- W empik go
Co będzie z naszego chłopca: powieść - ebook
Co będzie z naszego chłopca: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 304 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Matko, co będzie z naszego chłopca?
– Albo ja wiem? Akurat czas myśleć o tem.
– Jakto nie czas? Pleciesz, Anulko, sama nie wiesz co. Skoro go nam Bóg dał, to już od tej chwili myśleć o nim należy.
– Ale mój Jasiu, czego bo zaraz tak krzyczysz? Dziecko mi obudzisz.
Przytulone do piersi matki niemowlę spało, cmokając kiedy niekiedy usteczkami.
Wysoki, niezbyt już młody mężczyzna zbliżył się do siedzącej przed kominkiem żony i pogładził ją czule po głowie.
Pobrali się przed laty trzema. Trapili się już, że dzieci mieć nie będą, gdy oto w sam raz na „Alleluja” Bóg chłopaka im zesłał. I jakiego chłopaka!
– Panie Wojtaszewski!– krzyczała babka, pilnująca chorej – a obaczcie ino, co wam to szkaradne bocianisko wrzuciło… Wykąpałam gałganucha małego, klapsa mu przysądziłam, jak się patrzy, żeby wiedział odrazu, co go tu cackać nie będą; teraz pan zobacz, ile waży? Rozpromieniony, zmieszany niemal zaszczytem ojcowstwa, Wojtaszewski zbliżył się do dziecka. W poczciwych jego oczach świeciły łzy, ręce mu drżały, gdy ujmował w nie spowite już w poduszce dziecię.
– A co? Podrzuć no pan nim do góry. Przecież nie z cukru, ani ze szkła – wołała niecierpliwa babka. – Dwanaście funtów waży co najmniej. To nie byle co!
Z łóżka, zasłanego białą pościelą, wsuniętego nieco we framugę, ozwał się słaby głos: Jasiu, pokaż mi dziecko…
Babka skoczyła do Wojtaszewskiego.
– Daj no… pan dziecko. Trzeba matce pokazać. Któż ma prawo, jeżeli nie ona?
Łzy, jak gdyby zamówione, pojawiły się w oczach babki. W ślad za niemi poszło głośne czyszczenie nosa i głębokie westchnienie. Wojtaszewski z tego skorzystał, przytulił delikatnie do siebie dzieciątko i postąpił w stronę łóżka. Babka spostrzegła to i zabiegła mu drogę.
– Daj no pan, do mnie należy pokazać. To już taki zwyczaj.
– Zaraz oddam, zaraz – szepnął Wojtaszewski. – Niech no pani wypije tymczasem herbatę. Przygotowałem na stole tam, gdzie warsztat. Placka też kawałek się znajdzie. Anulka nie zapomniała…
Propozycya była zbyt nęcącą. Wzdragając się niby, użalając nad kosztem i subjekcyą, babka cofnęła się ku drzwiom.
Wojtaszewski wnet znalazł się przy łóżku. Z oczu biły mu takie promienie, że aż blada twarz chorej rumieńcem szczęścia się oblekła.
– Anulko – szepnął, pochylając się ku niej – jacyśmy szczęśliwi!
Stojąc teraz przed swoją Anulką, zapatrzony w uśpionego malca, zapytał:
– Powiedz że mi, Anulko, czem nasz chłopak będzie?
– Masz go! Już swoje! Przecież on jeszcze taki mały.
– Ależ z małego wyrośnie duży.
– Jeżeli go Bóg i Matka Najświętsza uchowa – dodała szybko, trwogą zabobonną zdjęta Anulka.
– To się rozumie. Jabym chciał… Wiesz co, Anulko? Chciałbym, żeby był urzędnikiem. Zawszeć co urzędnik, to urzędnik. Ludzie zaraz inaczej patrzą. Czy przy suplikacyach, czy podczas procesyj, któż, jeżeli nie urzędnik, kanonika pod ramię podtrzymuje? Toć to niemały zaszczyt. Powiem ci, ilem razy patrzył, jak ten niedołęga Barański rękawiczki nadziewa, głowa, panie dobrodzieju, do góry, wąsa postawi i do księdza szust, to aż mnie mdliło. Przecież, nie chwaląc się, i ja dwie klasy skończyłem, a że tylko z kopytem mam do czynienia, to cóż? Mam jakie uważanie, albo li do kanonika mogę podczas procesyi przystąpić? Co?
