- promocja
- W empik go
Co porusza martwych - ebook
Co porusza martwych - ebook
Laureatka nagrody Hugo i Nebuli.
Wielokrotna zdobywczyni nagród Locusa i Hugo przedstawia trzymający w napięciu i klimatyczny retelling kultowego opowiadania Edgara Allana Poe Zagłada domu Usherów.
Kiedy Aleks Easton, emerytowany żołnierz, otrzymuje wiadomość, że jego przyjaciółka z dzieciństwa, Madeline Usher, umiera, udaje się do rodowego domu Usherów w odległej Ruravii.
Zastaje tam jezioro pulsujące mrokiem, otoczone niesamowitą mieszanką grzybów i opętanej fauny rodem z najgorszych koszmarów.
Madeline nocami lunatykuje i mówi dziwnymi głosami, a jej brat Roderick cierpi na tajemniczą chorobę nerwową.
Alex, wspierany przez brytyjskiego mitologa i zdezorientowanego amerykańskiego lekarza, musi rozwikłać tajemnicę domu Usherów, zanim pochłonie ona ich wszystkich.
Pozycja obowiązkowa dla czytelników, którzy szukają nowych, mrożących krew w żyłach wrażeń.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-573-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aby oddać „ka/kan”, a więc zaimki używane względem żołnierzy Gallacji niezależnie od płci, wydawca zdecydował się w porozumieniu z ekipą Zaimki.pl na użycie w narracji dukaizmów. To wymyślone przez Jacka Dukaja na potrzeby Perfekcyjnej niedoskonałości formy onu/jenu. I tak:
Aleks (kobieta, żołnierz przysięgły) używa ka/kan, czyli w przekładzie onu/jenu.
Angus, Madeline i Roderick zwracają się do Aleks zazwyczaj zgodnie z przyjętą w Gallacji formą ka/kan (bliźniaki wychowywały się w Gallacji, ale i pamiętają Aleks sprzed przysięgi, gdy używała zaimków ona/jej).
Angielka zetknęła się z żołnierzami przysięgłymi, lecz zwraca się do Aleks po swojemu, w liczbie mnogiej męskoosobowej: zrobiliście, oficerze/poruczniku Easton.
Amerykanin, nienawykły do Gallacyjczyków i ich wojska, zwraca się do Aleks w rodzaju żeńskim.
Nieujednolicanie form uznano za naturalniejsze.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Blaszki grzyba miały tę barwę głębokiej czerwieni rozciętych mięśni, w fioletowawym odcieniu, który tak makabrycznie kontrastuje z jasnym różem trzewi. Widziałum coś takiego wielokroć u martwych jeleni i konających żołnierzy, ale tutaj ten widok mnie zaskoczył.
Może nie byłby tak niepokojący, gdyby tkanka owocnika tak bardzo nie przypominała ciała. Pod wodnistobeżowymi, pokrytymi śluzem, napuchłymi kapeluszami czerwieniły się krwiste blaszki. Grzyby wyrastały spomiędzy kamieni w stawie niczym guzy na chorej skórze. Miałum ochotę odsunąć się od nich, ale jeszcze większą szturchnąć je kijem.
Sumienie gryzło mnie trochę, że przystanęłum, by zsiąść z siodła i przyjrzeć się grzybom, ale próbowałum się usprawiedliwić, że naprawdę potrzebny mi postój. A co ważniejsze, potrzebował go mój zmęczony koń. List od Madeline szedł ponad tydzień i choć wyrażał prośbę o pilny przyjazd, pięć minut w tę czy tę nie robiło różnicy.
Hob, mój wierzchowiec, choć wdzięczny za odpoczynek, zdawał się zaniepokojony otoczeniem. Spojrzał na trawę, a potem na mnie, jakby mówił, że nie do takiej jakości pożywienia przywykł.
– Mógłbyś sobie chlapnąć – powiedziałum. – Choć na jedną nóżkę.
Oboje popatrzyliśmy na staw. W czarnym nieruchomym zwierciadle odbijały się groteskowe grzyby i widma szarawego, wiotkiego sitowia porastającego brzegi. Zbiornik mógł mieć zarówno metr, jak i trzydzieści metrów głębokości.
– Albo lepiej nie – wycofałum propozycję, uświadamiając sobie, że samu nie miałubym szczególnej ochoty, by zaspokoić pragnienie tą wodą.
Hob westchnął, jak to konie mają w zwyczaju, odkrywszy, że świat nie jest taki, jakby chciały, i zapatrzył się w dal.
Mój wzrok przyciągnął wyrastający za stawem dom i również westchnęłum.
Nie był to widok obiecujący. Stare, posępne dworzyszcze w starym, posępnym stylu, kamienne monstrum, które nawet najbogatszy człowiek w Europie z trudem by utrzymał. Jedno ze skrzydeł się zawaliło, zmieniając w kupę gruzu, z której sterczały połamane belki. Madeline mieszkała w owym domu ze swym bratem bliźniakiem, Roderickiem, który z pewnością nie był najbogatszym człowiekiem w Europie. Nawet jak na niewielkie, dość zapyziałe standardy Ruravii Usherowie byli raczej ubodzy. Jak na standardy całej reszty europejskiej szlachty – biedni jak myszy kościelne, o czym ewidentnie świadczył stan rezydencji.
Nie widziałum żadnych ogrodów. Czułum co prawda nutę słodyczy w powietrzu, być może jakiegoś kwiecia kwitnącego w trawie, ale nie na tyle silną, by rozproszyła ponurą atmosferę ciążącą na okolicy.
– Na waszym miejscu bym go nie tykała – rozległo się za moimi plecami.
Odwróciłum się, a Hob podniósł łeb. Uznawszy jednak przybyłą za równie rozczarowującą, co trawa i staw, opuścił go z powrotem.
Kobieta w „pewnym wieku”, jak określiłaby ją matka, gdzie „pewien” w tym wypadku oznaczał okolice sześćdziesiątki, miała na nogach męskie buty i była ubrana w tweedowy strój do jazdy konnej, prawdopodobnie starszy od dworu.
Wysoka, korpulentna, w ogromnym kapeluszu, który przydawał jej jeszcze wzrostu i tuszy, niosła notatnik i spory skórzany plecak.
– Słucham? – zapytałum.
– Grzyba – sprecyzowała, przystając przy mnie. Miała brytyjski akcent, lecz nie londyński, prawdopodobnie pochodziła z wiejskich okolic stolicy. – Grzyba, młoda…
Otaksowała mnie spojrzeniem, a gdy zahaczyła nim o oznakę szarży na kołnierzyku, na jej twarzy pojawiło się zrozumienie.
Nie, zrozumienie to niewłaściwe słowo. Raczej mnie zaklasyfikowała. Milczałum, chcąc przekonać się, czy będzie kontynuowała rozmowę, czy ją utnie.
– Nie dotykałabym go na waszym miejscu, oficerze – powtórzyła, wskazując na kapelusze.
Popatrzyłum na kij w ręku, jakby nie należał do mnie.
– Hm… Tak? Są trujące?
Miała żywą, ekspresyjną twarz. Zacisnęła dramatycznie usta.
– To czerwonoblaszkowce smrodliwe. A. foetida, nie mylić z A. foetidissima, ale to przecież nie ten kontynent, prawda?
– Tak…? – zgadłum.
– Właśnie. Foetidissima występują w Afryce. Ten gatunek zaś jest endemitem europejskim. Te grzyby nie są trujące, nie do końca, ale…
Wyciągnęła rękę, a ja ze zdumieniem podałum jej kijek. Niechybnie przyrodniczka. Teraz to wcześniejsze klasyfikowanie mnie stało się jasne. Zostałum skategoryzowanu, przypisanu do właściwego kladu i teraz można było potraktować mnie odpowiednim poziomem uprzejmości. A tymczasem przeszłyśmy do ważniejszych spraw, takich jak taksonomia grzybów.
– Sugerowałabym przytrzymanie konia – rzekła. – I może zatkanie nosa. – Sięgnęła do plecaka, wyłowiła z niego chusteczkę i przytrzymała przy twarzy, po czym koniuszkiem patyka trąciła czerwonoblaszkowca smrodliwego.
Zrobiła to bardzo lekko, ale wierzch owocnika natychmiast ściemniał, przybierając taki sam sinoczerwony kolor jak spodni hymenofor. Chwilę później dotarł do nas nieopisany fetor, jakby gnijącego mięsa, z pokrywającą język lepką glazurą woni skisłego mleka i, o zgrozo, nutą pieczonego chleba. Smród zniwelował wszelką słodycz w powietrzu i sprawił, że mój żołądek fiknął kozła.
Hob parsknął i szarpnął wodze. Wcale mu się nie dziwiłum.
– Fuuuj!
– A był mały – zaznaczyła kobieta w pewnym wieku. – I jeszcze nie w pełni dojrzały, dzięki niebiosom. Większy wyrwałby was z butów i pokręcił wam włosy. – Nie odkrywając chustki od twarzy, odłożyła kijek. – Stąd „smrodliwa” część nazwy zwyczajowej. Mniemam, że „czerwonoblaszkowiec” mówi samo przez się.
– Co za paskudztwo! – wykrzyknęłum głosem stłumionym przez rękaw. – A więc jest pani mikolożką?
Przez ramię osłaniające nos nie widziałum dobrze jej ust, ale dojrzałum, że ściągnęła brwi.
– Obawiam się, że ledwie amatorką, bo tylko to przystoi mojej płci.
Wycedziła te słowa, a nasze spojrzenia skrzyżowały się w ostrożnym porozumieniu. Ponoć w Anglii nie było przysięgłych żołnierzy, a nawet gdyby, mogłaby przecież podążyć inną drogą. Nic mi do tego, tak jak jej nic do moich decyzji. Każdy ma prawo wybrać w życiu własną ścieżkę. Albo nie wybierać jej wcale. Mimo to mogłum wyobrazić sobie format przeszkód, z którymi musiała się mierzyć.
– Z zawodu jestem ilustratorką – wyjaśniła krótko. – Ale moją życiową pasją jest badanie grzybów.
– I to właśnie sprowadziło panią tutaj?
– Ha! – Machnęła chustką. – Nie wiem, jakie macie pojęcie o grzybach, ale to miejsce jest wyjątkowe! Tyle tu niezwykłych form! Znalazłam borowiki, wcześniej niewidziane poza Włochami, oraz całkiem nowy gatunek Amanita. Gdy skończę swoje ryciny, Towarzystwo Mikologiczne będzie musiało go uznać.
– A jak go pani nazwie?
Zachwycały mnie nietuzinkowe pasje, nieważne, jak dziwaczne.
Podczas wojny ukryłum się raz w szałasie pasterskim. Nasłuchiwałum, czy wróg nie nadchodzi zboczem, a tymczasem pasterz rozpoczął beznamiętną perorę zawierającą szczegółowe informacje na temat hodowli owiec. Jego przemowa mogła z powodzeniem konkurować z każdym kazaniem, jakie dane mi było w życiu słyszeć. Pod koniec przytakiwałum mu żywo, gotowu rozpocząć krucjatę przeciwko wszystkim słabym, wyrodzonym stadom, podatnym na zarazy i muszycę, zdegenerowanym wełnistym przeżuwaczom wypierającym porządne owce tego świata.
„Larwy! – mówił, potrząsając na mnie palcem. – Larwy w sikach i w fałdach skóry!”
Często powracałum myślami do pasterza i jego wywodu.
– Nazwę go A. potteri – odrzekła nowa znajoma, na szczęście nieświadoma, w jakie rejony zbłądziły me myśli. – Nazywam się Eugenia Potter i w ten czy inny sposób doprowadzę do tego, że moje nazwisko znajdzie się w księgach Towarzystwa Mikologicznego.
– Nie wątpię w to – przytaknęłum poważnie. – Jestem Aleks Easton.
Skłoniłum się, a ona kiwnęła głową. Ktoś mniejszego ducha mógłby popaść w zakłopotanie, wyznawszy tak śmiało swe marzenia, ale pani Potter była najwyraźniej ponad to. A może po prostu zakładała, że każdy rozumie wagę pozostawienia po sobie śladu w annałach mikologicznych.
– A te czerwonoblaszkowce smrodliwe nie są niczym nowym dla nauki? – zapytałum.
Pokręciła głową.
– Opisano je już lata temu. Znaleziono je chyba na tym właśnie obszarze bądź w okolicy. Niegdyś Usherowie byli wielkimi mecenasami sztuk i jeden z nich zamówił ilustrowane dzieło botaniczne. Opisywało głównie kwiaty – pogarda w jej głosie była wręcz imponująca – ale znalazło się w nim również kilka grzybów. A przecież nawet botanik nie mógłby przeoczyć A. foetida. Obawiam się, że nie znam zwyczajowej nazwy tego gatunku w języku gallacyjskim.
– Możliwe, że takowa nie istnieje.
Jeśli nie zetknęliście się nigdy z Gallacyjczykiem, musicie wiedzieć, że Gallacja to kraj ludzi upartych, dumnych i zaciekłych, którzy są skończenie beznadziejnymi wojakami. Moi przodkowie tułali się po Europie, wszczynając walki z każdym, na kogo się natknęli, i za każdym razem zbierając tęgie cięgi. W końcu osiedlili się w Gallacji, znajdującej się obok Mołdawii, acz niedorównującej jej wielkością. Udało im się zająć te tereny prawdopodobnie dlatego, że nikt inny nie chciał tam mieszkać. O tym, jaka jest Gallacja, chyba najlepiej świadczy to, że Imperium Osmańskie nawet nie zadało sobie trudu uczynienia z nas kraju wasalnego. W Gallacji jest chłodno, głodno, a jeśli nie ginie się, wpadając w jakąś szczelinę, to umiera się z biedy albo w paszczy wilka. Ale ma to swoje dobre strony, bo przynajmniej rzadko najeżdżano na nasz kraj. W każdym razie aż do ostatniej wojny.
Kiedy tak snuliśmy się po różnych krajach, zbierając tęgie baty, stworzyliśmy własny język, gallacyjski. Ponoć jest trudniejszy nawet od fińskiego, a to nie byle co. Po każdej przegranej bitwie wzbogacał się o parę zapożyczeń od wrogów. W efekcie język gallacyjski jest wyjątkowo specyficzny. Mamy na przykład siedem rodzajów zaimków, z tego jeden do określania obiektów nieożywionych i jeden odnoszący się wyłącznie do boga. Aż dziw, że nie mamy takiego tylko do grzybów.
– Jeśli chcecie wiedzieć, ta ruina po drugiej stronie stawu – pani Potter kiwnęła głową na budynek – to dwór Usherów.
– Tak, tam właśnie zmierzam. W dzieciństwie przyjaźniłum się z Madeline.
– Ach – skwitowała pani Potter i po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiała nuta wahania. Odwróciła wzrok. – Słyszałam, że bardzo niedomaga. Przykro mi.
– Choruje od wielu lat – przytaknęłum, odruchowo dotykając kieszeni na piersi, gdzie spoczywał list od mojej starej przyjaciółki.
– Może nie jest tak źle, jak mówią – rzuciła pani Potter tonem, który niewątpliwie miał zabrzmieć pocieszająco. – Wiadomo, jak to złe wieści pęcznieją w wioskach. Kichniesz w południe, a o zachodzie grabarz zdejmuje ci miarę na trumnę.
– Cóż, miejmy nadzieję, że tak właśnie jest.
Spojrzałum na staw. Lekki wietrzyk zmarszczył taflę, a fale plumkały o brzeg. Jakiś kamień stoczył się od strony domu i wpadł do wody, ale nawet chlupot zdawał się stłumiony.
Eugenia Potter otrząsnęła się z zadumy.
– Cóż, muszę jeszcze zrobić kilka szkiców. Powodzenia, oficerze Easton.
– I wzajemnie, pani Potter. Czekam na wieści o nowym gatunku Amanitas.
Skrzywiła lekko usta.
– Jeśli nie uda się z Amanitas, to liczę na któryś z borowikowatych. – Pomachała mi na pożegnanie i ruszyła przez łąkę, zostawiając za sobą w pokrytej rosą trawie srebrzyste ślady butów.
Powiodłum Hoba z powrotem na drogę biegnącą brzegiem stawu. Ponurości okolicy nie rozjaśniała nawet perspektywa bliskiego końca podróży. Wśród kęp szarawego sitowia traw sterczały pojedyncze uschłe drzewa, o pniach zbyt spróchniałych i zbielałych, by rozpoznać gatunki. Pani Potter zapewne by je zidentyfikowała, ale nie ośmieliłubym się prosić, by zniżyła się do rozpoznawania pospolitej roślinności. Głazy porastał mech, a kępy czerwonoblaszkowców smrodliwych przycupnęły tu i ówdzie niczym ohydne wrzody. Zrujnowany dom górował nad tym wszystkim jak największy ze wszystkich grzybów.
Ten właśnie moment wybrała moja przypadłość, by o sobie przypomnieć. Nawet szmer fal na stawie został zagłuszony przez wysoki świdrujący pisk w uszach. Przystanęłum, żeby przeczekać, aż dzwonienie w uszach minie. Nie była to groźna choroba, ale czasem osłabiała moją równowagę, a nie chciałum za nic w świecie wpaść do smętnego jeziorka. Hob, nawykły do takich przystanków, tkwił w miejscu ze stoickim spokojem torturowanego męczennika.
Niestety podczas wyczekiwania końca ataku szumów usznych mogłum patrzeć tylko na dwór, który przesłaniał krajobraz. Boże, cóż to był za przykry widok.
Banałem jest porównywanie okien budynku do oczu, albowiem ludzie we wszystkim doszukują się kształtów twarzy i oczywiście okna przypominają oczy. Dom Usherów miał ich dziesiątki, więc idąc tym tropem, albo miałoby się do czynienia z wieloma obliczami w szeregu, albo pyskiem istoty należącej do innego porządku życia – na przykład pająka o dużej liczbie oczu osadzonych rzędami.
Nie mam wyjątkowo bujnej wyobraźni. Nocując w najbardziej nawiedzonym domu Europy, spałubym jak dziecko, a rankiem wstału z apetytem na śniadanie. Obca jest mi też nadwrażliwość psychiczna. Zwierzęta przeważnie mnie lubią, choć pewnie czasem je denerwuję, gdy wpatrują się i strzygą uszami do jakichś duchów, a ja paplam do nich głupkowate rzeczy w stylu: „Kto jest dobrym pieseczkiem, no kto?” i „Kiciuś chce przysmaczka?”. (Ludziom, którzy nie wygłupiają się do zwierząt, nawet w samotności, nie można ufać. Tak brzmiała jedna z maksym mego ojca. Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła).
Biorąc pod uwagę mój niedobór wyobraźni, uznałum za usprawiedliwione porównanie stanu, o jaki przyprawiało mnie to miejsce, do kaca.
Jednak cóż to za przyczyna, że ten dom i staw działały na mnie tak przygnębiająco? Pola bitwy na przykład bez wątpienia mają władzę narzucania uczuć bolesnych, i to rozumie się samo przez się. Lecz przede mną stał po prostu posępny dom, nad posępnym stawem, otoczony posępnymi roślinami. I tyle. Nie powinno mnie to wzruszać aż tak silnie.
To prawda, że rośliny wyglądały na martwe lub umierające. To prawda, że okna domu gapiły się pusto niczym oczodoły w czaszkach, owszem, ale co z tego? Przecież rzędy prawdziwych czaszek nie wywarłyby na mnie takiego wrażenia. Znałum pewnego kolekcjonera, w Paryżu, który… hm, zresztą, szczegóły nie są istotne. Był najmilszym z ludzi, choć zbierał dość dziwne przedmioty. Ale swoje czaszki przystrajał nakryciami głowy zgodnymi z kalendarzem świąt, przez co wyglądały naprawdę wesoło.
Dom Usherów potrzebowałby czegoś więcej niż kapelusza, by ocieplić swój wizerunek. Gdy dzwonienie w uszach ustało, dosiadłum Hoba i ruszyłum kłusem, by jak najszybciej dotrzeć do domu i już nie musieć patrzyć na budynek i jego okolicę.