Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Co będzie z naszego chłopca: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co będzie z naszego chłopca: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 304 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

– Mat­ko, co bę­dzie z na­sze­go chłop­ca?

– Albo ja wiem? Aku­rat czas my­śleć o tem.

– Jak­to nie czas? Ple­ciesz, Anul­ko, sama nie wiesz co. Sko­ro go nam Bóg dał, to już od tej chwi­li my­śleć o nim na­le­ży.

– Ale mój Ja­siu, cze­go bo za­raz tak krzy­czysz? Dziec­ko mi obu­dzisz.

Przy­tu­lo­ne do pier­si mat­ki nie­mow­lę spa­ło, cmo­ka­jąc kie­dy nie­kie­dy ustecz­ka­mi.

Wy­so­ki, nie­zbyt już mło­dy męż­czy­zna zbli­żył się do sie­dzą­cej przed ko­min­kiem żony i po­gła­dził ją czu­le po gło­wie.

Po­bra­li się przed laty trze­ma. Tra­pi­li się już, że dzie­ci mieć nie będą, gdy oto w sam raz na „Al­le­lu­ja” Bóg chło­pa­ka im ze­słał. I ja­kie­go chło­pa­ka!

– Pa­nie Woj­ta­szew­ski!– krzy­cza­ła bab­ka, pil­nu­ją­ca cho­rej – a obacz­cie ino, co wam to szka­rad­ne bo­cia­ni­sko wrzu­ci­ło… Wy­ką­pa­łam gał­ga­nu­cha ma­łe­go, klap­sa mu przy­są­dzi­łam, jak się pa­trzy, żeby wie­dział od­ra­zu, co go tu cac­kać nie będą; te­raz pan zo­bacz, ile waży? Roz­pro­mie­nio­ny, zmie­sza­ny nie­mal za­szczy­tem oj­cow­stwa, Woj­ta­szew­ski zbli­żył się do dziec­ka. W po­czci­wych jego oczach świe­ci­ły łzy, ręce mu drża­ły, gdy uj­mo­wał w nie spo­wi­te już w po­dusz­ce dzie­cię.

– A co? Pod­rzuć no pan nim do góry. Prze­cież nie z cu­kru, ani ze szkła – wo­ła­ła nie­cier­pli­wa bab­ka. – Dwa­na­ście fun­tów waży co naj­mniej. To nie byle co!

Z łóż­ka, za­sła­ne­go bia­łą po­ście­lą, wsu­nię­te­go nie­co we fra­mu­gę, ozwał się sła­by głos: Ja­siu, po­każ mi dziec­ko…

Bab­ka sko­czy­ła do Woj­ta­szew­skie­go.

– Daj no… pan dziec­ko. Trze­ba mat­ce po­ka­zać. Któż ma pra­wo, je­że­li nie ona?

Łzy, jak gdy­by za­mó­wio­ne, po­ja­wi­ły się w oczach bab­ki. W ślad za nie­mi po­szło gło­śne czysz­cze­nie nosa i głę­bo­kie wes­tchnie­nie. Woj­ta­szew­ski z tego sko­rzy­stał, przy­tu­lił de­li­kat­nie do sie­bie dzie­ciąt­ko i po­stą­pił w stro­nę łóż­ka. Bab­ka spo­strze­gła to i za­bie­gła mu dro­gę.

– Daj no pan, do mnie na­le­ży po­ka­zać. To już taki zwy­czaj.

– Za­raz od­dam, za­raz – szep­nął Woj­ta­szew­ski. – Niech no pani wy­pi­je tym­cza­sem her­ba­tę. Przy­go­to­wa­łem na sto­le tam, gdzie warsz­tat. Plac­ka też ka­wa­łek się znaj­dzie. Anul­ka nie za­po­mnia­ła…

Pro­po­zy­cya była zbyt nę­cą­cą. Wzdra­ga­jąc się niby, uża­la­jąc nad kosz­tem i sub­jek­cyą, bab­ka cof­nę­ła się ku drzwiom.

Woj­ta­szew­ski wnet zna­lazł się przy łóż­ku. Z oczu biły mu ta­kie pro­mie­nie, że aż bla­da twarz cho­rej ru­mień­cem szczę­ścia się ob­le­kła.

– Anul­ko – szep­nął, po­chy­la­jąc się ku niej – ja­cy­śmy szczę­śli­wi!

Sto­jąc te­raz przed swo­ją Anul­ką, za­pa­trzo­ny w uśpio­ne­go mal­ca, za­py­tał:

– Po­wiedz że mi, Anul­ko, czem nasz chło­pak bę­dzie?

– Masz go! Już swo­je! Prze­cież on jesz­cze taki mały.

– Ależ z ma­łe­go wy­ro­śnie duży.

– Je­że­li go Bóg i Mat­ka Naj­święt­sza ucho­wa – do­da­ła szyb­ko, trwo­gą za­bo­bon­ną zdję­ta Anul­ka.

– To się ro­zu­mie. Ja­bym chciał… Wiesz co, Anul­ko? Chciał­bym, żeby był urzęd­ni­kiem. Za­wszeć co urzęd­nik, to urzęd­nik. Lu­dzie za­raz in­a­czej pa­trzą. Czy przy su­pli­ka­cy­ach, czy pod­czas pro­ce­syj, któż, je­że­li nie urzęd­nik, ka­no­ni­ka pod ra­mię pod­trzy­mu­je? Toć to nie­ma­ły za­szczyt. Po­wiem ci, ilem razy pa­trzył, jak ten nie­do­łę­ga Ba­rań­ski rę­ka­wicz­ki na­dzie­wa, gło­wa, pa­nie do­bro­dzie­ju, do góry, wąsa po­sta­wi i do księ­dza szust, to aż mnie mdli­ło. Prze­cież, nie chwa­ląc się, i ja dwie kla­sy skoń­czy­łem, a że tyl­ko z ko­py­tem mam do czy­nie­nia, to cóż? Mam ja­kie uwa­ża­nie, albo li do ka­no­ni­ka mogę pod­czas pro­ce­syi przy­stą­pić? Co?

Nie od­po­wie­dzia­ła. Wpa­trzo­na w swo­je­go mal­ca, któ­ry spał ci­cho, za­du­ma­ła się głę­bo­ko. I ona przy­szłość syna w ró­żo­wych wi­dzia­ła bar­wach.

– Od­da­my go do szkół, Anu­siu – rzekł szewc po chwi­li, roz­pro­mie­nio­ny my­śla­mi. – Do War­sza­wy, albo i do Pie­trz­ko­wa. Będę pra­co­wał dzień i noc, i gro­sza nie stra­cę. Ty ta­koż. A jak w mun­du­rze ze srebr­ne­mi gu­zi­ka­mi przy­je­dzie, zo­ba­czysz, czy kto po­zna, że to szewc­kie dziec­ko?

– A je­że­li się ro­dzi­ców za­wsty­dzi? – szep­nę­ła Anna.

– Głup­stwoś rze­kła, ko­cha­nie! Ja­kim go wy­ho­du­jesz, ta­kim bę­dziesz mia­ła. Two­ja gło­wa, Anul­ko. Z Bo­giem, z sza­cun­kiem dla ro­dzi­ców, z pra­cą i uczci­wo­ścią gdy pój­dzie w świat, to się i przed złem ostoi. Nie bój się, toć to na­sza krew. Wy­par­ła­byś się ty ojca, albo i mat­ki, cho­ciaż­byś w zło­cie cho­dzi­ła? A ja­bym się wy­parł?… Próż­ne stra­chy! Za na­sze­go Ant­ka rę­czę…

Ude­rzył się w pier­si, aż jęk­nę­ło. Anna się prze­stra­szy­ła.

– Obu­dzisz mi dziec­ko!

Chło­pak już oczy ze snu otwo­rzył. Z po­cząt­ku skrzy­wił ustecz­ka do pła­czu; mat­ka, uprze­dza­jąc, pierś mu po­da­ła z po­śpie­chem.

Woj­ta­szew­ski nie mógł oczu ode­rwać od za­ró­żo­wio­ne­go snem chło­pa­ka.

– Cha­rak­ter­ny chło­piec! – rzekł. – Nie da­dzą mu jeść od­ra­zu, to się za­raz do krzy­ku bie­rze. Tęgi bę­dzie z nie­go pod­sę­dek, albo i inny jaki urzęd­nik. Zo­ba­czysz, mat­ka.

Nie wąt­pi­ła.ROZ­DZIAŁ II.

Słoń­ce zaj­rza­ło przez wy­cię­te w okien­ni­cy ser­dusz­ko. Z łóż­ka, sto­ją­ce­go pod ścia­ną, ze­rwał się dzie­się­cio­let­ni chło­piec. Wstał po ci­chu, ubrał się i wy­biegł. W ogród­ku ro­zej­rzał się nie­spo­koj­nie. Ci­sza była do­ko­ła. Po­ran­ną rosę czu­łeś jesz­cze w po­wie­trzu. Słoń­ce le­d­wie wsta­ło.

– Po­go­da! – szep­nął chło­pak, przyj­rzaw­szy się nie­bu. – Bogu dzię­ki! Jak­by to świę­ty Ja­cek pod­czas desz­czu wy­glą­dał? Kra­mów­by nie roz­ło­ży­li… Do­pie­ro się Flor­ka ucie­szy!

Dźwięk dzwon­ka prze­ciął po­wie­trze. Pły­nął od stro­ny klasz­to­ru, z po­cząt­ku sła­by, po­tem co­raz gło­śniej­szy, aż po­łą­czył się z brzmie­niem wiel­kie­go dzwo­nu, któ­re echo nio­sło w każ­dy nie­mal za­ką­tek mie­ści­ny. Drzwi dom­ku, są­sia­du­ją­ce­go z do­mem szew­ca, otwo­rzy­ły się i po­mię­dzy mal­wy i sło­necz­ni­ki wsu­nę­ła się zręcz­na, jak wie­wiór­ka, dziew­czy­na. Flor­ka, cór­ka or­ga­ni­sty, pra­wie w tych sa­mych la­tach co An – tek, prze­wyż­sza­ła go wzro­stem i kształt­ną bu­do­wą. Nie była ład­ną. Wło­sy, jak len ja­sne, twar­de i pro­ste, we dwa cien­kie war­ko­czy­ki sple­cio­ne, spa­da­ły jej na ra­mio­na; cera, lubo bia­ła, no­si­ła lek­kie śla­dy prze­by­tej ospy; tyl­ko mo­dre, praw­dzi­wie pięk­ne oczy po­ły­ski­wa­ły, mie­ni­ły się i oży­wia­ły twarz całą. Wi­docz­nie dzwon ją zbu­dził i wprost ze snu, ró­żo­wą jesz­cze i cie­płą, wy­wa­bił do ogro­du. Zo­ba­czy­ła chłop­ca i uśmiech­nę­ła się.

– An­tek, po­go­da! – kla­snę­ła w ręce.

– A po­go­da. Toż bę­dzie od­pust, Flo­ruś… My­śla­łem, że za­śpisz.

– Za­raz za­spa­ła­bym ci!

– Ale coś ty taka dzi­siaj, Flor­ka? Oczy ci się śmie­ją.

– Ba! chodź bli­żej, to ci po­wiem. Roz­su­nął splą­ta­ne mal­wy i krza­ki ma­lin i zbli­żył się do płot­ka, któ­ry ogród­ki roz­dzie­lał. Flor­ka z min­ką ta­jem­ni­czą się­gnę­ła za sta­nik.

– Zgad­nij, co to? – spy­ta­ła, po­ka­zu­jąc mu przed­miot ja­kiś zda­le­ka.

– Czy ja wiem? Pew­no me­da­lik. Ku­pi­li ci wczo­raj, jak kra­ma­rze przy­je­cha­li.

– Uhum! Zga­dłeś! – Ro­ze­śmia­ła się i zwol­na roz­wi­nę­ła pa­kie­cik.

Z zie­lo­nych li­ści bzo­wych wyj­rza­ły ku chłop­cu dwie srebr­ne, no­wiut­kie mo­ne­ty.

– Zką­deś wzię­ła, Flor­ka? – spy­tał zdu­mio­ny.

– Zkąd? Ba­bu­la dali jed­ną, dzia­duś dru­gą. Mó­wi­li, co­bym so­bie ku­pi­ła na od­pu­ście róż­no­ści.

Chło­pak stał smut­ny, upo­ko­rzo­ny. On le­d­wie czwar­tą część tego na od­pust uciu­łał.

– I co se ku­pisz? – spy­tał zno­wu z za­zdro­ścią mi­mo­wol­ną.

Dziew­czy­na za­chy­cho­ta­ła.

– Siła rze­czy – rze­kła we­so­ło – pa­cior­ków, i ob­raz­ków świę­tych, i pier­ni­ków macz­kiem po­sy­pa­nych… O jej! Aby o to gło­wa nie boli. Wszyst­kie­go na kra­mach do­sta­nie.

– Już­ci praw­da – mruk­nął chło­piec. Go­rycz ustą­pi­ła już z jego ser­ca, wzro­kiem roz­ra­do­wa­nym pa­trzył na Flor­kę.

– Do­brze, coś do­sta­ła – rzekł. – Ja­bym ci sam wszyst­kie kra­my za­ku­pił, że­bym ino miał pie­nią­dze, ale u nas tak ja­koś cięż­ko… Jak przyj­dzie grosz wy­dać, to ci mó­wię, tak stę­ka­ją, że aż strach!

– A wiesz ty, An­toś, bez co? Oni tak dla cie­bie ciu­ła­ją. Bo to raz sły­sza­łam, jak do ojca ga­da­li: „Trze­ba zbie­rać, trza ha­ro­wać, aby dla Ant­ka na szko­ły star­czy­ło, bo on szew­cem nie może być.”

– Pew­ni­kiem, że nie będę ko­py­tem ob­ra­cał – rzekł har­do chło­pak.

Flor­ka się roz­śmia­ła.

– Oj, już się je­żysz! A cóż to ko­py­to co złe­go, co tak niem po­mia­tasz?…

– Złe­go, nie złe­go – burk­nął. – Ale co tam o tem ga­dać. Po­le­cę na pry­ma­ryę.

– Cze­kaj­no, niech ci się w pię­tach nie pali! – za­wo­ła­ła Flor­ka. – Masz jesz­cze czas!

Przy­su­nę­ła się do płot­ka.

– An­tek – szep­nę­ła, pa­trząc nań sza­fi­ro­we­mi, jak mo­dra­ki oczy­ma – i ty da­łeś temu wia­rę, że ja będę pier­ni­ki i pa­cior­ki ku­po­wa­ła? A toś ty do­pie­ro głu­pi! Te pie­nią­dze, com do­sta­ła, to na skrzyp­ki dla cie­bie… Nie bez tego, żeby i ma­tuś ci co nie do­ło­ży­li, więc skrzyp­ce bę­dziesz miał.

An­tek po­czer­wie­niał, jak bu­rak. W oczach bły­snął mu taki ogień, aż Flor­ka ze śmie­chem za­gad­nę­ła:

– Cie­szysz się, co? Schwy­cił ją za szy­ję.

– Flor­ka, ty so­bie nie kpisz ze mnie? – spy­tał drżą­cym gło­sem.

Dziew­czy­na pie­nią­dze owi­nę­ła sta­ran­nie i wło­ży­ła mu w rękę.

– A nie zgub – mó­wi­ła to­nem ma­cie­rzyń­skiej po­wa­gi. – Na od­pu­ście to i zło­dzie­jów nie brak.

– Nie bój się, nie zgu­bię. Ja ci tego, Flor­ka, do śmier­ci nie za­po­mnę. Te­raz będę zbie­rał grosz do gro­sza, i do skar­bon­ki kładł. Już skar­bon­kę to mu­szą mi mat­ka dziś ku­pić. Nie wiem, jak pręd­ko zbio­rę, ale za­wszeć kie­dyś zbio­rę, to ci od­dam. I pa­cior­ków ci prócz tego ku­pię, i pier­nicz­ków z macz­kiem i z mig­da­ła­mi…

– No, no – śmia­ła się Flor­ka, ucie­szo­na jego ra­do­ścią – że­bym się ino nie ob­ja­dła bar­dzo tych pier­ni­ków.

Chło­piec na furt­kę ogród­ka obej­rzał się nie­spo­koj­nie. Rad­by już jed­nej chwi­li biedz do ko­ścio­ła.

– Na Sze­ro­kiej uli­cy pew­ni­kiem kra­my po­roz­sta­wia­li. Może już i skrzyp­ce są?…

Flor­ka to spo­strze­gła.

– Leć­że, leć! – rze­kła. – A ino się tar­guj. Wia­do­mo, jak to kra­ma­rze drzeć po­tra­fią.

Rzu­cił jej ca­łu­sa i po­pę­dził, jak strza­ła.

Flor­ka wpa­dła do domu. U fary nie było dziś na­bo­żeń­stwa, a klasz­tor miał swe­go or­ga­ni­stę. Więc Grud­ka spał jesz­cze, a Grud­ko­wa le­d­wie oczy ze snu prze­cie­ra­ła.

– Gdzie­żeś to cha­dza­ła? – spy­ta­ła cór­ki.

– W ogród­ku by­łam.

– I za­ro­si­łaś pew­ni­kiem spód­ni­cę… Dam ja ci!

Dziew­czę sko­czy­ło do mat­ki.

– Wsta­waj­cie, ma­tuch­no! Trze­ba się wcze­śnie ogar­nąć, żeby się aby do ko­ścio­ła do­stać. Ale świę­ty Ja­cek-by się po­gnie­wał, gdy­by­ście dziś żuru na śnia­da­nie na­go­to­wa­li. Kawę bę­dzie­my pić, praw­da? Dużo cy­ko­ryi włóż­cie, to za­raz smacz­niej­sza. Ja po­le­cę pę­dem po ob­wa­rzan­ki. Toż to bę­dzie ucie­cha!

– Chcia­łam sprze­dać mle­ko – bro­ni­ła się or­ga­ni­ści­na.– Za­wsze przy od­pu­ście le­piej pła­cą.

– Co tam! przeda­cie ju­tro. Bo to co­dzień świę­te­go Jac­ka?

– To i praw­da – od­par­ła prze­ko­na­na.

Dziew­czy­na furk­nę­ła do ko­mi­na, roz­nie­ci­ła ogień, a po chwi­li, ró­żo­wą chu­s­tecz­kę wło­żyw­szy na gło­wę, po­bie­gła po ob­wa­rzan­ki. Ja­każ ona dziś szczę­śli­wa! Wszyst­ko się do niej śmie­je i ona do wszyst­kie­go. Ma­tu­sia na­rzą­dzi­li jej per­ka­lo­wą spód­nicz­kę bia­łą, tar­la­ta­no­wą za­sło­nę i wstąż­ki nie­bie­skie. Szewc Woj­ta­szew­ski wy­sa­dził się na ta­kie pan­to­fel­ki, że aż dziw.

Flor­ka bar­dzo ko­cha sta­re­go szew­ca, szew­co­wą i An­to­sia. An­to­sia naj­wię­cej. Ra­zem się ba­wią, ra­zem do szkół­ki cho­dzą. Ona, jak nikt le­piej, ro­zu­mie chło­pa­ka. Chę­ci jego są jej chę­cia­mi. Za­wsze im do­brze z sobą.

– Głu­pie dzie­ci­ska, moja kumo – po­wia­da nie­raz or­ga­ni­ści­na do szew­co­wej. – Tak to lgnie do sie­bie, jak­by ro­dzo­ne.

Szew­co­wa wzdy­cha­ła. Szko­da, że An­tek idzie do szkół! – my­śla­ła z ża­lem. Z Flor­ki by­ła­by do­bra sy­no­wa. Wia­do­mo, że za­wsze co swo­je, to swo­je.

Dzie­ci tym­cza­sem ro­sły i ko­cha­ły się co­raz to moc­niej. A już co dzi­siej­szy po­stę­pek Flor­ki, to obu­dził w ser­cu Ant­ka taką wdzięcz­ność, że przy­siągł so­bie du­szę od­dać za nią. Od­daw­na bo­wiem wzdy­chał do skrzy­piec i cały w słuch się za­mie­niał, ile­kroć smęt­ne ich dźwię­ki roz­le­gły się na chó­rze lub we­so­ło wtó­ro­wa­ły obe­rko­wi w karcz­mie. Wszyst­kie jego ma­rze­nia dzie­cię­ce za­mknę­ły się w jed­nej my­śli o tera, aby po­siąść skrzyp­ki i umieć na nich przy­gry­wać, to we­so­ło, to smęt­nie, jak du­sza rada. Flor­ce tyl­ko z pra­gnień swo­ich się zwie­rzał, i obo­je bia­da­li, że tak cięż­ko do­piąć swe­go.

Przed świę­tym Jac­kiem, kie­dy to na kra­mach bywa skrzy­pek co nie mia­ra, cho­dził An­tek jak stru­ty. Spo­dzie­wał się, że coś od ojca do­sta­nie, a mat­ka też je­dy­na­ko­wi tro­chę doda. A tu nic, jak­by się uwzię­li. Tyl­ko ta po­czci­wa Flor­ka pa­mię­ta­ła. Trze­ba te­raz pró­bo­wać, może się ja­kie ta­nie znaj­dzie.ROZ­DZIAŁ III.

Na dzień świę­te­go Jac­ka przy­pa­dał w Ka­le­ni­cach wiel­ki od­pust. Mała ta osa­da usia­dła nad brze­ga­mi wąz­kiej rze­ki, otu­li­ła się la­sa­mi.

Ci­cha i sen­na w zi­mie, od Swiąt Zie­lo­nych do Wszyst­kich Świę­tych ki­pia­ła ży­ciem. Do klasz­to­ru cią­gnę­ły ciż­by, kom­pa­nie na­wet ze stron da­le­kich tu po­dą­ża­ły. W dni świą­tecz­ne po­wo­zy na­wet, zmie­sza­ne z brycz­ka­mi, zaj­mo­wa­ły całą, do klasz­to­ru wio­dą­cą, uli­cę. Mia­ła ona po obu stro­nach sze­reg wy­bie­lo­nych dom­ków z okien­ni­ca­mi ma­lo­wa­ne­mi i gan­ka­mi, z ogród­ka­mi ustro­jo­ne­mi za­lot­nie w bzy, maki du­bel­to­we, róże i ja­śmi­ny. Tam prze­miesz­ki­wa­ła ary­sto­kra­cya mia­stecz­ko­wa. Więc sta­rzy eme­ry­ci, pod­upa­dli oby­wa­te­le i pod­sta­rza­łe wdo­wy. Do­brze się tam dzia­ło lu­dzi­skom. Mie­li za­wsze mszę św. z or­kie­strą o go­dzi­nie 10 zra­na, po­tem lub przed­tem kawę wy­śmie­ni­tą z ko­żusz­ka­mi, bu­łecz­ki świe­żuch­ne i ro­ga­li­ki ru­mia­ne,

Co bę­dzie z na­sze­go chłop­ca?

no i wie­le, wie­le in­nych jesz­cze do­god­no­ści, ja­kich miesz­kań­com są­sied­nich wsi i mia­ste­czek bra­kło. Nie zaj­mo­wa­li się po­li­ty­ką, spra­wy spo­łecz­ne nie ob­cho­dzi­ły ich zgo­ła, resz­ta świa­ta mo­gła­by dla nich nie ist­nieć. Rzad­ko za­glą­da­ła tam książ­ka lub ga­ze­ta, bo spo­koj­ni miesz­kań­cy ży­wi­li prze­ko­na­nie, że dru­ko­wa­na bi­bu­ła jeno ape­tyt od­bie­ra.

Dużo by­wa­ło swiąt, dużo od­pu­stów w klasz­to­rze ka­le­nic­kim, ale naj­wspa­nial­szy na świę­te­go Jac­ka. Gdy za­hu­cza­ły bęb­ny, ryk­nę­ły trą­by, to bied­ny człek mi­mo­wo­li szep­tał prze­ję­ty: „Z pro­chuś po­wstał, w proch się ob­ró­cisz.”

Ko­ścio­łek far­ny, zmur­sza­ły od sta­ro­ści, stał na ubo­czu w ulicz­ce, skrę­ca­ją­cej od wjaz­du ku rze­ce. Oka­la­ły go rów­nież dom­ki z ogród­ka­mi z jed­nej i dru­giej stro­ny, ale nie ma­lo­wa­ne i bez gan­ków. Ary­sto­kra­cya z uli­cy Sze­ro­kiej (moż­na ją było i Klasz­tor­ną na­zy­wać) po­wia­da­ła, że przy uli­cy Far­nej miesz­ka­ją „łyki”. Sami prze­cież miesz­kań­cy skrom­nej ulicz­ki zwa­li się po­pro­stu mię­dzy sobą pp… szew­ca­mi, pp… kraw­ca­mi, ot zwy­czaj­nie lu­dzie pra­cy.

Ztam­tąd to wła­śnie wcze­snym ran­kiem pę­dził w stro­nę klasz­to­ru An­tek. Taki ścisk wszę­dzie pa­no­wał, że le­d­wie z po­mię­dzy fur się wy­do­stał. A tu jesz­cze i kom­pa­nia nad­cho­dzi­ła. Przy fi­gu­rze wi­ta­ła ich z wie­ży ko­ściel­nej mu­zy­ka. Po­waż­ne tony obu­dzi­ły w ser­cach pąt­ni­ków wszyst­kie smut­ki, roz­pa­cze i bo­le­ści. Śpiew po­boż­ny zmie­szał się z okrzy­ka­mi i szlo­cha­niem.

Tłum padł na klęcz­ki, i od­mó­wiw­szy do­pie­ro mo­dli­twę dzięk­czyn­ną, ru­szył do ka­pli­cy Mat­ki Bo­skiej, gdzie ru­nął z ję­kiem na po­sadz­kę.

I An­tek tam po­dą­żył, lecz nie mógł opa­no­wać swo­ich my­śli; od­mó­wiw­szy więc co­dzien­ne i świą­tecz­ne mo­dli­twy, prze­ci­snął się ku cmen­ta­rzo­wi i wnet zna­lazł się w roz­gwa­rze jar­marcz­nym. Wpręd­ce od­szu­kał Flor­kę i po­spo­łu już uda­li się po „gra­ją­ce drze­wo.”

– Flor­ka! – krzyk­nął na­raz An­tek, aż się lu­dzie obej­rze­li – Flor­ka, a wi­dzisz je?

– Nie krzycz tak – upo­mnia­ła go Flor­ka. – Toć i tak zo­ba­czę!

Przy­stą­pi­li do kra­mu, gdzie le­ża­ły krzy­ży­ki, ob­raz­ki, pa­cior­ki i inne pięk­ne rze­czy. Skrzyp­ce bu­ra­ko­we­go ko­lo­ru ude­rzy­ły za­raz na wstę­pie wzrok dzie­ci.

– Flor­ka – szep­nął An­tek – ty mów, ty tar­guj.

Z pew­ną dumą przy­su­nę­ła się Flor­ka do kra­mu.

– Ile pani żą­da­cie za te skrzyp­ce? – spy­ta­ła, ce­dząc sło­wo po sło­wie. Po­ko­jów­ka od bur­mi­strza za­wsze tak mó­wi­ła, gdy się chcia­ła po­moc­ni­ko­wi or­ga­ni­sty po­do­bać. Flor­ka, że to szło o skrzyp­ce, tego sa­me­go spo­so­bu uży­ła.

Wła­ści­ciel­ka kra­mu, ob­ję­to­ścią cia­ła prze­wyż­sza­ją­ca swo­je są­siad­ki, uśmiech­nę­ła się uprzej­mie.

– Pro­szę, pa­nie­necz­ko, pro­szę. Są skrzyp­ce, a jak­że. Na ślicz­ny ko­lor po­ma­lo­wa­ne i bar­dzo pięk­nie gra­ją.

Flor­ka obej­rza­ła się na Ant­ka. Chło­pak zbli­żył się i ujął skrzyp­ce. Oglą­dał, brzdą­kał po stru­nach.

– A ile to pani żą­da­cie? – spy­tał wresz­cie bo­jaź­li­wym gło­sem.

– Ośm zło­tych.

– Ile? – za­py­ta­li z trwo­gą.

– Ośm zło­tych – po­wtó­rzy­ła pulch­na jej­mość.

Spoj­rze­li na sie­bie zroz­pa­cze­ni. Prze­cież oni mie­li tyl­ko zło­tych trzy i gro­szy dzie­sięć.

Ogar­nął ich wstyd. Flor­ka od­zy­ska­ła od­wa­gę prę­dzej od Ant­ka. Ode­bra­ła mu z ręki skrzyp­ce i po­ło­ży­ła na stra­ga­nie.

– My nie ta­kich chcie­li – rze­kła ci­cho.– Pójdź, An­tek.

Ale kra­mar­ka nie my­śla­ła wy­pu­ścić ich tak ła­two.

– Więc nie ta­kie? A ja­kież być mają? Mam i inne. Lep­sze, gor­sze, ja­kie kto chce.

U mnie za­wsze wszyst­ka pu­be­li­ka ku­pu­je i kuż­den kon­ten­ty od­cho­dzi. A może za dro­gie? Dam tań­sze. Zresz­tą, jak do zgo­dy. Jak do zgo­dy, pięk­na pa­nien­ko i pięk­ny ka­wa­le­rze! To brat i sio­stra, praw­da? Za­rut­ko po­my­śla­łam. Tacy po­dob­ni, jak…

– Pięść do nosa – prze­rwa­ła jej są­siad­ka z le­wej stro­ny, któ­rej kra­mik łą­czył się z kra­mem pulch­nej jej­mo­ści.

– Ja do pani nie mó­wię – od­cię­ła się pierw­sza. – Niech każ­dy swe­go nosa pil­nu­je.

– A jak mu się za­chce i cu­dzych no­sów pil­no­wać, to co? – spy­ta­ła sło­dziut­ko dru­ga.

– To tak przy­tnę, że się ode­chce! – krzyk­nę­ła na do­bre już za­pe­rzo­na jej­mość. – Wi­dzisz ją!

– Ją? Co to za ją? Moja pani Krub­ska, nie­chno się pani nie za­po­mi­na – za­wsze słod­ko rze­cze są­siad­ka. – Pro­szę nie ty­kać, bo od tego wara! Ja so­bie spra­wie­dli­wość znaj­dę. Niech pa­nien­ka do mnie idzie – zwró­ci­ła się do Flor­ki z ge­stem za­pra­sza­ją­cym. – U mnie też są skrzyp­ce, a nie drę, jak ona.

– Bo­daj cię cho­ro­ba za­du­si­ła! – wrza­snę­ła fio­le­to­wa ze zło­ści tłu­ścio­cha.

– Niech cię Ma­rya bło­go­sła­wi – od­par­ła tam­ta z ła­god­nym spo­ko­jem. – Po pięć gro­szy men­da­li­ki, pa­niu­siecz­ko – zwró­ci­ła się do oglą­da­ją­cej to­war mieszcz­ki. – Po pięć gro­szy. Bar­dzo ta­nio, jak Bo­ziuch­nę ko­cham! Ot, wi­dzi pa­niu­lecz­ka, jaka to są­siad­ka. Kłó­ci­ła­by się bez cały od­pust…

Na­słu­chu­ją­ca tłu­ścio­cha nie mo­gła ścier­pieć i wy­krzyk­nę­ła:

– A żeby cię koł­tun spę­tał, cza­row­ni­co! Na co w od­po­wie­dzi usły­sza­ła słod­ko wy­mó­wio­ne:

– Niech cię świę­ty Ja­cu­nio bło­go­sła­wi!

– Có­żem ja win­na, pa­niu­lecz­ko – mó­wi­ła da­lej, zwra­ca­jąc się do ku­pu­ją­cej – że ją Bóg ta­kiem ciel­skiem uka­rał, a mnie dał tyle, co po­trza? Bez to cią­gły kram, cią­gle się cze­pia. Ob­ra­za Bo­ska i tyla.

– Kła­miesz! – krzyk­nę­ła tam­ta. – Jesz­cze­bym się na two­je chu­de gna­ty nie za­mie­ni­ła. Nie­dar­mo się Wą­trób­ską na­zy­wasz.

– A taki przyj­dzie do tego. Już wi­dzę, jak pani Krub­ska ko­stecz­ki po śmiet­ni­kach zbie­ra…

Krub­ska nie zdo­ła­ła za­pa­no­wać nad sobą, po­rwa­ła skrzyp­ce, ów przed­miot po­żą­dań An­to­sia, i by­ła­by nie­chyb­nie ci­snę­ła nie­mi na gło­wę są­siad­ki, gdy­by nie kil­ko­ro rąk, któ­re jej do­ko­nać za­mia­ru prze­szko­dzi­ły.

– Co się to dzie­je? co to jest? – wo­ła­no ze­wsząd.– Daj­cież imo­ście po­kój! Lu­dzie się zbie­ra­ją, klasz­tor pod bo­kiem.

– Niech ją Ma­rya bło­go­sła­wi – za­koń­czy­ła spór Wą­trób­ska. – Pro­szę, niech pań­stwo ku­pu­ją. Bar­dzo pro­szę! Mam wi­ze­run­ki świę­te, pier­nicz­ki z lu­kier­kiem, sło­dziut­kie, smacz­niut­kie, szczot­ki, lu­ster­ka i róż­no­ści. A kup­że pani pie­ją­ce­go ko­gut­ka ma­luś­kie­mu, bo mu oczki na wierzch wyj­dą!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: