Co by było, gdyby - ebook
Co by było, gdyby - ebook
Współczesna baśń o kobiecie, której magiczna aplikacja w telefonie odmieniła życie.
Jennifer Sharpe – 39-letnia rozwódka zdana na własne siły, matka dwóch chłopców, z pełnoetatową, ogromnie stresującą pracą i zarobkami niewystarczającymi na zaspokojenie potrzeb dzieci oraz właścicielka kota nieustannie rzygającego na kanapę – marzy o tym, żeby się spełnić we wszystkich dziedzinach życia. Wie jednak, że tego marzenia nie da się zrealizować. Pewnego dnia w jej telefonie komórkowym zostaje zainstalowana tajemnicza aplikacja. Od tej pory Jennifer może być w dwóch, a nawet w trzech miejscach jednocześnie, dzięki czemu w szybkim tempie staje się supermamą, superpracownicą i superkochanką. Marzenie się spełniło, ale czy Jennifer Sharpe będzie musiała za to zapłacić? Czy może magiczna aplikacja na zawsze ją odmieni (i uszczęśliwi)?
„Co by było, gdyby” jest zabawne i wzruszające. Przeczytałam z niekłamanym zachwytem.
Gretchen Rubin
autorka „The Happiness Project”,
bestsellera nr 1 z listy „New York Timesa”
Prowokująca do przemyśleń błyskotliwa satyra na współczesne macierzyństwo podana w lekkiej formule. Bawi i intryguje. Genialna książka.
Christina Baker Kline
autorka „Sierocych pociągów”
Z fantazją zaginając czasoprzestrzeń, Wicoff spełnia marzenia każdego rodzica
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-936455-9-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy TAJEMNICZA KOPERTA
------------------- --------------------
JENNIFER SHARPE ZAWSZE CHCIAŁA BYĆ co najmniej dwiema osobami naraz. Marzyła o tym już w dzieciństwie. Odczuwała ową dwoistość także we wczesnych latach liceum, gdy targająca nią burza hormonów dorastającą nastolatkę wynosiła na szczyty świata, aby po dziesięciu sekundach strącić oklapłą niczym dętka na samo dno. Później pragnęła być jednocześnie i mamą na pełny etat, i prezydentem USA, lecz nigdy jeszcze w takim stopniu nie czuła potrzeby rozdwojenia się albo wręcz roztrojenia, jak dziś. Przebudziła się (przynajmniej tak jej się wydawało) i uświadomiła sobie, że jest 39-letnią rozwódką, zdaną na własne siły matką dwóch chłopców, z pełnoetatową, ogromnie stresującą pracą i zarobkami niewystarczającymi na zaspokojenie potrzeb dzieci, oraz właścicielką kota rzygającego na kanapę przynajmniej raz dziennie. Trudno wytłumaczyć, w jaki sposób doszło do tego, kim jest.
Usiłowała zrozumieć meandry własnego życia, szykując obiad, chociaż byłoby przesadą nazwanie „gotowaniem” wrzucenie do garnka makaronu i podgrzanie nuggetsów z kurczaka. Jednocześnie pomagała w odrabianiu zadań z matematyki starszemu synowi, Julienowi, którego młodszy brat, Jack, walił dmuchanym młotkiem w głowę. W końcu odebrała plastikowe narzędzie i schowała na najwyższej półce, a chlipiącego żałośnie synka odesłała do jego pokoju.
Próbowała nadal to zrozumieć, gdy chłopcy zasnęli – zdarzało się, że zdecydowanie protestowali przeciwko wczesnemu zakończeniu dnia i szli spać po dziesiątej, ale bywało, że sama zwlekała z zapędzeniem ich do łóżek, bo wieczór z nimi był bezcenny. Tym razem chciała być jednak sama. Nalała sobie kieliszek wina, sprzątnęła kocie rzygi, odpowiedziała na e-maila i wślizgnęła się pod kołdrę, żeby poczytać przez już tylko dla niej przeznaczone dziesięć minut.
