Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego - ebook
Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego - ebook
Co powiedzą innym twoje zwłoki, kiedy ciebie już nie będzie?
Sue Black jest profesorem anatomii i antropologii sądowej na Uniwersytecie w Dundee i od wielu lat spotyka się z tragicznymi przypadkami ludzkiej śmierci. Brała udział m.in. w wyjaśnianiu zagadek zbiorowych mordów w Kosowie, ustalaniu tożsamości setek tysięcy ludzi, którzy zginęli podczas tsunami w Tajlandii, i w największych śledztwach kryminalnych naszych czasów.
Ofiary morderstw, katastrof czy nieszczęśliwych wypadków nie mogą już same opowiedzieć, co im się przytrafiło. Ale ich zwłoki owszem. W zaciszu swojego laboratorium, podczas wielogodzinnej pracy, autorka wysłuchuje historii opowiadanych przez ludzkie szczątki i za pomocą nauki odkrywa ich historię.
Książka Co mówią zwłoki? to barwne, trochę makabryczne, a trochę zabawne wspomnienia wyjątkowej kobiety, specjalistki w swojej dziedzinie. Sue Black pokazuje w niej czytelnikowi wiele oblicz śmierci, a także to, jak istotną rolę pełni w dzisiejszym świecie antropologia sądowa i jak ogromny jest jej wpływ na odczytywanie przeszłości.
Olbrzymia wiedza, dowcip i lekkie pióro autorki sprawiają, że Co mówią zwłoki? czyta się jak dobrą powieść kryminalną.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66380-21-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łatwo o takie nieżyczliwe traktowanie śmierci, ponieważ we współczesnym świecie stała się ona wrogo do nas nastawionym obcym. Mimo że w wielu dziedzinach ludzkość zrobiła ogromny postęp, to w kwestii rozszyfrowywania skomplikowanych związków między życiem a śmiercią przez setki lat nie posunęliśmy się zanadto do przodu. Wydaje się nawet, że wiele dotyczących jej kwestii pojmujemy obecnie gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakbyśmy zapomnieli, kim jest ta pani i jakie są jej zadania, i podczas gdy nasi przodkowie traktowali ją często jak przyjaciółkę, my uważamy ją za przeciwnika, nieproszonego gościa z piekła rodem, z którym trzeba walczyć lub którego należy unikać tak długo, jak się da.
Z zasady albo oczerniamy śmierć, albo ją gloryfikujemy, bardzo często zresztą przechodząc od jednego do drugiego. Na wszelki wypadek zresztą wolimy o śmierci w ogóle nie wspominać, żeby jej nieopatrznie nie przywołać. Życie to światło, dobro i radość; śmierć to ciemność, zło i smutek. Dobro i zło, nagroda i kara, niebo i piekło, czarne i białe – obdarzeni skłonnością do linneuszowskiego kategoryzowania skwapliwie uznajemy życie i śmierć za przeciwieństwa. Zyskujemy w ten sposób pocieszającą iluzję jednoznacznego oddzielenia dobra od zła, która jednak chyba dość niesprawiedliwie umieszcza śmierć po ciemnej stronie.
W efekcie obawiamy się zetknięcia z nią, jakbyśmy mogli się nią zarazić, narasta w nas lęk, że jeśli przyciągniemy jej uwagę, przyjdzie po nas w chwili, gdy nie będziemy jeszcze gotowi na rozstanie z życiem. Możemy ukrywać pod maską zuchwałości i kpin lęk, którym nas napawa, w nadziei, że znieczulimy się nieco na ukłucie jej żądła. Jednak dobrze wiemy, że gdy znajdziemy się na początku jej listy i gdy wywoła nasze nazwisko, wcale nie będzie nam do śmiechu. Bardzo wcześnie uczymy się więc hipokryzji w stosunku do śmierci, w jednej chwili szydząc z niej, a w drugiej traktując wręcz z nabożnym szacunkiem. Przyswajamy specyficzny język, który ma nam pomóc stępić ostrze kosy i stłumić ból. Mówimy o „utracie”, szepczemy o „zejściu” i z nieco ponurym nabożeństwem wyrażamy swoje współczucie innym, gdy „odszedł” ktoś, kogo kochali.
Jeśli o mnie chodzi, to nie „utraciłam” mojego ojca – doskonale wiem, gdzie jest teraz. Pochowany na wzgórzu cmentarza Tomnahurich w Inverness, leży w ślicznej trumnie dostarczonej przez Billa Frasera, szefa rodzinnego zakładu pogrzebowego. Myślę, że tata zaakceptowałby ten wybór, choć zapewne uznałby, że to zbyt kosztowna zabawa. Umieściliśmy go w dziurze w ziemi tuż nad rozpadającymi się już trumnami jego ojca i matki, w których obecnie znajdują się tylko kości oraz te nieliczne zęby, które mieli w chwili śmierci. Mój ojciec nie zszedł, nie odszedł, nie utraciłam go – on zmarł. I właściwie, to lepiej, żeby się już nigdzie nie ruszał – dopiero narobiłby kłopotów taką lekkomyślną decyzją. Jego życie się zakończyło i żadne eufemizmy go już nie przywrócą.
Jako że pochodzę z surowej, prezbiteriańskiej szkockiej rodziny, w której rzeczy nazywa się po imieniu, empatię i sentymentalizm uważa się zaś za oznakę słabości, lubię myśleć, że wychowanie uczyniło mnie pragmatyczną i twardo stąpającą po ziemi realistką, dobrze radzącą sobie w trudnych sytuacjach. O życiu i śmierci staram się mówić uczciwie i otwarcie, unikając nieporozumień – co jednak nie oznacza, że zachowuję wobec nich obojętność czy że brakuje mi współczucia. Nie uodparnia mnie to też na żal i ból. Do śmierci i zmarłych odnoszę się po prostu bez cienia sentymentalizmu. Jak wymownie ujmuje to Fiona, nasza inspirująca kapelan z Uniwersytetu w Dundee, gładkie słowa wypowiadane w bezpiecznej odległości nie przynoszą pocieszenia.
Jak to jest, że przy całym naszym XXI-wiecznym wyrafinowaniu wciąż najchętniej chowamy się za starymi, bezpiecznymi murami konformizmu i zaprzeczenia, zamiast dopuścić do siebie myśl, iż śmierć nie jest demonem, którego trzeba się lękać? Wcale nie musi być ponura, brutalna czy okropna. Może też być cicha, spokojna i litościwa. Być może nasz brak ufności wynika z tego, że nie chcemy jej poznać, przez całe życie nie chcemy podjąć wysiłku jej zrozumienia. Gdybyśmy jednak się na taki wysiłek zdobyli, moglibyśmy nauczyć się ją akceptować – jako nieodzowną i fundamentalną część egzystencji.
Postrzegamy narodziny jako początek życia, śmierć zaś jako jego naturalny koniec. Co jednak, jeśli śmierć to tylko początek innego etapu naszego istnienia? Na tym założeniu, rzecz jasna, opiera się większość religii, głoszących, że nie należy obawiać się śmierci, gdyż jest ona zaledwie bramą do lepszego życia w zaświatach. Takie wierzenia przynosiły ludziom pocieszenie przez długie wieki i niewykluczone, że postępująca sekularyzacja wytworzyła swego rodzaju próżnię, którą wypełniła z kolei pradawna, instynktowna, choć niczym nieuzasadniona awersja do śmierci i wszystkich jej oznak.
Jednak bez względu na to, w co wierzymy, życie i śmierć są ze sobą nierozerwalnie związane i należą do tego samego kontinuum. Żadne z nich nie może istnieć bez drugiego. Pewne jest też, że bez względu na wysiłki współczesnej medycyny, śmierć zawsze w końcu wygrywa. Skoro więc nie ma sposobu, aby jej zapobiec, być może lepiej byłoby się skupić na tym, by podnieść jakość wycinka czasu pomiędzy naszymi narodzinami a śmiercią – naszego życia – i się w nim rozsmakować.
Wiąże się z tym zresztą jedna z podstawowych różnic między patologią sądową a antropologią sądową. Ta pierwsza zajmuje się przyczyną i sposobem śmierci – końcem ziemskiej wędrówki – druga zaś skupia się na odtworzeniu przebiegu życia zmarłego, analizie całej podróży. Naszym zadaniem jest ponowne połączenie tożsamości danej osoby, wytworzonej w trakcie życia, z cielesnymi, pośmiertnymi pozostałościami. Można rzec, że patologia i antropologia sądowa to partnerzy – w śmierci oraz, rzecz jasna, w przestępstwie.
W Wielkiej Brytanii antropolodzy, inaczej niż patolodzy, są bardziej naukowcami niż lekarzami i na ogół nie mają kwalifikacji medycznych do wystawiania aktów zgonu lub ustalania przyczyny śmierci. Ponieważ jednak w czasach stale rozrastającej się wiedzy patolodzy nie mogą być ekspertami we wszystkim, udział antropologów sądowych w śledztwach dotyczących przestępstw ze skutkiem śmiertelnym jest nieoceniony. Uczestniczą oni w odkrywaniu śladów pozwalających ustalić tożsamość ofiary i mogą wspierać patologów w ostatecznym ustalaniu przyczyny i sposobu zgonu. Obie dziedziny wzajemnie się uzupełniają, a ich przedstawiciele łączą swoje umiejętności nad tym samym stołem sekcyjnym.
Zdarzyło się kiedyś, że stałyśmy razem z patolożką nad takim właśnie stołem, na którym leżały ludzkie szczątki w zaawansowanym stadium rozkładu. Czaszka była kompletnie roztrzaskana i składała się z ponad czterdziestu pomieszanych ze sobą fragmentów. Stwierdzenie przyczyny zgonu leżało w gestii mojej praktykującej medycynę koleżanki, która była niemal przekonana, że chodzi o postrzał, potrzebowała jednak pewności. Przebadawszy materiał, skonsternowana liczbą małych kawałków białej kości na szarej powierzchni stołu, stwierdziła: „Nie potrafię zidentyfikować wszystkich fragmentów, nie mówiąc już o ich połączeniu ze sobą. To robota dla ciebie”.
Zadaniem antropologa sądowego jest przede wszystkim ustalenie, kim zmarły był za życia. Kobietą czy mężczyzną? Czy była to osoba wysoka czy niska? Stara czy młoda? Rasy białej czy czarnej? Czy na szkielecie widać jakiekolwiek ślady urazów lub chorób, które mogłyby znaleźć odzwierciedlenie w rejestrach dentystycznych lub medycznych? Czy z budowy kości, włosów lub paznokci da się wydobyć informacje, na podstawie których można by wnioskować o tym, gdzie dany człowiek żył i czym się odżywiał? A w tym konkretnym przypadku, czy ułożenie trójwymiarowych puzzli ludzkiej czaszki pozwoli określić nie tylko przyczynę zgonu, którą w rzeczy samej był postrzał w głowę, lecz także jego okoliczności? Złożywszy elementy tej układanki i poznawszy przyczynę śmierci, ustaliłyśmy z czasem tożsamość zamordowanego, którym okazał się młody mężczyzna. Potwierdziłyśmy ponadto zeznania naocznego świadka i określiłyśmy miejsce wlotu kuli z tyłu czaszki i wylotu z przodu, przez czoło, tuż nad oczami. Była to egzekucja przeprowadzona z bliskiej odległości, a ofiara w chwili śmierci klęczała z lufą przyłożoną do tyłu głowy. Młodzieniec miał zaledwie piętnaście lat, a jedyną zbrodnią, jakiej się dopuścił, była wyznawana przez niego religia.
Inny dobry przykład ukazujący symbiotyczny charakter związku łączącego antropologa i patologa sądowego wiązał się z przypadkiem młodzieńca pobitego na śmierć podczas próby przeciwstawienia się grupie wyrostków, którzy zamierzali zniszczyć samochód stojący na ulicy przed jego domem. Mężczyznę skopano i pobito, a do jego śmierci doprowadził uraz głowy i liczne pęknięcia czaszki. W tym wypadku znałyśmy tożsamość ofiary, a patolożka jako przyczynę śmierci wskazała uraz tępym narzędziem, który wywołał rozległy krwotok wewnętrzny. W raporcie chciała jednak także przedstawić dokładne okoliczności śmierci oraz wskazać rodzaj narzędzia, którego użyto do zadania urazu. Udało się nam poskładać wszystkie kawałeczki czaszki i ustalić, że do śmiertelnego krwotoku wewnątrzczaszkowego doprowadziło uderzenie w głowę młotkiem lub podobnym narzędziem, wywołujące wgniecenie czaszki i liczne rozchodzące się od niego pęknięcia.
W wypadku niektórych ludzi początek i koniec życia są od siebie znacznie oddalone (zdarza się, że dzieli je ponad sto lat), a w wypadku innych – jak choćby wspomnianych ofiar morderstwa – oba te wydarzenia znajdują się stosunkowo blisko siebie. Czasem oddzielać może je jedynie przelotne, lecz bezcenne kilka sekund. Z punktu widzenia antropologa sądowego długie życie to dobra wiadomość, ponieważ im jest dłuższe, tym większa szansa na powstanie wszelkiego rodzaju blizn i innych oznak przeszłych wydarzeń zapisanych w cielesnej powłoce oraz tym wyraźniejszy ich ślad na doczesnych szczątkach. Dla nas, antropologów, pozyskiwanie tych informacji to niemal jak czytanie książki, czy może raczej ściąganie zawartości pendrive’a.
Większość ludzi uważa, że przedwczesne przerwanie życia jest najgorszym finałem naszej ziemskiej przygody. Kim jednak jesteśmy, by oceniać, co właściwie oznacza określnie „przedwczesne”? Niewątpliwie, im dłużej żyjemy od urodzin, tym większe prawdopodobieństwo, że nasze życie zakończy się wcześniej niż później: w większości przypadków bliżej nam do śmierci w wieku lat dziewięćdziesięciu niż dwudziestu. Logika zaś podpowiada, że nigdy nie będziemy bardziej odlegli od osobistego kontaktu ze śmiercią niż w bieżącej chwili.
Czemu więc jesteśmy tak zaskoczeni śmiercią innych? Co roku na świecie umiera 55 mln osób, około dwóch na sekundę – i jest to wydarzenie, co do którego możemy być absolutnie pewni, że będzie dotyczyć każdego z nas. Świadomość tego faktu w żaden sposób nie zmniejsza oczywiście naszego smutku i żalu, gdy śmierć dotyka kogoś nam bliskiego, ale jej nieuniknioność wymaga bardziej praktycznego i realistycznego podejścia. Jako że nie mieliśmy wpływu na własne pojawienie się na świecie, a jak wiadomo, zakończenie życia jest nieuniknione, to być może powinniśmy się raczej skupić na tym, na co mamy wpływ: na oczekiwaniach co do okresu między tymi dwoma punktami. Być może właśnie tym czasem powinniśmy aktywnie zarządzać, poddając go ocenie, dostrzegając to, co ważne, i celebrując jego wartość, a nie długość.
W przeszłości, gdy śmierć niełatwo było oddalić, byliśmy w tym znacznie lepsi. Na przykład w czasach wiktoriańskich, w których występowała wysoka śmiertelność noworodków, nikt nie był szczególnie zaskoczony, gdy nowo narodzone dziecko nie dożywało swoich pierwszych urodzin. Właściwie całkiem często rodzice nadawali kilkorgu swoim dzieciom to samo imię – chodziło o to, by imię zachowało się w rodzinie, nawet jeśli nie udałoby się to wszystkim potomkom. W XXI wieku śmierć dziecka jest oczywiście znacznie bardziej wstrząsającym doświadczeniem niż dawniej, ale doznawanie szoku z powodu zakończenia życia przez dziewięćdziesięciodziewięciolatka przeczy zdrowemu rozsądkowi.
Społeczne oczekiwania wyznaczają linię frontu lekarzom stawiającym sobie za cel zmuszenie śmierci do odwrotu. Jednak w najlepszym wypadku mogą oni tylko zdobyć nieco więcej czasu i wydłużyć dystans między dwoma punktami granicznymi. Świadomość, że w końcu przegrają, nie powinna rzecz jasna zniechęcać ich do działania, i rzeczywiście nie zniechęca – codziennie w szpitalach i klinikach na całym świecie udaje się przedłużyć życie niezliczonym osobom. Jednak realistycznie rzecz biorąc, wiele z tych medycznych osiągnięć to zaledwie odroczenie daty egzekucji. Śmierć nadejdzie, jak nie dziś, to jutro.
Przez stulecia ludzie katalogowali moment śmierci poszczególnych członków społeczeństwa i wyliczali oczekiwaną długość życia, czyli wiek, w którym jak wskazuje statystyka, najprawdopodobniej umrzemy lub – ujmując rzecz nieco bardziej optymistycznie – czas, jaki prawdopodobnie będziemy żyli. Tabele, w których jest to ujęte, są użytecznym narzędziem, które jednak jest też w pewien sposób niebezpieczne, ponieważ rodzi oczekiwanie, które nie spełni się w przypadku jednych, a wykroczy poza nie w przypadku innych. Nie mamy jak zawczasu dowiedzieć się, czy bliżej nam do przeciętnego Jana Kowalskiego, pasującego do średniej, czy też znajdujemy się na skraju – jednym lub drugim – krzywej dzwonowej przedstawiającej długość życia.
A kiedy okazuje się, że znaleźliśmy się po jednej ze stron, odbieramy to bardzo osobiście. Jesteśmy dumni z siebie, gdy przekroczyliśmy przewidywaną dla nas długość życia, ponieważ wiążemy to z pokonaniem pewnych przeciwności. Z kolei, gdy nie dożywamy przewidywanego statystycznie wieku, nasi bliscy często czują się wręcz okradzeni z cząstki życia ukochanego członka rodziny, co wywołuje w nich gniew, frustrację i rozgoryczenie. Ale rzecz oczywista, krzywa obrazująca długość życia jest tylko przedstawieniem rozkładu normalnego: średnia jest tylko średnią, większość z nas znajdzie się gdzieś w jej okolicy. To nie w porządku, żeby oskarżać śmierć o okrucieństwo lub przywłaszczenie, choć ta przecież wielokrotnie demonstrowała, w jakich granicach rozciąga się spektrum długości życia leżącego w ludzkich możliwościach.
Najdłużej żyjącą osobą na świecie, której wiek udało się potwierdzić, była Francuzka Jeanne Calment, która żyła 122 lata i 164 dni i umarła w 1997 roku. W 1930 roku, w którym urodziła się moja matka, oczekiwana długość życia kobiet wynosiła 63 lata, więc gdy zmarła w wieku 77 lat, przekroczyła „normę” o czternaście lat. Moja prababka poradziła sobie jeszcze lepiej: urodziła się w 1898 roku, gdy oczekiwana długość życia kobiet wynosiła 52 lata. Dożyła 78 lat, przekraczając ją o 26 lat, co przy okazji pokazuje, jak gwałtowny postęp dokonał się w tym okresie w naukach biomedycznych – choć z pewnością palenie nie ułatwiało jej sprawy. Jeśli o mnie chodzi, gdy pojawiłam się na świecie w 1961 roku, przewidywana długość życia kobiet wynosiła 74 lata. Wygląda więc na to, że pozostało mi jakieś 17. O rany, kiedy to minęło? Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, jak miewam się obecnie i jaki styl życia prowadzę, całkiem realistycznie mogę oczekiwać dociągnięcia do osiemdziesiątki piątki, co oznacza, że być może mam przed sobą jeszcze 29 lat. Uf.
I tak, w ciągu dotychczasowego życia zyskałam widoki na dodatkowe jedenaście lat. Czy to nie wspaniale? No właśnie nie bardzo. Widzicie, chodzi o to, że z tych dodatkowych lat nie mogę zrobić użytku jako dwudziesto- czy nawet czterdziestolatka. Zacznę z nich korzystać, o ile będzie mi to dane, jako siedemdziesięcioczterolatka. Gdybyśmy tak mogli zyskać dodatkowe lata w młodości, gdy tak łatwo trwoni się czas…
Wyliczenia oczekiwanej długości życia w momencie narodzin stają się powoli coraz dokładniejsze i wiadomo obecnie, że w ciągu dwóch pokoleń – moich dzieci i wnuków – na ziemi pojawi się więcej stulatków, niż istniało kiedykolwiek w historii naszego gatunku. Ale górna granica ludzkiego wieku się nie przesuwa. To, co się zmienia, i to istotnie, to średnia wieku, w którym umieramy, co oznacza, że jesteśmy świadkami, jak coraz większa liczba osób ląduje po prawej stronie krzywej dzwonowej. Innymi słowy, zmieniamy strukturę demograficzną. Szybko nabierające znaczenia kwestie związane z ochroną zdrowia i opieką społeczną, wywołane starzeniem się społeczeństw, dają nam przedsmak tego, co nadejdzie.
Choć dłuższe życie to na ogół powód do świętowania, zastanawiam się czasem, czy nasze starania, by pozostać przy życiu tak długo, jak się da, za wszelką cenę, nie oznaczają tak naprawdę rozciągnięcia w czasie procesu umierania. Oczekiwana długość życia jest zmienną, ale oczekiwane nadejście śmierci jest niezmienne. Jeśli zaś kiedyś naprawdę uda się nam pokonać śmierć, ludzki gatunek i nasza planeta będą mieć prawdziwe kłopoty.
Pracując na co dzień u boku śmierci, nauczyłam się ją szanować. Nie dała mi powodu, bym miała obawiać się jej obecności czy metod działania. Myślę, że rozumiem ją całkiem nieźle, ponieważ zdecydowałyśmy się porozumiewać wprost, za pomocą jasnego i prostego języka. Kiedy ona skończy swoją robotę, ja mogę zająć się swoją, a na jej dokonaniach zbudowałam swoją długą, ciekawą i owocną karierę zawodową.
Niniejsza książka nie jest klasyczną rozprawą o śmierci. Nie podążam przetartą przez innych ścieżką polegającą na omawianiu wzniosłych akademickich teorii czy dziwacznych praktyk kulturowych, nie serwuję letnich truizmów. Staram się za to przedstawiać różne oblicza śmierci tak, jak je poznałam, i perspektywy, które dzięki temu odkryłam, w tym być może tę jej postać, którą pewnego dnia w ciągu następnych trzydziestu lat mi ujawni, jeśli zdecyduje się oszczędzać mnie tak długo. Jest to też opowieść próbująca, tak jak sama antropologia sądowa, na podstawie śmierci zrekonstruować przeżyte życie. Jest to historia w równym stopniu o śmierci, co i o życiu – dwóch nierozłącznych częściach jednej całości.
Proszę was tylko o jedno: odłóżcie na bok dotychczasowe założenia na temat śmierci, wyzbądźcie się w stosunku do niej nieufności, lęku i odrazy, a być może zaczniecie postrzegać ją podobnie jak ja. Kto wie, może nawet zaakceptujecie jej towarzystwo, poznacie ją nieco lepiej i przestaniecie się jej bać. Z moich doświadczeń wynika, że obcowanie z nią jest intrygujące i fascynujące, nigdy zaś nudne – śmierć odznacza się bowiem szczególną złożonością, a czasem też cudowną nieprzewidywalnością. Zresztą, nie macie nic do stracenia. W końcu też się z nią będziecie stykać, a lepsze zło znane niż nieznane.Co czyni nas ludźmi? Jedna z moich ulubionych definicji brzmi: „Ludzie należą do stworzeń myślących, których budowa opiera się na węglu; są to istoty zależne od Układu Słonecznego, o ograniczonej wiedzy, podatne na popełnianie błędów i śmiertelne”.
Jest coś pocieszającego w tym cichym przyzwoleniu na popełnianie przez nas błędów. Jako że ani nie posiadamy zdolności do idealnego wykonywania wszystkiego za pierwszym podejściem, ani też nie będziemy żyć wiecznie, dzięki czemu moglibyśmy doprowadzić nasze umiejętności do perfekcji, powinniśmy pogodzić się z myślą, że w naszym życiu będzie raz lepiej, raz gorzej. Z niektórymi stojącymi przed nami zadaniami się uporamy – dzięki czemu życie nasze i innych stanie się nieco bogatsze – pozostałe zaś, te, które sprawiają nam kłopoty, zarzucimy, gdy zdamy sobie sprawę, że nie ma co marnować na nie czasu. Jest taki świetny moment w filmie Peggy Sue wyszła za mąż oddający ludzkie pragnienie wglądu w przyszłość i tym samym przekonania się, co jest naprawdę warte naszej uwagi i na czym powinniśmy się skupić. „Tak się składa, że znam przyszłość – mówi Peggy Sue nauczycielowi tuż po teście z matematyki – i wiem, że algebra nie przyda mi się później w najmniejszym stopniu. I mówię to na podstawie doświadczenia”. Trudno cokolwiek planować, kiedy nie wiemy, co jest przed nami, i choć w młodości niespecjalnie się tym przejmujemy, to kiedy zbliżamy się do końca wyznaczonych nam kilkudziesięciu lat życia, czas zdaje się przyspieszać, a my uświadamiamy sobie, jak wiele pozostało jeszcze do osiągnięcia.
Ludzka świadomość to być może nasza najbardziej charakterystyczna cecha. Mam tu na myśli głównie samoświadomość – niezwykłą umiejętność dokonywania introspekcji, pozwalającą nam odróżniać siebie od innych. Psychologiczne rozważania dotyczące tożsamości oraz samoświadomości to niezwykle złożony temat. W latach 50. psycholog rozwoju Erik Erikson zdefiniował tożsamość jako: a) zależną od warunków życia społecznego, określaną przez reguły decydujące o przynależności do grupy społecznej oraz (domniemane) charakterystyczne cechy lub oczekiwane społecznie zachowania, b) opierającą się na cechach wyróżniających, z których osoba jest dumna lub cechach nieprzemijająco ważkich społecznie; stwierdzając, że możliwe jest stosowanie pojedynczych definicji albo też jednocześnie „a” i „b”.
Naukowcy uważają, że poczucie indywidualnej tożsamości jest przejawem i wyniesieniem na wyższy poziom dojrzałości autorefleksji i że właśnie dzięki niemu mogliśmy stworzyć złożone i współpracujące społeczeństwa. Dzięki temu poczuciu możemy dawać wyraz, przynajmniej do pewnego stopnia, własnej wyjątkowości, a inni łatwiej ją tolerują, ponieważ posiadając tożsamość, potrafimy pokazać innym, kim jesteśmy, kim chcielibyśmy być i za czym się opowiadamy. W efekcie możemy aktywnie przyciągać do siebie podobnie myślących ludzi i odpychać tych, którzy się od nas różnią lub z którymi nie chcemy się identyfikować. To przyzwolenie na indywidualność, a jednocześnie narzucanie jej pewnych ograniczeń, daje ludziom wyjątkową zdolność i okazję do bawienia się własną tożsamością, do ukierunkowywania czy nawet zmiany percepcji, obrazu i pojęcia „siebie”. Myślę jednak, że Erikson pominął trzeci i najważniejszy składnik ludzkiej tożsamości, w dodatku najlepiej poddający się manipulacji: tożsamość fizyczną.
Skoro jako gatunek potrafimy dostrzegać różnice fizyczne między nami a innymi ludźmi, moglibyśmy użyć tej umiejętności do próby rozróżnienia dwóch dowolnie wybranych osób. Ze względu na wielką wagę, jaką przypisujemy społecznie tożsamości, a także ze względu na podatność tożsamości na manipulację, znalazła się ona w centrum zainteresowania nauk dochodzeniowych, w tym antropologii sądowej – nauki o identyfikacji ludzi, lub ich szczątków, w celach medyczno-prawnych.
Jak jednak można dowieść, wykorzystując w tym celu właściwe ludziom cechy biologiczne i chemiczne, że jesteśmy tymi, za których się podajemy i którymi zawsze byliśmy? Na medycynę sądową można spojrzeć jak na zestaw technik pozwalających na powiązanie niezidentyfikowanego ciała z jego uprzednią tożsamością. Antropolodzy sądowi biorą pod lupę charakterystyczne cechy biologii i chemii ludzkiego ciała i odczytują z nich możliwą do wyśledzenia historię przeżytego życia, sprawdzając, czy zdobyte dowody odpowiadają śladom pozostawionym przez daną osobę w przeszłości. Innymi słowy, poszukujemy wszelkich śladów unikatowej narracji wpisanej w ludzkie ciała, zarówno tych wrodzonych, jak i nabytych, gromadzonych od urodzenia do śmierci.
Z dość przyziemnej perspektywy biologicznej ludzi można ogólnie zdefiniować jako wielką masę samoregulujących się komórek. Mimo że histologia, nauka o tkankach roślin i zwierząt, a także o mikrobudowie komórek oraz cyklu komórkowym, nigdy specjalnie mnie nie podniecała – jest tam zbyt dużo skomplikowanej biochemii, bym ogarnęła ją swoim prostym umysłem – płynie z niej nauka, że komórka to podstawowa cegiełka budująca wszystkie żywe organizmy. Skoro więc śmierć odpowiada za zakończenie istnienia całego organizmu, to na niej też spoczywa odpowiedzialność za zakończenie egzystencji każdej komórki z osobna. Anatomowie wiedzą, że śmierć organizmu można prześledzić, wychodząc od pojedynczych komórek, przez tkanki, narządy, aż do układów. Czy więc się nam to podoba, czy nie, wszystko zaczyna się od komórek i na nich kończy. Śmierć może być jednostkowym doświadczeniem dla danego bytu, ale dla masy komórek ciała jest już raczej procesem, a żeby pojąć, jak przebiega, musimy zaznajomić się z cyklem życiowym tych podstawowych cegiełek budujących organizm. Proszę o jeszcze trochę wytrwałości – przyrzekam, że nie będę okropnie nudzić…
Każdy człowiek powstaje z połączenia dwóch komórek, które dzielą się na kolejne – owa nieefektowna kupka białek jest niewiarygodnie skromnym początkiem życia. Po czterdziestu tygodniach in utero to połączenie dwóch komórek, wskutek niemalże cudownego przekształcenia, zmienia się w niezwykle skomplikowaną i zorganizowaną masę ponad 26 miliardów komórek. Olbrzymie zwiększenie rozmiarów płodu, a także wykształcanie się poszczególnych części jego ciała, wymaga nadzwyczajnej dozy precyzyjnego planowania, o ile oczywiście wszystko ma przebiec zgodnie z planem, jak się na szczęście zwykle dzieje. Zanim dziecko stanie się dorosłym, wspomniana masa komórek będzie liczyła ich już ponad 50 bilionów, należących do około 250 typów tworzących cztery główne rodzaje tkanek – nabłonkową, łączną, mięśniową i nerwową, w obrębie których wyróżnić można jeszcze wiele ich podrodzajów. Tkanki różnego typu złożą się następnie w 78 narządów, zgrupowanych w trzynastu głównych układach, choć dzieli się je też obszarowo (na przykład na narządy umiejscowione w tułowiu, głowie i szyi itd.). Co godne odnotowania, za niezbędne do utrzymania życia uznaje się tylko pięć narządów: serce, mózg, płuca, nerki i wątrobę.
W każdej minucie w naszych ciałach umiera 300 milionów komórek, 5 milionów na sekundę. Większość z nich jest zastępowana nowymi. Nasze ciała są doskonale zaprogramowane pod względem sposobu i momentu zastępowania zużytych komórek nowymi, i świetnie sobie z tym zadaniem radzą. Każda komórka, tkanka i narząd ma własną przewidywaną długość życia, a komórki wymieniane są zgodnie ze sklepową zasadą „na eksponowaną półkę idzie to, co ma najkrótszą datę przydatności do spożycia”. Co dość zabawne, komórki o najkrótszym okresie trwałości to jednocześnie te, od których wszystko się zaczyna: plemniki przeżywają jakieś trzy do pięciu dni od powstania. Komórki skóry istnieją zaledwie dwa do trzech tygodni, a krwinki czerwone trzy do czterech miesięcy. Nie jest pewnie zaskoczeniem, że w tkankach i narządach wymiana komórek trwa dłużej. Wątrobie wymiana wszystkich tworzących ją komórek zajmuje rok, szkieletowi zaś niemal piętnaście lat.
Jednak czarowna teza, głosząca, że skoro regularnie wymieniamy tak dużo naszych komórek, to co jakieś dziesięć lat stajemy się zupełnie nową osobą, jest niestety mitem. Niewątpliwie wywodzi się ona od tzw. paradoksu statku Tezeusza – związanego z tożsamością obiektu; czy jeśli wymienimy wszystkie jego części składowe, będziemy mieli do czynienia z tym samym obiektem, czy też nie? Wyobraźmy sobie wykorzystanie tej dziwacznej koncepcji w sądzie. Oto stary adwokacki wyga wygłasza kwiecistą mowę w sprawie o morderstwo. „Wysoki sądzie, żona mojego klienta zmarła piętnaście lat temu, a więc nawet jeśli człowiek, którym kiedyś był mój klient, dokonał zbrodni, to dziś nie ma po nim śladu, bowiem każda komórka w jego ciele już zmarła i została zastąpiona nową. Stojący tu mężczyzna nigdy nie był na miejscu zbrodni, ponieważ wówczas jeszcze nie istniał”.
Nie wydaje mi się, by ten rodzaj rozumowania pojawił się kiedykolwiek na sali sądowej – gdyby miało do tego dojść, to z wielką przyjemnością weszłabym w rolę kluczowego oskarżyciela. Naprawdę chętnie podjęłabym tego rodzaju metafizyczne rozważania. Opisana tu kwestia nasuwa jednak ważne pytanie: w jak dużym stopniu można zmienić byt biologiczny, by pozostał rozpoznawalny i by zachował możliwą do wyśledzenia tożsamość? Weźmy na przykład zmiany fizyczne, którym podlegało w ciągu życia ciało niedawno zmarłego Michela Jacksona. Niewiele spośród cech fizycznych młodej gwiazdy The Jackson Five można było dostrzec u dojrzałego artysty, choć niektóre z nich utrzymywały się przez całe jego życie, konstytuując jego cielesną tożsamość. Nasza praca polega właśnie na wyszukiwaniu tego typu cech.
W naszych ciałach istnieją przynajmniej cztery typy komórek, które nie są zastępowane i starzeją się razem z nami – formalnie rzecz biorąc, to wspomniane komórki są nawet starsze niż my, ponieważ powstają jeszcze przed naszymi narodzinami. Być może to właśnie je można by wskazać jako źródło naszej cielesnej stałości i wykorzystać do podważenia argumentacji cwanego adwokata. Te cztery „stałe” typy komórek to neurony w naszym układzie nerwowym, maleńki obszar u podstawy czaszki nazywany błędnikiem kostnym, szkliwo zębów oraz soczewki oczu. Zęby i soczewki są właściwie tylko częściowo stałe, ponieważ technikami współczesnej stomatologii i chirurgii można je usunąć i zastąpić nowymi bez szkody dla pacjenta. Dwa pozostałe typy są nieusuwalne i prawdziwie „stałe”, zamknięte w naszych ciałach jako niepodważalne dowody naszej biologicznej tożsamości, od czasów sprzed naszych urodzin aż do śmierci.
Neurony, czy też komórki nerwowe, powstają w pierwszych miesiącach naszego rozwoju zarodkowego i od chwili narodzin przez całe życie mamy ich mniej więcej tyle samo. Ich aksony, przypominające rozłożone ręce, rozgałęziają się niczym sieć drogowa. Neurony tej sieci przenoszą polecenia ruchowe z mózgu „na południe”, do mięśni, oraz czuciowe, pochodzące ze skóry i różnego rodzaju receptorów, w przeciwnym kierunku. Najdłuższe są te, które przekazują informacje bólowe, a także inne odczucia. Ciągną się one przez całe ciało, na przykład od koniuszka małego palca u nogi, poprzez stopę, łydkę, udo, kręgosłup i rdzeń kręgowy aż do kory czuciowej mózgu umiejscowionej w górnej części mózgu. Jeśli mierzycie około 180 cm, pojedyncze neurony tworzące ten szlak mogą mieć blisko 210 cm. Kiedy więc zaczepicie małym palcem u nogi o szafkę, informacja o tym zdarzeniu będzie wędrowała do mózgu dość długo, dzięki czemu będziecie mieć ułamek sekundy spokoju, zanim poczujecie nadchodzący ból.
To właśnie trwałość komórek nerwowych rodzi pytanie, czy jest wśród nich ukryty jakiś aspekt naszej tożsamości. Niewykluczone, że wzorzec aktywności neuronów dałoby się zobrazować, co pozwoliłoby ujawnić, jak myślimy i skąd biorą się wyższe czynności mózgu związane z rozumowaniem i pamięcią. Niedawne badania pokazały, że za pomocą pewnego fluorescencyjnego białka możemy ujrzeć, jak powstaje wspomnienie na poziomie pojedynczych synaps. Zastosowanie tej wiedzy w praktyce wciąż wydaje się mieścić raczej w sferze fantastyki naukowej i jako takie jest trudne do wyobrażenia, ale kusi mnie, by wysunąć przypuszczenie, że zbliżamy się do zrozumienia roli, jaką pewne kluczowe neurony odgrywają w powstaniu indywidualnej tożsamości.
Drugim obszarem charakteryzującym się trwałością komórkową jest błędnik kostny, umiejscowiony głęboko wewnątrz czaszki i otaczający ucho wewnętrzne. Współtworzy on część skalistą kości skroniowej, w której mieści się też ślimak, czyli narząd słuchu, oraz przewody półkoliste, odpowiadające za zmysł równowagi. Ucho wewnętrzne, formując się podczas rozwoju płodowego, przybiera od razu „dorosły” rozmiar i dzięki wytwarzaniu osteoprotegeryny (OPG), kluczowej glikoproteiny hamującej obrót kostny, pozostaje odizolowane od innych intensywnie rosnących i przekształcających się tkanek. W normalnych okolicznościach nigdy nie ulega ono remodelacji kostnej, jego rozrost mógłby bowiem wpływać na niezwykle złożone zmysły słuchu i równowagi. Mimo że obszar błędnika ma „dorosły” rozmiar już u noworodków, trzeba zaznaczyć, że jest on bardzo, bardzo mały – stosując miarę objętościową, mógłby pomieścić około 200 mikrolitrów, czyli mniej więcej tyle, co cztery kropelki wody. Komórki zamknięte w tej małej kości, inaczej niż neurony, już teraz dają nam możliwość pozyskania informacji związanych z tożsamością danej osoby.
Żeby jednak zorientować się, jaką wartość mogą mieć pojedyncze komórki podczas identyfikacji człowieka, musimy wiedzieć, jak powstają – wszystko jedno, czy chodzi o komórki kości, mięśni, czy te wyściełające jelito. Na najbardziej podstawowym poziomie każda komórka naszego ciała składa się ze sporej liczby związków chemicznych. Powstawanie, funkcjonowanie i replikacja komórek zależą od zapewnienia im głównych elementów budulcowych i źródła energii, pozwalającego im łączyć się ze sobą i utrzymywać przy życiu, oraz odprowadzania produktów przemiany materii. Główną bramą, przez którą trafiają do naszych ciał wspomniane elementy budulcowe wykorzystywane do przyszłych konstrukcji komórkowych, są usta, a potem przewód pokarmowy z żołądkiem i jelitami – nasza przetwórnia żywności. Krótko mówiąc, najważniejsze składniki komórek, tkanek i narządów pozyskuje się wraz z pożywieniem. Jesteśmy, jak najbardziej dosłownie, tym, co jemy. Uzupełnianie paliwa i zapasów jest kluczowe dla przetrwania, a maksyma głosząca, że nie pożyjemy dłużej niż trzy minuty bez powietrza, trzy dni bez wody lub trzy tygodnie bez jedzenia, choć zawiera drobne nieścisłości, jest bliska prawdy.
W życiu płodowym paliwo czerpiemy z pożywienia matki. Trafia ono do nas przez łożysko i pępowinę, dając naszym tkankom możliwość harmonijnego rozwoju. Choć błędne jest przekonanie, że kobieta w ciąży powinna jeść za dwoje, dobrze, jeśli przyszła matka pamięta, by jej dieta zaspokajała potrzeby nie tylko własne, lecz także jej bardzo wymagającego pasażera. Składniki odżywcze niezbędne do wytworzenia naszego błędnika kostnego otrzymaliśmy od mamy z jej pożywienia mniej więcej wtedy, gdy była w szesnastym tygodniu ciąży. W ten sposób w naszych głowach, w maleńkim kawałeczku kości, który mógłby pomieścić zaledwie cztery krople wody, prawdopodobnie do końca naszego życia pozostaje zamknięty pierwiastkowy zapis, co nasza matka zjadła na lunch w czwartym miesiącu ciąży. Oto kolejny dowód na to, że nasze matki nigdy nas nie opuszczą – jeśli oczywiście potrzeba na to jeszcze jakichkolwiek dowodów – rzucający całkiem nowe światło na ich tajemniczą umiejętność czytania w naszych myślach, która ujawnia się od czasu do czasu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki