- W empik go
Clarissa - ebook
Clarissa - ebook
Czasem wystarczy drobny impuls, by nieuświadomione pragnienia znalazły swoje ujście i zmieniły bieg naszego życia… Clarissa to mieszkanka Londynu, kobieta sukcesu, mężatka z dwójką dzieci, która zostaje wysłana w najdłuższą i najtrudniejszą delegację swojego życia. Przez pół roku będzie rozwijać filię swojej brytyjskiej firmy w odległej Polsce. Decydując się podjąć wyzwanie, nie zdaje sobie sprawy, że ta zawodowa misja przerodzi się w podróż do wnętrza samej siebie. Jak pobyt w Polsce wpłynie na jej małżeństwo? Jaką rolę odegra w życiu bohaterki tajemnicza Anna? Clarissa niespodziewanie zmierzy się z zupełnie nowymi doświadczeniami w sferze emocji, seksu i uczuć.
„Dzięki Clarissie każda z nas poczuje się rozgrzeszona!” Nadia Szagdaj – polska pisarka, autorka serii powieści „Kroniki Klary Schulz”.
Autor powieści, Jack Lauriger, to brytyjski pisarz mieszkający w Polsce od dwudziestu lat. W swoich książkach przeplata bogactwo doświadczeń międzynarodowych ze specyficzną angielską mieszanką humoru i intymnej kreatywnej pikanterii. Główne przesłanie łączące jego powieści brzmi: „prywatne życie to szczęśliwe życie.”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65838-77-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za wcześnie i zbyt gwałtownie.
Tylko stojąca po drugiej stronie łóżka bezduszna czarna skrzynka z podświetlonymi na zielono cyframi mogła swym powtarzalnym, przenikliwym dźwiękiem zbudzić ją tak raptownie. Na ten sygnał powinni wybudzić się oboje. A jednak nic takiego się nie stało.
Osamotniona w tym stanie częściowego wybudzenia, z oczami wciąż przymkniętymi, zorientowała się, że była już niedziela. Nigdy nie ustawiała budzika na niedzielę. W ich sypialni panował idealny, miły spokój. Mąż, ku jej chwilowej uldze, spał nieporuszony u jej boku.
„Tak”. Wspomnienie ostatnich chwil snu trwało w niej nadal. Był tak dogłębnie osobisty. Był marzeniem, jakiego jeszcze nie doświadczyła.
„Tak”. Nadal słyszała swój własny głos. Nie było to „tak”, które zwykle pada w odpowiedzi na proste pytanie. „Tak”, jakie rozbrzmiewało w jej umyśle, było rodzajem prośby wyszeptanej temu, który stał naprzeciw niej. Ku niemu kierowała swój wzrok i jemu rzuciła ostatnie słowo. Inne nie były potrzebne. „Tak” pozostawało zamknięte w jej śnie. Była pewna, że nie powiedziała tego głośno. Chryste! Tak bardzo pragnęła wrócić do miejsca, w którym była jeszcze przed chwilą.
Stanowczo nie chciała zbudzić męża. Pozostała w łóżku, nieruchoma, ułożona na boku i zamkniętymi oczami. Jednak to nie był bezruch. Czuła łomotanie serca i mocny puls. Czuła, jak krew mknie przez jej ciało, wyzwalając w nim osobliwe ciepło. Epicentrum tego ciepła i pulsowania, jakie mu towarzyszyło, zdołała już zlokalizować. Intymne epicentrum. Naprawdę nie była jeszcze gotowa, by opuścić miejsce, w którym znajdowała się kilka chwil temu. Zawieszona między dwoma światami, jedną decyzją miała wybrać swój następny ruch. Nim postanowiła otworzyć oczy, ciemność pozwalała jej skupić się na pobudzeniu, które utrzymywało ją na granicy spełnienia. Jej ciało i umysł zgrywały się idealnie w stanie niedorzecznego zawieszenia.
Czas stał się teraz cenniejszy niż zwykle. Ile go jeszcze miała dla siebie? Żeby mieć pewność, musiałaby wiedzieć, która jest godzina. Nie poruszając się, nie odwracając i nie otwierając oczu, nie mogła dostrzec cyfrowego zegarka stojącego po drugiej stronie łóżka, tej zajmowanej przez Jonathana.
Gdyby zaczęła się wiercić, obudziłaby go. Zdecydowała więc nie ruszać się i zgadywać. Siódma rano? To całkiem rozsądny strzał. Raczej nie później. Z reguły wstawali tuż po dziewiątej. Ich niedzielnym rytuałem było, że to Jonathan budził się wcześniej. Niemal natychmiast znikał z sypialni, by pojawić się w drzwiach chwilę później, niosąc upragnioną przez nią o tej porze kawę wprost do łóżka. Unoszący się aromat często go wyprzedzał, budząc Clarissę do życia. Niespieszna wspólna kawa w łóżku była rozrywką zarezerwowaną do smakowania tylko w niedziele.
Ale nie tym razem. Nie tej niedzieli. Bez przekonania, przymuszając się, otworzyła oczy i utkwiła wzrok w punkcie przed sobą. Jej głowa spoczywała w idealnym bezruchu, a oczy powoli zaczynały rejestrować znajomy fragment sypialni, widoczny z jej połowy łóżka. Dodawało jej otuchy, że pokój pozostał bez zmian przez większość ich, dobiegającego już dwudziestej rocznicy, małżeństwa. Jej mąż, który — jak czuła — leżał zwrócony plecami do niej, nadal mocno spał. Nie chciała go budzić, było za wcześnie, by wstawał. Jeśli dobrze szacowała, nie znając przecież dokładnego czasu, będzie głęboko spał jeszcze przez co najmniej godzinę. Nawet nie drgnął, przypuszczalnie pogrążony w świecie własnych marzeń. Snów, które z pewnością dalece odbiegały od tego, który wyśniła ona.
Osamotniona leżała u boku męża, rozważając dostępne opcje, spośród których wyeliminowała już możliwość ponownego zaśnięcia. Zbyt wiele myśli biegało jej po głowie. Pozostawała też nagląca, nierozwiązana kwestia tego, co zrobić z podnieceniem, które przylgnęło do niej, wodząc na pokuszenie. Jej oddech, który już na szczęście spowalniał, w momencie, gdy się przebudziła, był zawstydzająco głośny, na tyle, by obudzić jej męża. To szczęście, że Jonathan przespał wszystko. Szczęście, że trzeba dużo więcej, by wyrwać go ze snu.
Po kilku chwilach poczuła ulgę i wdzięczność za „efekt budzika” — coś, co już znała ze swych poprzednich snów. Miewała je wcześniej, jednak nigdy dotąd żaden z nich nie zawiódł ją nad skraj orgazmu. W pierwszych minutach po przebudzeniu była wściekła, że tak brutalnie wyrwano ją z ostatniej sceny marzenia. Jednak już moment później napełniła ją spokojem myśl, że jakaś nieznana, niewidzialna dłoń oszczędziła jej niewyobrażalnego zażenowania. Gdyby doszła… Dobrze wiedziała, jak zachowuje się w momencie szczytowania. Tym, co różniło ostatni jasny sen od poprzednich, był fakt, że wybudziła się niewiarygodnie, lekkomyślnie późno. Tak bardzo blisko orgazmu. Utkwiwszy wzrok we fragmencie łóżka przed sobą, szacowała konsekwencje szczytowania w trakcie snu. Dobrze jej znane skurcze i niekontrolowane drżenie nóg i reszty ciała bez cienia wątpliwości zbudziłyby jej męża. Czy spałby głęboko, czy nie, i tak by go to poruszyło. Jej „budzik” się spóźnił, prawie go przeoczyła. Mechanizm, wcześniej tak niezawodny, teraz zadziałał w ostatniej chwili. Czym ten sen różnił się od poprzednich? Dlaczego jej podświadomość tak nieostrożnie zlekceważyła to, że w realnym świecie Clarissa musiałaby po wszystkim jakoś spojrzeć w twarz śpiącemu obok niej mężowi?
Co mogłaby powiedzieć, gdyby się ocknął? To zbyt niewiarygodne do wyobrażenia. Miałaby sekundy, aby się pozbierać. Dosłownie moment, by ogarnąć myśli i przebić się przez mgłę zakłopotania i nieszczerości z pokrzepiającym gestem. Prawdopodobnie objęłaby Jonathana, zapewniając, że to on był bohaterem jej snu. Ale to nie była prawda. To ryzykowne doświadczenie świadomego śnienia rzuciło ją na niepewny grunt. Właśnie po nim stąpała.
Co u licha wywołało to marzenie? Dlaczego się pojawiło? Świadome sny, ale też wszystkie inne, w przypadku Clarissy nigdy nie były planowane ani przewidywalne. Przeważnie stanowiły kontynuację lub poszerzenie życiowych doświadczeń zarejestrowanych przez jej podświadomość. Ale szczególny temat tego snu, osobliwego i nieproszonego, zupełnie ją zaskoczył. Jakim cudem obiekt jej śnienia dał jej doznania bardziej żywe niż wszystko, czego dotychczas doświadczyła?
Spełnienie po takim śnie było oczywistą i pożądaną konsekwencją. Pragnienie pozostało. Osłabło, ale wciąż się utrzymywało. Leżała na łóżku i choć zdołała odzyskać nad sobą kontrolę, w gruncie rzeczy była niezaspokojona.
Kawa? Kawa musiała poczekać, podczas gdy ona obmyślała sposób na wyjście z impasu — z tego stanu niepewności, co dalej ze sobą zrobić.
Najważniejsze, by zrozumieć figle, jakie płatał jej umysł, kiedy spała. Próbowała rozgryźć znaczenie wiodącej postaci z jej snu. Po raz pierwszy Jonathan, leżący nieświadomie tuż obok niej, nie występował w roli jej „partnera w zbrodni”. Ten sen wybiegał dalej, napędzany przez Bóg wie co. Zastanawiała się. Jak wszystko inne, to też będzie musiała później głębiej przemyśleć.
Ten mężczyzna… To nie Jonathan grał główną rolę w jej fantazji. Co więcej, ten, o którym śniła, był realny i wciąż żywy w jej pamięci. Rzeczywiście przykuł jej uwagę podczas przyjęcia weselnego, na którym bawiła się w poprzedni weekend. Clarissa nie była w stanie oderwać od niego swoich myśli. Przez całą salę, wypełnioną otoczonymi gośćmi stolikami, rzucała w jego kierunku przelotne spojrzenia — tajemnicza i czarująca. Co ją do niego przyciągało? Co odróżniało go od pozostałych? Dlaczego wzbudził jej zainteresowanie? Czy był w jej typie? Nie miała swojego typu. Minęły prawie dwie dekady, odkąd ostatnio poświęciła jakąkolwiek myśl temu, jaki był jej typ mężczyzny.
I oto on — średniego wzrostu, przeciętnie zbudowany, w porównywalnym do niej wieku. Włosy miał starannie uczesane, ciemne, przeplecione rzadkimi pasmami siwizny. Może to ten doskonale skrojony garnitur i przypuszczalnie pedantyczne podejście do własnego wyglądu? Tak, to mogło wyjaśniać jej zainteresowanie. Wymagało jeszcze rozstrzygnięcia, czy był w jej typie, ale urzekał ją sposób, w jaki się nosił, a także to, jak zachowywał się wobec innych gości. Rzadko zabierał głos, głównie słuchał w skupieniu, z pełną koncentracją. Zdawało jej się, że ograniczał się tylko do krótkich wtrąceń. Podziwiała to. Lubiła ludzi, którzy potrafią słuchać.
W rzeczywistym świecie siedząca przy jej stoliku Anna rozpraszała ją. Nim wróciły do sali bankietowej, mężczyzna zdążył wyjść. Zniknął na dobre, pozostawiając Clarissie tylko widok pustego krzesła. Stało puste przez resztę wieczoru. Było późno, ale nie na tyle, żeby trzeba było już wychodzić.
Jednak w wirtualnej rzeczywistości jej snu zdarzenia przebiegły zupełnie inaczej. Wcale nie wyszła z sali, a Anna zajęła się rozmową z innymi gośćmi przy stoliku. W swoim śnie Clarissa została na chwilę sama. Wpatrywała się w przyciemnione wnętrze. Kilka par tańczyło do romantycznych ballad Leonarda Cohena. Zespół grał je z uderzającym podobieństwem do oryginalnych wersji. Głos wokalisty dopasowany był idealnie. Poza parkietem kilka grup gości rozmawiało przy stolikach. Clarissa pozwoliła sobie na trochę dłuższe spojrzenie w kierunku nieznajomego mężczyzny. Nagle i nieoczekiwanie skinął głową. Zdawało się, że przeprosił swoich towarzyszy, następnie uniósł do ust serwetkę, osuszając je, po czym złożył kawałek beżowego materiału i pedantycznie odłożył na stolik przed sobą. Następnie wstał i odwrócił się w jej stronę. Wydawało się, że zrobi to, na co cały wieczór liczyła. Czy pragnęła go już w tamtej chwili? To właśnie moc snów. Nieznajomy stał się marionetką poruszaną przez jej żądze. Kierowała jego posunięciami i chciała, by to on przejął ster. Zmierzał ku niej, gdy czekała przy swoim stoliku. Czy rzeczywiście tak ją interesował? Na pewno nie do takiego stopnia jak w jej śnie, w którym przyćmił sobą pozostałych gości.
Jonathan. Gdzie on był w tej chwili? Był z nią na ślubie, ale w jej śnie zniknął. Sen pisał od nowa jej wspomnienia z tamtego wieczoru, Jonathana zaś z nich wykreślił. Tymczasem mężczyzna szedł w jej kierunku, wpatrując się w nią. Jego oczy jaśniały narastającym ciepłem, tym intensywniejszym, im bliżej się znajdował. Oczy człowieka, którego imienia nie znała ani wtedy, ani we śnie. Mimo to te oczy nie należały do kogoś, kogo się bała lub przy kim czułaby się nieswojo.
We śnie z idealnym wyczuciem czasu Clarissa wstała z krzesła, by powitać nieznajomego. Dwa kroki od niej rozłożył ramiona i delikatnie ją objął, przytrzymując na chwilę przy sobie. Ogarnęło ją uczucie zadziwiającej bliskości. Była spokojna, a jej zmysły się budziły. Z pięciu możliwych trzy stawały się ożywione. Wydawał jej się jeszcze bardziej atrakcyjny z bliska, niż gdy widziała go siedzącego daleko przy stoliku. Jego jasnobrązowe oczy idealnie współgrały z resztą twarzy, która zachowała idealne proporcje. Był tak blisko, że czuła jego zapach, dobrze dobrany na wieczór, delikatny, aczkolwiek dający się zauważyć. I w końcu jego dotyk. Wszystko to razem składało się na bliskość idealnie spełniającą jej oczekiwania. Oczekiwania wykreowane przez sen.
Clarissa czuła, jak delikatnie ułożył palce na środku jej pleców, z czułością wieloletniego przyjaciela. Jego dotyk dawał wrażenie całkowitego bezpieczeństwa. Doskonały i wystarczająco żywy, by odtworzyć go w stanie częściowego przebudzenia.
Delikatny pocałunek spoczął na jej policzku, a zapach jego perfum otoczył ją z każdej strony. Czuła, jak mu ulega. Skinęła dłonią, by usiadł na krześle z jej lewej strony. Pozwoliła mu zatrzymać jedną dłoń na jej plecach, kiedy siadali do stolika. Ich krzesła zwrócone były lekko ku sobie. Nikt na nich nie spoglądał. Nikt nie zamierzał im przeszkadzać. Ich oczy z uwagą wpatrywały się w siebie, nierozerwalnie, nie bacząc na to, co działo się dookoła. Nie padło ani jedno słowo. Muzyka zaczęła odpływać, stając się odległym tłem. W jednej chwili otoczenie przestało się liczyć. Było nieistotne przy oczekiwaniach, jakie zaczęły zaznaczać swą obecność między nimi.
Ze wzrokiem wciąż utkwionym w jego oczach Clarissa uniosła prawą rękę i ułożyła dłoń na jego prawym policzku. Zaczęła odwzorowywać kontury tej części jego twarzy. Jednocześnie poczuła jego wolną dłoń przesuwającą się spontanicznie, acz dyskretnie w dół jej jedwabiście gładkiej sukienki. Dłoń odnalazła rozcięcie na boku, dotarła w górę jej uda i zacisnęła się na opinającej je pończosze. Była spokojna, pełna zgody na to, co się działo. Rosnące pobudzenie współbrzmiało z tym, czego oczekiwała. Czuła, jak nasila się jej podniecenie. Dowodziła i czuła się bezpieczna. Słowa były zbędne w natężającej się aurze wyczekiwania.
Leżąc nadal w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym we wnętrze sypialni, Clarissa odtwarzała to, czego szukała we śnie. Patrząc nieznajomemu prosto w oczy, powiedziała cicho:
— Kim jesteś? Pozwól mi się odkrywać, swobodnie i otwarcie.
Trzymał ją w zawieszeniu, a ona dociekała:
— Czego we mnie szukasz? Czymkolwiek to jest, zostań chwilę dłużej. Dużo dłużej, aż zdołam cię poznać.
Te słowa były dalekie od tego, co myślała w świecie rzeczywistym. W świecie, w którym zaciekawił ją na przyjęciu, ale tylko zaciekawił. Nic ponadto. Dlaczego we śnie rzeczy potoczyły się aż tak daleko? To właśnie różniło ten świadomy sen od wszystkich wcześniejszych. Ten zabrał ją dużo dalej. Była o krok od ponownego przeżycia całkowicie egoistycznej i niedorzecznej rozkoszy. Niewyjaśniona jest moc podświadomości.
— No, dalej — wabiła go. — Przejmij prowadzenie, jak w tańcu. Zawładnij mną. Pokaż, co potrafisz. Bądź śmiały, ryzykuj, zaskocz mnie.
We śnie była uległa, jak partnerka w tańcu. Jej oczy uwodziły go. Ku jej zadowoleniu nieznajomy — bo przecież wciąż był nieznajomym — czytał w niej perfekcyjnie. Z miejsca, w którym zatrzymał dłoń, rozpoczął wnikliwie badać zarys jej zasłoniętego uda, jakby powoli wygrywał na nim palcami poruszające akordy. Potem przesunął dłoń wyżej, jak gdyby po gryfie gitary, sięgając ku nagiej części uda pomiędzy skrajem jej pończochy a rąbkiem bielizny. Wrócił powoli tą samą drogą do miejsca, z którego zaczął. Ich ciała pozostały nieruchome. Ich oczy były skupione na sobie, w poszukiwaniu ewentualnych sygnałów ostrzegawczych.
— Nie przestawaj — mówiła mu we śnie.
Jego dłoń spoczywała nieruchomo. Clarissa pochyliła się ku niemu, zbliżając oczy ku jego oczom. Odległość między nimi zmniejszała się. Opuściła dłoń ku jego talii. Jej druga ręka sunęła ku jego dłoni, nadal leżącej na jej udzie. Poprowadziła go z powrotem ku swoim majtkom i przycisnęła ich dłonie do swej spragnionej szczeliny. Ciepło? „Czy czujesz moje ciepło?”. Jeśli jeszcze tego nie wiedział, dała mu poczuć, jak bardzo go pragnie. Wilgoć? Czy mogła być bardziej wilgotna? Przytrzymywała nadal jego dłoń, a on był na jej rozkazy. Jej oczy prosiły: „Głaszcz. Odkrywaj”. Zgodnie z jej wolą jego palce podryfowały dalej, by pieścić jej wargi. Jej twarz, ku jego zadowoleniu, zdradzała, jakiego upojenia właśnie doświadczała. Jakim cudem we śnie czuła to dużo silniej? Dużo bardziej żarliwie. Tak doskonale. Był nieomylny w odkrywaniu jej. Zacisnęła dłoń mocno, by podzielić się z nim tym, co czuła. Kilka razy zwierała ciasno uda, by mocniej docisnąć jego dłoń do swojej cipki. Nie chciała, by przerywał. Nie teraz, gdy jej podniecenie urosło do takich rozmiarów. Uniosła jego dłoń, zatrzymując ją nad swoją łechtaczką, która twardniała pod wpływem regularnych, okrężnych ruchów jego palców, wciąż prowadzonych przez Clarissę. Na chwilę zabierała jego rękę, sunąc nią wzdłuż swoich warg. Był to moment wytchnienia, nim z powrotem zaczął bawić się jej perełką.
— Boże! Chryste! To było genialne! Nie przestawaj.
„Dlaczego tak wspaniale jest tylko we snach?” — pytała sama siebie, wspominając to senne marzenie. Ten dotyk był idealny. Ulegle poddawała się pieszczącemu ją perfekcyjnie mistrzowi. Jej serce pędziło. Oddech prawie wyrywał się spod kontroli. Ciało walczyło, by pozostać w bezruchu. Na skraju… Tak blisko krawędzi, zmierzając ku niej dużymi, pewnymi krokami. Ruchy były idealnie rozplanowane. Znała to ciepło, to pulsowanie na skraju całkowitej utraty kontroli nad sobą. Na skraju wydania z siebie niekontrolowanej symfonii jęków. Nadal prowadziła jego dłoń. Jeszcze jeden ruch i dojdzie. Tylko jeden ruch. To uczucie było nieodparte. Żeby mogło trwać wiecznie… Przylgnęła do niego, by uspokoić swoje ciało. Obejmowała go, wpijając palce w jego talię. Jej oczy ponaglały go do działania. Tak, właśnie tak… Jeszcze tylko chwila.
Kurwa! To było zbyt brutalne. Właśnie w tym momencie gwałtownie się obudziła. Żaden budzik nie mógł wyrwać jej ze snu tak nagle. Cierpiała, że znalazła się nagle w swoim łóżku obok własnego męża. Wykradziona. Mężczyzna zniknął, sen też. Przepadło. To było okrutne, ale powinna być wdzięczna za to przebudzenie. Zdezorientowana, zdała sobie sprawę, że jej prawa dłoń znajdowała się tam, gdzie była we śnie — ściśnięta ciasno między jej udami. Przycisnęła swoją łechtaczkę. Mokrą łechtaczkę. Palce należały do niej, pragnienie najwyraźniej także. Nie mogła ignorować tego podniecenia. Jak długo pieściła się przez sen? To było nieproszone marzenie, w niewłaściwym czasie i na pewno w niewłaściwym miejscu. W jednej chwili spłynęły na nią złość, rozczarowanie i frustracja. Ale nie zabrała dłoni. Było jej dobrze. Tylko co dalej?
Spoczywając w łóżku obok nieobecnego w jej śnie męża, obróciła głowę w stronę zasłon. Smugi dziennego światła wlewały się przez nieliczne szczeliny. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się we fragmenty świata za zasłonami, planując swój następny krok, podczas gdy jej mąż spał, nieświadomy tego, co działo się w jej głowie.
To była sprawka Anny. Wszystko na nią wskazywało. Na Annę, którą poznała mniej niż pół roku temu. Na Annę, która przybyła z innego świata. Tę, która wprowadziła zamęt do jej życia. Nim ją poznała, w najśmielszych fantazjach nie pozwalała sobie na takie sny jak ten, którego właśnie doświadczyła. Anna pojawiła się przy niej zesłana Bóg wie skąd, by ją przebudzić. I to przebudzenie zbiegło się w czasie z rewolucją w jej życiu, które do tej pory było całkowicie przewidywalne. Zdominowane przez zasady i poprawność. Wszystko to zostało podważone w chwili, w której poznała Annę. To ona ją zbudziła, wyrwała z długiej, przedwczesnej hibernacji. Wyciągnęła do punktu, z którego nie było już powrotu. No i teraz ten nieznajomy…
To szaleństwo. Jej mąż był tuż obok.
Tajemnice, jedna po drugiej. Tak wiele sekretów przez krótki okres sześciu miesięcy. Nigdy wcześniej nie ukrywała niczego przed mężem. Aż do tego momentu. Czy żałowała? W dzieciństwie miała wiele sekretów. Intrygi, psoty — była w nich dobra. Ale ustatkowała się. Figle minęły, zastąpione poprawnością. A potem pojawiła się Anna. Nie… To ona Annę odnalazła.
Szaleństwo. Nagle zachciało jej się głośno śmiać. To przebudziłoby jej męża. Kolejne wyjaśnienia, jakby jej obecny stan, stan ciągłego podniecenia, nie był wystarczającym powodem do tłumaczenia się. Gdyby się roześmiała, nigdy nie zdołałaby wyłgać się z tego, co go obudziło. Powstrzymała się, pragnąc zachować obecną ciszę i spokój. Jak mogła dać się tak zniewolić? Co za absurdalna frustracja. Odwróciwszy głowę, spojrzała na nieruchomy mur pleców męża. Wielka ściana. W tej chwili chciała w nią tłuc bez opamiętania. Obudziłby się zdezorientowany. Mężczyzna. Nieznajomy. Wstałby, podszedł do niej. Przejąłby inicjatywę. Jakże tęskniła za zrozumieniem. Jak bardzo brakowało jej kogoś, kto z idealnym wyczuciem czasu zaspokajałby jej pragnienia. Tego właśnie doświadczyła we śnie i może tego chciała od Jonathana. „Jonathanie, kiedy przestałeś dostrzegać moje potrzeby? Czy ta magia przepadła na dobre?”.
Zrezygnowana i uwięziona, odchyliła głowę ku swojej połowie łóżka. Zwrócona do męża plecami, zwarła mocniej uda, dociskając palce do swojej szparki. To była droga donikąd. Gdyby nie zrobiła zupełnie nic, nadal zmagałaby się z rozczarowaniem. To również nie miało sensu.
Czy było jej żal? Czy chciałaby cofnąć czas? Nie. To na pewno nie było rozwiązanie.
Frustracja? Ta przytłaczała ją coraz częściej, niczego takiego nie czuła przez cały czas trwania jej małżeństwa.
Nieprzejednany niepokój zmusił ją do uwolnienia dłoni i wymknięcia się z łóżka. Spojrzała przez ramię. Na szczęście Jonathan nadal był pogrążony w niczym niezakłóconym, mocnym śnie. Wiedziała, że nic, co stałoby się poza łóżkiem, nie zbudziłoby go łatwo. Zerknęła przelotnie na zegarek, ten sam, który nie obudził jej wcześniej. Siódma dwadzieścia pięć. Celnie strzelała. Jej intuicja najwyraźniej się wyostrzyła.
Zeszła na półpiętro. Matczyny instynkt, wyćwiczony wychowaniem dwójki dzieci — teraz już starszych nastolatków — podpowiadał jej, że są z Jonathanem sami w domu. Puste łóżka, które mijała, potwierdzały, że ich dzieci nie wróciły jeszcze ze studenckiej imprezy gdzieś w południowym Londynie. Ucieszyło ją, że jeszcze raz dokonały rozsądnego wyboru, zostając na noc u znajomych. Trochę czasu upłynie, nim wrócą do domu. Będzie to pewnie koło południa.
Chwilę później w krótkiej koszulce zwisającej luźno na ramiączkach Clarissa spacerowała boso po swym wyłożonym miękkimi dywanami mieszkaniu w zachodnim Londynie. W dłoni trzymała poranną kawę, zaparzoną ze świeżo zmielonych ziaren. Częściowy mrok pomieszczenia konkurował z upragnionym aromatem palonej kawy, który pieścił jej zmysły, powoli napełniając ją ożywieniem.
Przeszła obok śpiącego nadal męża, ocierając się o toaletkę stojącą nieopodal wykuszowych okien z widokiem na parkowe tereny The Common. Uniosła zasłony, tworząc jedwabistą lukę, przez którą podziwiała wczesnojesienną scenerię. Samotny biegacz przemierzał jedną ze środkowych ścieżek The Common. Dostrzegła kabelki słuchawek zwisające od jego uszu do pasa. Przez krótką chwilę przeniosła się czułymi myślami do innego parku, gdzieś w centrum Londynu.
„Miles pewnie też o tej porze biega po parku niedaleko swojego mieszkania w centrum” — pomyślała, biorąc łyk kawy. Przyleciała z nim w piątek, by wyrwać choć weekend w domu, nim o niedorzecznie wczesnej porze wyleci w poniedziałek z powrotem do pracy, do ich biura.
Znała Milesa na tyle dobrze, by wiedzieć, że biegał wczesnym rankiem, nieważne, w której części świata się znajdował. Zmieniające się kontynenty nie kolidowały z jego nawykami. Wydawało się, że nic nie ma wpływu na jego zwyczaje. Spostrzegła teraz, jakie to dziwne, że nigdy nie spytała go, czego słuchał w czasie joggingu. Ten szczegół musieli pominąć w trakcie swoich licznych rozmów o bieganiu. Czego w ogóle słuchają sportowcy? E-booków czy muzyki? Chwilowe rozproszenie myśli, gdy śledziła postępy biegacza, ucieszyło ją. Był moment, kiedy Miles podsunął jej pomysł, by również zaczęła biegać, ale na pomyśle się skończyło. Odwrócenie uwagi w każdym razie zadziałało. Widok z okna oraz kawa były błogosławieństwem. Odzyskała zdrowy rozsądek.
W chwili, gdy wpatrywała się w The Common, biegnąca przez park osoba zainspirowała jej myśli do dalszej wędrówki. Tylko kilka tygodni wcześniej jej dzieci próbowały przekonać ją, jeśli nie do joggingu, to choćby do zbadania innych możliwości. Całe to wydarzenie było szaleństwem. W sobotni wieczór cała trójka wyruszyła spontanicznie do pobliskiego centrum sportowego. Jak mogła pozwolić im zrobić z nią to, co nastąpiło? Wyprawa przerodziła się w coś gorszego od koszmaru. Gdy przypominała sobie tamte wydarzenia, zastanawiało ją, czy rzeczywiście jej życie się aż tak zmieniło. Wspólnym mianownikiem bez wątpienia była znowu… Anna. Anna ze swoją wiarą w poprawność, splecioną z dużą dozą spontaniczności. Clarissa miała powód, by uśmiechnąć się do siebie. W zasadzie była w stanie śmiać się z przedstawienia, jakie z siebie zrobiła, już chwilę po tym, jak to się stało.
— Mamo… — zaczęła jej córka tamtego dnia, kiedy wylegiwały się leniwie na kanapach w ich salonie. — Biorąc pod uwagę całe połacie The Common tuż pod naszym nosem… — kontynuowała, widząc, że przykuła uwagę matki. — Jeśli nie chcesz biegać, to może rolki?
Sugestia pojawiła się znikąd. Jakiś czas temu Clarissa zaledwie wspomniała swej rodzinie o fanatycznym zapale Milesa do joggingu. Może powiedziała też, że mogłaby znaleźć coś równie odpowiedniego dla siebie. Wtedy rozmowa nie została zakończona. Jej córka, nie wiadomo skąd, postanowiła do niej wrócić.
— To fajne. Takie jak jogging, ale szybsze. Mamo, spodoba ci się. — Entuzjazm jej syna przebił zapał starszej siostry. — Musisz spróbować. Nic lepszego nie masz do roboty. Chodźmy rzucić okiem na rolki.
To dlatego, że nie mieli nic innego w planach na tamto popołudnie, naraziła się na ten spektakl, którego bohaterką wkrótce się stała. Także dlatego, że podziwiała własne dzieci za to, że były tak irytująco sprytne w wyczuwaniu jej chęci na przygodę. Jej mąż, który był świadkiem tej krótkiej rozmowy, chwilowo oderwany od swojej gazety, pozostał obojętny. To ją rozczarowało i, być może, przyczyniło się do dalszej mobilizacji. Przemknęła jej znów przez głowę myśl o nieznajomym ze snu. Pragnienie powróciło, zwróciła więc z powrotem wzrok na The Common, przywołując w pamięci epizod z dziećmi. Powróciwszy do roli matki, rozmyślała, jak niesamowite było, że jej pociechy dorosły do wspólnego spiskowania. Jeszcze kilka lat temu z zamiłowaniem kłóciły się ze sobą. Ona i Jonathan niejednokrotnie pełnili rolę rozjemców. Teraz, na szczęście, było zupełnie inaczej. Jej dzieci dorastały i stawały się sobie coraz bliższe, a jednocześnie znajdowały wspólny język z matką. To zasługiwało na uznanie.
— Chodźmy na nie zerknąć. I tak nie mamy teraz nic lepszego do roboty — powtórzył syn, podnosząc się z kanapy.
Jonathan spojrzał na Clarissę, która uśmiechnęła się do niego, wzruszając ramionami.
— Czemu nie? — Odwróciła się, by odpowiedzieć synowi. — Ale zapamiętaj, to wcale nie znaczy, że kupuję twój pomysł.
Gdy już byli w sklepie, dzieci poprowadziły ją prosto do alejki z rolkami, co wyglądało jak część świetnie przygotowanego wcześniej planu.
— No dalej, mamo. Przymierz. — Córka pewnym gestem przekonywała ją, dając jednak chwilę na przemyślenie wyboru. Pełna wątpliwości, nie chcąc zlekceważyć starań dzieci, Clarissa sięgnęła po parę rolek stojącą na wysokości jej oczu i przyjrzała im się. Czemu nie zauważyła ich od razu? Produkty wyeksponowane na wysokości oczu były postrzegane jako najbardziej atrakcyjne, co w przypadku rolek oznaczało pewnie, że były również najszybsze. „Jogging byłby dla mnie bezpieczniejszy” — pomyślała teraz, wspominając człowieka biegnącego przez The Common.
„To tylko buty napędzane przez kółka” — dumała, obracając jedną z wrotek. Przemawiała do niej myśl, że gdyby opanowała jazdę, mogłaby wyprzedzić biegacza z The Common i wrócić do domu w o połowę krótszym czasie. Jak bardzo mogłaby prześcignąć Milesa? Nawet kawa, która czekałaby na nią w domu, byłaby jeszcze gorąca po jej powrocie. Słuchawki byłyby jej niepotrzebne. Może raz czy dwa by ich użyła, by uspokoić sumienie. Taki gest w kierunku zatrzymania młodości.
— To łatwiejsze, niż myślisz — zapewniał ją syn. — Bułka z masłem, prawda, siostra?
Clarissa spojrzała na niego, próbując wywęszyć, co dla niego oznaczało słowo „łatwy”. Potem pozwoliła dzieciom się posadzić i zmienić swoje obuwie na pierwszą parę rolek, jaką ściągnęła z półki.
Gdy już wstała, zaskoczyło ją, jak łatwo przyszło jej utrzymać równowagę. Możliwe, że jej dzieci miały rację.
„Fajne uczucie” — była wyższa niż w butach na obcasie. Wyżej nad ziemią. Wspomniała ówczesne mylne poczucie pewności siebie. Przejrzała się w pobliskim lustrze. Jej nogi wydłużyły się pod zwiewną letnią spódniczką sięgającą jej do kolan. „Całkiem sexy” — pomyślała z zadowoleniem, jednak nie podzieliła się tym wrażeniem z dziećmi.
Myśląc o tym teraz, wiedziała, że właśnie wtedy to wszystko powinno się skończyć. Powinna powiedzieć:
— Dziękuję, wypróbuję je z ochraniaczami już po powrocie, na terenie parku.
Ale nie powiedziała niczego takiego.
„Katastrofy są sumą wielu czynników” — przypomniała sobie. Tak w kółko powtarzają eksperci w telewizji. Tu pierwszym czynnikiem był przypadkowy wybór rolek. Drugi miał dopiero nadejść.
— Mamo — zaczął jej syn — masz przed sobą długą pustą alejkę. Pojedź przed siebie. Nikt nie zobaczy, tylko my.
— Nie sądzisz, że na początek powinnam założyć kask i ochraniacze na kolana i łokcie? — Clarissa próbowała zwrócić ich uwagę na akcesoria wiszące w tej samej części sklepu. Chwilowo była zadowolona z samego utrzymania równowagi w ich obecności.
— Nie wygłupiaj się, mamo. Jesteś w sklepie. Co może ci się stać? — Ech, ten młodzieńczy entuzjazm.
Clarissa odtwarzała ten moment kilka razy, odkąd to się stało. Co i jak sprawiło, że posłuchała dzieci, a nie zdrowego rozsądku? Niezdecydowana, nadal chciała powiedzieć:
— Pozwólcie mi to przemyśleć.
Było za późno. Powinna była usiąść i zdjąć wrotki. Zamiast tego dzieci ujęły ją z obu stron i wyprowadziły delikatnie na środek długiej, pustej alejki.
W tej chwili Clarissa zachichotała w zaciszu swojego bezpiecznego domu, słysząc w głowie doskonale pasujące do tej sceny słowa ponadczasowego przeboju Let’s work together — piosenki napisanej przez Wilberta Harrisona i wydanej przez wielu artystów:
Razem powstaniemy,
Rozdzieleni upadniemy,
Dalej, ludzie,
Działajmy razem.
Pracujmy razem,
Dalej, dalej,
Pracujmy razem,
Teraz, właśnie teraz.
Bo razem powstaniemy,
Każdy chłopak, każda dziewczyna, każdy człowiek.
Początkowe zaskoczenie i radość, że zachowała równowagę i dobry kierunek jazdy, połączone z pewną, kontrolowaną prędkością, szybko przeszły w zwątpienie i rosnącą panikę.
„Jakim cudem te buty same z siebie nabierają takiej prędkości?”. Jak na miejsce, w którym była, jechała stanowczo za szybko. Katastrofy i ich przyczyny… Trzecią przyczyną było to, że nikt nie powiedział jej, jak wyhamować!
Z dala od swoich dzieci, słyszała słowa kołaczące w jej głowie: „Rozdzieleni upadniemy”. Powinna mieć dzieci przy sobie, zamiast ruszać samopas w dziewiczą przejażdżkę, nie dość, że zbyt szybko, to jeszcze wzdłuż alejki, która miała się za chwilę skończyć. Jak ona teraz wyglądała? Jaka głupia była! Pierwszy raz na rolkach, pędziła sztywno, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, a jej podekscytowane dzieci nie zrobiły nic, tylko się na nią gapiły. Mama sobie poradzi, prawda? Nie mogła się odwrócić i zawołać o pomoc. Gdyby to zrobiła, z pewnością straciłaby równowagę i się poobijała. Nie przewidziała możliwości zrobienia sobie krzywdy. Dlaczego nie posłuchała własnego rozumu i nie założyła ochraniaczy?
„Kurde!”. Alejka przed nią miała się zaraz skończyć. Clarissa poczuła rosnącą panikę, kiedy tylko minęła wystawę z ochraniaczami na głowę i kończyny, na którą wskazywała wcześniej. Nie była mądra.
Teraz, gdy patrzyła na zieleń The Common, śmiała się cicho, by nie zbudzić Jonathana.
„Co z tymi kółkami?”. Myśl przemknęła jej przez głowę prawie tak szybko, jak mknęły rolki pod nią.
Zbliżała się do końca alejki, odległego już tylko o chwilę jazdy. Umieszczono tam wysepkę, na której schludnie ułożono imponującej wielkości piramidę z pomarańczowych piłek do koszykówki. „Starannie, ale tylko do czasu” — oceniła wystawę.
Przy jej prędkości złapanie się którejś z mijanych po drodze półek i obrót wokół niej mógłby skończyć się zranieniem o jej twardą, metalową konstrukcję. Wymuszony upadek również by zabolał. Nie chciała nawet myśleć o bólu.
Tylko sekundy dzieliły ją od piramidy. Wyobrażała sobie, że w nią uderza, jakby miała przytulić piłki „na misia”. To była delikatna opcja. Kilka piłek by się rozsypało, ale co tam. Dzieci by je złapały i odłożyły na miejsce. Tak, ta wystawa mogłaby ją ocalić. Dzięki niej uniknęłaby bólu.
Klamka zapadła. Clarissa przybrała lekko pochyloną pozycję, przez co jej spódnica uniosła się z tyłu. To prawie na pewno bezwstydnie obnażyło jej pośladki, a przynajmniej ich dolne partie, nieosłonięte przez stringi. Jakiż obraz matki zaprezentowała swoim dzieciom! Rozłożyła ramiona najszerzej, jak mogła, i przymknęła oczy.
„Cholerka, niech się dzieje” — było jej ostatnią myślą, gdy znikały kolejne centymetry dzielące ją od pomarańczowych piłek. Uderzyła mocniej, niż się spodziewała.
Początkowo próbowała zagarniać piłki, przytrzymać się ich, w nadziei, że utrzyma ją to w pozycji stojącej. Jednak, ku jej przerażeniu, ogromny stos rozpadł się całkowicie. Piłki, które miały zatrzymać jej pęd, eksplodowały we wszystkich kierunkach.
Już wiedziała, że jej plan zawiódł. Rąbnęła w piramidę o wiele za szybko, a jej dzieci nadal były na początku alejki. „Rozdzieleni upadniemy”.
Piramida przepadła, a Clarissa wylądowała twarzą w dół, rozłożona jak orzeł. Jak teraz wyglądała? Kółka jej wrotek wciąż obracały się w powietrzu, a ona, w bezruchu, samotna i zawstydzona, podziwiała otoczenie z poziomu podłogi. „No to wspaniale. Wręcz zajebiście”.
Uświadomiła sobie, że wyglądała gorzej przez sporą liczbę piłek, na których spoczywała jej talia. Uniosły jej tułów wyżej w stosunku do reszty ciała, odsłaniając całkowicie jej pośladki. Niektóre piłki nadal podskakiwały w różnych kierunkach, z daleka od miejsca, w którym leżała.
Nie mogąc się podnieść, odwróciła głowę, spoglądając w róg sufitu. Czy to mogła być najgorsza chwila ze wszystkich? A potem przyszło jej na myśl, że kamery sklepowe prawie na pewno uchwyciły cały wypadek. Obezwładniło ją poczucie bezsilności, w parze ze skrajnym zażenowaniem.
Gdzieś niedaleko siedzą ochroniarze, którzy w swoim ukrytym pomieszczeniu będą patrzeć w monitory prosto na nią. Będą się histerycznie śmiać jej kosztem. Będą spoglądać przez czarne kule, które, jak zauważyła, wisiały u sufitu. Będą natrząsać się z widowiska, jakie zaserwowała. Istniała też realna szansa, że szybko zmontowany fragment przedstawienia z nią w roli głównej zostanie wrzucony do Internetu, zalajkowany i udostępniany. Wszystko to stanie się jeszcze, zanim ona opuści sklep.
„Proszę, nie róbcie tego…” — próbowała uprosić tajemniczych nieznajomych wzrokiem skupionym na czarnych urządzeniach u sufitu, podczas gdy jej obie dłonie w desperacji starały się rozprostować spódniczkę.
Robiła to samo. Lajkowała i udostępniała. Ale do tej chwili była przekonana, że takie rzeczy dzieją się notorycznie tylko skłonnym do wypadków „gwiazdeczkom” żyjącym w świecie odległym od jej własnego. Dla pracowników sklepu sprzątanie, jakie im zafundowała, będzie małą ceną za możliwość oglądania na okrągło tego przedstawienia.
Dzieci dobiegły do niej i, widząc, że nic się jej nie stało, próbowały powstrzymać śmiech. Zauważyła to, gdy pomagały jej wstać.
— Mamo, byłaś naprawdę szybka — w dyplomatyczny sposób skomentował jej syn.
Podprowadziły ją do najbliższej ławki. Clarissa rozejrzała się dookoła, zauważając kilku gapiów, próbujących domyślić się, co tu zaszło i czy nie była ranna. Pośród nich, była tego pewna, byli też tacy, którzy żałowali, że nie pospieszyli się z telefonami, żeby nagrać to wszystko i pokazać znajomym, czego byli świadkami w tę — wydawałoby się — zwyczajną sobotę. Ależ zrobiła show!
— Wyjdźmy stąd, proszę — ponagliła swoje dzieci.
Clarissa myślała o kilku piętrach pełnych pracowników w jej biurowcu i innych w całym kraju. W jaki sposób ona, jako szanowany starszy członek zarządu, zdoła w przyszłości odróżnić szczere uśmiechy od tych oznaczających „my wiemy”?
„Trochę za dużo holenderskiego oranjebooma, co, Clarisso?” — powiedzą z wyraźnym akcentem na „boom” w nazwie tego piwa o intensywnym, pomarańczowym kolorze. Ciekawe, który cwaniak pierwszy rzuci sarkastyczną uwagę. Jak do tej pory nikt przy niej niczego bezpośrednio nie skomentował. Może jednak ta wpadka nie została wrzucona do sieci. Może ludzie nie spędzają w Internecie aż tyle czasu, ile myślała.
— Na razie odkładam wrotkarstwo. Na jakiś czas mam dość wrażeń — skomentowała Clarissa, wkładając buty.
Dzieci nie odważyły się odpowiedzieć. Niemniej z pewnością szybko opowiedziały ojcu o tym wydarzeniu. I prawie na pewno podzieliły się tą historią z przyjaciółmi.
Wspomnienie incydentu z rolkami skutecznie odciągnęło jej myśli od pożądania, z jakim się obudziła. Biegacz zniknął. W międzyczasie parkowe The Common zaroiło się od właścicieli wyprowadzających na spacer swoje psy. Brzask przechodził w poranek. Miles na pewno wrócił już do swojego mieszkania, rozmyślając nad tym, co przyniesie dzień.
Stała chwilę dłużej przy oknie, podziwiając widok The Common. Park dojrzewał z biegiem lat, zmieniając się wraz z porami roku, odkąd przenieśli się do tego mieszkania. Natura robi swoje… Nawet w niedzielę. „Dziwne — zadumała się. — Bóg, który stworzył świat w sześć dni, rozkazał człowiekowi wziąć wolne dnia siódmego, podczas gdy natura musiała dalej pracować. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nic dziwnego, że czasami się buntuje”. Może to była przyczyna katastrof od czasu do czasu zmieniających krajobraz The Common. Wiele starych drzew nie przetrwało. Ale na ich miejsce wyrastały nowe.
Clarissa cieszyła się, że natura była dla niej łaskawa. Dobiegała czterdziestki, a nadal była zadowolona ze swojego wyglądu. Jej ciało pozostało szczupłe, piersi uniesione. Skóra gładka i sprężysta bez konieczności zbytniego wysilania się. Jej włosy, teraz krótsze, sięgały ramion, ale zachowały w większości swój kolor ciemny blond. Tak, natura była jej przyjaciółką. Nadejdzie chwila, gdy zrobi swoje, ale na razie Clarissę pomijała. „I niech tak zostanie”.
Powoli wracając do życia, Clarissa odwróciła się od okna wychodzącego na park i po cichu zasiadła przed swoją edwardiańską toaletką z wielkim lustrem o dwóch wąskich skrzydłach. Toaletka pasowała do wystroju domu i była na szczęście jednym z niewielu mebli w jej rozmyślnie niezagraconej sypialni.
Jonathan nadal twardo spał, a ona przyglądała się swojemu odbiciu w największym z luster. Nadal miała dużo czasu, więc pozwoliła sobie odlecieć myślami, wyrwać się nimi z otaczającego ją pokoju.
Lustra… Lustra jej towarzyszyły. Były częścią jej codzienności. W pracy, gdy przemykała energicznie pomiędzy spotkaniami, i w jej prywatnym życiu: w windach, w łazienkach, w samochodzie czy w torebce. Były ważnym dodatkiem do każdego dnia.
Lustra ją przyciągały. Zawsze chętnie wykorzystywała moment na zerknięcie na siebie, natychmiastową ocenę i szybkie poprawki swojego wyglądu. To nie tak, że była próżna. Nie bała się też swojego wyglądu. To też nie dlatego, że miała obsesję na punkcie konkurowania z innymi, czy to młodszymi, czy też w jej wieku.
Lustra, a w zasadzie odbicie, które w nich widziała, pozwalały Clarissie ocenić stan jej umysłu. Zaczęło się kilka lat wcześniej od podróży pociągiem. Miała wtedy lekko ponad trzydzieści lat i jechała na spotkanie. Naprzeciwko niej siedziała kobieta, przypuszczalnie w wieku około siedemdziesięciu lat. Obie podróżowały samotnie. Nie rozmawiały, każda zajęta była czytaniem. Kilka razy zerknęły na siebie przelotnie, wymieniając kurtuazyjne uśmiechy. Z upływem czasu Clarissa stawała się coraz bardziej urzeczona wyglądem kobiety. Towarzyszka jej podróży starzała się tak, jak chciałaby się zestarzeć ona sama.
Mniej istotna była jej dobrze zachowana, tylko lekko wątła, szczupła, prosta postura. Miała na sobie zwyczajny strój. Tym, co uderzyło Clarissę najmocniej, były ciepło i spokój malujące się na twarzy kobiety przez cały czas trwania podróży. Clarissa próbowała zrozumieć nieznajomą. Nikt nie ma idealnego życia. Jej towarzyszka nie mogła być wyjątkiem. Każdy doświadcza chwil szczęścia, ale też chwil smutku i żalu. Frustracji i radości. Im dłużej żyjemy, tym więcej takich chwil napotykamy, a one nas kształtują. I ta kobieta też na pewno doświadczyła tego wszystkiego. Żadna ingerencja chirurgiczna nie przyćmiłaby wyrazu twarzy, który zdradza najgłębiej zakorzenione uczucia.
Clarissa myślała o tym, że ludzie najczęściej zaczynają rozmowę od: „Jak się masz?”. To punkt kontrolny, który wymusza dzielny uśmiech na twarzy. Instynktownie odpowiadamy: „Dobrze”. To właśnie chcą usłyszeć ludzie. „Dobrze” jest zaraźliwe. Chcemy być szczęśliwi. Jednak często to maska, którą zakładamy tylko na chwilę. Znika, gdy nie jesteśmy prawdziwi i szczerzy.
Czegokolwiek jej starsza towarzyszka doświadczyła przez całe swoje życie, przeszła przez to jako osoba zadowolona z siebie, emanująca ciepłem i charyzmą. Clarissa pomyślała, że trzeba pracować nad sobą nieustannie, żeby utrzymać taki trwały, niewymuszony wyraz twarzy. Taki wygląd pragnęła posiąść. Od tej podróży marzyła, by w ten sposób pewnego dnia postrzegali ją ludzie. Wszystko zaczyna się od marzenia, które jeśli ma szansę, staje się wyzwaniem. To było wyzwanie, jakie Clarissa narzuciła samej sobie. Lustra były tylko narzędziem jego realizacji.
To działało. Clarissa wierzyła, że dzięki lustrom była postrzegana pozytywnie przez kolegów i przyjaciół. Zadowolona, opanowana, uczciwa, godna zaufania i dobrze zorganizowana. Była schludna, wszystko miała na swoim miejscu, zawsze uporządkowana.
Tego ranka czuła się wyjątkowo zrelaksowana i, na skutek wczesnej pobudki, miała więcej czasu niż zwykle, by w cieple sypialni, w podkreślającym seksualność stroju, oddać się głębszej refleksji nad ostatnimi wydarzeniami swego życia. Ostatni rok przebiegł całkiem inaczej, niż planowała. Uśmiechając się do swojego odbicia, wyszeptała to, co śpiewał w 1980 roku John Lennon: „Życie zdarza ci się, gdy jesteś zajęta planowaniem innych rzeczy”. Słowa te tkwiły w jej pamięci i nazbyt często udowadniały w jej życiu swą prawdziwość.
Studiowała swój wygląd, gładząc rękoma symetryczny kontur twarzy, ramiona i piersi. Ale tu nie chodziło o wygląd. Wszystko było tak dobrze, jak powinno być. Jej twarz potwierdzała zadowolenie z tego, co widzi w lustrzanym odbiciu. Oczywiście nie protestowałaby, gdyby można było cofnąć czas. Kto by tego nie chciał? Ale starzała się ładnie.
Życie pokierowało ją w nową stronę, wyznaczyło nowe wartości i priorytety. Do tej pory była przykładną żoną i matką. To było jej nadrzędnym celem, na równi z dbałością o karierę zawodową. A potem, w sposób zupełnie dla niej nieprzewidywalny, zboczyła z kursu. Ale czy na pewno? Może tylko zaczęła odkrywać siebie na nowo? Tę osobę, którą niegdyś była. Osobę, którą z tkliwością wspominała, z czasów, gdy kariera była dla niej najwyżej cenioną wartością. Czego się teraz obawiała?
To było czułe i zauważalne. Stan, starszy od niej o całe pokolenie, był nią zaintrygowany od pierwszego spotkania. „Clarisso — powiedział przy jej znajomych — twoje imię jest jak słodko śpiewający anioł, najbardziej uroczy anioł”. Wyraził to w szczery, ojcowski sposób.
Jeśli anioły śnią, ona była tym budzącym się do działania, wstającym właśnie z trwającego połowę życia snu, wypełnionego obowiązkowością, odpowiedzialnością, lojalnością i przewidywalnością. Teraz czuła się wyzwolona. Próbowała swoich skrzydeł w locie ku beztroskim uciechom. Patrząc w lustro, pytała samą siebie: „Niby dlaczego nie powinnam tego robić?”. Czy powinna pozwolić kolejnym latom minąć, by się zmarnowały? Czuła się pobudzona wizją siebie jako budzącego się anioła. Jonathan będzie musiał zaakceptować ją na nowo. Skoro jej się to podobało, to czemu nie jemu?
„Lustereczko, powiedz przecie… Czy to jest w porządku?” — zadumała się.
Clarissa dopiła swoją kawę. Rzuciła ostatnie spojrzenie w kierunku lustra, wstała od stolika, wzięła szlafrok wiszący za drzwiami i przemknęła jak zjawa w kierunku łazienki. Gdy przechodziła obok śpiącego męża, w jej głowie znowu zabrzmiały słowa: „Rozdzieleni upadniemy…”. Myślała właśnie, jakie to prawdziwe, gdy jej wyobraźnia powędrowała z powrotem ku nieznajomemu ze snu. Jej umysł nakazał mu przyjść do niej, zawładnąć nią w sposób, na jaki pozwalała i jaki był jej ewidentnym pragnieniem. Świadome sny, jak wiedziała z doświadczenia, pozostawały w jej pamięci przez długi czas. Zwykle jej nie rozpraszały, jedynie utrzymywały ją w lekkim stanie pobudzenia. Często znajdowały ujście w wieczornym seksie z Jonathanem. Tym razem musiało być inaczej. Jak mogła kochać się z mężem, skoro jej pożądanie wzbudził ktoś zupełnie inny? Nie, musiała uwolnić napięcie teraz, tutaj, i to zanim Jonathan się obudzi.
„Dalej, dalej, pracujmy razem”. Piosenka brzmiała w jej głowie. Kabina prysznicowa napełniała się parą w sposób, jaki Clarissa uwielbiała podziwiać, nim zdjęła przez głowę swą koszulkę i wkroczyła w strumień gorącej wody.
Delikatnie namydliła każdą część ciała, po czym ujęła główkę prysznica w dłoń i poprowadziła strumień wody pewnym ruchem po całej skórze. „Przebudzony anioł” — podchwyciła tę myśl, utrzymując równowagę, z jedną dłonią wspartą o szklaną ściankę prysznica. Przymknęła oczy, gdy jej druga dłoń z determinacją kierowała strumień wody ku części jej ciała doskonale nastrojonej, by uwolnić pożądanie.
Jej łechtaczka zaczęła reagować na ciepło. Doznanie stawało się coraz bardziej intensywne. Czekała na szczypiący ból głęboko w swojej pochwie.
Jej piersi wypełniało ciepło, sutki napięły się, łechtaczka się odsłoniła, obnażając całą swą nabrzmiałość. Strumień wody stawał się prawie bolesny, ale nie czuła dyskomfortu. Ból i ciepło narastały w jej cipce, rozprzestrzeniając się po udach i brzuchu. Wolna dłoń ściskała kant kabiny prysznicowej, walcząc o utrzymanie równowagi.
To nie był ból, ale też nie czysta przyjemność. Nie z powodu strumienia wody, tylko naprzemiennie przychodzących fal. Fala ciepła, potem ulga i kolejna fala, następnie przerwa, dużo krótsza, kolejna fala i jeszcze krótsza przerwa, a potem już tylko ciepło. Ten dotyk, jego dotyk. Żywy i prawdziwy. Obrazy, wszystkie szczegóły ostatnich sekund jej snu ponownie ożyły. Nadszedł orgazm, eksplodował w niej. Jej nogi zadrżały, uchwyciła się kabiny jeszcze mocniej. Ciepło było obezwładniające. Nieznajomy. Czy otrząsnęła się z niego w tej chwili, pod prysznicem? Nie całkiem. W zasadzie wcale nie. Była pewna, że będzie o nim jeszcze długo myśleć, a gdy go spotka ponownie w prawdziwym życiu… Jak na niego spojrzy? To pewne, że będą nadawać na różnych falach. Nieznajomy nie będzie miał pojęcia o jej śnie. Niemożliwe, by myślał o niej tak, jak ona myślała o nim. Ten jeden sen zmieniłby wszystko. Czy spotka go jeszcze? Miała na to nadzieję, jednocześnie widząc w tym zagrożenie. Prawdziwe niebezpieczeństwo. Byłaby zuchwała w sposób, jakiego by nie zrozumiał. Ofiara swojej wyobraźni. Obrazy mogłyby jej towarzyszyć w takiej chwili, a nawet dłużej. Do czego by to prowadziło? Jak, do licha, doszło do tego, że w ogóle miała takie myśli? Odegrała kluczową rolę w doprowadzeniu siebie samej do punktu, w którym była teraz, a wyjaśnienie wszystkiego zamykało się okresie krótszym niż rok.