Starała się to zrozumieć, podrzucając – jak co sobotę – synów do byłego męża, bezrobotnego aktora, na tę ich jedną wspólną z ojcem noc w tygodniu; coś, na co i tak – jej zdaniem niezmiennie od roku – Norman nie zasługiwał, bo przez dwa lata od rozwodu zdarzało mu się znikać na miesiące. Zauważyła, że zafundował sobie lifting okolic oczu, co najprawdopodobniej było dla niego ważniejsze niż dokładanie się do lekcji gry Juliena na gitarze.
Głowiła się nad tym rano w pracy, chociaż na jej biurku (biurku wiceprezesa ds. programów komunalnych i rozwoju w Departamencie ds. Mieszkaniowych miasta Nowy Jork – czyli w skrócie NYCHA) czekał stos papierkowej roboty, z którą jedynie osiemnastoręki superbohater wielomózgowiec mógłby się uporać.
Czternaście lat temu była atrakcyjną i utalentowaną absolwentką szkoły biznesu i miała napalonego chłopaka, który grał główną rolę w telewizyjnym serialu. Dziś jej wyzwanie życiowe to regularne mycie wanny. Gdzieś tam istnieje kobieta – pisała Jennifer w e-mailu do Vinity, najlepszej przyjaciółki, pracującej matki trojga dzieci, poniekąd szczęśliwej mężatki – która w wieku trzydziestu dziewięciu lat ma gromadę dzieci, każde z nich gra na jakimś instrumencie i uprawia sporty. Kobieta wybijająca się w wielu dziedzinach: prowadzi interesy, zasiada w rozmaitych charytatywnych gremiach i potrafi zrobić kilkadziesiąt brzuszków bez zadyszki.
Myśląc o książkach i artykułach – od tej lektury nie mogła się powstrzymać – napisanych przez kobiety, które to osiągnęły (i przechwalających się, ile je to kosztowało), rozżalona pisała dalej: Ja natomiast mogę wykonać tylko jeden brzuszek i utrzymać (ledwo ledwo) jedną pracę, a wczoraj postanowiłam zapisać Jacka, który nie uprawia żadnego sportu, na treningi halowej piłki nożnej, ale chyba tylko po to, aby się dowiedzieć, że z zapisem spóźniłam się wiele miesięcy.
Vinita, koleżanka Jennifer jeszcze z koledżu, odpowiedziała natychmiast: Pokaż mi taką kobietę, a skopię jej tyłek. Jennifer wdzięczna była za siostrzane wsparcie, ale jakiejś jej cząstce wcale nie było do śmiechu. Taka kobieta istniała. Skąd Jennifer o tym wiedziała? Bo codziennie nadaremnie próbowała za tym ideałem nadążyć i była pewna, że sama zasługuje na skopanie tyłka.
WTOREK 24 WRZEŚNIA ROZPOCZĄŁ SIĘ jak każdy inny dzień w życiu Jennifer po rozstaniu z Normanem. O godzinie 6:45 zabulgotał Mister Kawa, programowany ekspres – wszechwładna miłość jej życia – stojący na wysokim stołku barowym obok rozkładanej kanapy, na której spała. Intensywny aromat zagarnął trzy czwarte przestrzeni salonu. Jennifer, mrucząc i przeciągając się, ruszyła do łazienki. Ściągnąwszy ulubioną koszulkę z nadrukiem okładki albumu „Revolver” Beatlesów oraz spodnie od piżamy, weszła pod prysznic. Ciśnienie wody znów było niskie. Pod sączącym się z sitka niemrawym strumykiem szampon ściekał z włosów pienistą strużką. Uśmiechnęła się, słysząc tupot małych stóp. To Julien.
– Sie masz, mama – zza prysznicowej zasłony tonem zblazowanego czternastolatka odezwał się ośmiolatek. Gdzie się podziała „mamusia”?, pomyślała Jennifer. – Mogę pograć na twoim telefonie?
– Julien – wystawiła zza zasłony głowę z płatami piany na twarzy. – To nie może być codzienną normą. Jeśli teraz zagrasz, twój brat również będzie chciał, a wiesz przecież, że nie sposób wygonić go rano z domu, poza tym...
– Mamo! – wszedł jej w słowo. – Dziś już 20 minut ćwiczyłem na gitarze, Jack jeszcze śpi, a wczoraj mówiłaś, że będę mógł pograć, jeśli odrobię lekcje i poćwiczę, ale znowu późno wróciłaś i nie grałem na twoim telefonie już całe dwa dni! Proszę! Prooszę! Prooszęęę! – Słowa chłopca przerodziły się w natarczywe, denerwujące skomlenie. Poczuła jednak skurcz w piersiach, słysząc, że Julien wstał wcześniej od niej i ćwiczył. Martwił ją jego upór i to, że nie potrafił sobie odpuścić. Była taka sama w dzieciństwie i w tej kwestii niewiele zmieniło się od tamtego czasu. – Wczoraj ćwiczyłem pół godziny – zapewnił Julien, zmieniając ton z błagalnego na pełen wyrzutów. – Jesteś pewna, że nie możesz przyjść na mój występ?
Jennifer smutno pokręciła głową. Występ Juliena miał się odbyć o 16:00 – w dzień roboczy to godzina nie do przyjęcia dla pracujących rodziców. Chciała więc wytłumaczyć się synowi, ale nie przekonałaby go, bo chociaż od zawsze była pracującą mamą, jeszcze kilka miesięcy temu zaliczała się do tych pracujących mam, które mogą uczestniczyć w popołudniowych imprezach okolicznościowych. Jej poprzednia szefowa ściągnęła ją do NYCHA z bardziej lukratywnej posady w firmie konsultingowej, kusząc elastycznymi godzinami pracy. Lecz teraz mieli nowego szefa, osobiście wybranego przez burmistrza w ramach planu wdrażania w wydziałach miejskiego samorządu „etyki pracy obowiązującej w sektorze prywatnym”. Co oznaczało, że od kilku miesięcy wcześniejsze wyjście z biura graniczyło z cudem, nawet jeśli powodem była wizyta z Jackiem u logopedy, nie mówiąc już o muzycznych występach Juliena. – Mamusiu, proszę, mogę pograć w twoim telefonie? – dopominał się Julien z pełnym nadziei uśmiechem.
Mamusiu – tym mnie kupił.
– Okay – zgodziłam się. Szczupły chłopczyk bez koszulki radośnie wyskoczył z łazienki. – Ale tylko dziesięć minut! – krzyknęła Jennifer. Przez chwilę nieco tęsknym wzrokiem wpatrywała się w miejsce, gdzie przed chwilą stał starszy syn, po czym zaciągnęła zasłonę i zmyła z włosów resztki piany. Czas powrócić do rzeczywistości i stawić czoło temu, co przyniesie nowy dzień.
Każdego ranka pod prysznicem Jennifer układała w myślach dwie listy zadań do wykonania – służbowych i domowych. Obie korespondowały z jej dwiema posadami: pierwszą – miejskiej urzędniczki, drugą – osobistej asystentki, animatorki zabaw i kelnerki na wycieczkowcu (no cóż, tak czasami wygląda macierzyństwo) dwóch młodych kapitanów statku – Juliena i Jacka Bideau.
W głębi duszy czuła, że ustawiła listy w złej kolejności. Czyż matczyne zadania nie powinny być pierwsze, a służbowe drugie? Praca zawodowa wymagała pełnego skupienia i dyscypliny, nie chcąc więc stracić etatu, musiała pracować na maksymalnych obrotach. Prywatnie zaś chciała przestrzegać grafiku wspólnych zabaw, wypadów za miasto i wyjść na pizzę, ale harowała, nawalała więc dość często, za co każdy szef zmyłby jej za to głowę. Marzyła, żeby Melissa, od lat pracująca u niej niania, przejęła obowiązek sporządzania listy domowych zadań i czuwania nad ich wykonaniem. Byłoby to urzeczywistnieniem skrywanego w głębi serca wyobrażenia Jennifer o opiekunce prowadzącej gospodarstwo domowe z wojskową precyzją, niczym ochmistrzyni z serialu „Downton Abbey”. Lecz Melissa, pełna dobrych chęci dwudziesto-iluś-tam-latka, przyjęła posadę niani, bo nie miała niczego lepszego do roboty, i nigdy nawet nie pozmywała naczyń.
Jennifer, układając dziś obie listy, nagle poczuła, że zaraz dostanie kręćka. Czy chłopcy tego dnia idą się bawić do kolegów? Czy Melissa chciała dziś wcześniej wyjść? A ona sama z kim miała pierwsze spotkanie w pracy, do kogo powinna zadzwonić? Co trzeba tym razem zamówić w sieci – nową parę korków do gry w piłkę, przybory do szkolnego projektu, a może zapas artykułów spożywczych? Czy dzisiaj jest z kimś umówiona na lunch? I o której zaczyna się trening na siłowni (chciała przynajmniej udawać, że ma zamiar w nim uczestniczyć)?
Zakręciła kurek i wyszła spod prysznica. Istniało tylko jedno remedium na ten tak dobrze znany niepokój, który rano zwykle ją ogarniał: telefon. A dokładniej: kalendarz w telefonie, który z wytrwale przez nią wprowadzanymi notatkami i różnokolorowymi wpisami stanowił rusztowanie podtrzymujące kruchą, absurdalnie zawikłaną i łamliwą konstrukcję, jaką było jej życie. – Julien! – zawołała, ściągając z wieszaka lekko zatęchły ręcznik i dodając w myśli do domowej listy punkt: uprać ręczniki. – Potrzebny mi telefon!
– Nie mogę go znaleźć! – usłyszała.
Z głową owiniętą ręcznikiem, wciąż ociekając wodą, zamarła. Julien nie mógł znaleźć telefonu? Przecież zawsze wieczorem kładła telefon na stoliku przy kanapie i rzucała na niego okiem jeszcze przed pójściem spać... Poprzedniego wieczoru, opróżniwszy połowę – no dobrze, trzy czwarte – butelki wina, zasnęła przy włączonym telewizorze, ale nie miała wyrzutów sumienia, bo przecież postanowiła znaleźć więcej czasu dla siebie. Stopniowe zapadanie w stan nieświadomości w trakcie oglądania serialu „Kochane kłopoty” nie mogło jednak podziałać leczniczo. Telefon był jej życiem. Jej życie zawarte było w telefonie. Jak mogłaby nie wiedzieć, gdzie jest smartfon?
Pospiesznie się ubrała i pobiegła do salonu. Julien z determinacją przetrząsał zakamarki skrzypiącej kanapy. Przyłączyła się do poszukiwań, zaczynając od aktówki, grzebiąc w rzeczach na półkach i blatach, gdzie, jak podpowiadała wyobraźnia, telefon mógł się zapodziać. Wszystko nadaremnie. Przekonała się też, że nie ma go ani w pokoju chłopców (na przykład pod piętrowym łóżkiem obok radiobudzika Juliena), ani w łazience, na półce nad sedesem, obok zapasowej szczoteczki do zębów. Wróciła do salonu z pustymi rękami i ze ściśniętym sercem. Kiedy ostatni raz używała komórki? W domu była późno, musiała uporać się z cowieczornym rytuałem kładzenia chłopców spać i nie sprawdzała, co z nią się dzieje. Z Vinitą rozmawiała przez stacjonarny. Potem piła wino, oglądała serial i zasnęła. Nie zostawiła telefonu w pracy, bo w taksówce – spieszyła się do domu – pisała do Melissy esemes.
Komórka przepadła, Jennifer była tego pewna.
Już kiedyś zgubiła smartfon – kosztowny błąd, ustępujący jedynie wrzuceniu pierścionka z brylantem do kratki ściekowej – i mimo darmowej aktualizacji parametrów za odzyskanie danych musiała zapłacić 300 dolarów. Wolała nie myśleć, ile zapłaci tym razem.
Julien szarpał ją za rękaw. Przykucnęła, położyła ręce na jego ramionach i spojrzała prosto w oczy. – Musiałam go posiać – oznajmiła. Chłopiec jęknął. – To tylko telefon! – ciągnęła, próbując zachowywać się dorośle, chociaż nie mogła opanować zdenerwowania, i dodała: – To dla mnie o wiele większa strata niż dla ciebie.
Julien uniósł brwi, wyrażając sceptycyzm i zwątpienie: Doprawdy? Przybrała taki sam wyraz twarzy: Doprawdy.
– Przykro mi, mamo. Kupisz mi po drodze do szkoły gumę do żucia?
– Nie.
Jennifer przysiadła na piętach, nie wiedząc, co począć. Bateria taniego jak barszcz bezprzewodowego telefonu stacjonarnego rozładowała się (po rozmowie z Vinitą nie podłączyła aparatu do ładowarki), mogła więc zadzwonić na komórkę dopiero z pracy. Westchnęła. Czy poranek bez telefonu jest katastrofą? To prawda, on organizował jej życie, ale czasem te melodyjki, dzwonki i niekończące się e-maile ciążyły niczym cyfrowa kula u nogi.
– Próbowałaś tego? – Julien wskazał laptop na kuchennym stole.
– Czego?
– Tego, co ostatnio zainstalowaliśmy, program Znajdź mój telefon.
Znajdź mój telefon! Jak mogła być tak głupia i o tym zapomnieć? Poderwała się, nie robiąc sobie wielkich nadziei, a zarazem je czyniąc; odpaliła laptop. Wstukała adres URL i zalogowała się na koncie.
Julien się niecierpliwił, wciąż stojąc obok niej.
Na ekranie ukazał się duży zielony przycisk:
ZNAJDŹ MÓJ TELEFON
Prawdopodobnie, myślała Jennifer, komórka jest już w Queens, przez taksówkarza oportunistę – drań!, przygotowana do sprzedania w lombardzie na Canal Street. Ale warto spróbować.
Kliknęła. Patrzyła na kręcące się kółko informujące o uruchamianiu aplikacji – najpierw wyświetliła się mapa, a na niej niebieska kropka. Wskazywała ulicę Jedenastą Zachodnią numer 270.
– To nasz adres! – krzyknął Julien. – Jest tutaj!
Czy to możliwe? Przecież szukała wszędzie i znalazła jedynie główkę ludzika z klocków lego w pudełku z klockami playmobil. Może zgubiła telefon na klatce schodowej?
W salonie pojawił się zaspany Jack. – Mamo – wdrapał się na kolana Jennifer, trąc oczy. – Muszę iść dzisiaj do przedszkola?
Pytał o to co rano. W przeciwieństwie do starszego brata, który uroczyście celebrował pierwszą prawdziwą pracę domową (chociaż teraz był znacznie mniej zachwycony szkołą), Jack lubił się przytulać, wylegiwać i nawet do parku chodziłby w piżamie.
– Tak, kochanie, musisz – potwierdziła Jennifer.
Na zegarze w komputerze był już kwadrans po siódmej. Aby odprowadzić chłopców do szkoły i dotrzeć w porę do pracy, musieli wyjść z domu dokładnie o 7:40 – dotrzymanie tego terminu teraz dość szybko ulatniało się ze sfery prawdopodobieństwa.
– Mamo, włącz dźwięk – Julien sięgnął jej przez rękę i w aplikacji wybrał opcję WŁĄCZ DŹWIĘK. – Słyszysz coś? – Nie słyszała.
– Chcesz zagrać w pewną grę? – zapytała Jacka, zsadzając go z kolan. – Musimy usłyszeć sygnał mamy komórki, aby ją znaleźć.
– Znowu skubiłaś telefon! – krzyknął Jack.
– Zgubiłaś – poprawiła syna, kładąc nacisk na „z”. O wciąż niedoskonałą wymowę Jacka ona, logopedka i wychowawczyni nieustannie ostatnio się zamartwiały, błędy zaś do tego stopnia poprawiała automatycznie, że nawet gdyby stalowa belka spadała jej na głowę, i tak jeszcze poprawiłaby jego „Łuważaj!”.
– Zgubiłaś! – głośno i dobitnie powtórzył Jack.
– Bądź cicho – zniecierpliwił się brat.
Julien przeczesywał salon, stąpając na palcach niczym Elmer Fudd^() w sezonie łowieckim. Jack starał się naśladować brata. Jennifer poszła do pokoju chłopców, lecz nie słyszała tam niczego poza dobiegającą z salonu kłótnią między nimi o to, kto pierwszy zagra, gdy telefon się znajdzie. Tak hałasowali, że nie słyszała własnych myśli, a co dopiero mówić o sygnale telefonu, nawet gdyby jakikolwiek sygnał był.
– Dosyć tego! – warknęła, wracając do salonu. – Jack, ubieraj się! Julien, pakuj zeszyty! Bez dyskusji!
Chłopcy ulotnili się w mgnieniu oka i nastała cisza. Jennifer wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Tym razem coś słyszała. Nikłe, lecz wyraźne dźwięczenie, niczym brzęczyk łodzi podwodnej. Idąc za odgłosem, dotarła pod wejście. Stłumiony dźwięk dochodził z zewnątrz i spod drzwi!
Przez chwilę walczyła z zamkami, po czym gwałtownym ruchem otworzyła drzwi. Spojrzała w dół. Ku jej zaskoczeniu na wycieraczce leżała gruba koperta z eleganckiego kredowego papieru w kremowym kolorze, zaadresowana do niej:
Pani Jennifer Sharpe
Ulica Jedenasta Zachodnia 270 m 19A; 10014 Nowy Jork
Nie było znaczka i danych nadawcy. Podniosła kopertę. Słowa wykaligrafowano ozdobnym pismem, jak na zaproszeniach ślubnych, chociaż po dokładniejszym przyjrzeniu się literom Jennifer stwierdziła, że nie było to pismo odręczne, lecz drukowane. Odwróciła kopertę i ostrożnie ją otworzyła – nie chciała uszkodzić eleganckiego papieru.
We wnętrzu koperty wyścielonej złotą folią pobrzękiwała i błyskała wyświetlaczem jej komórka.
Miała ochotę ją ucałować. Przesunęła kciukiem po gładkiej powierzchni ekranu, wyłączyła brzęczyk i poddała się uczuciu rozkosznej ulgi, natychmiast przerwanej przez chłopców, którzy usłyszawszy znajomy dźwięk, przybiegli w te pędy, przepychając się i przeskakując jeden przez drugiego. Jennifer już miała nakazać im, żeby się uspokoili i skupili na wkładaniu butów (chociaż zapewne wyraziłaby to zwięźlej), gdy na wyświetlaczu zobaczyła coś dziwnego: kopertę w takim samym kremowym kolorze jak ta, w której przed chwilą był jej telefon, tak samo zaadresowaną ozdobnym pismem.
Chłopcy wspinali się po jej nogach, żeby sięgnąć do telefonu.
– Spokój – poleciła za mało zdecydowanie. – Spokój mi tu! – ryknęła.
Zaskoczeni chłopcy wymienili spojrzenia.
– Co to jest, mamo? – zapytał Jack. Najwyraźniej dźwięk telefonu przerwał mu próbę nałożenia pasiastych skarpetek i T-shirtu z nadrukiem Zielonej Latarni.
Nie odpowiedziała. Palcem dotknęła ikonki w kształcie koperty, a wtedy wysunął się z niej list. Zaledwie Jennifer zaczęła czytać, telefon odezwał się czystym, dźwięcznym, kobiecym głosem o zaskakującej sile.
– Droga pani Sharpe – zaczął głos, a chłopcy wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. – Jak zapewne pani się domyśla, ten telefon wszedł w moje posiadanie zeszłej nocy. Proszę wybaczyć, że nie zwróciłam go niezwłocznie, ale pora była po temu zbyt późna. – Jennifer obracała aparat na wszystkie strony, jakby jego wygląd mógł dostarczyć wskazówek, jakich to przygód komórka doświadczyła przez ostatnie godziny. Chłopcy też na nim się skupili. – Pozwoliłam sobie jednak na drobną innowację – ciągnął dalej głos zdecydowanym tonem. – Jestem doktorem fizyki i wynalazczynią. Zaprojektowałam aplikację odpowiednią, jak sądzę, właśnie dla kogoś takiego jak pani. Wczoraj wieczorem, w przypływie natchnienia, zainstalowałam ten program w pani telefonie. – Słysząc to, Jennifer odsunęła od siebie aparat, a chłopcy cofnęli się o kilka kroków. – To wspaniała aplikacja, jestem pewna, że pani potwierdzi moje zdanie. Jedno ostrzeżenie: jeśli postanowi pani z niej skorzystać, proszę wcześniej ze mną się skontaktować. To zaawansowana technologia, bezpieczne używanie programu wymaga zapoznania się z instrukcją obsługi. Jeszcze raz proszę przyjąć przeprosiny za niedogodności, jakie sprawiłam. Mam nadzieję, że wkrótce się usłyszymy. Pa, pa. Z poważaniem doktor Diane Sexton.
Wiadomość na wyświetlaczu skończyła się przewijać, a kartka wślizgnęła się z powrotem do koperty.
– Ale czad – odezwał się Julien.
– No, niezły czad – zgodziła się Jennifer i spojrzała na zegarek.
7:29! Pierwsza otrząsnęła się z oszołomienia, jakiemu przez chwilę ulegli, i ponagliła obu synów. – Siódma dwadzieścia dziewięć! Julien, wkładaj buty! Jack, spodnie, i to już!
Chłopcy pognali do pokoju, pokrzykując jeden na drugiego, ale Jennifer i tak wiedziała, że zaraz musi dopilnować Jacka z wyborem i wkładaniem spodni. Pospieszyła do kuchni. Dla Jacka na lunch (Julien jadł lunch w szkole) wrzuciła do pojemnika z wizerunkiem Scooby Doo kawałki indyka, mus jabłkowy i jogurt w tubce, zgarnęła też dwa batony śniadaniowe, które chłopcy mieli zjeść w metrze. Na koniec pozbierała swoje rzeczy w kolejności, w jakiej sobie o nich przypominała – laptop, notebook, szminka, portfel, klucze i telefon. Telefon!
Uśmiechnęła się. Jak dobrze mieć go z powrotem, pomyślała, wsuwając smukły przedmiot do kieszeni płaszcza. Jego obecność poprawiała jej nastrój, niczym dawka dopaminy. Okoliczności odzyskania nie mogły być dziwniejsze, to pewne, ale wrócił do niej i w tym momencie to całkowicie wystarczało do szczęścia.
Elmer Fudd (chłopek-roztropek) – postać z amerykańskiej kreskówki.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------