- W empik go
Clavus - ebook
Clavus - ebook
„Spragniony byłem świata, jaki jej się przytrafił…”
Kiedy się ma do czynienia z twórcą takim, jak Jarosław Wojciechowski, człowiek nigdy nie wie, gdzie go słowa artysty zaprowadzą. Czytanie jego utworów to, jak sam lubi mówić, „jazda na maksa”. Dokąd więc teraz Jarek nas zabrał?
Fabuła utworu jest niezwykle prosta. Opisuje spotkanie dwojga bliskich sobie osób. Z ich rozmowy nad kubkiem kawy wyłania się przed czytelnikiem świat, którego raczej się nie spodziewamy w tak prozaicznym miejscu, jak kuchnia. Bohaterka opowiada treść swojego niezwykłego snu, który wytrącił ją z równowagi, zadziwił, przeobraził wewnętrznie i pozostawił z całą masą niezadanych pytań. Z każdym jej słowem wizja staje się coraz dziwniejsza, coraz bardziej zaskakująca. Aż dochodzimy do momentu w opowieści, w którym następna przerwa na łyk kawy czy złapanie oddechu drażni niedopowiedzeniem.
Drugim bohaterem jest słuchacz – człowiek nastawiony na wewnętrzny odbiór przekazywanych mu rewelacji. Ma niezwykle ważne zadanie do spełnienia. Otrzymuje pewien dar – od jego reakcji zależy, czym się on stanie. Prezentem cennym czy zakłóceniami w ciszy popołudniowego odpoczynku. Całą swoją postawą akcentuje, że jest gotowy na wypełnienie swojego obowiązku z należytą uwagą i przekonaniem, że oto trafiła mu się niezwykłość, gratka godna kolekcjonera opowieści. To jego reakcje na historię opowiedzianą przez towarzyszkę powodują, że sen staje się plastyczny, realny, godny uwiecznienia. To jego uczucia, emocje urzeczywistniają wymiar, do którego autor stara się czytelnika przenieść.
I na tym prostota fabuły się kończy, bo w książkach tego autora nic nie może być klarowne i jednowymiarowe.
Tematem tego utworu jest poszukiwanie, odnajdywanie i gubienie. Bohater wyznaczył nam kierunek: „ Świat otworzył mi się, świat wyobraźni i ducha, niczym wielka księga życia.” Żeby zrozumieć tę książkę, czytelnik musi przekroczyć pewne granice, podążając za emocjami opisanych postaci. Musi wyobrazić sobie uniwersum, do którego zabiera nas jego sprawczyni. Nie jest to zadanie trudne, wystarczy uruchomić wyobraźnię i empatię.
Gdzie jest ten świat? Okazuje się, że całkiem niedaleko. Miejscem, które ogniskuje całą rzeczywistość, jest niewielka podwłocławska miejscowość Bobrowniki i ruiny zamku. W tym to punkcie dzieją się niezwykłe wydarzenia wokół Clavusa – przedmiotu posiadającego własną osobowość. To jego poszukujemy, nastawiamy się na zrozumienie niezwykłości tego przedmiotu, czasem odnajdujemy ukryty w nim sens, a potem, co jest nieuchronne, gubimy go bezpowrotnie. A to wszystko dzieje się w miejscu niemalże magicznym, posiadającym niezwykłe wibracje, sekretne komnaty, ukryte skarby i wszystko, co nosi w sobie znamiona wielkiej tajemnicy. Po tym wymiarze poruszamy się uwięzieni w ciele sokoła, który ptakiem bynajmniej nie jest. Obserwujemy mieszkańców zamku i gości do niego przybywających. Podsłuchujemy ich niedokończonych rozmów, próbując jednocześnie zrozumieć, co nam umknęło. Odwiedzamy przeszłość, czas świetności zamku. I w sposób nieuchronny gubimy wymiar rzeczywisty, by odwiedzić miejsca jeszcze dziwniejsze, nierealne, metafizyczne oczywiście przez autora niezdefiniowane. Bo nic w tej opowieści nie jest jednoznaczne i klarowne. Bo ta opowieść to kolejny flirt z wyobraźnią odbiorcy, który poruszając się w labiryncie metafor i symboli musi odnaleźć nieprostą drogę do zrozumienia, czego właściwie poszukuje, co gubi, a co odnajduje w otwartej księdze życia.
Książka Jarka to po raz kolejny opowieść uniwersalna. Akcja co prawda wyrasta z codzienności, ale autor przenosi czytelnika w czasy średniowiecza. I tak wędrując w wizji bohaterki, skaczemy między dwoma wymiarami czasoprzestrzeni, śledzimy świat dawny, by odnaleźć w nim wartości czasu współczesnego. Śledzimy poczynania bohaterów, by co jakiś czas mierzyć się z dygresjami komentującym współczesność tak dobrze i boleśnie nam znaną. Bo jak przekonuje nas artysta, zawsze jesteśmy „spragnieni” świata, który „przytrafia” się innym. A skoro tkwi w nas to pragnienie, trzeba zanurzyć się strumieniu „świata wyobraźni i ducha”. To tam ostatecznie odnajdziemy odpowiedzi naznaczeni piętnem Clavusa.
Bożena Laskowska
Jarosław Wojciechowski
Urodziłem się 1955 r. we Włocławku, jestem poetą i prozaikem. Mój życiorys jest wyjątkowo burzliwy, co bez wątpienia miało wpływ na mą twórczość literacką.
Debiutowałem w III programie Polskiego Radia w 1980 r. W latach 70 i 80 ubiegłego wieku w grupie literackiej „Kujawy” W roku 1995 współtworzyłem grupę literacką „Kujawskie Wolne Pióro” zostając jej przewodniczącym. Po pół roku działalności grupy literackiej współuczestniczyłem w jej przekształceniu w „Stowarzyszenie Pisarzy Regionu Kujaw i Ziemi Dobrzyńskiej” zostając jej pierwszym prezesem. Za mojej prezesury powstaje pismo społeczno literackie „AWERS” o zasięgu ogólnopolskim.
W 1996 r. nawiązuję współpracę z Redaktorem naczelnym "Kultury Paryskiej" Panem Jerzym Giedroyciem. Po dwóch latach działalności na rzecz Stowarzyszenia rezygnuję z funkcji prezesa jak i członkowstwa by skupić się na własnej twórczości.
W 1998 roku otrzymuję nominację do nagrody literackiej im. Kościelskich, której kapituła znajduje się w Szwajcarii. Nominację otrzymuję z rąk Pani dr Danilewicz Zielińskiej - członka kapituły.
W 2001 roku Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, za działalność kulturalną w ochronie i kształtowaniu Kultury Polskiej w latach 80-tych wyróżnia mnie odznaką „Zasłużony Działacz Kultury”
W latach 1999-2001 pełnię funkcję Rzecznika Prasowego Zachodnio-Pomorskiej Szkoły Biznesu we Włocławku.
W latach 1999 – 2003 członek Rady Społecznej Szpitala wojewódzkiego we Włocławku.
W latach 1999 – 2000 i 2005 stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Obecnie w Związku Literatów Polskich Oddziału Warszawskiego.
Druki w Almanachach
Ścieżki naszej obecności - 1987 r. wydany przez DKTK - Włocławek
Kujawska Droga na Parnas - 1988r. wydany przez DKTK - Włocławek
Strofy z Kujawskich Ogrodów - 1983r. wydany przez NKL - Włocławek
Twórcy Regionu i ich Dobrodzieje - 1996r. wydany przez Bibliotekę Wojewódzką - Włocławek
Dorobek artystyczny:
Przepraszam zwariowałem, 1981, (wyd. drugie 1991)
Modlitwa Jarka W, poemat, 1997
Pieśń do Boga Włocławskiego Dali, poemat, 1997
Tak Płakać, wiersze ze słowem wstępnym Ernesta Brylla, poemat, 1998
Obywatel G, poemat, 1999
Słabeusz, zbiór, poemat- wiersze, 2001
Piktogramy cz. I, poemat, 2006
Piktogramy cz. II, poemat, 2007
Piktogramy cz. III, poemat, 2008
Piktogramy - zbiór, poemat, 2009
Łzy, powieść (współautorstwo), 2010
Ochroniarz, powieść, 2011
Clavus, powieść, 2011
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-038-5 |
Rozmiar pliku: | 681 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Spragniony byłem świata, jaki jej się przytrafił…”
Kiedy się ma do czynienia z twórcą takim, jak Jarosław Wojciechowski, człowiek nigdy nie wie, gdzie go słowa artysty zaprowadzą. Czytanie jego utworów to, jak sam lubi mówić, „jazda na maksa”. Dokąd więc teraz Jarek nas zabrał?
Fabuła utworu jest niezwykle prosta. Opisuje spotkanie dwojga bliskich sobie osób. Z ich rozmowy nad kubkiem kawy wyłania się przed czytelnikiem świat, którego raczej się nie spodziewamy w tak prozaicznym miejscu, jak kuchnia. Bohaterka opowiada treść swojego niezwykłego snu, który wytrącił ją z równowagi, zadziwił, przeobraził wewnętrznie i pozostawił z całą masą niezadanych pytań. Z każdym jej słowem wizja staje się coraz dziwniejsza, coraz bardziej zaskakująca. Aż dochodzimy do momentu w opowieści, w którym następna przerwa na łyk kawy czy złapanie oddechu drażni niedopowiedzeniem.
Drugim bohaterem jest słuchacz – człowiek nastawiony na wewnętrzny odbiór przekazywanych mu rewelacji. Ma niezwykle ważne zadanie do spełnienia. Otrzymuje pewien dar – od jego reakcji zależy, czym się on stanie. Prezentem cennym czy zakłóceniami w ciszy popołudniowego odpoczynku. Całą swoją postawą akcentuje, że jest gotowy na wypełnienie swojego obowiązku z należytą uwagą i przekonaniem, że oto trafiła mu się niezwykłość, gratka godna kolekcjonera opowieści. To jego reakcje na historię opowiedzianą przez towarzyszkę powodują, że sen staje się plastyczny, realny, godny uwiecznienia. To jego uczucia, emocje urzeczywistniają wymiar, do którego autor stara się czytelnika przenieść.
I na tym prostota fabuły się kończy, bo w książkach tego autora nic nie może być klarowne i jednowymiarowe.
Tematem tego utworu jest poszukiwanie, odnajdywanie i gubienie. Bohater wyznaczył nam kierunek: „ Świat otworzył mi się, świat wyobraźni i ducha, niczym wielka księga życia.” Żeby zrozumieć tę książkę, czytelnik musi przekroczyć pewne granice, podążając za emocjami opisanych postaci. Musi wyobrazić sobie uniwersum, do którego zabiera nas jego sprawczyni. Nie jest to zadanie trudne, wystarczy uruchomić wyobraźnię i empatię.
Gdzie jest ten świat? Okazuje się, że całkiem niedaleko. Miejscem, które ogniskuje całą rzeczywistość, jest niewielka podwłocławska miejscowość Bobrowniki i ruiny zamku. W tym to punkcie dzieją się niezwykłe wydarzenia wokół Clavusa – przedmiotu posiadającego własną osobowość. To jego poszukujemy, nastawiamy się na zrozumienie niezwykłości tego przedmiotu, czasem odnajdujemy ukryty w nim sens, a potem, co jest nieuchronne, gubimy go bezpowrotnie. A to wszystko dzieje się w miejscu niemalże magicznym, posiadającym niezwykłe wibracje, sekretne komnaty, ukryte skarby i wszystko, co nosi w sobie znamiona wielkiej tajemnicy. Po tym wymiarze poruszamy się uwięzieni w ciele sokoła, który ptakiem bynajmniej nie jest. Obserwujemy mieszkańców zamku i gości do niego przybywających. Podsłuchujemy ich niedokończonych rozmów, próbując jednocześnie zrozumieć, co nam umknęło. Odwiedzamy przeszłość, czas świetności zamku. I w sposób nieuchronny gubimy wymiar rzeczywisty, by odwiedzić miejsca jeszcze dziwniejsze, nierealne, metafizyczne oczywiście przez autora niezdefiniowane. Bo nic w tej opowieści nie jest jednoznaczne i klarowne. Bo ta opowieść to kolejny flirt z wyobraźnią odbiorcy, który poruszając się w labiryncie metafor i symboli musi odnaleźć nieprostą drogę do zrozumienia, czego właściwie poszukuje, co gubi, a co odnajduje w otwartej księdze życia.
Książka Jarka to po raz kolejny opowieść uniwersalna. Akcja co prawda wyrasta z codzienności, ale autor przenosi czytelnika w czasy średniowiecza. I tak wędrując w wizji bohaterki, skaczemy między dwoma wymiarami czasoprzestrzeni, śledzimy świat dawny, by odnaleźć w nim wartości czasu współczesnego. Śledzimy poczynania bohaterów, by co jakiś czas mierzyć się z dygresjami komentującym współczesność tak dobrze i boleśnie nam znaną. Bo jak przekonuje nas artysta, zawsze jesteśmy „spragnieni” świata, który „przytrafia” się innym. A skoro tkwi w nas to pragnienie, trzeba zanurzyć się strumieniu „świata wyobraźni i ducha”. To tam ostatecznie odnajdziemy odpowiedzi naznaczeni piętnem Clavusa.
Bożena LaskowskaRozdział I
Niespodziewanie odwiedziła mnie dziś kuzynka Teresa.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby mnie uprzedziła telefonicznie, jak zawsze to robiła – kiedy i o której godzinie i czy przypadkiem jej wizyta w niczym mi nie przeszkodzi. Taka była – szczera do bólu! Za co ją zresztą bardzo lubiłem, jak i za jej jeszcze inne zalety, o których opowiem przy innej okazji.
A więc tak – usłyszałem zamiast dzwonka pukanie i to bardzo nerwowe, energiczne, jakby ktoś chciał się szybko dostać do środka. Może uciekał przed kimś? – głupio sobie pomyślałem.
W pierwszej chwili nie wiedząc, któż za drzwiami stoi, przekląłem sobie dość siarczyście – kurwa! W końcu nie pamiętam, by ktoś tak mi się do drzwi dobijał. Żona w pracy, dzieci w pracy, to kto to? Cholera! No, kto?– na głos siebie pytałem. A właśnie akurat delektowałem się symfonią przeznaczenia Beethovena. Zawsze tak się działo ze mną, kiedy byłem sam – robiłem ucztę dla duszy. uczucie, którego nijak nie można było ignorować. No właśnie? A tu ktoś wali mi do drzwi, gdy już jestem prawie…
– Zaraz! Zaraz otwieram – krzyknąłem.
Głos (mój głos!) wcale mi się nie spodobał – był arogancki i niezbyt miły dla mnie samego, a cóż dopiero dla tego, który stał za drzwiami. No, ale za upadek z takiej… wysokości! Niech intruz mi zapłaci i kropka – wytłumaczyłem sobie szybko. Byłem usatysfakcjonowany rekompensatą, na jaką akurat było mnie stać. No właśnie– było mnie stać? Nic innego mi nie pozostało, jak ruszyć do drzwi.
Przekręciłem zamek chyba ze dwa razy. Energicznie otwierając drzwi, już miałem puścić swoje narzędzie kastracji (język!), na którym ustawił się oddział pretorian – samopas, gdy oczom moim ukazał się znajomy widok. Stała naprzeciwko mnie moja kuzynka Teresa.
Oczom moim od razu rzuciły się jej włosy. No, właśnie, włosy w każdą stronę sterczały, jakby szukały oparcia – choć krótkie ... A oczy niczym rozpalone węgliki spoglądały na mnie bystro. Staliśmy chwilę w milczeniu, na siebie patrząc – nim wzajemnie się odkryliśmy.
– Jak dobrze, że jesteś, jak dobrze! – wykrztusiła w końcu pierwsza. Może obawiała się, iż nie zechcę jej słuchać i zamknę drzwi przed nosem – może tak właśnie pomyślała, może? Bo ja sam chyba ciekawie to nie wyglądałem.
Przyznam, cała ta sytuacja zaskoczyła mnie na tyle, że nic się nie odzywałem, tylko odskoczyłem na bok, by mogła wejść do mieszkania. Zrobiła to bardzo szybko, niczym kotka łowna gotowa do akcji.
Muszę tu dodać, iż moja kuzynka to kobieta w średnim wieku – niczego sobie: krótkie blond włosy, szarozielone oczy, nogi, nie powiem, ale bardzo zgrabne i ten charakterystyczny dla mojej rodziny, jak i dla niektórych mieszkańców Bobrownik, tajemniczy uśmiech. Podobno towarzyszył nam, jak i niektórym mieszkańcom, od niepamiętnych czasów i nikt nie potrafił logicznie tego wytłumaczyć. Tak po prostu mieliśmy – dziedziczyliśmy po przodkach.
Odruchowo zamknąłem za nią drzwi – nie odzywając się, kiwnięciem głowy pokazałem jej kierunek, w który ma się udać – kuchnię.
No i siedzimy sobie naprzeciwko, milcząc. W końcu, gdy cisza dała mi się we znaki, wstałem, zrobiłem kilka okrążeń – do przodu i do tyłu, a że kuchnia nie za duża była, to pomysł na rozluźnienie szybko mi się skończył.
Najwyraźniej obserwowała mnie spod oka, bo usta lekko jej zadrgały, jakby chciała mi coś powiedzieć. A może tak mi się zdawało? Tego już się nie dowiem, bo pierwszy zacząłem mówić.
– Wiesz, Tereska, zaskoczony jestem tak nieoczekiwaną wizytą. Nie powiem, że jest mi niemiła – no, ale… No wiesz… Bym się jakoś ogarnął, gdybyś...
Nie odezwała się, tylko pokiwała głową, że się ze mną zgadza, lewą ręką wskazała mi krzesło, bym usiadł. No, to usiadłem, wlepiając wzrok w jej oczy. Zamrugała nimi jakby do mnie, obdarowując przy tym uroczym uśmiechem, który bardzo lubiłem i westchnąwszy głęboko, przemówiła w końcu.
– Wiem, co chcesz mi powiedzieć, wiem, ale naprawdę nie mogłam inaczej, nie mogłam, bo...
Zawiesiła głos, jakby czegoś szukała w myślach, stukając nerwowo nogami pod stołem i zaczęła mówić dalej.
– Marek, sprawa jest wyjątkowa i delikatna, dlatego tak jakoś niezręcznie mi z tobą na ten temat rozmawiać, bo za bardzo sama nie wiem, od czego zacząć.
Spojrzała na mnie jakoś dziwnie, a raczej intrygująco, że moja ciekawość apetytu dostała nie na żarty. Widocznie zrobiłem dziwną minę, bo pogłaskała mnie po ręku z kilka razy, pozwalając mi na powrót do równowagi. Złapawszy azymut, zagadnąłem.
– Dobra, Teresa, spoko, mów, o co chodzi, a ja w tym czasie będę robił kawę albo herbatę, co sobie życzysz.
– Zrób mi kawę, bardzo, bardzo mocną . Ze szczególnym naciskiem na słowo „mocną”– powiedziała.
– No, to rozumiem! – skomentowałem głośno, najwyraźniej się rozluźniwszy.
– Wiesz, sam też mocnej się napiję– dodałem.
Zanim zaczęła mówić, stoczyła walkę z niesfornymi włosami, próbując je ogarnąć, a i tak bezkarnie sobie hasały.
– Ach! No tak! Czasami z tym uczesaniem tak bywa –skomentowała zmagania.
–To zaleję kawę, woda właśnie się gotowała – oznajmiłem, nie czekając na jej odpowiedź.
Wstałem i zalałem do filiżanek wrzątek, podając jedną filiżankę kuzynce.
– Cukier? – zapytałem.
– Nie, ostatnio nie słodzę – podkreśliła.
Gdy zalałem, zapachniało kawą w całej kuchni. Przyznam, iż lubię aromat kawy. Zawsze mnie szczególnie nastraja – uroczyście i wyjątkowo.
– No, to napijmy się łyczka – zachęciłem pierwszy, podnosząc filiżankę.
– O tak! Tak! – euforycznie wyraziła aplauz.
Podniosła swoją filiżankę i przyłożyła delikatnie do ust, delektując się każdą upitą porcją, po czym odstawiła ją na bok z krótkim komentarzem.
– Brakowało mi tego smaku i charakterystycznego aromatu.
Dodała jeszcze jako uzupełnienie.
– Naprawdę wyjątkowo dobra! Naprawdę, Marek!
Uśmiechnąłem się pod wąsem nie dlatego, że tak powiedziała, ale dlatego, że tak mocno zaakcentowała –naprawdę. W jej ustach brzmiało to wyjątkowo zabawnie.
Jednocześnie czułem pod skórą, że to, o czym mi chce opowiedzieć, będzie hicior nie lada! Że wiele w moim życiu zmieni – może nawet wszystko. Czułem jednocześnie, że już nic w nim nie będzie takie samo, jak do tej pory. No a ja być może będę już kimś zupełnie innym? Innym człowiekiem?
– Rany! Jakie myśli i przeczucia we mnie – krzyknąłem na głos mimochodem.
Teresa spojrzała na mnie ze zrozumieniem, jakby przeczuwała – nie, jakby wiedziała, że tak zareaguję.
– No! Mój kuzynie, sam zresztą osądzisz! – proroczo skomentowała.
Zapadło milczenie – milczenie, w którym być może układała sobie wszystko to, co mi miała do powiedzenia, wszystko to, co stanowiło o tej wyjątkowości, którą przeczuwałem.
– Widzisz, Marek – ciągnąć zaczęła, jakby wypity łyk kawy odblokował ją. – Sądziłam, że nigdy z czymś takim… do ciebie nie przyjdę, bo niby, po co? Zresztą sama jeszcze za bardzo tego nie rozumiem. Tak, nie rozumiem, bo dowiedziałam się o tej historii, gdy jeszcze mieszkałam w Bobrownikach i chyba miałam jakieś jedenaście lat. Czas dorastania, potem małżeństwo i macierzyństwo oddalił jego sens... Marek, przejdę już do sedna sprawy i sam się przekonasz o szczególności tej historii i nie tylko.
Spojrzałem na moją kuzynkę z jeszcze większą ciekawością, zastanawiając się, co jej po tej głowie chodzi. Moja ciekawość kazała mi się jej przyjrzeć jeszcze raz – dokładniej
Dostrzegłem, że włosy niby ma ułożone, ale jakieś takie rozchwiane w każdą stronę (może taka moda, choć nie wiem). Za to oczy nie tyle rozbiegane, ale rozpalone, jakby trawiła ją gorączka od środka – co najmniej czterdzieści pięć stopni. Ubrana niby elegancko, ale kilka szczegółów zdradzało szybkość, z jaką się ubierała. No, na przykład guziki od białej bluzeczki nie tak zapięte, poza tym nie była umalowana jak zazwyczaj. Po dokładnym zlustrowaniu – jak sądzę, zagadnąłem.
– Kochana moja kuzyneczko, cały zamieniam się w słuch. Takiej cię, przyznam, dawno, oj dawno nie widziałem – pokiwałem znacząco głową.
– No, pewnie, że nie – potwierdziła z całą stanowczością, od razu dodając. – Sama zresztą czuję, jak coś dziwnego ze mną się dzieje, niby nic a jednak…
Po tych słowach złapała się za głowę oburącz, przekręcając nią to w lewo, to w prawo, jakby chcąc sprawdzić, że ją posiada na swoim miejscu i nic złego z nią się nie dzieje. Upewniwszy się, że wszystko gra, mówiła dalej.
– Najlepiej jednak będzie, jak nie będę mówić o moich dziecięcych odkryciach, choć miałam taki zamiar, bo to, co chcę ci powiedzieć, jest rzeczywiste. Przytrafiło mi się naprawdę – tu i teraz – i ma odniesienie do tych zasłyszanych historii w dzieciństwie.
– Więc tak, byłam u mamy w Bobrownikach kilka dni temu i niby nic takiego, a jednak? Bo coś mnie tam gnało nie tyle do mamy, co do Bobrownik, przyznam, od dłuższego czasu. Zaczęło się całkiem niewinnie, bo od snów – niby śniły mi się Bobrowniki takie same, a jednak inne i ludzie, których nie znałam, a którzy mnie znali. A to w głowie myśli upierdliwe – przyjeżdżaj, przyjeżdżaj i to jak najszybciej. Nie dawałam sobie z tym rady. Nawet chwilami myślałam, że coś ze mną nie tak się dzieje.
Zamilkła na chwilę i spojrzała na mnie bystro, skanując każdy mój grymas. W końcu upewniwszy się, że słucham ją uważnie, mówiła dalej.
– Za którymś razem zmęczona i jednocześnie zachwycona nocnymi snami postanowiłam udać się do lekarza (specjalisty), by się rozpatrzył, co mi jest? Może skąd one się biorą, z jakich pokładów mojej jaźni wypełzają?
– Wiesz, że nigdy w nosa nie wciągałam, a skręty dla mnie w ogóle nie istnieją!
– Tak! Wiem, Tereso, jesteśmy z tego innego miotu.
–I tak bez tego dziś łatwo o halucynację – skomentowała.
Pokiwałem znacząco głową, w pełni z nią się zgadzając. Bo gdy człowiek popatrzy na to wszystko, co go otacza i jakie gwiazdory marzenia ludziom rozdają, to może z zamkniętymi oczami żywcem iść do nieba albo od razu do piekła. Zresztą nie skłamię, gdy powiem, że sam wiele razy łapałem się w sieci tandetnej podróby –rzeczywistości, czy też wpadałem na jednego głębszego do krainy upadłej, gdzie jest zabronione zabraniać czegokolwiek.
– No, dobra, Teresa, opowiadaj dalej.
–Miałam właśnie wchodzić do gabinetu i wówczas, eureka! Myśl genialna mnie urzekła – jedź po prostu do BOBROWNIK. Tam znajdziesz rozwiązanie, jedź szybko. Obróciłam się na pięcie i pobiegłam na pieszo na dworzec, by złapać pierwszy lepszy autobus do Bobrownik.
Na chwilę przerwała, by pociągnąć porządny łyk kawy i zapalić papierosa. Zaciągnęła się ze trzy razy, może więcej delektując się dymkiem i ruszyła dalej.
– Kiedy dotarłam na dworzec, jakiś nieznajomy facet powiedział mi: „Dzień dobry! Autobus na panią czeka.” No, niby nic takiego, ale jednak – skąd wiedział? No skąd?
Przerwała na chwilą mówić, by spojrzeć na mnie. Wydawało mi się, że jej spojrzenie jest jakieś takie zagadkowe. Lekko przy tym się uśmiechała. Zaczęła mówić dalej.
– No i faktycznie czekał, a po nieznajomym ślad przepadł, jakby się rozpłynął w powietrzu. Zajechałam na miejsce, sama nawet nie wiem kiedy. Od razu skierowałam się w stronę domu mamy.
Uszłam, ja wiem, może trzysta metrów, gdy ni stąd ni zowąd pojawił się na mojej drodze starszy dziwacznie ubrany człowiek, jakby z innej bajki, a po chwili następny i następny. Było ich ze trzech. Idą w moją stronę i to prosto na mnie.
– I co? – zagadnąłem.
– No, co? No, nic! Stanęłam w miejscu i czekam, co się będzie działo dalej.
– Niesamowite, Teresa, to, o czym ty opowiadasz. A nie bałaś się przypadkiem?
– Wiesz, powiem ci, że nie, choć sama się dziwiłam, czemu? Ja, taka strachliwa baba. To zresztą nie było nic takiego w porównaniu z tym, co dopiero miało nastąpić. Zatem proponuję, nie przerywaj, tylko słuchaj dalej.
– No ,dobra, nie przerywam, mów.
–Kiedy goście stanęli tuż, tuż przy mnie, coś dziwnego we mnie wstąpiło. Poczułam się taka lekka jak piórko i przez chwilę wydawało mi się, że fruwanie to pikuś mały. Poruszyłam rękoma odruchowo myślą latania tchnięta i.... Kurczę, czuję, iż rzeczywiście umiem latać. Unoszę się w górę za każdym poruszeniem palców coraz wyżej i wyżej, a goście, ci dziwni przebierańcy, bili mi brawo, wołając za mną: „Naroście jesteś, naroście!”
Na początku byłam sztywna, bo to coś nowego i tak intrygującego, ale po jakimś czasie oswoiłam się z tą nową, no, nazwijmy, „przypadłością” i dopiero sobie dałam upust mojej fantazji latania.
Gdzie ja nie byłam? Pod samą kopułą nieba. A jakie tańce przyszły mi do głowy? Sama byłam zaskoczona pomysłowością, o jaką siebie nigdy bym nie podejrzewała, a z chmurami też igrałam, aż dech zapiera, kiedy pomyślę! Ach! Ach! Takie były zabawne i piękne moje pierwsze chwile latania i kiedy w końcu się wyszalałam, dostrzegłam, że jestem nad Bobrownikami, nad Wisłą.
Oj! Co za piękny i przejmujący widok. Bóg wiedział, co stwarza, natchnąwszy moich przodków myślą, by właśnie w tym, a nie w innym miejscu Bobrownik nad samą Wisłą osadzić. Lasy niczym płaszcz okrywają Bobrowniki, dając ten cudowny zapach jodu, gdy tylko wiatr się zerwie. A Wisła płynie dumnie, od czasu do czasu zaczepiając krótkimi falami Ruiny zamku, które odkąd pamiętam zawsze tam były. Tam właśnie na zamek, na jego ruiny poszybowałam, by ruin widokiem i otoczeniem upijać się.
Zrobiła głęboki oddech chyba z przejęcia, dygocąc niczym osika. Miałem wrażenie, słuchając jej, że sam się unoszę i razem z nią szybuję pod nieba skłonem. A to za sprawą plastycznych obrazów, jakie przede mną odmalowała. W jej opowieści było to coś … autentyczność przekazu. Dlaczego nie mogłoby to być prawdziwe, no właśnie, dlaczego?
Od tej chwili już nie zamierzałem jej przerywać, bo ciekawość rozpalała mnie okrutnie. Za to cichutko, cichutko szepnąłem( ledwo sam usłyszałem własne słowa):
– Opowiadaj, opowiadaj dalej, dalej, Tereso.
Ośmielona i pewniejsza moim przyjęciem opowiadała dalej, a ja niczym gąbka wszystko wchłaniałem, każde jej słowo i słów potok. W końcu miałem wrażenie, iż razem z nią uczestniczę w tej niecodziennej podróży.
– Gdy tak nad Rujnami zamku fruwałam niczym ptak, zobaczyłam, jak nagle mgła się gromadzi, choć słoneczko świeci.
Mgła nachodziła od strony Wisły cicho i bezgłośnie, z każdą chwilą gęstniejąc, spowijając wszystko, co tylko napotka na swojej drodze.
Długo nawet nie trwało, a cały zamek został spowity. Nie było nic widać, choćby na centymetr. Mogę coś o tym powiedzieć, bo szybowałam, rozkoszując się jego widokiem.
Przeraziło mnie to nie na żarty(w końcu nigdy coś takiego osobliwego mnie nie spotkało.) Zaczęłam nerwowo wykonywać nieskoordynowane ruchy. Pewnie wyglądałam, jakbym konwulsji padaczkowej dostała, próbując się z tej mlecznej chmury wydostać i za cholerę nijak nie mogłam, mimo licznych prób, a co gorsza nie miałam żadnego pomysłu, jak i co mam zrobić.
Popadłam już nawet w czarną rozpacz, że to już koniec ze mną i… nagle zakręciło mną, jakbym znalazła się w wirze wodnym, który tak szybko gdzieś mnie wkręca, że oddychać „zapomniałam”. Nie potrafię powiedzieć, jak długo – pewnie wieczność całą. W końcu, gdy ostatni promyk nadziej uleciał ze mnie i już pogodzona z wiecznym niebytem bezwładnie gdzieś się wkręcałam, poczułam nagłe szarpnięcie.
Było tak mocne, że przypomniałam sobie od razu, że posiadam ciało, no i duszę przecież. Muszę od razu ci powiedzieć, nie rozstrzygając teraz tego, CZY TAK BYŁO CZY NIE, że prowadziłam nasłuch w sobie samej. Słyszałam i to wyraźnie, jak głośno krzyczę po wszystkich wymiarach: – Ja, Teresa, mam duszę! Mam duszę! Mam ciało! Mam ciało!
Czy mnie ktoś usłyszał? Najwyraźniej tak! Myślę, iż cały czas był ze mną, a ja jeszcze nie byłam gotowa na rozpoznanie go, w ogóle nie miałam pojęcia, co ze mną się dzieje.
Miałam wrażenie, jakbym została uniesiona przez czyjeś dłonie świetliste. Dlaczego? Tak sądzę, może, dlatego, że podczas tego aktu uniesienia mnie cała wewnątrz świeciłam i widać było wszystkie organy jak i moje myśli w promienia świetlistych dłoni. Wzbudzało to mój zachwyt i przerażenie, bo tyle twarz w sobie nie znałam. Płakałam jak dziecko, jak dziecko płakałam, że tyle we mnie otwartych drzwi. Sama nie zdając sobie z tego sprawy, zapraszałam zło w najczystszej postaci.
I kiedy to do mnie dotarło, już nie płakałam, ale szlochałam całą swoją istotą do czasu, gdy świetliste dłonie przycisnęły moje ciało w konwulsjach od szlochu do swoich piersi.
Spokój mnie wówczas błogi ogarnął i wielka radość, której nie potrafię wyrazić żadnymi słowami. Och! Jak mi dobrze było, jak dobrze. Na samo wspomnienie tego uczucia chce mi się czynić wszelką dobroć i radość wkoło i to bez wyjątku komu.
Nim się spostrzegłam, stałam na ziemi, a oczy moje promienie słońca ujrzały wylewające się za przecierającej mgły.
Rozejrzałam się powoli, gdzie jestem i stwierdziłam, że w okolicach zamku bobrownickiego.
Przyznam, iż wprawiło mnie to w osłupienie, bo zamiast ruin ujrzałam cały zamek, jaki był za czasów swojej świetności zapewne.
Kurczę! Na głos krzyknęłam: „ Co jest grane, jak to możliwe, gdzie jestem? Czy ja śnię?” Przetarłam rękoma oczy i to wielokrotnie i nic – dalej widzę cały zamek. Nie wierzyłam jeszcze oczom i swoim zmysłom. To się uszczypnęłam mocno w lewą rękę i ugryzłam w język. Ból poczułam, no to jestem w tym miejscu naprawdę.
Zeskanowałam metr po metrze znaną i nieznaną przestrzeń i dostrzegłam most drewniany prowadzący wprost do zamku. No, może niezupełnie do zamku, ale do tego brzegu Wisły, na którym z głównej bramy opadał lub podnoszony bywał most zwodzony
Widać było, że most solidnie był, zrobiony z bali zapewne dębowych, a tam gdzie był stadion Orlik na t.z. Parchoni drewniane chałupy stoją kryte słomianą strzechą, a obok nich pasące się luzem konie i wszelaki drób. Tak w ogóle jakieś inne ukształtowanie terenu. Tak mi się zdało.
Stojący ludzie inaczej ubrani, jakby, no, z innej epoki. Rany, czyżbym…
Nic mi innego nie pozostało, jak podejść do owych ludzi i zaciągnąć języka, wyjaśniając całą sytuację u źródła, bo może jednak mam omamy.
Idąc w ich kierunku, zastanawiałam się nad całą sytuacją, w jakiej się znalazłam i tak pomyślałam. Może film kręcą? Może? No, ale jak to możliwe, by zamek w tak ekspresowym tempie odbudowano, no jak?
Wiele takich wątpliwości próbowałam rozstrzygać, ale żadna myśl racjonalna rozwiązania mi nie dawała, tak więc nie pozostało mi nic innego, jak...
Teresa przerwała opowiadać – wstała od stołu, robiąc kilka okrążeń wokół własnej osi, jakby chcąc odkręcić nadmiar energii, jaka w niej się nagromadziła. Po chwili zatrzymała się, wyciągnęła ręce przed siebie i zaczęła nimi potrząsać.
Nic się nie odzywałem, by jej nie przeszkadzać w tym rytualnym tańcu. Może było jej to potrzebne przed dalszym opowiadaniem, zresztą sprawiała wrażenie, jakby mnie wcale nie dostrzegała.
Kiedy się wystrzelała z tej potrzeby ruchu, jak szybko wstała tak szybko usiadła i jakby nigdy nic powróciła na ziemię. I po raz pierwszy do dłuższego czasu zapytała mnie:
– I co o tym sądzisz?
Zamrugałem jakoś głupio powiekami, bo niby co miałem powiedzieć? Podobało mi się i to bardzo, i tak między nami mówiąc nie myślałem, czy jej to się naprawdę przydarzyło czy nie. W końcu jakie miałoby to znaczenie, no, jakie? Gdy skończyłem ostatnią myśl, usłyszałem głos w sobie, który do mnie przemówił: „Marek! Marek! Nie popadaj w zwątpienie – uwierz!”
Głos był natarczywy, bo ilekroć pojawiało się we mnie pęknięcie i racjonalizm mnie zalewał, głos się nasilał z ogromną siłą tak iż każdy mięsień i tkanka nerwowa były powiadomione, że ja niekumaty? To, co ja miałem zrobić, no, co – uwierzyć? I uwierzyłem mojej kuzynce.
Spojrzałem na nią, a głód mną targał. Spragniony byłem świata, jaki jej się przytrafił – i cicho, cichutko wyszeptałem, patrząc prosto w jej oczy:
– Opowiadaj, Tereso! Opowiadaj, bo głód mnie trawi, oj, trawi okropny!
Uśmiechnęła się do mnie delikatnie i zajrzała mi głęboko w oczy, przecierając szlak… Westchnąłem i jakby do siebie powiedziałem na głos:
– Tak, Tereso! Jestem gotowy! Być razem z tobą i dać się prowadzić w ten miniony świat, czy… No nie wiem póki, co… sam jak to nazwać?.
Miałem właśnie zamiar powiedzieć jej o moich myślach, jakie mnie dopadły – już otwierałem usta, by wylać z siebie wszystkie i… Nie dała mi szansy, bo ni z gruszki ni z pietruszki zaczęła opowiadać swój ostatni sen:
– Marek! Miałam dziwny sen wczoraj. Śniło mi się, że niebo nad Bobrownikami otwiera się i widzę jak… – zrobiła małą pauzę. Nabrawszy łyk świeżego powietrza, ciągła dalej.
– Z otwartego nieba wyjeżdża złoty rydwan zaprzęgnięty w dwa czarne konie o oczach przypominających oszlifowane diamenty, dumnie zataczając kilka okrążeń nad zamkiem, jakby czegoś szukał. Całemu zdarzeniu towarzyszą wyładowania atmosferyczne. Mimo że jest dzień i słońce świeci, błysk wyładowań jest tak intensywny, że oczy musiałam spuścić, by mnie nie oślepił ich blask. Widok rydwanu wywoływał we mnie nieopisany strach (nigdy takiego nie czułam) i jednocześnie ogromną chęć, by go ujrzeć w pełnej krasie.
Zdołałam tylko dostrzec, że był pusty. Nie było w nim nikogo – naprawdę! Choć? Nie wiem? – Jakaś część była mną, bo moje rozkołatane serce o tym śpiewało, gdy niespodziewanie zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Obudziwszy się, płakałam jak mała dziewczynka, długo i donośnie z Ciszą na widowni.
Gdy skończyła, wyjęła chusteczkę z torby i wytarła łzy niezbyt dokładnie, bo widziałem, jak jej się kręcą jeszcze niedobitki pod powiekami. Przy tym jakby prowadzona ręką najwyższego wystukiwała palcami po stole arie na strunie „G”.
Czajnik płakał – mała strużka wody ulatywała mu z dzióbka, co jakiś czas wydając odgłos zachwytu i radio, z którego leciała do niedawna kocia muzyka, z tonu spuściło – zamilkło. Mucha upierdliwa bezkarnie zawłaszczająca przestrzeń w kuchni z wrażenia i zachwytu wpadła do filiżanki kawy i nic nie robi sobie z tego, że pływać przecież nie umie – słuchała? Gdy ten niezwykły koncert się skończył, a trwał sam nie wiem jak długo, podsumowała krótko, jakby nic się nie stało takiego.
– Sam widzisz, co się ze mną dzieje, nawet w snach coś lub ktoś mnie szuka, w każdym razie przywołuje.
A ja chciałem zapytać, gdzie tam zapytać, wykrzyczeć tak bardzo na głos: – Teresa! A aria, którą wystukałaś, to co? To nic takiego? Tylko chciałem, sprzeciwem wewnętrznym targany, tylko chciałem –niestety.
Coraz bardziej rozmowa z Teresą zaczęła być interesująca i nabierać szczególnego smaku. Co by tu dużo nie powiedzieć, byłem głodny jak pies wszystkiego, o czym chce mi „ wyśpiewać”.
I cicho, cichutko „zaśpiewałem”: – Opowiadaj dalej.
Pokiwała głową tak z dwa razy i ciągła dalej;
– Zbliżając się do owej grupki ludzi, odkryłam, że nie idę, ale szybuję nad ziemią na wysokości średniowysokiego człowieka. Nie to było jednak największym zaskoczenie, ale to, że tkwiłam w ciele sokoła – nie wiedząc, jakim prawem i kiedy to się stało.
–No, ale stało się i co, no nic, koniec i kropka – bez większego rozważania w końcu, bo tak czy siak są sprawy tajemne na tej ziemi, które niejednemu mądrali się nie śniły.
I tak opowieść Teresy płynęła dalej.
Tak w ogóle było jej całkiem, całkiem dobrze, ba, bardzo dobrze w ciele sokoła.
Wiedziona wewnętrznym radarem namierzała dokładny cel, do którego zmierzała.
Nie mogło być żadnej lipy w rejestrze lotu czy jakichś innych nieprzewidzianych wahań. Miała w końcu certyfikat, jakby nie patrzeć od… Dokończ sobie czytelniku, od kogo.
Sama za bardzo nie wiedziała, dlaczego usiadła na lewym ramieniu wysokiego i barczystego mężczyzny o włosach białych jak śnieg, zwanego Starostą grodowym zamku bobrownickiego. Starosta najwyraźniej ucieszył się z obecności ptaka i mimo że mocno szponami zakotwiczyła mu się, to nie dał po sobie tego poznać. Najwyraźniej była podobna do jego sokoła.
Na pewno go to bolało, bo odziany był tylko w długą, płócienną koszulę koloru czerwonego z herbem na piersiach i plecach. Herb złotymi nićmi był wyhaftowany. Koszula przepasana szerokim skórzanym paskiem z nabijanymi srebrnymi ćwiekami. Od pasa po prawej stronie zwisał długi, stalowy miecz.
Starosta grodowy uśmiechnął się do ptaka i towarzyszących mu ludzi, po czym wyciągnął przed siebie prawą dłoń odzianą w rękawicę skórzaną – długą aż do łokci i dał znać sokołowi, by na dłoni spoczął.
Ptak przeniósł się w mgnieniu oka, a starosta czule pogłaskał go lewą ręką po głowie, mówiąc:
– O, mój sokoliku, gdzie byłeś? No gdzie… – i dalej głaskał swojego ulubieńca, jednocześnie zwracając się do grupki swoich towarzyszy.
– Panowie! Prawda, iż piękny mój sokół?
Zapadło milczenie, bo wszystkie oczy skierowały się najpierw na Teresę (sokoła) z wielkim uznaniem i podziwem dla jej dorodności i bystrości oczu.
– O! A jakże, Panie Starosto grodowy, a jakże! – ze wszystkich piersi słowa uznania gruchnęły.
Starosta kontent z pochwały (muszę od razu powiedzieć, że miał w oczach i w całej swojej sylwetce ogromną potrzebę pochwały wszystkiego, co dotyczyło bezpośrednio jego, jak i jego własności). Usłyszawszy potwierdzenie, odwrócił się energicznie od wszystkich w drugą stronę i ruszył sam w kierunku opuszczonego mostu zwodzonego.
Unosząc lewą dłoń po przebytych trzydziesty metrach, dał tym samym znać wszystkim, by szli za nim.
Podczas drogi panowało milczenie.
Teresa, będąc w ciele ptaka, nie podejmowała żadnej próby zrozumienia czy też rozważania swojej sytuacji (przynajmniej na razie). Było jej dobrze i póki co ten stan jej pasował.
Starosta grodowy pierwszy się odezwał, nie odwracając się.
– Panowie, my tam będziemy strzegli naszych przywilejów nadanych nam przez Konrada von Jungingena, tak czy nie?
Szmer się zrobił głośny, coś między sobą ustalali, trwało to może trzy minuty, nim wspólny język złapali.
Głośno i zdecydowanie jeden przez drugiego wykrzykiwał.
– Tak, panie, tak! Trzeba delegację mieszczan wysłać do króla Władysława Jagiełły, by nasze przywileje potwierdził. A muszą być to mieszczanie godni i biegli w mowie i piśmie, no i znający się na etykiecie dworskiej.
– Dobrze gadacie, panowie! Zająć mi się tym, jak najszybciej. Może uda nam się jeszcze otrzymać od króla 40 włók ziemi. Dodając do posiadanych 52 włók, byłoby coś!
– Starosto grodowy! Król to mądry i roztropny władca – powinien się zgodzić – idący z tyłu na czele rycerzy starszy mężczyzna będący jeszcze w sile wieku odpowiadał przy głośnym aplauzie pozostałych.
– Oj tak! Dobrze gada.
Starszy mężczyzna ciągnął dalej:
– A może w swojej dobroci zezwoli mieszkańcom Bobrownik na wyrąb drewna z lasu tak bardzo potrzebnego na remonty i nowe budownictwo.
– No właśnie – zagadnął starosta grodowy. – Byłoby to dobrodziejstwem dla dalszego rozkwitu wszystkich mieszkańców. Tak więc zatem jak najszybciej, panowie, sporządzić mi pismo i spisać mi wszystko to, o czym mówimy i dodać mi jeszcze prośbę o zwolnienie od szarawarów i podwód konnych.
– To dopiero by było coś! – głośno wszyscy orzekli.
– Jeszcze, jeszcze dopisać – perorował starszy, idący na przedzie – że oprócz cotygodniowych sobotnich targów niech Bobrowniki otrzymają prawo do dodatkowych jarmarków w dniu Marcina i w dniu Wniebowzięcia NMP.
– Tak, to będzie wspaniałe, gdy król przyjmie naszą delegację mieszczan i podpisze petycję – oznajmili wszyscy jak jeden mąż.
I tak w dobrym i twórczym nastawieniu wszyscy weszli do zamku. Starosta od razu skierował się z dziedzińca na pierwsze piętro do swoich komnat, w których zamieszkiwał i urzędował, pozostali rozproszyli się każdy do swoich zajęć.
Sokół cały czas siedział na prawej dłoni starosty. Chcąc czy nie chcąc, edukował się w zarządzaniu.
A tak naprawdę Teresa przysypiała najwyraźniej znużona nową sytuacją, w jakiej się znalazła. Ktoś by powiedział – co za ptak, pewnie wypchany.
Zmęczony dniem dzisiejszym starosta, opadł bez sił na drewniane, masywne krzesło wykonane z dębowych desek wykończone obiciem skórzanym i po bokach miedzianymi gwoźdźmi.
Krzesło stało zaraz przy wejściu naprzeciwko wielkiego, prostokątnego, dębowego stołu, za którym równo dosunięto krzesła.
Stół usytuowany był pośrodku pokoju, przy którym nie tylko urzędował, ale i ucztował zarządca Zamku.
Wygląd pomieszczenia uderzał pewną surowością, ale miał coś w sobie magnetycznego.
Smukłe cztery okna i sklepienie sufitu tak charakterystyczne dla gotyku z zestawieniem kamiennej posadzki, w której dostrzec można było co kilka metrów symetrycznie wykonane okrągłe otwory grzewcze robiło swoje. Do tego w rogach stały kompletne zbroje.
Między dwoma oknami ustawiono szafę przepastną, bo szeroką, do tego pełną alegorycznych rzeźbień – była piękna.
Staroście grodowemu kłębiły się po głowie myśli przeróżne, a zwłaszcza z ostatniego wyjątkowo pracowitego tygodnia. Siedział jakąś chwilę, w milczeniu w wpatrując się tępo gdzieś przed siebie, po czym przeniósł swój wzrok na sokoła.
– Tak! Sprawa pilna będzie – sam do siebie zagadnął. – Wysłać jak najprędzej delegacją mieszczan do króla – nie dalej jak za dwa tygodnie. Już wiadomo, o co mają prosić. No, ale jeszcze jest ta sprawa… – zamyślił się głęboko. Powtarzał niczym pacierz w kółko:
– Do rozwiązania.
Podniósł się z krzesła i lewą ręką odpiął pas, na którym był zawieszony miecz, podszedł do stołu i rzucił go tak od niechcenia na stół. Myśl ostatnia wyjątkowo upierdliwa nie dawała mu spokoju.
Przemaszerował wolnym krokiem w raz z sokołem, dzierżąc go w prawej dłoni, przez cały pokój do otwartego okna, przy którym się zatrzymał, zastanawiając się, co chce ujrzeć lub kogo wypatrzyć.
Może mu to pomogło? Bo uniósł dłoń, na której siedział sokół, na wysokość swoich oczu i uśmiechnął się do niego. Pewnie na samą myśl, że nie jest sam.
Po czym zaczął go głaskać czule wolną ręką i mówić do niego.
–Ty! Cały czas jesteś ze mną, przyjacielu, no popatrz! Któż by to przypuszczał? Jeśli masz ochotę, to leć sobie na łowy, ale pamiętaj – wieczorem wracasz!
Sokół (Teresa) zatrzepotał skrzydłami i nie zwracając za bardzo uwagi na starostę grodowego rozprostował skrzydła, wyfrunął.
Ciągnęło go ku polom i lasom, za zapachem, jaki z ich stron się unosił i co by tu dużo nie mówić obezwładniał go z resztek myśli i wspomnień… (czy minionych, a jeśli nie, to jakich), pozostawiając tylko instynkt łowcy, instynkt drapieżcy.
Fruwał po niebie – nad polami i lasami okolicznymi, wypatrując pośród tych cudowności przyrody zdobycz dla siebie. W końcu przecież był łowcą.
A czas się nie liczył w ogóle, nie miał znaczenia, bo zegar miał w sobie, który odmierzał mu długość lotów i czas ich trwania.
Dzień szybko minął na łowach i co teraz? Wracać do zamku? Taka myśl w głowie sokoła zaświtała, bo iskra jakaś cudowna przeskoczyła mu w sercu, uwalniając prawdziwe tchnienie – rzeczywisty byt.
Poszybował sokół w stronę zamku, w stronę otwartego okna w komnacie starosty grodowego.
Spory kawałek drogi miał do przebycia, to sobie przed drogą usiadł na przydrożnym drzewie tuż niedaleko wjazdu do Bobrownik.
Widok był iście bajkowy! Bobrowniki w dole w sposób naturalny przytulone do Wisły, przy której stoi okazały, wykonany z cegły gotyckiej zamek z lądem połączony mostem zwodzonym. Dalej widać kościółek mały, murowany, kryty czerwoną dachówką, wzdłuż którego stoją drewniane chaty i mały kwadratowy ryneczek zabudowany. Wszystkie cztery ulice są wybrukowane kamieniem polnym.
Nasycenie zieleni i kwitnących ogrodów pełnych drzew owocowych i z trzech stron otaczające lasy, które dopełniają tego szczególnego widoku, niewątpliwie zachwycały.
Każdy, kto tylko raz miał okazję w tym miejscu się znaleźć i zatrzymać choć na chwilę, nie mógł tego nie zauważyć, nie ulec i nie zakochać się w Bobrownikach.
Sokół (Teresa) napawał się widokiem i nic to, że drobne ptactwo bezczelnie pod nosem żerowało i urządzało sobie różne harce. To nie było ważne, to się nie liczyło.
Zmrok zaciągnął na dobre i we wszystkich chatach jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki migotać zaczęło światło, największe rozbłysło na zamku.
Sokół pojął, że czas się zbierać w drogę! Do tego głosu… do tego wyzwania! Do wielkiej niewiadomej życia, w której miał ujrzeć to, co już było, to, co już jest i to, co będzie zawsze trwało i to, co niby przemija a wiecznie trwa – zmienia tylko swoje oblicza.
Rozprostował skrzydła, dziobem sprawdził lotki i upewniwszy się, że wszystko gra, uniósł się w górę, by poszybować wprost do zamku do okna komnaty starosty grodowego.
Komnatę rozświetlał stalowy żyrandol w kształcie koła, na którym zamocowano zmyślnie obejmki z brązu rozmieszczone co dziesięć centymetrów po jego promieniu. W obejmkach znajdowały się grube świece.
Żyrandol zwisał na łańcuchu pośrodku komnaty.
Za prostokątnym długim stołem siedzieli goście starosty zaproszeni na sutą zakrapianą kolację, o czymś żywo rozmawiając.
Najwyraźniej rozmowa była wyjątkowa, bo wywoływała wiele emocji.
Starosta słuchał i słuchał cierpliwie, od czasu do czasu dawał znak swojego zniecierpliwienia a to wykrzywionymi ustami czy stukaniem sztyletem po stole.
Nikt tak jakoś tego nie dostrzegał, co w końcu zirytowało starostę grodowego nie na żarty, bo pewnym momencie nie wytrzymał i pięścią walnął w stół, głośno oznajmiając bez słowa sprzeciwu.
– Panowie! Tu ja jestem panem z łaski nam panującego króla! I to ja mam głos ostatni! Proszę zważać na słowa i na mnie.
Biesiadnicy spokornieli, wołając jeden przez drugiego.
– Panie! Starosto grodowy, panie starosto! Upraszamy łaski dla nas. My wiemy, gdzie nasze miejsce, no, ale jakże tu inaczej, gdy sprawa wyjątkowa przecie.
Starosta nie odzywał się, tylko błądził oczyma po suficie, jednocześnie dając prawą ręką znać, by biesiadnicy dalej debatowali. Znowu zrobiło się gwarno.
Starosta zdawać by się mogło, że chwilami jest nieobecny, jakby gdzieś szybował myślami. Błądząc wzrokiem przed siebie i za siebie, w końcu ujrzał sokoła siedzącego w oknie.
Widok ptaka najwyraźniej wyrwał go z odrętwienia, bo uśmiechnął się od ucha do ucha, od razu na głos wołając.
– Jesteś! Jesteś! – dodając. – Panowie! To dobry omen… Spójrzcie na okno za moimi plecami.
– Sokół! Starosty sokół! – podniosły się okrzyki.
Starosta nie czekając, kto i co powie, nakazał służbie podać rękawicę skórzaną, co szybko uczyniono. W tym samym momencie cisza zapadła, wszyscy patrzyli, jak starosta zakłada rękawicę, odsuwa krzesło, wstaje od stołu i wyciąga rękę przed siebie
Sokołowi wiele nie trzeba było, w mgnieniu oka sfrunął z okna i usiadł na wyciągniętej dłoni, wszem i wobec oznajmiając swoje przybycie. Wydał okrzyk!
Biesiadnicy wstając zgotowali gorącą owację. Na jego cześć wznieśli puchary pełne przedniego wina i wypili za zdrowie ptaka, a następnego za zdrowie i pomyślność gospodarza.
Starosta był kontent z takiego przyjęcia, dał wolna ręką znać, by wszyscy usiedli i podkręciwszy wąsa, zaczął mówić.
– Wielkie dzięki wszystkim za uznanie i podziw dla mojego ptaszka. Dużo nie muszę mówić, jak bardzo mi to sprawia przyjemność, co zresztą widać nie od dziś. No cóż, każdy z nas ma jakieś słabości, czyż nie tak?
– Jest tak! Jest tak!
Jeden z biesiadników stojący po drugiej stronie stołu zawołał.
– Panie starosto grodowy, powróćmy do rozpoczętej rozmowy, bo na razie nie widać końca, a przecież jest o czym. I może warto by było zapoznać się w miarę dokładnie – no, jeśli będzie taka możliwość.
Starosta spojrzał na niego bystro, już nie spuszczając go z oczu. Chwilę milczał, po czym powoli a dobitnie oznajmił.
– No tak! Wiem, musimy o tym wiedzieć na pewno. Ale jeszcze nie teraz, nie teraz. Powiem tylko tyle, że Clavus jest w zamku. Ten Clavus! – dodał, by nie było wątpliwości.
Zapadło milczenie i jakieś dziwne podniecenie. Wszyscy chcieli coś więcej wiedzieć, ale starosta ostro i zdecydowanie uciął jakiekolwiek próby.
– Na dziś o Clavusie dosyć! Muzykę proszę!
Zaczęto grać, dolewać do pustych pucharów wino i donosić gorącego jadła. Niby wszystko grało, bo każdy opowiadał o swoich sprawach i zwycięskich turniejach, a jednak jakiś niepokój między nimi chadzał, może nie tyle niepokój, co ciekawość podsycana wypitym winem.
– Nie mówię głośno, bo sobie nasz Pan tego nie życzy, ale warto by się wywiedzieć, mój sąsiedzie, gdzie Clavusa schował i może wywiedzieć się, kto go przywiózł.
– Oj, tak mój kompanie, no to jeszcze po łyku się napijmy, a odpowiedź sama do nas przyjdzie!
– Ha, ha, ha! –śmiejąc się, klepnął swojego rozmówcę kilkakrotnie po plecach.
Sokół nic sobie nie robił ze wrzawy, jaka panowała. Siedział na dłoni starosty i niczym niepodzielny król Midas skarbów broniąc swoich, tak on strzegł swego pana.
Wydawałoby się, że na zawsze Teresa ugrzęzła w ciele ptaka i jest jej po prostu fajnie! A jednak coś się w niej działo, bo zrobiła się jakaś taka niespokojna (trzepotała skrzydłami) i nadsłuchiwała z początku niby od niechcenia, tak sobie, no, ale później?
Zapałała tak wielką chęcią poznania, jako pierwsza, że zaczęła obmyślać sposób, jak tego dokonać.
Drzwi właśnie się otworzyły, bo kilku błaznów na występ przyszło.
– To właśnie mógłby być sposób spenetrowania zamku – sokół w myślach ze sobą gadał.
– No, ale gdzie mam lecieć, gdzie go starosta grodowy ukrył?
I nagle myśl genialna sokołowi przyszła, że Clavusa zapewne ukryli w lochach, no, bo gdzie indziej, a jeśli nie, to ma ten, kto go znalazł i przywiózł.
Zaczął umizgi robić i inne jakieś ptasie zaloty, by zwrócić większą uwagę starosty na siebie –może w przypływie szczerości, raczej słabości wszystko mu wyśpiewa.
I tak: zaczął chodzić tuż przy stole to na dwóch, to na jednej nodze, skrzydła szeroko rozkładając, a gdy to nic nie pomogło, na stół sfrunął i między potrawami paradował, wywołując tym samym ogólny aplauz.
– No, wspaniale! Wspaniale! – krzyczeli rozbawieni biesiadnicy, nierzadko wznosząc toast. Przy tym dodawali: – Jedz i pij razem z nami, ptaszku, ha, ha, ha.
Gdy tak sobie paradował niczym Bóg nieśmiertelny, rozwiązanie przyszło nieoczekiwanie – drzwi od komnaty otworzono szeroko i zaczęto wnosić przeróżne potrawy.
Pieczone prosiaki i drób nadziewany i wazy pełne winogron i wiele innych potraw smakowitych, na widok których trudno by było się oprzeć i nie ulec pokusie.
W otwartych drzwiach stali owi trzej dziwnie ubrani ludzie, ci, którzy bili Teresie brawo, gdy jako ptak (sokół) wzniosła się w górę.
Teraz mogła dokładnie im się przyjrzeć: ubrani byli w długie, płócienne, białe togi wykończone po brzegach brązowym haftem przypominającym kwadratowe figury geometryczne, stopy odziane w sandały skórzane zawiązywane do wysokości kolan cienkim rzemieniem.
Całości wystroju dopełniał wieniec laurowy na ich skroniach. Przypominali rzymskich patrycjuszy, których żywot już dawno przeminął.
Patrząc na nich i na biesiadujących, doznawało się wstrząsu, bo nijak nie pasowali do towarzystwa – raz, że inaczej byli odziani, dwa– biła od nich jakaś jasność, o której niejeden człowiek mógłby sobie tylko pomarzyć.
Wystarczyło jedno ich spojrzenie, by jego „widmo” czyniło swoje – stało się zaproszeniem...
Nie oglądając się za siebie, sokół (Teresa) sfrunął ze stołu i nad głowami rozbawionych gości poszybował wprost do źródła… stając się ich częścią.
Zakręciło sokołem ( Teresą) jakby wpadł w wir wodny do samego dna. Najpierw raz, potem drugi i trzeci i już tchu zabrakło, a tu nie wiadomo, co robić – sytuacja nieznana, nie ma jej nawet w jaźni. Po prostu czarna dziura się wyłania, poza którą najpewniej pustką zieje.
To co robić? Poddać się, nie poddać? Czy przyjąć z godnością, jaki by nie był, swój koniec?
Oświecone ptaszysko, czując, co może teraz z nim się stać, przestało udawać… i oddzieliło się niczym białko od żółtka, krzycząc:
– Jajkiem już nie jestem? Nie jestem jajkiem?
Przez chwilą cisza, nikt nie odpowiadał i mogłoby się zdawać, że tak już zostanie w nicości, ale zaraz, ale zaraz, głos jakiś słychać tubalny, który pyta:
– To kim jesteś? Kim jesteś teraz?
Sokół nie odpowiedział. Nie był jeszcze gotowy… a trzy żywioły tańcowały nad nim, o czym nie wiedział. Czwartego nie było, jeszcze nie dotarł do Bobrownik.
Sokół spojrzał do góry, bo taka myśl mu kazała i ujrzał nad sobą otwartą przestrzeń, poczuł zapach pustyni. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniesiony został w odległy świat.
W przestrzeni, w której się znalazł, nie było nikogo, żywej duszy, tylko piasek i gołe skały, no i z daleka słychać było płacz przenikliwy.
Poszybował sokół do płaczu, bo do kogo niby miałby szybować, jak nikogo nie było i żadnej myśli, w którą wsłuchać się mógłby.
I sam zapłakał, bo szok go trafił – nastawił się na coś wielkiego i odkrywczego, a tak między nami mówiąc na spotkanie z… może NAJWYŻSZYM a tu – KURWA! Głupota stoi w pełnej krasie, co chwilę zmieniając ubrania, od małych rozmiarów do dużych i wielkich w zależności od zapotrzebowania.
Jakby tego było mało, drogowskaz udaje, by nikt przypadkiem nie pomylił drogi do niego. Przy tym jest bardzo przekonywujący i uroku pełen, gdy trzeba z „dołka” wyciągać odszczepieńca.
A tłok coraz większy od pokoleń, to już nie strumień, to rzeka – tak głosi wytatuowany na jego plecach napis.
Żeby usprawnić przepływ, kot kreskowy każdemu z osobna nada.
–To kto w końcu płacze? No, kto? Kiedy patrzę na ciebie, widzę– wielka radość w tobie gości od nadmiaru szczęścia.
Sokół głośno zapytał, bo nie wytrzymał takiej schizofrenii.
– Jak to, kto? – zdziwienie wyraziła głupota.
–No właśnie kto? – powtórzył sokół.
Zaśmiała się głupota i śmiała się jeszcze długo, jak nie wieczność całą śmiać się będzie. Naprężyła mięśnie, popatrzyła na ptaszysko ( tak w oczach go nazwała) i wypaliła krótko:
– To ty płaczesz, ha, ha, ha! Popatrz! No popatrz, jaki „zboczeniec”, o sobie nic nie wie… i daje się wydymać. Ha! Ha! Ha!
Sokół skurczył tak jakoś się w sobie, bo było mu jakoś nie tak, no, nieprzyjemnie o sobie się dowiedzieć, tyle, aż tyle i zamilkł, bo zatłukł siebie niedowierzaniem.
Trwał w tym stanie „autyzmu” i trwał do pierwszego kura! Przebudziwszy się, niczego nie pamiętał prócz wspomnienia otwartych drzwi na oścież od komnaty i w noszonych świeżych potraw – jak pachniały!
Do dziś ich zapach robi wrażenie i chęć ogromną ucztowania – pomyślał sokół
– No! Jeszcze pamięta rozmowę starosty grodowego przy stole – zaraz! Jak on to powiedział? Czy o czym ona była? Ach tak! Właśnie, o Clavusie! – głośno coś gadał.