręt i nie­na­wiść…

– Nie po­ka­zu­jesz się pan… Za­po­mnia­łeś o przy­ja­cio­łach…

– Ach, pani! Je­stem za­pra­co­wa­ny! Od rana do wie­czo­ra przy ro­bo­cie, nie­kie­dy i w nocy nie­ma od­po­czyn­ku.

– Pi­szesz pan po­ema­ty, po­wie­ści, tra­ge­dyę?….

– Po­ema­ty?… tra­ge­dyę?… Ha, ha, ha!… Jak moż­na tak żar­to­wać!… Czyż ja mam czas my­śleć o tych rze­czach?…

– Cóż pana tak bar­dzo zaj­mu­je?

– Zy­cie, pro­szę pani! – ogrom­ne, bez­gra­nicz­ne, wez­bra­ną talą hu­czą­ce ży­cie współ­cze­sne, rzecz sto­kroć waż­niej­sza od wszel­kich utwo­rów pió­ra, pędz­la, dłu­ta… My, li­te­ra­ci… (po­pra­wił się) my, dzien­ni­ka­rze… peł­ni­my wiel­kie dzie­ło: ura­bia­my ży­cie!

– W „Bęb­nie?…”

Bi­blio­te­ka.–T. 494. "2

– Hm… cze­muż­by nie. Nasz „Bę­ben” gło­śny…

– Czy dla­te­go, że…

Nie do­koń­czy­ła. Zło­śli­wą być nie umia­ła i nie chcia­ła. Ka­rol nie­do­koń­czo­nej my­śli nie pod­chwy­cił. Gło­wę miał czem in­nem za­ję­tą.

Spie­szył wła­śnie do re­dak­cyi z fel­je­to­nem, któ­ry w nocy upiekł. „Upiekł” naj­le­piej tu rzecz okre­śla. Jego fel­je­fo­ny były za­wsze po­dob­ne do plac­ków, któ­re na­zy­wa­ją: „prze­kła­dan­ce”. Mie­ści­ły w so­bie róż­ne przy­pra­wy i róż­ne sma­ki, tchnę­ły tez za­wsze mi­łym za­pa­chem po­lnych i ogro­do­wych kwia­tów.

Kon­su­men­tom „Bęb­na” po­do­bał się głów­nie ten za­pach. Po­do­bał się też i re­dak­to­ro­wi. Na sto­łach sma­ko­szów o wy­kwint­nym, a już co­kol­wiek przy­tę­pio­nym sma­ku, po­ja­wia­ją się nie­kie­dy po­tra­wy po­trzą­śnię­te ży­wy­mi fi­joł­ka­mi lub ró­ża­mi. Taką po­tra­wą były fel­je­to­ny Siel­skie­go.

Li­ryzm po­ety, za­ta­mo­wa­ny przez ży­cie, prze­stał wy­try­skać źró­dłem na­tu­ral­nem: w pie­śniach i pio­sen­kach. Re­dak­tor (któ­ry nie był czło­wie­kiem głu­pim), dał mu od­pływ sztucz­ny, skie­ro­wał go na koła swe­go młyn­ka dzien­ni­kar­skie­go. Po raz pierw­szy na ła­mach „Bęb­na” wy­peł­nia­nych do­tąd od­gło­sa­mi po­wsze­dnie­go, ja­ło­we­go har­mi­dru War­sza­wy, za­śpie­wa­ły skow­ron­ki i sło­wi­ki, za­pach­nia­ła po­ezya lat dwu­dzie­stu…

No­wość zna­la­zła uzna­nie i po­wo­dze­nie, „Bę­ben” świę­cił try­umf, Siel­skie­mu pod­wyż­szo­no ho­no­ra­tum o pół gro­sza na wier­szu, re­dak­tor cho­dził z nim po mie­ście pod ra­mię i po­zwa­lał na­zy­wać się tout co­urt „pa­nem Ja­cen­tym”.

Jed­no­cze­śnie upa­try­wał za­wcza­su in­ne­go fe­lie­to­ni­sty. Wie­dział, że fi­joł­ki i róże ry­chło zwięd­ną, że kon­su­men­ci „Bęb­na” prze­sy­ce­ni da­nia­mi wio­sen-nemi, za­tę­sk­nią nie­ba­wem za kuch­nią re­al­niej­szą, za kieł­ba­są z ka­pu­stą, za fla­ka­mi go­spo­dar­ski­mi a tego już słod­ki li­ryk przy­rzą­dzać nie po­tra­fi,

Ka­rol o ju­trze nie my­ślał. Nie my­ślał też o wczo­raj. Po­sta­no­wił żyć wy­łącz­nie dniem dzi­siej­szym i po­sta­no­wie­nia ści­śle do­peł­niał.

Biegł do re­dak­cyi przez ogród Sa­ski, nu­cąc pół­gło­sem wal­czy­ka z „Księż­nicz­ki Tre­bi­zon­dy”, któ­ry mu od kil­ku dui wciąż w uszach dzwo­nił.

W bocz­nej alei, gdzie było mniej prze­chod­niów, a wię­cej ru­cho­mych, zło­tych i po­pie­la­tych plam świa­tła i cie­nia, spo­tkał Rud­nic­ką.

Pro­fe­so­ro­wa wra­ca­ła z tar­gu za Że­la­zną Bra­mą. Cho­dzi­ła tam umyśl­nie po po­ziom­ki dla meza. Była, jak za­wsze miła i uprzej­ma, skrom­niej tyl­ko niż za­wsze, ubra­na.

Wiel­ki ka­pe­lusz z cien­mo-bron­zo­wej sło­my, zwa­ny „pa­ster­ką”, ka­pe­lusz, w ja­kim jesz­cze ua szty­chach z w. XVIII wy­stę­pu­ją wy­mu­ska­ne, sznu­rów­ka­mi opię­te, Chloe i Fi­li­dy, uwy­raź­niał jej nie­miec­kie po­cho­dze­nie. Wy­glą­da­ła jak Gret­chen, ale jak Gret­chen, już opę­ta­na grzesz­ną mi­ło­ścią do Fau­sta i bro­nią­ca się jej z całą siłą dzie­wic­twa i re­li­gii.

Po­eta, roz­ma­wia­jąc, przy­glą­dał się jej z pod oka i my­ślał.

– Tur­ku­sów jej trze­ba przy uszach i na szyi, kę­dzior­ków ja­snych, fry­zo­wa­nych, niby nie­dba­le roz­trze­pa­nych na czo­le i skro­niach, suk­ni bla­do­ró­żo­wej,mesz­ku zło­ci­ste­go na karcz­ku, głów­ki nie­co opusz­czo­nej, oczu do góry wznie­sio­nych, ma­leń­kich doł­ków w po­licz­kach i ko­niecz­nie: choć­by bla­de­go ru­mień­ca…

Znał się już te­raz teo­re­tycz­nie i prak­tycz­nie na pięk­no­ści ko­bie­cej, umiał ją tak­so­wać, na­pra­wiać, ra­da­mi do­świad­czo­ne­mi wspo­ma­gać.

– By­łam nie­daw­no w Drzem­li­nie–mó­wi­ła Rud­nic­ka, po­pra­wia­jąc li­ście, któ­re­mi jej wy­ło­żo­no ko­szy­czek z po­ziom­ka­mi.–Ślicz­nie tam te­raz. Góra zam­ko­wa aż nie­bie­ska od nie­za­po­mi­na­jek…

– A róże za­kwi­tły?… a Drzem­li­nia­nie cho­dzą już do lasu na ma­jów­ki?…

Pod­czas gdy od­po­wia­da­ła ob­szer­nie i z za­pa­łem na te py­ta­nia–my­ślał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: