- promocja
Cmentarz zagubionych dusz - ebook
Cmentarz zagubionych dusz - ebook
Wydaje się, że w życiu Maxa Opoki wreszcie wszystko zaczęło się układać. Zadomowił się w Lawendowym Dworku, opanował sytuację na cmentarzu, zaprzyjaźnił się z zamieszkującymi go duszami i pracownikami. Ale taki luksusowy spokój nie może przecież długo trwać…
Max dostaje propozycję nie do odrzucenia: zostanie wysłany z misją szpiegowską na inny cmentarz położony… hm, tam gdzie wrony zawracają – w maleńkiej wiosce Pokos na skraju Zimowej Puszczy. Kiedy Max przybywa na miejsce, nie zostaje zbyt życzliwie przyjęty, ani przez żyjących mieszkańców, ani przez tamtejsze dusze. A co gorsza, dziedziczka cmentarza okazuje się… no cóż, nad wyraz specyficzna. Livia – niepozorna, białowłosa dziewczyna z niepokojącym blaskiem w oczach – trzyma całą Zimową Puszczę żelazną ręką. Jakim
cudem udaje jej się poskromić niepokorne dusze? Dlaczego jest tak wrogo nastawiona wobec całego świata? Jakie tajemnice kryje cmentarz, którym opiekuje się młoda dziedziczka?
Z pozoru prosta misja okazuje się coraz bardziej skomplikowanym zadaniem…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263008 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koła pociągu jednostajnie stukotały o szyny, a moja głowa co rusz obijała się o zimną szybę za każdym razem, kiedy już zaczynałem odpływać w niespokojny sen. W końcu walnąłem o nią czołem tak mocno, że aż się obudziłem.
– To nie ja! – Rozejrzałem się nieprzytomnie po przedziale.
Większości moich współpasażerów już nie było. Cholerka, to oznaczało, że wysiedli dusze wiedzą kiedy, a ja spałem tak twardo, że nawet tego nie zauważyłem. Zerknąłem na półkę nad głową. Moja torba nadal tam tkwiła. Chociaż tyle dobrego, że nikt mnie nie okradł.
Krajobraz za oknem się zmienił. Już nie widziałem zaoranych pól, tylko brązowe łąki porośnięte trawą, co jakiś czas mijaliśmy niewielkie wioski, ale pociąg się w nich nie zatrzymywał. Odruchowo podrapałem się po twarzy i natychmiast skrzywiłem się z bólu. Podbite oko, pęknięty łuk brwiowy i wielki guz na czole dawały mi się we znaki. Nawet nie wspomnę o obitych kolanach i łokciach.
Naraz dotarł do mnie nieprzyjemny zapach. Podniosłem wzrok na starszą kobietę siedzącą naprzeciwko. Trzymała na kolanach woreczek, do którego wrzucała skorupki od jajka. Kto, do licha ciężkiego, zabiera w podróż gotowane jajka?! Mimo tego smrodu zaburczało mi w brzuchu.
– Chcesz, kochanieńki? – Staruszka wyciągnęła w moją stronę obrane jajo.
– Nie, dziękuję. – Posłałem jej słaby uśmiech i sięgnąłem do mojej torby po kanapkę z serem.
– Dłuży się ta droga, co? – zagadnęła.
– Nigdy jeszcze tak daleko mnie nie wywiało – przyznałem.
– Ja wracam od córki. Przeprowadziła się do miasta, a wnuki tak szybko rosną, więc chociaż kilka razy do roku staram się je odwiedzić. To i mam wprawę w tych podróżach.
– Jestem pełen podziwu – rzuciłem na odczepnego, wgryzając się w kanapkę.
– A tam. – Machnęła ręką, z której na podłogę posypało się kilka drobnych skorupek. – Nie powiem, żebym była zachwycona, jak usłyszałam, że córka chce się wyprowadzić. Ale co ona miała robić u nas na wsi? Żadnej pracy nie mogła znaleźć. Dorywczo sprzątała w ośrodku zdrowia w miasteczku niedaleko. Ale musiała dojeżdżać tam rowerem, a zimą, jak zasypie u nas drogi, to umarł w kapciach. Kilka lat temu nawaliło tyle śniegu, że przez dwa dni nie mogłam wyjść z domu, dopiero sąsiedzi mnie odkopali!
– Słyszałem, że na północy są niezłe zimy. – Pokiwałem głową.
– Teraz to była moja ostatnia wizyta u córki tej jesieni. Następna dopiero wiosną, jak puszczą mrozy. – Kobieta dokładnie obejrzała obrane jajko, po czym z namaszczeniem odgryzła kawałek. – Raz tylko się wybrałam do niej w styczniu, kiedy była w zaawansowanej ciąży i lekarz kazał jej leżeć. No to tak zasypało tory, że pociąg stanął i czekaliśmy w tych przeklętych zaspach ponad dobę, nim mógł ruszyć!
Znów wyjrzałem przez okno. Ciemne chmury przesłoniły horyzont, jakby chciały zstąpić na rozległe łąki. Zaczął padać deszcz. Wielkie krople płynęły poziomo po brudnej szybie. Zrobiło się chłodno, więc zarzuciłem na plecy kurtkę i podniosłem kołnierz. Potrząsnąłem głową. Co ja, na wszystkich bogów, wyprawiam i po jaką cholerę jadę do tej przeklętej Borealii?!
– A ty, kochanieńki? – zagadnęła ponownie moja współpasażerka po chwili ciszy. – Co ciebie tu sprowadza?
– Praca. – Wzruszyłem ramionami. – Poprzednią robotę musiałem zostawić i jakoś tak...
Kobieta ze zrozumieniem pokiwała głową.
– Pewnie chodziło o dziewczynę, co? – Przyłożyła palec do własnego oka, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że widzi, jak bardzo mam obitą gębę. Tak po prawdzie to trudno byłoby tego nie zauważyć. Ale należała się kobiecinie odrobina podziwu. Wszyscy ludzie w pociągu odwracali ode mnie wzrok i udawali, że nie istnieję. Zupełnie jakby podbite oko było infekcją, którą można bardzo łatwo złapać. No dobra, w pewnych kręgach, w których się obracałem, takie rzeczy były bardzo „zaraźliwe”, ale przecież wyglądałem dziś raczej jak lump po nieudanej burdzie w barze, a nie śmiertelne zagrożenie dla poczciwych pasażerów tego pojazdu, mknącego na północ z prędkością kulawej świni.
– Cóż – rzuciłem, a w mojej głowie pojawiła się cała historia, jak mogło wyglądać moje dotychczasowe życie. – Jej ojciec nie popierał naszego związku – skłamałem z lekkością, obracając na palcu złoty sygnet dziedzica z czarnym kamieniem. – Jej bracia również. A było ich pięciu. Rosłych jak byki! Łapska mieli wielkie jak bochny chleba. – Pokazałem jej własne dłonie.
– Oj, chłopcze, ty to chyba lubisz pchać się w kłopoty, co? – Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.
– To kłopoty uwielbiają mnie – sprostowałem. – Żyłem sobie grzecznie, jak bogowie przykazali, aż pewnego dnia ją zobaczyłem. – Westchnąłem z rozmarzeniem na wspomnienie nieistniejącej dziewczyny. – Od tamtego dnia moje życie bardzo się skomplikowało...
Zacząłem snuć zupełnie zmyśloną historię. Ale sam muszę przyznać, że szło mi to naprawdę dobrze, co zresztą było widać po minie współpasażerki. Kobiecina nachyliła się w moją stronę, żeby lepiej słyszeć, i całkiem zapomniała o nadgryzionym jajku, które trzymała w dłoni. Będzie miała co opowiadać koleżankom na wsi w nadchodzące zimowe wieczory.
– No i teraz siedzę sobie w pociągu pędzącym do miejsca najbardziej oddalonego od jej ojca i braci w poszukiwaniu roboty – zakończyłem.
Kobiecina przypomniała sobie o jajku, zjadła je i oparła głowę o zagłówek.
– Cóż, serce potrafi prowadzać nas bardzo krętymi ścieżkami – podsumowała.
– I to jeszcze jak – przytaknąłem. – A przy okazji wepchnie nas w bagno, przeciągnie po tłuczonym szkle i gdy postanowimy, że już nigdy więcej, zapewni nam tę rozrywkę od nowa, gdy na horyzoncie pojawi się kolejna ładna buzia.
– To jest to. – Kobieta zerknęła na zewnątrz, gdzie po horyzont ciągnęły się takie same łąki jak przez ostatnie sto kilometrów. – Zaraz moja stacja – westchnęła, po czym zaczęła pakować rzeczy do torby.
– Pomogę pani – zaoferowałem, kiedy kobiecina zaczęła się przepychać z torbą przez korytarz.
Wziąłem od niej bagaż, a pociągiem szarpnęło, gdy maszynista zaczął hamować. Koła zazgrzytały na szynach, wreszcie cały skład się zatrzymał. Przez chwilę mocowałem się z drzwiami, po czym wyskoczyłem na peron. Za mną znajdował się niewielki budynek z czerwonej cegły. Ale tak samo jak na poprzednich stacjach był zamknięty na głucho. Deszcz przybrał na sile. Podałem rękę mojej współpasażerce i pomogłem jej zejść po krzywych stopniach.
– Powodzenia, kochanieńki. – Poklepała mnie po policzku. – Wszystko na pewno się ułoży. Jesteś młody, jeszcze znajdziesz dobrą pracę i gospodarną żonę. Tylko może mniej uwagi zwracaj na ładną buzię, a więcej na dobry charakter. – Puściła do mnie oko.
– Zapamiętam. – Zaśmiałem się i z powrotem wskoczyłem do pociągu.
Rozległ się gwizdek konduktorski, więc zamknąłem drzwi i wróciłem do przedziału. W całym wagonie byłem już ostatnim podróżnikiem. Z głuchym jęknięciem opadłem na niewygodne siedzenie. Tak bardzo chciałbym, żeby historia o ucieczce przed wściekłą rodziną pięknej dziewczyny była prawdziwa. Żeby moje życie było na powrót takie proste, żeby nie zależał ode mnie byt tylu osób, które, co najgorsze, na mnie liczyły i wierzyły, że Maximus Opoka potrafi wszystko. A ja byłem przecież tylko cwaniaczkiem z miasta. Pieprzonym oportunistą, jak to kiedyś określił mnie, zresztą całkiem trafnie, zarządca mojego cmentarza.
– To się porobiło – westchnąłem i oparłem głowę o chłodną szybę.
Dwie godziny później konduktor zajrzał do mojego przedziału i lekko zdziwiony, że jeszcze ktoś tu został, oświadczył, że pociąg kończy bieg. Dotarliśmy do Borealii. Malutkiego, autonomicznego kawałka ziemi, do którego absolutnie nikt nie chciał przyjeżdżać.
Wcisnąłem do kieszeni kawałek papieru, w który była zawinięta moja kanapka, wziąłem ostatni łyk wody i zdjąłem z półki torbę. Znów posiłowałem się z drzwiami i wyskoczyłem z pociągu na peron wyłożony wyszczerbionymi płytami chodnikowymi, pomiędzy którymi rósł mech.
– I co? To już? – zapytałem sam siebie ze zdziwieniem.
Rozejrzałem się wokół. Z jednej strony jak okiem sięgnąć tylko te przeklęte łąki, a gdy zwróciłem twarz ku północy, ujrzałem ciemne wzgórza porośnięte gęstym lasem. Sama stacja zaś to tylko jeden stary, zaniedbany peron, na którego środku stał słupek z kartką z rozkładem jazdy. Pociąg przyjeżdżał tu tylko raz w tygodniu. Na bocznym torze stał rząd zardzewiałych wagonów transportowych.
Usłyszałem metaliczny dźwięk, gdy rewident taboru, czy jak się go tam zwało, zaczął ostukiwać prętem koła pociągu.
– Przepraszam, jak się dostanę do Pokosu? – Podszedłem do niego.
– Drogą prosto. – Machnął za siebie ręką. – Trzeba iść za słupami.
Zerknąłem na polną drogę niknącą w oddali, wzdłuż której ciągnęła się staroświecka linia elektryczna.
– Nie kursują tu żadne autobusy? – zapytałem z nadzieją. – Bo o taksówce to nawet nie będę wspominał.
Rewident się roześmiał.
– Panie! Tam nic nie kursuje! – Nagle przestał się śmiać i przyjrzał mi się uważnie. – Po co chcesz pan tam jechać? Tam nikt nie jeździ.
– To już moja sprawa – rzuciłem.
Rewident odwrócił się i wzruszył ramionami.
– Wariat – skwitował po cichu do siebie.
Przez jakiś czas patrzyłem jeszcze na odczepioną od składu lokomotywę, która zjechała na sąsiedni tor, by później zostać podłączona do wagonów z tyłu. To był prawdziwy koniec świata. Tutaj nawet pociąg zawracał.
Nie miałem więc innego wyjścia, jak tylko zarzucić torbę na plecy i ruszyć polną drogą w nieznane. Chociaż tyle dobrego, że przestał padać deszcz. Wkrótce nie słyszałem już dźwięków pociągu i otoczyła mnie dziwna cisza przerywana jedynie szelestem traw. Niby podobne łąki rosły w okolicach mojego dworku, ale te tutaj zdawały się bardziej dzikie. Miałem wrażenie, jakby coś się w nich kryło. Coś bardzo złego. Coś, co doskonale wiedziało, że jestem obcy i nie mam pokojowych zamiarów. Trochę się nasłuchałem o tym miejscu i wiedziałem, że nie jest przyjazne, mimo to jak ostatni idiota pchałem się do samego serca Zimowej Puszczy pokrywającej niemal całą Borealię. Odruchowo sięgnąłem do klatki piersiowej, ale przez kurtkę ledwie mogłem wyczuć monetę wiszącą na mojej szyi. Ten kawałek inkrustowanego złota był jedyną pamiątką po rodzicach, ale tym razem nawet on nie dodał mi otuchy.
Usłyszałem hałas po lewej. Odruchowo przyłożyłem rękę do biodra, ale nie wyczułem tam kojącego chłodu szabli. Malaria. A nóż miałem w torbie. Przez chwilę nasłuchiwałem bez ruchu, aż dotarł do mnie krzykliwy skrzek. Od razu się rozluźniłem. To tylko przeklęty bażant. Trawy się poruszyły, kiedy spłoszony ptak ruszył przez nie biegiem, a ja uśmiechnąłem się pod nosem. Jeszcze cztery lata temu nie wiedziałem, ani jak wygląda, ani jaki dźwięk wydaje bażant. Na dobrą sprawę to nawet nie miałem pojęcia o istnieniu takiego ptaka.
Słońce zniknęło za horyzontem, szarówka zalała bezkresne łąki, a ja zacząłem się obawiać, czy idę w dobrym kierunku. Niby sprawdziłem sobie to wszystko na mapie jeszcze w domu i trzymałem się tych słupów, ale był ze mnie taki podróżnik jak z koziej dupy trąba, więc równie dobrze niedługo mogło się okazać, że trafię na jakieś bagniska, które pożrą mnie żywcem. Jeszcze cztery lata temu nikt by za mną nawet nie zapłakał.
Znów zaczęło padać. Tym razem była to lekka mżawka, którą jednak pomimo braku jakiejkolwiek gwałtowności cechowała wytrwałość, przez co wkrótce przemokłem do suchej nitki. A na dodatek ślizgałem się w błocie, które powstało na drodze. Na pocieszenie jednak w oddali dostrzegłem światła. Odetchnąłem z ulgą i przyspieszyłem kroku. Istniała szansa, że już niedługo będę się grzał przy kominku z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. O ile zostanę ugoszczony tak, jak my ugościlibyśmy dziedzica innego cmentarza osobliwości. Czerstwy chleb i oślizgłą szynkę trzymaliśmy przecież tylko na wypadek wizyty wszelkich urzędników. Z pewnym żalem pomyślałem, że w Lawendowym Dworku wszyscy siedzą teraz w kuchni i szykują się do kolacji. Rękodajni opowiadają sprośne kawały, Alma piecze ciasto, Irys plotkuje o tym, co dzieje się we wsi, Aksel i prawie dwuletnia Ala bawią się z psami, a Dalia pewnie pracuje na poddaszu nad nowym obrazem.
Nie sądziłem, że tak szybko zatęsknię za domem.
Wkrótce moje buty stanęły na mokrym bruku. Nie było tu żadnych lamp, a cienie na ulicy rozświetlała delikatna błękitna łuna bijąca z pobliskiego wzgórza. Wlepiłem spojrzenie w las górujący nad wsią. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. O w mordę, jak duży był tutejszy cmentarz, skoro blask łez docierał aż tu?
Rozejrzałem się po niewielkiej wsi, ale przy takiej pogodzie to wszyscy chyba siedzieli w domach. Nigdzie jak okiem sięgnąć nie dostrzegłem rezydencji dziedzica. Pewnie znajdowała się gdzieś dalej. Popytałbym, ale na ulicach nie było żywej duszy. Ruszyłem przed siebie, aż dotarłem do sporego skweru oświetlonego słabo przez kilka lamp. Na samym jego środku stała drewniana konstrukcja przypominająca szubienicę, a w rogu znajdowała się knajpa. To jest to. W takim miejscu zasięgnę języka i ogarnę się przed spotkaniem kolegi, a właściwie koleżanki po fachu.
Zerknąłem na szyld przedstawiający jakiegoś potwora i ledwie czytelną nazwę baru: Lodowy Bastion, po czym pchnąłem ciężkie drzwi. Poczułem zapach wilgoci i potu wymieszanych ze smrodem przypalonego mięsa. Nawet światło w tym przybytku zdawało się jakieś takie... brudne. Wszystkie oczy, a nie było ich zbyt wiele i jeśli wzrok mnie nie mylił, to założyłbym się, że była ich nieparzysta liczba, zwróciły się na mnie.
– Dobry. – Uniosłem dłoń do kaptura i zsunąłem go z głowy.
Nikt nie odpowiedział. Wpatrywali się tylko we mnie jak w zamorskie zwierzę.
Ruszyłem w stronę kontuaru. Pod moim butem pękła z trzaskiem skorupka od orzecha. Deski skrzypiały przy każdym kroku w ciszy, jaka zapadła w całym pomieszczeniu. Gdy pierwszy raz wszedłem do knajpy w Pogorzeliskach, stałem się lokalną atrakcją. Tym razem zaś miałem wrażenie, jakby tubylcy właśnie się zastanawiali, czy łapać za dzidy, wynieść mnie na nich na skwer i tam rytualnie zamordować. Wszyscy mówili, że Borealia jest dzika, że cywilizacja nigdy tu tak naprawdę nie dotarła. Co z tego, że mieli prąd, skoro nie obowiązywały tu żadne prawa wyznaczone przez państwo. Ale ja przecież pracowałem niegdyś dla kasty. Obcowanie z dzikimi i nieokrzesanymi ludźmi to dla mnie chleb powszedni.
Za ladą stał chudy, wysoki barman z łysiną na głowie i długą do pasa posiwiałą brodą. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę. Obejrzałem się za siebie. Co drugi klient baru był ubrany identycznie, zupełnie jakby zamawiali z Hatarii całą belę flaneli i szyli te koszule spod jednej sztancy dla każdego obywatela Pokosu.
– Coś rozgrzewającego poproszę. – Usiadłem na wąskim stołku.
Zdawało się, jakby barman w ogóle mnie nie widział. Wyciągnął z kieszonki na piersi drewniany grzebień i zaczął rozczesywać nim długą brodę, położyłem więc na stole dwie krypty, a on przyjrzał się im, jakby mogły go ugryźć.
– Nie widzisz, że człowiek jest zmęczony, przemoczony i zmarznięty?! – usłyszałem za plecami.
Obróciłem się i zobaczyłem wielkiego kolesia z czarną przepaską na oku. Ledwie się powstrzymałem, żeby nie spojrzeć w dół w poszukiwaniu drewnianej nogi albo chociaż haka zamiast ręki.
Barman ostentacyjnie wyciągnął z grzebienia kilka grubych, pofalowanych włosów i po prostu upuścił je na podłogę, po czym zębami wyciągnął ze szklanej butelki korek i nalał do kieliszka przeźroczystego płynu o błękitnej poświacie. A więc to prawda, że łez mieli tu pod dostatkiem, skoro polewali je nawet w tak podrzędnej knajpie. Trybiki w mojej głowie zaczęły pracować na wyższych obrotach. Mój były szef, Diogenes, byłby zachwycony, gdyby mógł mnie tu wysłać na przeszpiegi. Ponoć wszystko, co uzbierali tu na północy, sprzedawali państwu na leki i inne takie. Ale przecież zawsze znajdzie się ktoś, z kim można się dogadać... Przed oczami pojawiła mi się wizja dochodowego i bardzo nielegalnego interesu.
Wypiłem zawartość kieliszka jednym haustem i zrobiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, że to dziadostwo właśnie wypala mi dziurę w przełyku.
– Swój chłop! – Osiłek klepnął mnie w łopatkę, a ja omal nie wyplułem własnych płuc. – Fabian, na drugą nóżkę! – polecił barmanowi.
Uderzyłem się pięścią w klatkę piersiową i odzyskałem dech, a mój nowy kolega wcisnął mi w rękę napełniony kieliszek.
Wychyliłem go, a oczy mi się zaszkliły. Pracowałem dla kasty, byłem kurierem i przewoziłem złoto, pieniądze oraz łzy. Te zbierane nielegalnie na cmentarzach. Ale sam nigdy ich nie brałem. Były za drogie, no i otępiały umysł.
– Bordo jestem – przedstawił się osiłek i zmiażdżył mi rękę w swoim wielkim łapsku.
– Max. – Nawet udało mi się nie jęknąć z bólu.
Barman znów chciał mi polać, ale odsunąłem od niego kieliszek.
– Dostanę jakiegoś grzańca? – zapytałem bez większych nadziei.
– Zając! – wrzasnął barman.
W drzwiach od kuchni pojawiła się głowa brzydkiego jak noc chłopaka z zajęczą wargą.
– Podgrzej panu wina! – polecił Fabian, jakbym tym jednym pytaniem obraził cały jego przybytek, żonę i rodzinę pięć pokoleń wstecz.
Chłopak skinął głową i zniknął w kuchni.
– Usiądźmy przy stoliku. – Bordo klepnął mnie zachęcająco w ramię.
Ruszyłem za nim i nie umknęło mojej uwadze, że wszyscy schodzili mu z drogi. Ludzie podkurczali nogi i przesuwali się z krzesłami, żeby tylko miał przejście. Chyba miałem do czynienia z kimś pokroju Edwina, rudego syna marynarza z Pogorzelisk, który uwielbiał wszczynać burdy w knajpie.
Bordo usiadł i brodą wskazał mi krzesło po drugiej stronie stolika.
– Co cię sprowadza w nasze piękne okolice? – zapytał przyjaźnie, co od razu zapaliło ostrzegawczą lampkę w mojej głowie.
Gdy wszyscy patrzą na ciebie z co najmniej lekką wrogością, jedyna osoba okazująca sympatię powinna wzbudzić twoje podejrzenia.
– Mam tu pewien interes – odparłem ogólnikowo.
Bordo wybuchł śmiechem. Kilka osób mu zawtórowało.
– Interes?! Tutaj?!
Do Zimowej Puszczy nikt nie przyjeżdżał. Ludzie raczej myśleli, jak się stąd wydostać. Ale z tego, czego się wcześniej dowiedziałem, miejsce to oferowało schronienie osobom uciekającym od... Od wszystkiego: od życia, śmierci, od żony, męża, kochanki lub lichwiarza.
Po kilku minutach chłopak z zajęczą wargą przyniósł mi kubek z niemal wrzącym winem. Niczym rozbitkowie na oceanie pływały w nim trzy goździki. W sumie nie było źle. Nie sądziłem, że na tym zadupiu będą wiedzieli, że do grzanego wina wrzuca się jakiekolwiek przyprawy.
– Dzięki. – Skinąłem głową chłopakowi, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. Przez rozszczepioną górną wargę dało się zobaczyć nie tylko zęby, ale i dziąsła.
Najwyraźniej zachęcony miłym słowem, stał tak nade mną z głupkowatym uśmiechem. Upiłem łyk wina, parząc sobie przy okazji język. Wyjąłem z ust goździk starszy chyba niż ja.
– Dobre – skłamałem, a Zając niemal w podskokach wrócił do kuchni.
Biedak musiał mieć tu niełatwe życie. W Hatarii takie wady się operowało.
Upiłem kolejny łyk i dyskretnie rozejrzałem się po barze. Chciałbym powiedzieć, że knajpa pamiętała lepsze czasy, ale ona chyba nigdy takich nie miała. Wszystkie sprzęty, które się tu znajdowały, liczyły co najmniej kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat. Klienci sprawiali wrażenie starych bywalców – kilkunastu podstarzałych facetów, którzy ukrywali się tu przed własnymi żonami, dziećmi i wszelkimi obowiązkami.
Chociaż rzutki mają – pomyślałem, patrząc na starszego kolesia tłumaczącego młodszym chłopakom swoją technikę. Lubiłem rzutki, miałem dobrego cela i czasem wystarczyło wygrać, a częściej przegrać, żeby zdobyć nowych kolegów.
Sekundę później jednak przyjrzałem się ich tarczy, która sprawiła, że cały mój plan na pierwszy dzień w Pokosie runął w gruzach. Tarcza była wielka na pół ściany, a na niej znajdowały się wypisane imiona i nazwiska. Obok zaś była powieszona rozpiska, które nazwisko ile jest warte. Glarius Muerton plasował się w pierwszej trójce. Jego syn, Mort Muerton, był w pierwszej dziesiątce.
Cholera jasna! Dlaczego oni celowali w moich przodków?! Byli tam jeszcze Salomon, Kalisteron i kilka nazwisk, których nie znałem. Czyli nie przyczepili się tylko do mojego cmentarza, ale pozwolę sobie stwierdzić, że do wszystkich cmentarzy osobliwości w kraju, o których wiedzieli. A to już bardzo wiele powiedziało mi o lokalnej społeczności. Na pewno nie przedstawię się im jako Maximus Opoka, trzynasty dziedzic cmentarza osobliwości Glariusa Muertona. Dyskretnie ściągnąłem z palca sygnet i wsunąłem go do kieszeni. Przez chwilę zastanawiałem się, co zrobić z monetą na szyi, ale ostatecznie ją zostawiłem. Zresztą i tak była ukryta pod koszulą.
– Gdzie znajdę Livię Fuego? – zagadnąłem Borda.
– A po co ci ona? – zdziwił się.
– Szukam roboty – wyjaśniłem krótko.
– Tutaj nie ma żadnej roboty. No, chyba że chcesz pomagać Fabianowi w knajpie. – Bordo zerknął na znudzonego chudego barmana. – Zając nie będzie dużą konkurencją. Najwyżej wywalą go na zbity pysk.
– Nie chcę pracować w knajpie. – Pokręciłem głową. – Specjalizuję się w innej... dziedzinie.
Kolega zmierzył mnie od stóp do głów, a w jego oczach natychmiast pojawiła się ocena. I nie była zbyt wysoka. Zawsze wkurzało mnie, że wielcy faceci patrzą na innych przez pryzmat wzrostu i obwodu w bicepsie. Na pewno ustępowałem mu siłą, ale byłem od niego szybszy i sprytniejszy, a jeśli chodzi o inteligencję, to wygrywałem w przedbiegach. Ale nie, tępa siła dla takich ludzi jest w życiu jedyną wartością.
– W pierwszej chwili wyglądałeś mi na mądrego kolesia – ocenił Bordo. – Ale chyba jednak nie jesteś taki mądry, skoro chcesz pracować na cmentarzu.
Zatkało mnie. Czyli był bardziej domyślny, niż wskazywał na to jego wygląd.
– Jesteś rękodajnym? – zapytałem.
– Rękoco?
– Pracujesz na cmentarzu? – chciałem się upewnić.
– A, ta, jestem sierpem – przyznał.
Powoli pokiwałem głową.
– Ale szefowa nie szuka ludzi – stwierdził. – Ze wszystkim dajemy sobie radę.
– Liczę, że jak ze mną porozmawia, to zmieni zdanie – zapewniłem. – Mam pewne doświadczenie...
Bordo wybuchł śmiechem.
– Na pewno. – Poklepał mnie protekcjonalnie po łopatce.
– Ja mówię serio – rzuciłem znużonym tonem.
Byłem zmęczony, nadal przemoczony od deszczu, a grzane wino smakowało podeszwą. Już nawet nie wspomnę o tym, że po ostatnich tygodniach moje nerwy stały się napięte jak postronki. Nie będzie jakiś barowy idiota traktował mnie w ten sposób!
Bordo przyjrzał mi się uważnie.
– Naprawdę? – zdziwił się. – No dobra, jak chcesz, to pogadam z szefową – rzucił ugodowo. – Ale niczego nie gwarantuję.
– I tyle mi wystarczy. – Skinąłem głową, po czym wychyliłem ostatni łyk paskudnego wina. – A teraz mi powiedz, czy jest szansa na to, że barman ma do wynajęcia jakiś pokój.
– Da się załatwić. – Bordo wyszczerzył zęby.
Pół godziny później moje mokre ciuchy suszyły się przy piecu, a ja leżałem na w miarę miękkim i tylko trochę zapleśniałym łóżku, za które Fabian zażyczył sobie krocie. Sygnet dziedzica tkwił w ukrytej kieszonce torby. Za ścianą słyszałem co jakiś czas ciche muczenie. Jedna z krów systematycznie stukała kopytem w żłób chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie zniknął w magiczny sposób.
Przetarłem dłońmi twarz. Nigdy nie planowałem się tu znaleźć. Nigdy już nie zamierzałem opuścić mojego domu w Lawendowym Dworku. A jednak życie znów spłatało mi figla i śmiało mi się prosto w twarz.
Zamknąłem oczy, po raz nie wiem który zastanawiając się, czy mogłem tego uniknąć. Czy gdybym zrobił cokolwiek inaczej, przyszłość też byłaby inna? Czy mimo wszystko i tak wylądowałbym tutaj, na tym końcu świata?
Wspomniałem tamto popołudnie, kiedy rozległo się walenie w drzwi dworku.
Otworzyłem tylko dlatego, że akurat przechodziłem przez hall. Na progu stała blada Ofelia. Jej gęste kasztanowe włosy znajdowały się w totalnej rozsypce, na policzki wystąpiły rumieńce, a okulary zaszły mgłą, gdy tylko weszła do środka.
– Mój szef tu jedzie – rzuciła, a mnie włos na głowie stanął dęba.
Jej szef, minister kultury. Ponoć wredny i czepliwy facet.
– Musimy coś z tym zrobić! – Zaczęła chodzić w kółko po przestronnym hallu. – A może uda się go powstrzymać? – Spojrzała na mnie. – Nie, usiłowałam odwieść go od tego pomysłu i nic to nie dało. A może rozsypać coś na drodze, żeby przebić opony jego samochodu? A może...
– Ofelio, spokojnie. – Złapałem ją za ramiona. – Przecież nie może być aż tak źle.
– Nie może być źle? – powtórzyła głucho. – Nie może być źle?! Masz rację. To tragedia! Ty go nie znasz! On potrafi przyczepić się do wszystkiego! Przejrzy wasze księgi rachunkowe i jeśli choć raz kucharka wyniosła z kuchni ciasto dla swojej rodziny, on się o tym dowie!
Posłała mi przestraszone spojrzenie. Nie wiem, ile wiedziała, a ile się domyślała, ale jeśli jej szef był choć w połowie tak inteligentny jak ona, to dowie się wszystkiego, począwszy od przekrętów Aster. Przecież nadal kupowaliśmy siano dla nieistniejących koni! A wiosną weterynarz „pobrał” opłatę za zaszczepienie ośmiu psów! I co, będziemy mu wciskać, że cztery z naszych psów pożarły konie, po czym same zmarły na rozstrój żołądka?!
– Ale czego on od nas chce? I dlaczego się nie zapowiedział? – zapytałem z pewną urazą.
– Bo lubi robić takie niespodzianki! – Ofelia znów zaczęła krążyć po hallu. – A będzie chciał wiedzieć wszystko o cmentarzu! Wiesz, dlaczego zostawił mnie na stanowisku asystentki ministra kultury po odejściu swojego poprzednika? Bo powiedziałam mu o temacie mojej dysertacji! Tylko dlatego! Poza tym na pewno ma już haka na każdego z was!
– Kiedy tu będzie? – zapytałem konkretnie.
Zacząłem w myślach układać plan, co powinniśmy zrobić. Kupić te przeklęte konie, ukryć księgi rachunkowe i nasze nielegalnie zdobyte od kasty auto... Da się ogarnąć.
– Jutro – powiedziała grobowym tonem Ofelia, zatrzymując się na samym środku hallu.
– No to jesteśmy w czarnej dupie – stwierdziłem.
Teraz zaś, dwa tygodnie później, leżałem na cuchnącym łóżku w przybudówce obok Lodowego Bastionu, wsłuchując się w muczenie krów, a moje życie wcale nie malowało się w jasnych barwach.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------