Nie odpowiedziała. Wpatrzona w swojego malca, który spał cicho, zadumała się głęboko. I ona przyszłość syna w różowych widziała barwach.
– Oddamy go do szkół, Anusiu – rzekł szewc po chwili, rozpromieniony myślami. – Do Warszawy, albo i do Pietrzkowa. Będę pracował dzień i noc, i grosza nie stracę. Ty takoż. A jak w mundurze ze srebrnemi guzikami przyjedzie, zobaczysz, czy kto pozna, że to szewckie dziecko?
– A jeżeli się rodziców zawstydzi? – szepnęła Anna.
– Głupstwoś rzekła, kochanie! Jakim go wyhodujesz, takim będziesz miała. Twoja głowa, Anulko. Z Bogiem, z szacunkiem dla rodziców, z pracą i uczciwością gdy pójdzie w świat, to się i przed złem ostoi. Nie bój się, toć to nasza krew. Wyparłabyś się ty ojca, albo i matki, chociażbyś w złocie chodziła? A jabym się wyparł?… Próżne strachy! Za naszego Antka ręczę…
Uderzył się w piersi, aż jęknęło. Anna się przestraszyła.
– Obudzisz mi dziecko!
Chłopak już oczy ze snu otworzył. Z początku skrzywił usteczka do płaczu; matka, uprzedzając, pierś mu podała z pośpiechem.
Wojtaszewski nie mógł oczu oderwać od zaróżowionego snem chłopaka.
– Charakterny chłopiec! – rzekł. – Nie dadzą mu jeść odrazu, to się zaraz do krzyku bierze. Tęgi będzie z niego podsędek, albo i inny jaki urzędnik. Zobaczysz, matka.
Nie wątpiła.ROZDZIAŁ II.
Słońce zajrzało przez wycięte w okiennicy serduszko. Z łóżka, stojącego pod ścianą, zerwał się dziesięcioletni chłopiec. Wstał po cichu, ubrał się i wybiegł. W ogródku rozejrzał się niespokojnie. Cisza była dokoła. Poranną rosę czułeś jeszcze w powietrzu. Słońce ledwie wstało.
– Pogoda! – szepnął chłopak, przyjrzawszy się niebu. – Bogu dzięki! Jakby to święty Jacek podczas deszczu wyglądał? Kramówby nie rozłożyli… Dopiero się Florka ucieszy!
Dźwięk dzwonka przeciął powietrze. Płynął od strony klasztoru, z początku słaby, potem coraz głośniejszy, aż połączył się z brzmieniem wielkiego dzwonu, które echo niosło w każdy niemal zakątek mieściny. Drzwi domku, sąsiadującego z domem szewca, otworzyły się i pomiędzy malwy i słoneczniki wsunęła się zręczna, jak wiewiórka, dziewczyna. Florka, córka organisty, prawie w tych samych latach co An – tek, przewyższała go wzrostem i kształtną budową. Nie była ładną. Włosy, jak len jasne, twarde i proste, we dwa cienkie warkoczyki splecione, spadały jej na ramiona; cera, lubo biała, nosiła lekkie ślady przebytej ospy; tylko modre, prawdziwie piękne oczy połyskiwały, mieniły się i ożywiały twarz całą. Widocznie dzwon ją zbudził i wprost ze snu, różową jeszcze i ciepłą, wywabił do ogrodu. Zobaczyła chłopca i uśmiechnęła się.
– Antek, pogoda! – klasnęła w ręce.
– A pogoda. Toż będzie odpust, Floruś… Myślałem, że zaśpisz.
– Zaraz zaspałabym ci!
– Ale coś ty taka dzisiaj, Florka? Oczy ci się śmieją.
– Ba! chodź bliżej, to ci powiem. Rozsunął splątane malwy i krzaki malin i zbliżył się do płotka, który ogródki rozdzielał. Florka z minką tajemniczą sięgnęła za stanik.
– Zgadnij, co to? – spytała, pokazując mu przedmiot jakiś zdaleka.
– Czy ja wiem? Pewno medalik. Kupili ci wczoraj, jak kramarze przyjechali.
– Uhum! Zgadłeś! – Roześmiała się i zwolna rozwinęła pakiecik.
Z zielonych liści bzowych wyjrzały ku chłopcu dwie srebrne, nowiutkie monety.
– Zkądeś wzięła, Florka? – spytał zdumiony.
– Zkąd? Babula dali jedną, dziaduś drugą. Mówili, cobym sobie kupiła na odpuście różności.
Chłopak stał smutny, upokorzony. On ledwie czwartą część tego na odpust uciułał.
– I co se kupisz? – spytał znowu z zazdrością mimowolną.
Dziewczyna zachychotała.
– Siła rzeczy – rzekła wesoło – paciorków, i obrazków świętych, i pierników maczkiem posypanych… O jej! Aby o to głowa nie boli. Wszystkiego na kramach dostanie.
– Jużci prawda – mruknął chłopiec. Gorycz ustąpiła już z jego serca, wzrokiem rozradowanym patrzył na Florkę.
– Dobrze, coś dostała – rzekł. – Jabym ci sam wszystkie kramy zakupił, żebym ino miał pieniądze, ale u nas tak jakoś ciężko… Jak przyjdzie grosz wydać, to ci mówię, tak stękają, że aż strach!
– A wiesz ty, Antoś, bez co? Oni tak dla ciebie ciułają. Bo to raz słyszałam, jak do ojca gadali: „Trzeba zbierać, trza harować, aby dla Antka na szkoły starczyło, bo on szewcem nie może być.”
– Pewnikiem, że nie będę kopytem obracał – rzekł hardo chłopak.
Florka się rozśmiała.
– Oj, już się jeżysz! A cóż to kopyto co złego, co tak niem pomiatasz?…
– Złego, nie złego – burknął. – Ale co tam o tem gadać. Polecę na prymaryę.
– Czekajno, niech ci się w piętach nie pali! – zawołała Florka. – Masz jeszcze czas!
Przysunęła się do płotka.
– Antek – szepnęła, patrząc nań szafirowemi, jak modraki oczyma – i ty dałeś temu wiarę, że ja będę pierniki i paciorki kupowała? A toś ty dopiero głupi! Te pieniądze, com dostała, to na skrzypki dla ciebie… Nie bez tego, żeby i matuś ci co nie dołożyli, więc skrzypce będziesz miał.
Antek poczerwieniał, jak burak. W oczach błysnął mu taki ogień, aż Florka ze śmiechem zagadnęła:
– Cieszysz się, co? Schwycił ją za szyję.
– Florka, ty sobie nie kpisz ze mnie? – spytał drżącym głosem.
Dziewczyna pieniądze owinęła starannie i włożyła mu w rękę.
– A nie zgub – mówiła tonem macierzyńskiej powagi. – Na odpuście to i złodziejów nie brak.
– Nie bój się, nie zgubię. Ja ci tego, Florka, do śmierci nie zapomnę. Teraz będę zbierał grosz do grosza, i do skarbonki kładł. Już skarbonkę to muszą mi matka dziś kupić. Nie wiem, jak prędko zbiorę, ale zawszeć kiedyś zbiorę, to ci oddam. I paciorków ci prócz tego kupię, i pierniczków z maczkiem i z migdałami…
– No, no – śmiała się Florka, ucieszona jego radością – żebym się ino nie objadła bardzo tych pierników.
Chłopiec na furtkę ogródka obejrzał się niespokojnie. Radby już jednej chwili biedz do kościoła.
– Na Szerokiej ulicy pewnikiem kramy porozstawiali. Może już i skrzypce są?…
Florka to spostrzegła.
– Lećże, leć! – rzekła. – A ino się targuj. Wiadomo, jak to kramarze drzeć potrafią.
Rzucił jej całusa i popędził, jak strzała.
Florka wpadła do domu. U fary nie było dziś nabożeństwa, a klasztor miał swego organistę. Więc Grudka spał jeszcze, a Grudkowa ledwie oczy ze snu przecierała.
– Gdzieżeś to chadzała? – spytała córki.
– W ogródku byłam.
– I zarosiłaś pewnikiem spódnicę… Dam ja ci!
Dziewczę skoczyło do matki.
– Wstawajcie, matuchno! Trzeba się wcześnie ogarnąć, żeby się aby do kościoła dostać. Ale święty Jacek-by się pogniewał, gdybyście dziś żuru na śniadanie nagotowali. Kawę będziemy pić, prawda? Dużo cykoryi włóżcie, to zaraz smaczniejsza. Ja polecę pędem po obwarzanki. Toż to będzie uciecha!
– Chciałam sprzedać mleko – broniła się organiścina.– Zawsze przy odpuście lepiej płacą.
– Co tam! przedacie jutro. Bo to codzień świętego Jacka?
– To i prawda – odparła przekonana.
Dziewczyna furknęła do komina, roznieciła ogień, a po chwili, różową chusteczkę włożywszy na głowę, pobiegła po obwarzanki. Jakaż ona dziś szczęśliwa! Wszystko się do niej śmieje i ona do wszystkiego. Matusia narządzili jej perkalową spódniczkę białą, tarlatanową zasłonę i wstążki niebieskie. Szewc Wojtaszewski wysadził się na takie pantofelki, że aż dziw.
Florka bardzo kocha starego szewca, szewcową i Antosia. Antosia najwięcej. Razem się bawią, razem do szkółki chodzą. Ona, jak nikt lepiej, rozumie chłopaka. Chęci jego są jej chęciami. Zawsze im dobrze z sobą.
– Głupie dzieciska, moja kumo – powiada nieraz organiścina do szewcowej. – Tak to lgnie do siebie, jakby rodzone.
Szewcowa wzdychała. Szkoda, że Antek idzie do szkół! – myślała z żalem. Z Florki byłaby dobra synowa. Wiadomo, że zawsze co swoje, to swoje.
Dzieci tymczasem rosły i kochały się coraz to mocniej. A już co dzisiejszy postępek Florki, to obudził w sercu Antka taką wdzięczność, że przysiągł sobie duszę oddać za nią. Oddawna bowiem wzdychał do skrzypiec i cały w słuch się zamieniał, ilekroć smętne ich dźwięki rozległy się na chórze lub wesoło wtórowały oberkowi w karczmie. Wszystkie jego marzenia dziecięce zamknęły się w jednej myśli o tera, aby posiąść skrzypki i umieć na nich przygrywać, to wesoło, to smętnie, jak dusza rada. Florce tylko z pragnień swoich się zwierzał, i oboje biadali, że tak ciężko dopiąć swego.
Przed świętym Jackiem, kiedy to na kramach bywa skrzypek co nie miara, chodził Antek jak struty. Spodziewał się, że coś od ojca dostanie, a matka też jedynakowi trochę doda. A tu nic, jakby się uwzięli. Tylko ta poczciwa Florka pamiętała. Trzeba teraz próbować, może się jakie tanie znajdzie.ROZDZIAŁ III.
Na dzień świętego Jacka przypadał w Kalenicach wielki odpust. Mała ta osada usiadła nad brzegami wązkiej rzeki, otuliła się lasami.
Cicha i senna w zimie, od Swiąt Zielonych do Wszystkich Świętych kipiała życiem. Do klasztoru ciągnęły ciżby, kompanie nawet ze stron dalekich tu podążały. W dni świąteczne powozy nawet, zmieszane z bryczkami, zajmowały całą, do klasztoru wiodącą, ulicę. Miała ona po obu stronach szereg wybielonych domków z okiennicami malowanemi i gankami, z ogródkami ustrojonemi zalotnie w bzy, maki dubeltowe, róże i jaśminy. Tam przemieszkiwała arystokracya miasteczkowa. Więc starzy emeryci, podupadli obywatele i podstarzałe wdowy. Dobrze się tam działo ludziskom. Mieli zawsze mszę św. z orkiestrą o godzinie 10 zrana, potem lub przedtem kawę wyśmienitą z kożuszkami, bułeczki świeżuchne i rogaliki rumiane,
Co będzie z naszego chłopca?
no i wiele, wiele innych jeszcze dogodności, jakich mieszkańcom sąsiednich wsi i miasteczek brakło. Nie zajmowali się polityką, sprawy społeczne nie obchodziły ich zgoła, reszta świata mogłaby dla nich nie istnieć. Rzadko zaglądała tam książka lub gazeta, bo spokojni mieszkańcy żywili przekonanie, że drukowana bibuła jeno apetyt odbiera.
Dużo bywało swiąt, dużo odpustów w klasztorze kalenickim, ale najwspanialszy na świętego Jacka. Gdy zahuczały bębny, ryknęły trąby, to biedny człek mimowoli szeptał przejęty: „Z prochuś powstał, w proch się obrócisz.”
Kościołek farny, zmurszały od starości, stał na uboczu w uliczce, skręcającej od wjazdu ku rzece. Okalały go również domki z ogródkami z jednej i drugiej strony, ale nie malowane i bez ganków. Arystokracya z ulicy Szerokiej (można ją było i Klasztorną nazywać) powiadała, że przy ulicy Farnej mieszkają „łyki”. Sami przecież mieszkańcy skromnej uliczki zwali się poprostu między sobą pp… szewcami, pp… krawcami, ot zwyczajnie ludzie pracy.
Ztamtąd to właśnie wczesnym rankiem pędził w stronę klasztoru Antek. Taki ścisk wszędzie panował, że ledwie z pomiędzy fur się wydostał. A tu jeszcze i kompania nadchodziła. Przy figurze witała ich z wieży kościelnej muzyka. Poważne tony obudziły w sercach pątników wszystkie smutki, rozpacze i boleści. Śpiew pobożny zmieszał się z okrzykami i szlochaniem.
Tłum padł na klęczki, i odmówiwszy dopiero modlitwę dziękczynną, ruszył do kaplicy Matki Boskiej, gdzie runął z jękiem na posadzkę.
I Antek tam podążył, lecz nie mógł opanować swoich myśli; odmówiwszy więc codzienne i świąteczne modlitwy, przecisnął się ku cmentarzowi i wnet znalazł się w rozgwarze jarmarcznym. Wprędce odszukał Florkę i pospołu już udali się po „grające drzewo.”
– Florka! – krzyknął naraz Antek, aż się ludzie obejrzeli – Florka, a widzisz je?
– Nie krzycz tak – upomniała go Florka. – Toć i tak zobaczę!
Przystąpili do kramu, gdzie leżały krzyżyki, obrazki, paciorki i inne piękne rzeczy. Skrzypce burakowego koloru uderzyły zaraz na wstępie wzrok dzieci.
– Florka – szepnął Antek – ty mów, ty targuj.
Z pewną dumą przysunęła się Florka do kramu.
– Ile pani żądacie za te skrzypce? – spytała, cedząc słowo po słowie. Pokojówka od burmistrza zawsze tak mówiła, gdy się chciała pomocnikowi organisty podobać. Florka, że to szło o skrzypce, tego samego sposobu użyła.
Właścicielka kramu, objętością ciała przewyższająca swoje sąsiadki, uśmiechnęła się uprzejmie.
– Proszę, panieneczko, proszę. Są skrzypce, a jakże. Na śliczny kolor pomalowane i bardzo pięknie grają.
Florka obejrzała się na Antka. Chłopak zbliżył się i ujął skrzypce. Oglądał, brzdąkał po strunach.
– A ile to pani żądacie? – spytał wreszcie bojaźliwym głosem.
– Ośm złotych.
– Ile? – zapytali z trwogą.
– Ośm złotych – powtórzyła pulchna jejmość.
Spojrzeli na siebie zrozpaczeni. Przecież oni mieli tylko złotych trzy i groszy dziesięć.
Ogarnął ich wstyd. Florka odzyskała odwagę prędzej od Antka. Odebrała mu z ręki skrzypce i położyła na straganie.
– My nie takich chcieli – rzekła cicho.– Pójdź, Antek.
Ale kramarka nie myślała wypuścić ich tak łatwo.
– Więc nie takie? A jakież być mają? Mam i inne. Lepsze, gorsze, jakie kto chce.
U mnie zawsze wszystka pubelika kupuje i kużden kontenty odchodzi. A może za drogie? Dam tańsze. Zresztą, jak do zgody. Jak do zgody, piękna panienko i piękny kawalerze! To brat i siostra, prawda? Zarutko pomyślałam. Tacy podobni, jak…
– Pięść do nosa – przerwała jej sąsiadka z lewej strony, której kramik łączył się z kramem pulchnej jejmości.
– Ja do pani nie mówię – odcięła się pierwsza. – Niech każdy swego nosa pilnuje.
– A jak mu się zachce i cudzych nosów pilnować, to co? – spytała słodziutko druga.
– To tak przytnę, że się odechce! – krzyknęła na dobre już zaperzona jejmość. – Widzisz ją!
– Ją? Co to za ją? Moja pani Krubska, niechno się pani nie zapomina – zawsze słodko rzecze sąsiadka. – Proszę nie tykać, bo od tego wara! Ja sobie sprawiedliwość znajdę. Niech panienka do mnie idzie – zwróciła się do Florki z gestem zapraszającym. – U mnie też są skrzypce, a nie drę, jak ona.
– Bodaj cię choroba zadusiła! – wrzasnęła fioletowa ze złości tłuściocha.
– Niech cię Marya błogosławi – odparła tamta z łagodnym spokojem. – Po pięć groszy mendaliki, paniusieczko – zwróciła się do oglądającej towar mieszczki. – Po pięć groszy. Bardzo tanio, jak Boziuchnę kocham! Ot, widzi paniuleczka, jaka to sąsiadka. Kłóciłaby się bez cały odpust…
Nasłuchująca tłuściocha nie mogła ścierpieć i wykrzyknęła:
– A żeby cię kołtun spętał, czarownico! Na co w odpowiedzi usłyszała słodko wymówione:
– Niech cię święty Jacunio błogosławi!
– Cóżem ja winna, paniuleczko – mówiła dalej, zwracając się do kupującej – że ją Bóg takiem cielskiem ukarał, a mnie dał tyle, co potrza? Bez to ciągły kram, ciągle się czepia. Obraza Boska i tyla.
– Kłamiesz! – krzyknęła tamta. – Jeszczebym się na twoje chude gnaty nie zamieniła. Niedarmo się Wątróbską nazywasz.
– A taki przyjdzie do tego. Już widzę, jak pani Krubska kosteczki po śmietnikach zbiera…
Krubska nie zdołała zapanować nad sobą, porwała skrzypce, ów przedmiot pożądań Antosia, i byłaby niechybnie cisnęła niemi na głowę sąsiadki, gdyby nie kilkoro rąk, które jej dokonać zamiaru przeszkodziły.
– Co się to dzieje? co to jest? – wołano zewsząd.– Dajcież imoście pokój! Ludzie się zbierają, klasztor pod bokiem.
– Niech ją Marya błogosławi – zakończyła spór Wątróbska. – Proszę, niech państwo kupują. Bardzo proszę! Mam wizerunki święte, pierniczki z lukierkiem, słodziutkie, smaczniutkie, szczotki, lusterka i różności. A kupże pani piejącego kogutka maluśkiemu, bo mu oczki na wierzch wyjdą!