- W empik go
Cnotliwiec pani Husson - ebook
Cnotliwiec pani Husson - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 170 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pękło jedno z kół u lokomotywy, która legła na skutek tego w poprzek toru. Tender i wagon bagażowy również wyskoczyły z szyn i leżały obok tej umierającej, która charczała, stękała, świstała, dyszała i pluła, podobna do upadłych na ulicy koni, gdy robią bokami, gdy pierś im drga, nozdrza dymią i całe ciało dygocze, ale zdają się już być niezdolne do najmniejszego wysiłku, dzięki któremu mogłyby się podnieść i ruszyć dalej.
Nie było ani zabitych, ani rannych. Doliczono się zaledwie kilku osób potłuczonych, pociąg bowiem nie zdążył jeszcze nabrać pędu. Spoglądaliśmy strapieni na okaleczoną wielką bestię z żelaza, która już nie była w stanie nas powieźć i może na długo tarasowała drogę; zachodziła pewnie konieczność zawezwania pociągu ratowniczego z Paryża.
Była wówczas godzina dziesiątą rano, postanowiłem więc niezwłocznie udać się do Gisors na śniadanie.
Idąc torem, mówiłem do siebie: „Gisors, Gisors, ależ ja tu kogoś znam. Kogóż to?… Przecież ja mam przyjaciela w tym mieście!” Nazwisko błysnęło mi nagle w pamięci: „Albert Marambot”. Był to dawny kolega szkolny, którego nie widziałem od lat co najmniej dwunastu, a który wykonywał w Gisors zawód lekarza. Zapraszał mnie po wielekroć listownie, a ja zawsze obiecywałem przyjechać, ale nigdy nie dotrzymałem obietnicy. Tym razem skorzystam wreszcie ze sposobności.
Pytam pierwszego z brzegu przechodnia: – Czy nie wie pan, gdzie mieszka pan doktor Marambot? – Odpowiada bez wahania przeciągłym akcentem normandzkim: – Przy ulicy Delfiny. – I rzeczywiście spostrzegłem na drzwiach wskazanego mi domu dużą miedzianą tabliczkę z wyrytym nazwiskiem mego dawnego kolegi. Zadzwoniłem. Służąca, rudowłosa i niemrawo poruszająca się dziewucha, wyrzekła parokrotnie głupkowato: – Ni ma go, ni ma go.
Słysząc szczęk widelców i szkła, krzyknąłem: – Hej, Marambot! – Otwarły się któreś drzwi i ukazał się w nich gruby mężczyzna z faworytami. Trzymał w ręku serwetkę i minę miał niezadowoloną.
Na pewno bym go nie poznał. Można mu było dać co najmniej czterdzieści pięć lat. W jednej chwili stanęło przede mną ciężkie, otępiające i postarzające życie prowincji. Jednym rzutem myśli, szybszym niż wyciągnięcie doń ręki, rozpoznałem jego egzystencję, jego sposób bycia, rodzaj jego umysłu i poglądów na świat. Odgadłem obfite posiłki, które zaokrągliły mu brzuch, poobiednie drzemki w drętwocie ciężkiego i zakropionego koniakiem trawienia oraz roztargnione spojrzenia rzucane na chorych w chwili, gdy myśl zaprzątnięta jest pieczoną kurą, która się właśnie obraca na rożnie. Ledwie zdążyłem spostrzec utuczoną rumianość jego policzków, ociężałość warg i przyćmiony blask oczu, a już w mojej wyobraźni zabrzmiały rozmowy o kuchni, o cydrze, wódkach i winie, o sposobach przyrządzania pewnych potraw i o zaprawianiu pewnych sosów.
– Nie poznajesz mnie? – zapytałem. – Jestem Raoul Aubertin.
Otworzył ramiona i o mało mnie nie udusił, a pierwsze zdanie, jakie wypowiedział, było takie: – Nie jadłeś chyba śniadania?
– Nie,
– Świetnie się składa! Siadam właśnie do stołu i mam wyśmienitego pstrąga.
W pięć minut później siedziałem naprzeciw doktora przy śniadaniu.
– Pozostałeś kawalerem? – zapytałem.