- W empik go
Ciury. Część 2: powieść - ebook
Ciury. Część 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CIURY
i
POWIEŚĆ
CZEŚĆ II.
WARSZAWA DRUKARNIA ED. NICZ i S-ka, NOWY-ŚWIAT 70
1907.
Pośrodku – wir.
W małej, jednopiętrowej oficynie dużego, starego domu mieściła się redakcja „Bębna”, który Warszawianie, lubiący wszystko zdrabniać, nazywali zwykle „Bębenkiem”.
Maleńka sionka, do której wchodziło się po maleńkich schodkach (wszystko tu było lilipucie) przedzielała redakcyę od drukarni. Jednakowo zasmolone drzwi wiodły tu i tam – redakcyę wszakże poznawało się potem, że w niej, o każdej porze dnia rozlegały się śmiechy.
„Bębem”, zwany „Bębenkiem”, postawił sobie względem czytelników dwa zadania: rozweselać ich i wzruszać. Wzruszaniem zajmował się jeden tylko współpracownik; rozweselaniem – całe ciało redakcyjne. Nawet artykuły wzruszające były przygotowywane ze śmiechem.
Dziennik miewał jedną jeszcze przyprawę, dodawaną przez samego redaktora i trzymaną przezeń w nadzwyczajnej tajemnicy. Zwierzał się i nią tylko najzaufańszym i tylko współredaktorom. Gdy wyrażali ździwienie; że przepuścił jakąś zbyt rażącą niedorzeczność; ten dziennikarz, który nie był bynajmniej człowiekiem głupim, brał ich na stronę i mówił poważnie, głosem przyciszonym:
– Wiem co robię i–znam swoją publiczność. W „Bębnie” musi być zawsze coś głupiego…
Dwa pokoje składały lokal redakcyjny. Były tak małe, że jeden mogł l?ył się zwać zaledwie pokoikiem, drugi – pokoiczkiem. Obie klatki były niesłychanie zadymione i brudne. Bedaktor – który nie był bynajmniej człowiekiem głupim – brudu usuwać nie kazał. Otaczał go nietykalnością, prawie szacunkiem. Przy odwiecznych, atramentem zaplamionych stołach, chwiały się odwieczne, krzy-e krzesła; pod ścianą stał prastary fotel ze zła-ana nogą, na półkach leżał kurz; po kątach zwie szały się pajęczyny. Co najgorzej: z przywileju nietykalności korzystała brudna podłoga.
– Tak być powinno – dowodził redaktor. – Nowe pisemka i nowe firmy kupieckie niech się starają o elegancyę. Starej firmie i staremu, solidnemu dziennikowi najlepiej przystoi zaniedbanie. Rzewuski chodził w wytartem ubraniu. „Panie hrabio – mówię mu raz – warto pomyśleć o nowym fraku…” A on mi na to: „Stary hrabia – stary frak; nowy trak–nowy hrabia”.
„Bęben” stał na ogłoszeniach. Od ilości ogłoszeń zależało wyłącznie powodzenie materyalne pisma. Zdawałoby się, że w tych warunkach redakcyę wysila się na uprzejmość względem swych
„klientów”, stara się przynęcić ich, zdobyć ich względy i sympatyę.
Było zgoła inaczej.
Kantor, raczej „kantorek” dziennika znajdował się w maleńkim, pudełkowym pokoju na dole, gdzie zmieścić się mogło naraz nie więcej nad trzy, cztery osoby. W tej ciupce posadzono człowieka olbrzymiego wzrostu, z brodą, twarzą, postawą i temperamentem prawdziwego jadźwinga. Olbrzym traktował publiczność jak hordę najeźdźców, a gdy klijenei nazbyt się pchali z prenumeratą i ogłoszeniami, brał ich bez ceremonii za ramiona i przez otwarte okno wysadzał na podwórze.
Skarżono się oto przed redaktorem. On nic nie odpowiadał–skubał tylko brodę i uśmiechał się dwuznacznie. Wyrzuceni oknem klienci wracali drzwiami, wyrzuceni przeze drzwi usiłowali dostać się oknem – i powodzenie pisma rosło w sposób niebywały przy redaktorze, który trzymał się tak dziwnych zasad, choć nie był bynajmniej człowiekiem głupim.
W gorący dzień letni, około dziesiątej rano, redakcya „Bębna” rozbrzmiewała, jak zawsze, śmiechami.
W pierwszym pokoju kilku młodzieńców zapisywało szybko, niedbale, wązkie paski papieru. Je-din stali przy wysokich biurkach; inni siedzieli na krzesłach, jak na koniach. Na boku tłuścioch szpakowaty robił korektę, odczytując ją głosem tubalnym; usmolony, chłopiec drukarski znosił mu mokre jeszcze płachty papieru, a z gotowemi pędził do zecerni, jak wystrzelony z armaty. ?ółto-zielony, mizerny brunet grzał sobie herbatę na maszynce gazowej i rozsmarowywał masło na bułkę. Wszyscy palili papierosy i–nie przerywając pisania–gawędzili ze sobą swobodnie.
W drugim pokoju były cztery osoby.
Pod oknem stał redaktor i wielkiemi, redak-cyjnemi nożycami przystrzygał sobie brodę. Okrągłe jego oczy błyszczały dowcipem i zadowoleniem; na okrągłej twarzy gościł uśmiech; okrągły brzuch trząsł się z zadowolenia.
Na fotelu redakcyjnym, w pozycyi swobodnej, sybaryckiej leżał – doktór Warszawski. Kwitnął zdrowiem, humorem, pewnością siebie. Przestał się pudrować (po spisaniu intercyzy już mu było wszystko jedno!) skłonności do tycia zawad nie stawiał – nie próbował nawet kręcących się włosów rozprostowywać gorącem żelazkiem, ani zakrywać coraz widoczniejszej łysiny. Policzki miał czerwone, mocno błyszczące; w szerokim uśmiechu z pod grubych, mięsistych warg wychylały mu się mocne, zdrowe zęby; dolne guziki u kamizelki rozpiął, węzeł u wiązanego krawata rozluźnił.
Było widoczne, że jest po sutem śniadaniu, i że przyszedł tu głównie, aby ułatwić sobie trawienie.
Warszawski po ożenieniu przestał zajmować się literaturą i wierszów nie pisywał. „Bogu dziękować, on już teraz tego nie potrzebuje”–mawiał o nim jego ojciec, noszący górną część ubrania o wiele dłuższa od surduta, ale za to znacznie krótszą od chałata.
Jednak „eks-poetę”–jak sara siebie nazywał–
ciągnęło do kółek literackich i dziennikarskich. Wiedział, że w tem otoczeniu najlepiej ubawi się i nakpi–o te zaś dwie rzeczy najbardziej mu w życiu chodziło.
Zwłaszcza w redakcyi „Bębna”, było mu dobrze i swojsko. Nurzał się z rozkoszą jak lin w mule, w panującej tam atmosferze wesołości i praktyczności. Dawał tez folgę najsilniejszej i najskrytszej ze swych namiętnostek: wydrwiwania wszystkich i wszystkiego. Względem silnych czynił to skrycie, za oczy; względem słabszych z otwartością bezczelną.
Do najmilszych jego rozrywek należało nicowanie i parodyowanie cudzych wierszów. Czuł się zwłaszcza niewymownie zadowolonym, gdy mógł czyjś utwór strawestowąć w sposób cyniczny. Im czulszy i czyściejszy był wiersz, tem obrzydliwsze przyczepiał do niego plugastwa. Z podeptania czyichś świeżych uczuć płynęła zawsze jego największa uciecha.
Był podobno w tym razie przedstawicielem swego całego plemienia, które jest zbyt stare, zbyt dojrzałe i zbyt wystygłe, żeby mogło odczuwać naiwne, a święte drgnienia serc młodych. Gniewają go one–jak zimnego samoluba, gniewa śpiew słowika, który mu spać nie daje. Nigdzie zaś może owa sprzeczność i nieuniknione przy niej starcia nie występują tak wyraźnie, jak w zetknięciu się tego plemienia z narodami słowiańskimi, które dotąd jeszcze progu najpierwszej młodości nie przekroczyły…
I teraz mąż Flory Pomeranc znęcał się bez miłosierdzia nad młodymi lirykami. Kozłożył przed sobą świeży numer „Tygodnika Ilustrowanego” i teatralnym, przez zaciśnięte sęby syczącym głosem, odczytywał zamieszczone w nim wiersze. Odczytywał nie wprost, lecz w kierunku odwrotnym, od końca do początku, twierdząc z udaną powagą, że w ten sposób piękniej się wydają.
Trzecią osobą w redakcyi był mężczyzna wysoki, siwy, drażniąco milczący i nieruchomy, który zdawał się nie widzieć i nie słyszeć swego otoczenia. Siedział w najdalszym kącie pokoiku, na małej, czarną ceratą pokrytej kanapce. Trzymaną w lewej ręce chustką twarz sobie zasłaniał; w prawej ręce miał książkę, która świeżo do redakcyi nadeszła: „Dzieła pośmiertne Słowackiego77.
Znajdował się nakoniec w pokoiku redakcyjnym młodzieniec, który przy małym stoliczku pisał, szybko zaciągając się papierosem. Twarzy młodzieńca widać nie było, gdyż siedział obrócony plecami do obecnych.
Przez kilka chwil ciszę przerywały tylko: sycząca deklamacya Warszawskiego oraz gwar, dochodzący z pierwszego pokoju.
Nagle, redaktor odłożył nożyce i zawołał głośno:
– Panowie! Szczyt niemożliwości?
Brzmiało to jak wyzwanie.
W całej redakcyi zrobił się rumor. Współpracownicy porwali się od biurek, szpakowaty tłuścioch porzucił korektę – wszyscy rzucili się, przepychając, do drzwi od gabinetu redaktora.
– Panie redaktorze, ja powiem!… – wykrzyknął chudy reporter.
– Słuchamy.
– Plunąć z wieży ratuszowej i zhiedz po schodach na plac Teatralny, tak szybko, żeby ślinę w nadstawiony kapelusz pochwycić.
Redaktor skrzywił się.
– Najpierw, mój panie, jest to stare. Następnie nie jest to szczyt niemożliwości, lecz szybkości.
Reporter cofnął się, strapiony.
Po reporterze wstąpił w szranki Warszawski. Powiedział rzecz obsceniczną, która ogólny poklask zyskała.
Potem zabrał głos redaktor.
– Szczyt niemożliwości dla „Słoniau–wyrzekł uroczyście–wyjść z balu przed kolacyą.
Słoniem przezywano jednego ze współpracowników, który odznaczał się nadzwyczajną tuszą, oraz takiemże łakomstwem i obżarstwem.
Reporterya zagrzmiała potężnym śmiechem, należącym się z prawa zwierzchnikowi.
W tej chwili wszedł główny reporter „Bębna”, gruby, blondyn, z rozlaną, limfatyczną twarzą, z długiemi, rozdzielonemi na środku głowy, z tyłu pod-winiętemi włosami, z kępką rudych włosów na brodzie – typ holenderskiego fabrykanta serów, zwany ztąd przez kolegów „krową holenderską”.
Mistrz w wynajdywaniu „sensacyjnych”, głównie skandalicznych nowinek, o którym mawiano, że podczas posuchy nowiniarskiej gotów własnego brata zamordować i samobójstwo popełnić, byle dostarczyć materyału do rubryki „nadzwyczajnych wypadków”, był także mistrzem w tworzeniu „szczytów*.
We wchodzącego ugodził redaktor pytaniem: – Szczyt niemożliwości?… Blondyn z przezwiskiem „krowy holenderskiej” pomyślał chwilę, w czoło się stuknął i dyszkantem, był bowiem cienkogłosym, jak wielu grubasów, powoli odrzekł:
– Dobry artykuł w „Tamburynie”. „Tamburyno” był to dziennik współzawodniczący z..Bębnem".
Wybuch śmiechu zabrzmiał tym razem ciszej, ale–szczerzei.
Dowcip był dobry choć złośliwy. Przyznać to musiał sam redaktor, pomimo, że w zakresie „szczytów” uważał się za niedoścignionego.
Tryumfator natychmiast wyzyskał położenie.
– Redaktorze – szepnął, odciągając zwierzchnika na stronę–potrzebuję pieniędzy. Proszę redaktora o dwadzieścia pięć rubli zaliczki.
Sposępniał redaktor (zwykle w tych wypadkach stawał się posępny), ale dowcipnemu współpracownikowi odmówić nie mogł. „Krowa holenderska” otrzymała kwit do kasy na… dwadzieścia rubli.
Redaktor, który był zarazem współwydawcą, zawsze przez oszczędność obcinał żądane zaliczki o pięć rubli. Zawsze też współpracownicy prosili o pięć rubli więcej, niż im było potrzeba.
– Czy wiecie–rzekł kołyszący się na fotelu Warszawski–dlaczego „Słoń” nie ożenił się?
– Słuchamy! słuchamy!
– Dlatego, że ślub oznaczono na czwartek, na godzinę 11-tą przed południem, a on o tej porze chodzi zawsze do Rydla na flaki. Nie mógł i tym razem odstąpić od zasady, więc, poprosiwszy narzeczoną, drużbów i cały szereg weselny, żeby zaczekali, kopnął się na Elektoralną. Licho nadało, że flaki były tego dnia wyjątkowo dobre. Zmiótł jedną porcyę, drugą, trzecią… Gdy zabierał się do piątej, wpadł wściekły z gniewu drużba, oświadczając, że jeśli natychmiast nie pośpieszy do narzeczonej, ślub zostanie zerwany. Słonisko otarło spocone czoło, i z rezygnacyą sapnęło: – Trudno!… Kościół udziela ślubów we wszystkie dni tygodnia, flaki zaś bywają tylko w niedziele i czwartki!… 1 został.
Do pokoju redakcyjnego wbiegł dyspozytor drukarni, przynosząc mokre arkusze pisma do „rewizyi”.
– Panie Karolu–rzekł redaktor – weź formę ogłoszeniową. Ja przejrzę artykuł wstępny i politykę.
Od stoliczka w rogu pokoju podniósł się Karol Sielski.
Niepodobny był do dawnego Karola, do poety, który pozdrawiał niegdyś Warszawę okrzykiem pełnym zapału i bezgranicznej miłości.
Z jego policzków zniknęły rumieńce; rysy zaostrzyły się, oczy dawniej łagodne i czyste, nabrały niespokojnych, gorączkowych, szyderczych błysków. Szyderczym stał się także wyraz ust, które dawniej tylko modlić się, śpiewać i żartować niewinnie umiały.
Z twarzy poety, bardzo długo znamię dzieciństwa noszącej, miasto starło świeżość i pogodę. Już on nosił, jak wszystkie mieszczuchy, bezbarwną aktorską maskę, naprzemian: nerwowo-ruchliwą i apatycznie-osowiała, która tylko w świetle gazu i elektryczności, w blasku odbitym od szyb sklepowych, sztucznie ożywia się i koloruje.
Od roku Karol był stałym współpracownikiem „Bębna”, ulubieńcem i „prawą ręką” głównego redaktora.
Redaktor i poeta zabrali się do roboty. Warszawski usunięty z fotela redaktorskiego zajął miejsce, opuszczone przez Karola, i na pasku papieru pisał coś, rozszerzając tłuste policzki w milczącym uśmiechu.
Gawędy nie przerywano. Co chwila strzelił któś konceptem, głośny śmiech rozszedł srę po obu pokojach… Milczał tylko drażniąco ów siwy, ponury gość, z twarzą zakrytą, z duszą zatopioną całkowicie w Słowackim.
I dla Karola ten gość był zagadką. Nie znał go. Przyszedłszy do redakcyi, zastał go już siedzącego w tem samem miejscu, osłonionego chustką, milczącego. Przy pilnej robocie, niemiał dotąd czasu zapytać o jego nazwisko.
Nagle Warszawski wstał od stolika z ćwiartką zapisaną w ręce, i dyskretnie, na palcach, skierował się do drugiego pokoju, wzywając za sobą oczami redaktora. Ostatni, wietrząc nowy „kawał”, czemprędzej za nim pośpieszył.
Gdy stanęli we framudze okna, doktór podał redaktorowi zapisany papier. Znajdowała się na nim następująca
ZAGADKA.
Światowidowi równym czynią go pozory, ' Ale tamten świat widzi, a ten tylko–nory. Gdy zaś na czterech twarzach bóg ma cztery nosy, Jemu nawet jednego odmówiły losy.
Zgaduj, hołoto: – V Kto to?…
Zaraz po przeczytaniu, i autor i czytelnik objawili tak głośną wesołość, że poeta chciał rzucić robotę i biedź do nich…
Ale w tej chwili stała się rzecz nadzwyczajna: siwy gość przemówił.
Potrząsając książką, głosem nosowym, lecz mocnym, wyrzekł, jakby do siebie tylko:
– Cóż oni tu wydrukowali!… „Do Ludwika Nabielaka?”… Przecież Juliusz nie do Nabielaka to pisał.
Redaktor stał już przy biurku.
– A do kogo?…–zagadnął bystro, chwytając za czerwony ołówek, domyślając się aktualnej nowinki, ciekawego „sprostowania”.
– Do mnie–odrzekł tamten poprostu. Poeta aż drgnął, i całą twarzą obrócił się do nieznajomego.
On ciągnął swym przykrym, nosowym głosem, na nikogo nie patrząc, słowa w przestrzeń rzucając.
W autografie było pewnie: „Do Ludwika N.” Pan Małecki wywnioskował, że N. znaczy Nabielaka. Tymczasem wszystkim na emigracyi było wiadome, że ja w tym czasie należałem do najbliższych Juliusza…
– Ciekawe… doskonałe… – pomrukiwał z zadowoleniem redaktor, szybko pisząc niebieskim ołówkiem.–Zaraz jutro damy wiadomość… sprostujemy Małeckiego… Wybornie!
Dla Karola Słowacki był półbogiem. Ze wzruszeniem myślał o ludziach, co się ocierali o tego półboga, rękę jego ściskali, w oczy jego, błyskawic pełne, patrzyli. Był pewny, że część boskości magnetycznie spłynęła na nich od wieszcza. I ota jednego z tych ludzi ma przed sobą, patrzy nań, dotknąć dłoni jego może…
Oczami zapytywał obecnych: kto to taki? Warszawrski w milczeniu podsunął poecie swą. „zagadkę”. Karol przeczytał ją, odgadł nazwisko, szyderstw nie zrozumiał.
Norwid… Ludwik Norwid…–szepnął z biciem serca.–Brat Cypryana… Juliusza przyjaciel… Gośó zdaleka, gość zwysoka!…
Na tłuste policzki Warszawskiego powrócił zwykły, kpiarski wyraz. Półgłosem, przez zęby, niewiele sobie czyniąc z obecnego, syknął:
– Ani zdaleka, ani zwysoka, bo tylko… z rogu Krakowskiego Przedmieścia i Bednarskiej.
– Tam mieści się Towarzystwo Dobroczynności.
– Tak. A w niem jest oddział starców niedołężnych i kalek.
Karol jeszcze nie pojmował. Któś opowiada! mu kiedyś o Ludwiku Norwidzie, jako o młodzieńcu pięknym., jak Apollo, wytwornym, jak książę Albert, posiadającym dość „dukatów”, by pozwalać sobie na wielkopańskie i artystyczne fantazyę. Towarzysze dali mu przydomek z tytułu modnej podówczas komedyi wzięty: „Trop beau pour rien faire…”
Z tym obrazem w duszy wpatrywał się poeta w gościa, który nagle, szybkim ruchem ręki, twarz odsłonił.
Z po za chustki ukazało się oblicze straszne, bez nosa! Długa, czerwona, wklęsła blizna oznaczała miejsce, gdzie nos się znajdował, zanim go choroba jadowita wyżarła…
Poeta przeraził się. Oczy przymknął, żeby nie patrzeć na rzecz okropną.
Teraz dopiero zrozumiał zjadliwy dowcip Warszawskiego.
Dotąd lekceważył tylko lekarza; w tej chwili uczuł doń wstręt i nienawiść…
– Nie pokazujesz się pan… Zapomniałeś o przyjaciołach…
– Ach, pani! Jestem zapracowany! Od rana do wieczora przy robocie, niekiedy i w nocy niema odpoczynku.
– Piszesz pan poematy, powieści, tragedyę?….
– Poematy?… tragedyę?… Ha, ha, ha!… Jak można tak żartować!… Czyż ja mam czas myśleć o tych rzeczach?…
– Cóż pana tak bardzo zajmuje?
– Zycie, proszę pani! – ogromne, bezgraniczne, wezbraną talą huczące życie współczesne, rzecz stokroć ważniejsza od wszelkich utworów pióra, pędzla, dłuta… My, literaci… (poprawił się) my, dziennikarze… pełnimy wielkie dzieło: urabiamy życie!
– W „Bębnie?…”
Biblioteka.–T. 494. "2
– Hm… czemużby nie. Nasz „Bęben” głośny…
– Czy dlatego, że…
Nie dokończyła. Złośliwą być nie umiała i nie chciała. Karol niedokończonej myśli nie podchwycił. Głowę miał czem innem zajętą.
Spieszył właśnie do redakcyi z feljetonem, który w nocy upiekł. „Upiekł” najlepiej tu rzecz określa. Jego feljefony były zawsze podobne do placków, które nazywają: „przekładance”. Mieściły w sobie różne przyprawy i różne smaki, tchnęły tez zawsze miłym zapachem polnych i ogrodowych kwiatów.
Konsumentom „Bębna” podobał się głównie ten zapach. Podobał się też i redaktorowi. Na stołach smakoszów o wykwintnym, a już cokolwiek przytępionym smaku, pojawiają się niekiedy potrawy potrząśnięte żywymi fijołkami lub różami. Taką potrawą były feljetony Sielskiego.
Liryzm poety, zatamowany przez życie, przestał wytryskać źródłem naturalnem: w pieśniach i piosenkach. Redaktor (który nie był człowiekiem głupim), dał mu odpływ sztuczny, skierował go na koła swego młynka dziennikarskiego. Po raz pierwszy na łamach „Bębna” wypełnianych dotąd odgłosami powszedniego, jałowego harmidru Warszawy, zaśpiewały skowronki i słowiki, zapachniała poezya lat dwudziestu…
Nowość znalazła uznanie i powodzenie, „Bęben” święcił tryumf, Sielskiemu podwyższono honoratum o pół grosza na wierszu, redaktor chodził z nim po mieście pod ramię i pozwalał nazywać się tout court „panem Jacentym”.
Jednocześnie upatrywał zawczasu innego felietonisty. Wiedział, że fijołki i róże rychło zwiędną, że konsumenci „Bębna” przesyceni daniami wiosen-nemi, zatęsknią niebawem za kuchnią realniejszą, za kiełbasą z kapustą, za flakami gospodarskimi a tego już słodki liryk przyrządzać nie potrafi,
Karol o jutrze nie myślał. Nie myślał też o wczoraj. Postanowił żyć wyłącznie dniem dzisiejszym i postanowienia ściśle dopełniał.
Biegł do redakcyi przez ogród Saski, nucąc półgłosem walczyka z „Księżniczki Trebizondy”, który mu od kilku dui wciąż w uszach dzwonił.
W bocznej alei, gdzie było mniej przechodniów, a więcej ruchomych, złotych i popielatych plam światła i cienia, spotkał Rudnicką.
Profesorowa wracała z targu za Żelazną Bramą. Chodziła tam umyślnie po poziomki dla meza. Była, jak zawsze miła i uprzejma, skromniej tylko niż zawsze, ubrana.
Wielki kapelusz z cienmo-bronzowej słomy, zwany „pasterką”, kapelusz, w jakim jeszcze ua sztychach z w. XVIII występują wymuskane, sznurówkami opięte, Chloe i Filidy, uwyraźniał jej niemieckie pochodzenie. Wyglądała jak Gretchen, ale jak Gretchen, już opętana grzeszną miłością do Fausta i broniąca się jej z całą siłą dziewictwa i religii.
Poeta, rozmawiając, przyglądał się jej z pod oka i myślał.
– Turkusów jej trzeba przy uszach i na szyi, kędziorków jasnych, fryzowanych, niby niedbale roztrzepanych na czole i skroniach, sukni bladoróżowej,meszku złocistego na karczku, główki nieco opuszczonej, oczu do góry wzniesionych, maleńkich dołków w policzkach i koniecznie: choćby bladego rumieńca…
Znał się już teraz teoretycznie i praktycznie na piękności kobiecej, umiał ją taksować, naprawiać, radami doświadczonemi wspomagać.
– Byłam niedawno w Drzemlinie–mówiła Rudnicka, poprawiając liście, któremi jej wyłożono koszyczek z poziomkami.–Ślicznie tam teraz. Góra zamkowa aż niebieska od niezapominajek…
– A róże zakwitły?… a Drzemlinianie chodzą już do lasu na majówki?…
Podczas gdy odpowiadała obszernie i z zapałem na te pytania–myślał: