- promocja
Co by było, gdyby - ebook
Co by było, gdyby - ebook
Czy życie Lucy jest jej „pisane”… czy właściwie mogłoby się ułożyć zupełnie inaczej?
Lucy znalazła się na rozdrożu. Tego dnia rzuciła frustrującą pracę w niewielkiej agencji reklamowej w Shoreley i nie ma pojęcia, jaki kolejny krok powinna zrobić: wykorzystać swoje oszczędności, by zrealizować marzenie i być pisarką, czy przeprowadzić się do Londynu i spróbować kariery copywriterki, o której marzyła od lat?
Tego popołudnia poznaje w barze interesującego fotografa Caleba, a chwilę później wpada na Maxa, obiecującego prawnika, który swego czasu był miłością jej życia.
To doprawdy wygląda na znak od losu.
Czy Lucy powinna zostać w nadmorskiej mieścinie, w której mieszka, i związać się z Calebem? Czy też powinna wyjechać do Londynu i odnowić swoją relację z Maxem, choć ten dziesięć lat temu złamał jej serce?
To kwestia jednej decyzji – ale właśnie ona może całkowicie zmienić bieg czyjegoś życia...
"Co by było gdyby", porywająca i niezapomniana powieść dla tych, którzy wierzą w przeznaczenie i w to, że każdy ma gdzieś na świecie swoją drugą połówkę. A także dla tych, którzy wciąż zastanawiają się, jak mogłoby wyglądać ich życie, gdyby kiedyś dokonali innego wyboru.
Czy przeznaczenie może się wypełnić dwa razy?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2396-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dobrze zrobiłaś – zapewnia mnie Jools, kiedy jej opowiadam, że wczoraj rzuciłam pracę. – Już i tak wystarczająco długo cię zwodzili.
Wciąż leżę w łóżku i gadam na wideoczacie z moją najstarszą przyjaciółką, osobą, która trwa u mojego boku od podstawówki i która niezawodnie mnie wspiera w chwilach niepewności.
– Dzięki – mówię, przygryzając wargę. – Chociaż w chłodnym świetle dnia ta reakcja wydaje mi się nieco pochopna. – Z zasady nie jestem osobą, która podejmuje nierozważne decyzje. Zdarza mi się od czasu do czasu wypić kawę późnym wieczorem, wypróbować śmiały odcień szminki albo wybrać na chybił trafił danie z menu na wynos, ale to już na ogół szczyt ryzyka w moim wydaniu.
Jools wypija łyk herbaty. Podobnie jak ja, niedawno się obudziła. Odgarnia włosy, które wymykają się z niestarannie upiętego węzła na karku.
– A co powiedziała Georgia, kiedy jej oznajmiłaś, że odchodzisz?
– Właściwie to niewiele. Chyba była w szoku.
Kiedy dziewięć lat temu zaczęłam pracować w Figaro, miałam poczucie, że spotkało mnie szczęście, na które do końca nie zasługiwałam – posada w jedynej agencji kreatywnej w Shoreley zaledwie kilka miesięcy po tym, jak przerwałam studia. Pierwotnie ubiegałam się o stanowisko copywriterki, ale Georgia zatrudniła mnie jako planistkę, bo miała niejasne poczucie, że jej nowo powstała agencja daleko nie zajedzie bez takiej osoby. Zgodziłam się od razu – byłam ogromnie wdzięczna, że w ogóle chce mnie zatrudnić – i obiecałam sobie, że ponownie wspomnę o posadzie copywriterki, kiedy już się tam zadomowię i wykażę w roli planistki. Na początku było nas tylko sześcioro i wspólnie rozkręciliśmy interes, który obecnie współtworzy ekipa złożona z czterdziestu osób. I przez większość tych lat było mi tam dobrze. Spełniałam się tam na wielu płaszczyznach. Jednak w głębi ducha nie czułam się planistką, zawsze chciałam pisać. Miałam to we krwi. Przez cały czas, gdy zajmowałam się wyszukiwaniem produktów i zakładów przemysłowych, pośredniczyłam w kontaktach z klientami i przygotowywałam raporty, wiedziałam, że tak naprawdę moim powołaniem jest pisanie. Zdarzało mi się wymyślać nagłówki, podsuwać ekipie różne pomysły na kampanię, czasami nawet sporządzać wstępną wersję haseł reklamowych, żeby wesprzeć copywriterów.
A wczoraj po południu sprawa stanęła na ostrzu noża, kiedy odkryłam, że Georgia zatrudniła nowego copywritera. Przez te wszystkie lata co najmniej pięciokrotnie obiecywała tę posadę mnie, a teraz dała ją komuś z zewnątrz.
Wparowałam do jej gabinetu, domagając się wyjaśnień, na co ona poinformowała mnie nieco speszona, że to niedobry moment i że nie może sobie pozwolić na utratę sprawdzonej planistki. Tak więc – zaskakując samą siebie nie mniej niż wszystkich innych – po prostu stamtąd wyszłam.
– I co teraz? – pyta Jools, wgryzając się w tosta. – Przeniesiesz się do Londynu?
– Do Londynu? – powtarzam z takim zdziwieniem, jakby zapytała, czy wybieram się na Księżyc.
– No tak. Mówiłaś przecież, że czołowa londyńska agencja skontaktowała się z tobą parę tygodni temu.
Kiwam głową.
– Ale tylko dlatego, że szukali planisty.
Tak się składa, że ze dwa tygodnie temu rzeczywiście napisali do mnie z jednej z największych agencji reklamowych Supernova, z Soho. Ich pracownicy rekrutowani są spośród najbardziej rozchwytywanych talentów z branży, a Supernova regularnie walczy o największe kontrakty w kraju, wygrywa kampanię za kampanią i zgarnia nagrodę za nagrodą. Supernova słynie ze swej bezwzględności. Mówi się, że podkrada pracowników innym agencjom, regularną praktyką jest tam praca po nocach, podobnie jak nieuznawanie weekendów. Za to pensja jest oszałamiająca, a w siedzibie firmy mają bar, siłownię i salon pielęgnacji paznokci. Do tego dochodzą legendarne całkowicie opłacone wakacje pracownicze.
Przez lata dostawałam podobne wiadomości od różnych rekruterów, zawsze jednak jakoś zbiegały się w czasie z okolicznościami, z powodu których nie mogłam odejść z Figaro – a to Georgia po raz kolejny obiecała mi posadę copywritera, a to dostałam podwyżkę, a to Shoreley zostało uznane za najlepsze miejsce do życia w Wielkiej Brytanii, a to z kolei natrafiłam na artykuł w „Guardianie” o tym, jak to londyńczycy masowo uciekają z miasta. No i – szczerze mówiąc – byłam w Shoreley szczęśliwa, mieszkając z Tash, jej mężem i moim siostrzeńcem. Nigdy na poważnie nie rozważałam przeprowadzki do stolicy.
– To idealny moment, Luce – mówi Jools. – U nas właśnie zwalnia się pokój. Dosłownie dzisiaj. Cara się wyprowadza.
Prawie dwanaście lat temu Jools wyjechała z Shoreley do Londynu, żeby studiować pielęgniarstwo, i już stamtąd nie wróciła. Przez ostatnie trzy lata mieszkała w wynajętym pokoju w dużym domu w Tooting. Podobnie jak ja oszczędza na zakup czegoś własnego, a taniej jest wynajmować pokój niż kawalerkę. Poza tym ten dom znajduje się tuż obok szpitala, w którym Jools pracuje.
Przez te lata miała różnych współlokatorów – którzy aż nazbyt często stanowili dla nas źródło żartów – ale jej obecni współmieszkańcy wydają się całkiem w porządku. Spotkałam ich kilka razy. Zwłaszcza Cara była serdeczna i inteligentna, miała gardłowy śmiech i upodobanie do robienia grzanek z serem w środku nocy.
A dom Jools jest miły. Owszem, niechlujny i zniszczony, z łuszczącą się tapetą, przetartą wykładziną i nieustającą symfonią cieknących kranów i kaloryferów, ale także z ciepłą, domową atmosferą. I zawsze jest tam pełno ludzi. To miejsce, w którym – wyobrażam sobie – można się czuć bezpiecznie.
Jools opowiada, że Cara zamierza podróżować. Wybiera się do południowo-wschodniej Azji, a potem do Australii.
Czuję ucisk w żołądku, szybko zerkam na okno sypialni. Instynktownie szukam powietrza, drogi ewakuacji.
Biorę kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić, po czym znów spoglądam na ekran telefonu.
– Mówisz serio?
– Tak! Bierz tę ambitną robotę w agencji reklamowej i zamieszkaj ze mną.
– Ale… nie wydaje mi się, żebym chciała być planistką w Londynie, tak jak nie chcę być nią w Shoreley.
– To zostań copywriterką. No wiesz, może musiałabyś zacząć od posady młodszego copywritera, ale pomyśl, jakie masz już doświadczenie w tej branży.
I jakie mam portfolio, myślę ostrożnie. Reklamy, które szkicowałam w wolnym czasie, hasła, które pisałam, kiedy nasza ekipa była w sytuacji podbramkowej, projekty, które robiłam z grafikami po prostu dla zabawy.
– Poza tym wiesz, kto jeszcze mieszka w Londynie – mówi Jools z naciskiem.
– Kto? – pytam niewinnie, chociaż wszystko we mnie szepcze: Max.
– Max.
– Max? – powtarza moja siostra kilka minut później, kiedy schodzę na śniadanie, a oczy otwiera tak szeroko, że wygląda zupełnie jak jeleń oślepiony światłem latarki.
Tash nigdy nie przepadała za Maxem, a już zwłaszcza po tym, jak złamał mi serce.
– Wiem. Wiem. Ale wczoraj wieczorem był uroczy. Miałam wrażenie, że ucieszył się na mój widok.
– Co on robił w Shoreley?
– Był przejazdem. W związku z pracą – wyjaśniam, uznając, że nie będę przytaczać jego wyznania na temat podróży sentymentalnej.
Tash podaje mi kawę. Gdy ja pałaszuję płatki coco pops przy jej nieskazitelnym kuchennym stole, ona szykuje się do sesji ćwiczeń, ubrana od stóp do głów w sportowe ciuchy od Sweaty Betty, z wielkim bidonem z wodą w dłoni.
Wprowadziłam się do Tash i jej męża Simona dwa lata temu. To była część szerszego planu – początkowo bardziej jej niż mojego – żebym mogła oszczędzać pieniądze i ostatecznie kupić sobie jakieś własne lokum. Tak się składa, że nie cierpię mieszkać sama, a po zerwaniu z chłopakiem tym bardziej łaknęłam towarzystwa, więc to było mi bardzo na rękę.
Ze strony Tash i Simona to nie jest tak wielkie poświęcenie, jak mogłoby się wydawać. Ich dom na wsi połączony z przystosowanymi do mieszkania budynkami gospodarskimi ma sześć sypialni i dwa osobne skrzydła, poza tym nieoficjalnie jestem ich – mieszkającą przy rodzinie – opiekunką do dziecka. Ich posiadłość leży jakieś szesnaście kilometrów od wybrzeża, ze wszystkich stron otaczają ją rozległe pola uprawne, w pobliżu nie ma żadnych sąsiadów. Cisza bywa tu tak głęboka, że czasami może wręcz wydawać się upiorna i sprawia, że zaczynam tęsknić za szumem fal uderzających o brzeg czy za zgiełkiem rozentuzjazmowanych turystów wałęsających się po brukowanych uliczkach Shoreley.
– Jools uważa, że powinnam przeprowadzić się do Londynu – mówię, przełykając płatki, podczas gdy Tash podskakuje rytmicznie. – W domu, w którym mieszka, właśnie zwalnia się pokój.
Zmarszczka na czole Tash pogłębia się. Moja siostra przestaje podskakiwać.
– Luce, tylko dlatego że przypadkiem wpadłaś na Maxa, nie możesz od razu…
– To nie dlatego – przerywam jej, bo to naprawdę nie dlatego. To znaczy, owszem, w moim wczorajszym horoskopie była mowa o tym, że być może wpadnę na swoją drugą połówkę, a niedorzecznością byłoby uznać, że to się mogło odnosić do kogoś innego niż Max. Jednak pojawiła się tam również sugestia, że przede mną nowa ścieżka kariery. Jools ma wolny pokój, a ja dostałam przecież wiadomość od rekrutera londyńskiej agencji reklamowej i być może wszystkie znaki wskazują właśnie Londyn.
– Mam lepszy pomysł – oznajmia Tash.
– Jaki? – pytam podejrzliwie, bo, spójrzmy prawdzie w oczy, rozmawiam z osobą, która lubi sobie poćwiczyć przed śniadaniem.
– Może byś wykorzystała tę sytuację, żeby zacząć pisać? Zawsze o tym marzyłaś.
– No tak, też o tym pomyślałam. Może spróbuję zdobyć posadę copywriterki w tej agencji.
– Nie, chodziło mi o coś innego… – Tash urywa, po czym uśmiecha się promiennie. – Zobacz, co znalazłam wczoraj w delikatesach. – Sięga do misy z owocami i wyjmuje spod niej jakąś ulotkę.
Napisz tę powieść! Zapraszamy wszystkich bez względu na poziom zaawansowania.
Cotygodniowe warsztaty. 5 funtów za sesję.
Prowadzone przez publikowanego powieściopisarza Ryana Carwella.
Podnoszę wzrok na Tash.
– Mam napisać powieść?
Tash nachyla się nad stołem i kładzie dłoń na mojej ręce.
– Wiesz, zanim wyruszyłaś w podróż, przeczytałaś mi to swoje opowiadanie. I byłam nim olśniona. Serio, Luce. Od tamtej pory cały czas myślałam o tym, że powinnaś coś zrobić z tym swoim pisaniem. No i może to jest właśnie twoja szansa. Żeby wrócić do tego, co naprawdę kochasz. Nie mówiłaś, że masz pomysł na powieść?
Przełykam ślinę. Pod wieloma względami ona ma rację – pisanie beletrystyki to jest to, co kocham. Zaczęło się chyba od tego, że w dzieciństwie byłam prawdziwym molem książkowym. W chwilach niepewności zawsze sięgałam po książkę, podobnie jak wtedy, kiedy potrzebowałam ucieczki, chciałam się w czymś zatracić choć na chwilę – gdy tatę zwolnili z pracy, gdy na naszej ulicy doszło do serii włamań, gdy nasza ukochana babcia po długiej walce zmarła na raka żołądka. A te książki, w których szukałam pocieszenia, to były prawie bez wyjątku historie miłosne. Powieści, które moi rodzice, wieczni niepoprawni romantycy, zawsze mieli pod ręką. Tak więc podczas wakacji i w weekendy, a także wieczorami w dni szkolne, z latarką pod kołdrą pogrążałam się w Wichrowych wzgórzach, Dumie i uprzedzeniu, Annie Kareninie i Doktorze Żywago. Te historie nie zawsze oczywiście były wesołe, a miłość nie zawsze triumfowała. Wszystkie natomiast miały coś wspólnego, co tak mnie właśnie urzekało: osią zdarzeń była miłość, to uniwersalne, wszechogarniające uczucie, które może albo nas dopełnić, albo zniszczyć.
Gdy byłam starsza – szczególnie w chwilach rozczarowania, rozpaczy czy smutku – moja pasja do czytania przerodziła się w potrzebę pisania, pragnienie, by się przekonać, czy też potrafię sprawić, by inni ludzie przeżywali to co ja podczas czytania. Pragnęłam wzruszać ich do łez, inspirować i nieść im pociechę.
Zaczęłam więc pisać to, co najbardziej do mnie przemawiało – historie miłosne. Na uniwerku dołączyłam do grupy kreatywnego pisania, brałam udział w konkursach, parę moich opowiadań opublikowano nawet w magazynie studenckim. Pisanie stało się moją formą autoekspresji, sposobem na zrozumienie sensu życia. Nawet kiedy rzuciłam już studia na wydziale literatury angielskiej, mówiłam wszystkim, że to bez znaczenia, bo i tak zamierzam być pisarką i podróżować po świecie. I naprawdę miałam wtedy pomysł na powieść, co więcej – gotowy wstęp, wymyślone postacie i naszkicowany orientacyjny plan rozdziałów, zdążyłam zapełnić pół notatnika.
Potem jednak podczas mojej australijskiej wyprawy stało się, co się stało, i świat całkowicie utracił dla mnie swój sens. Nie miałam już potrzeby wyrażać tego, co czułam. Zamknęłam się w sobie. W tamtym czasie wystarczyło, że tylko zerknęłam na swoje własne słowa zapisane na papierze, a od razu żółć podchodziła mi do gardła.
Od tamtej pory nawet nie zajrzałam do mojej powieści.
Mojej siostrze błyszczą oczy, zapaliła się do tego pomysłu.
– Taki miałaś plan, kiedy odeszłaś z uniwerku, prawda, Luce? Napisać powieść. Ale kiedy wróciłaś z podróży… – Urywa, ale ja wiem, co tak naprawdę chce powiedzieć: że po powrocie nie byłam już tą samą osobą, co wcześniej.
– Potrzebuję pieniędzy – mówię. – Nie mogę tak po prostu nie pracować.
– Więc znajdź coś na pół etatu, żeby mieć na życie. Koszty utrzymania są tu dużo niższe, wystarczyłaby ci właściwie jakaś dorywcza praca.
Nie mogę zaprzeczyć, że w Shoreley jest mi dużo łatwiej się utrzymać. Horrendalna cena wynajmu choćby pojedynczego pokoju w domu, w którym mieszka Jools, już mnie zdążyła przyprawić o lekkie palpitacje serca.
– Właściwie to – podejmuje Tash, mrugając gwałtownie, jakby właśnie doznała olśnienia – Ivan szuka teraz kogoś do pomocy w prowadzeniu sklepu.
Patrzę na nią tępo.
– Co to za Ivan? Jakiego sklepu?
– Znasz Ivana. To tata Luke’a.
– Nie znam ani Luke’a, ani jego taty. – Tash często tak robi, rzuca imionami dzieci i rodziców ze szkoły mojego siostrzeńca Dylana, chociaż ja ich zazwyczaj ani nie poznałam, ani nawet nigdy o nich wcześniej nie słyszałam.
– Luke chodzi z Dylanem do klasy. Jego tata jest właścicielem sklepu z upominkami w mieście. Pebbles & Paper.
– To ten, gdzie sprzedają świeczki po trzydzieści funciaków za sztukę?
Tash się uśmiecha.
– Daj spokój, to ty jesteś specjalistką od znaków od losu i w ogóle. Znalazłam tę ulotkę, Ivan szuka kogoś do pomocy w sklepie. To twoja szansa. Na to, żeby dokończyć tę powieść i robić to, o czym zawsze marzyłaś.
Kiedyś, na uniwerku, siedzieliśmy sobie z grupką przyjaciół w moim pokoju w akademiku i nagle zaczęliśmy rozmawiać o naszych największych lękach. Zgodziliśmy się wtedy co do zwykłych spraw – utraty ukochanej osoby, choroby albo popadnięcia w długi na resztę życia – ale jedna myśl dźwięczała w mojej głowie jak dzwonek alarmowy: minięcie się z powołaniem. Nie potrafiłam sobie wyobrazić niczego gorszego od zmarnowania szansy – nieważne, mniejszej czy większej – którą mógłby zesłać mi los. Prawdę mówiąc, nadal nie potrafię, nawet teraz, po tylu latach.
Wszystko mi się przewraca w żołądku na myśl o tym, że znów miałabym wejść w relację z osobą, którą byłam kiedyś.
– No więc? – Moja siostra, najlepsza przyjaciółka i wieloletnia powierniczka, spogląda na mnie wyczekująco. – Co zamierzasz, Luce? Zostajesz czy jedziesz?
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji