Co się skrywa między nami? - ebook
Co się skrywa między nami? - ebook
Ten thriller to prawdziwe wyzwanie! Gdy zaczynasz się domyślać, co jest grane, Marrs wywraca wszystko do góry nogami!
Mroczna i szokująca opowieść o sekretach, kłamstwach i rodzinnej nienawiści.
Matki i córki. Nie ma więzi mocniejszej niż ta. Zwłaszcza gdy zamiast miłości napędza ją nienawiść.
Maggie Simmonds zrobiła w życiu wiele rzeczy, z których nie jest dumna.
Nina, jej córka, nigdy jej tego nie wybaczy. Przykuje matkę do dawnego życia – dosłownie! I zmusi ją, by spłacała swój dług. Dzień po dniu.
Maggie jednak nie zamierza protestować. W ich wspólnej przeszłości są sprawy, o których Nina nie ma pojęcia. I dla własnego dobra nigdy nie może się o nich dowiedzieć. Nawet jeśli ceną za bezpieczeństwo jedynaczki będzie życie Maggie.
Obie mają swoje sekrety. Obie mają swoje powody. Żadna nie ustąpi.
Prawda jest bowiem śmiertelnie niebezpieczna. A matka zrobi dla swojego dziecka wszystko. Nawet jeśli ono miałoby ją znienawidzić.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-886-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przestałam cię kochać. Przestało mi na tobie zależeć. Przestałam się o ciebie martwić. Po prostu… przestałam.
Może cię to zdziwi, ale pomimo całego twego okrucieństwa i egoizmu, pomimo całego bólu, jaki mi zadałaś, jakimś cudem wciąż obchodziło mnie twoje dobro. Ale już dosyć.
Uprzedzam cię o tym oficjalnie. Już cię nie potrzebuję. Nie wspominam z czułością dobrych czasów, wymazuję z pamięci tamte chwile oraz wszystko, co stało się potem. Przez całe nasze życie pragnęłam, by łączyły nas lepsze relacje, ale godziłam się z kartami, jakie rozdał mi los. Teraz jednak wykładam je wszystkie na stół. Nasza gra dobiegła końca.
Jesteś osobą, z którą mieszkam pod jednym dachem, to tyle. Nie znaczysz dla mnie więcej niż te żaluzje, które ukrywają wszystko, co się tutaj dzieje, niż te deski podłogowe, po których stąpam, albo drzwi, które wykorzystujemy, by separować się od siebie.
Poświęciłam zbyt wiele życia na próby zrozumienia tego, co się dzieje w twojej głowie. Cierpiałam z powodu twoich uczynków, które raniły mnie jak noże i zostawiały kolejne blizny. Nie zamierzam już dłużej rezygnować z siebie, żeby cię uszczęśliwić. Właśnie takie podejście uwięziło nas w tej sytuacji. Zmarnowałam zbyt wiele czasu, pragnąc, abyś mnie zaakceptowała. Cierpię na myśl o okazjach, które przez ciebie zaprzepaściłam. Wszystkie te utracone szanse sprawiają, że mam ochotę poczołgać się w głąb ogrodu, zwinąć w kłębek na tamtej rabacie kwiatowej i poczekać, aż pokrzywy i bluszcz zaduszą mnie i zasłonią przed widokiem innych.
Dopiero teraz zrozumiałam, jak nędzne życie mi zgotowałaś. Sama byłaś nieszczęśliwa i potrzebowałaś mojego nieszczęścia do towarzystwa.
Nasze wspólne lata nauczyły mnie jednego: wszystko, co jest ze mną nie tak, stanowi odbicie tego, co jest nie tak z tobą. Jesteśmy takie same. Gdy ja umrę, twój płomień też zostanie zduszony.
Następnym razem, gdy się spotkamy, chcę, aby jedna z nas leżała w trumnie, w szmatach niepasujących już na skurczone zwłoki.
Dopiero to nas rozdzieli. Dopiero wtedy będę mogła być sobą. Dopiero wtedy odnajdę spokój. Dopiero wtedy się od ciebie uwolnię.
A jeśli moja dusza uleci w przestworza, przysięgam ci, że twoja opadnie na dno, niczym najcięższy z kamieni, i już nikt jej nigdy nie zobaczy.1
Maggie
Nie zdołalibyście mnie zauważyć tutaj na górze, w moim bocianim gnieździe. Żaden z przechodniów zajmujących się swoimi sprawami mnie nie dostrzega. Wiem o tym, bo machałam do sąsiadów setki razy i nikt nigdy nie zareagował. Stałam się niewidzialna dla świata. Umarłam. Jestem duchem.
I pewnie przypominam ducha, gdy tak stoję w cieniu żaluzji, które blokują światło próbujące się dostać do mojej sypialni. Nawet w najbardziej słoneczne dni panuje tu mrok, dlatego za każdym razem, gdy schodzę na dół, mrużę oczy, aby powoli przyzwyczaiły się do dziennego światła. Początkowo te żaluzje wywoływały u mnie poczucie klaustrofobii; stanowiły barierę między mną a światem zewnętrznym. Ale przywykłam do nich. Z czasem przywykłam niemal do wszystkiego. Taka już jestem; potrafię się przystosować do każdej sytuacji.
Nazywam swój pokój bocianim gniazdem, bo przypomina jeden z tych znajdujących się na masztach statków punktów obserwacyjnych, z których żeglarze spoglądali na odległy horyzont. Ja obejmuję wzrokiem tylko naszą ulicę.
W tej chwili obserwuję, jak Barbara pomaga swojej matce, Elsie, zająć miejsce pasażera w samochodzie. Barbara zawsze ma czas dla mamy. Każdy rodzic byłby z niej dumny. Elsie niedawno zaczęła używać chodzika, takiego aluminiowego, z kółkami z przodu. Pamiętam, jak narzekała, że artretyzm coraz bardziej jej dokucza, a leki przeciwzapalne bez recepty już nie działają. Nawet nie wiecie, ile razy jej radziłam, żeby umówiła się na wizytę do doktora Fellowsa. Pracowałam jako zastępczyni kierownika przychodni i raz nawet zaoferowałam, że wykorzystam swoje znajomości, by zaklepać dla niej termin, który będzie jej najbardziej odpowiadał. Ale to uparta stara baba. Chodzi do lekarza tylko raz w roku, żeby zaszczepić się przeciwko grypie, i wciąż powtarza, że nie chce nikomu zawracać głowy.
Zastanawiam się, czy Elsie wciąż o mnie myśli. Czy rozważa powody, dla których przestałam wpadać do niej na kawę w każdy czwartek po południu. Trzymałyśmy się tego zwyczaju przez lata, regularnie jak w zegarku. Wracałam z pracy do domu, brałam z półki własny słoik z kawą – ona zawsze miała tylko tę gorzką z supermarketu, której nie znoszę – i szłam do niej punktualnie wpół do czwartej. Spędzałyśmy razem kilka godzin, rozmawiając o problemach tego świata i wymieniając się ploteczkami na temat sąsiadów. Tęsknię za tymi pogawędkami. Wiele razy przyłapałam ją na tym, jak patrzy w stronę mojego domu, więc lubię myśleć, że jednak o mnie nie zapomniała.
Samochód Barbary opuszcza podjazd i rusza ulicą, a ja przenoszę wzrok na dom pod numerem czterdziestym. Agencja wynajmu nieruchomości przestała kontrolować, co się tu dzieje. Z góry widzę fragment z tyłu posesji – i chlew, jaki tam zapanował. Gdyby poprzedni właściciel, pan Steadman, zobaczył, co się stało z jego pięknym ogrodem, przewróciłby się w grobie. Trawa zarosła rabatki, nad którymi ślęczał całymi godzinami, i teraz zamiast kwiatów wypełniają je puste puszki i opakowania po jedzeniu na wynos. Studenci nie mają szacunku dla niczego.
Wnuk pana Steadmana powinien był po prostu sprzedać ten dom. Ale może nie znalazł kupca. Nie każdy chciałby zamieszkać w miejscu, w którym przez wiele tygodni leżały zwłoki poprzedniego lokatora. Tylko ja zauważyłam gazety gromadzące się w skrzynce na listy pana Steadmana i zwróciłam uwagę, że przestał odsuwać zasłony. Sama wszczęłabym alarm, ale oczywiście nie mogłam tego zrobić.
Czerwony samochód z wgnieceniem na przednim zderzaku parkuje na trawiastym poboczu przy słupie telegraficznym. To Louise spod numeru osiemnastego. Gdy wysiada, widzę jej zaokrąglony brzuch pod T-shirtem. Znowu jest w ciąży i cieszę się jej szczęściem. Już raz spodziewała się dziecka, ale potem, któregoś dnia, karetka podjechała pod jej dom i następnym razem, gdy ją zobaczyłam, po prostu nagle przestała być w ciąży, a jej ciało odzyskało normalny kształt. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak musiała się czuć, gdy informowała wszystkich o tym, co się stało. Nie sądzę, by można było wrócić do normalności po tym, jak człowiek utracił coś, co tak bardzo kochał i na co tak się cieszył.
Zastanawiam się, czy Louise wciąż pracuje na część etatu w Cash & Carry. Dawno już nie widziałam jej w uniformie. Wiem, że jej mąż nadal jest taksówkarzem, bo przednie reflektory jego auta często omiatają mój sufit, gdy wraca do domu po nocnej zmianie. Czasami, gdy nie mogę zasnąć, obserwuję jego cień za kierownicą. Siedzi ze zgaszonym silnikiem, a blask deski rozdzielczej oświetla jego twarz. Często zastanawiam się, dlaczego od razu nie wchodzi do środka? Może wyobraża sobie inne życie od tego, które czeka na niego za tamtymi drzwiami. Potrafię to zrozumieć; ja też często fantazjuję o alternatywnej rzeczywistości. Ale jak mówią słowa starej piosenki, nie zawsze dostaje się to, czego się chce.
Na ulicy nie ma już nikogo, kogo mogłabym poobserwować, więc odwracam się od okna i spoglądam na pokój. Nie ma tu zbyt wielu przedmiotów, ale ja wiele nie potrzebuję. Podwójne łóżko, dwa stoliki nocne, dwie lampki, szafa, toaletka i otomana. Wiszący na ścianie telewizor dawno już przestał działać, ale nie poprosiłam Niny o nowy, bo nie chciałam, żeby pomyślała, że tęsknię za telewizją. Bez tych wszystkich kanałów już nic mi nie przypomina o tym, co utraciłam.
Towarzystwa dotrzymują mi książki i wmawiam sobie, że to wystarczy. Ale nie dobieram sobie lektur – muszę polegać na tym, co ona przyniesie mi do domu. Co kilka dni zaczynam nową. Preferuję powieści kryminalne albo thrillery psychologiczne, wszelkie utwory, w których mogę liczyć na nieoczekiwany zwrot akcji. Lubię, gdy moje stare szare komórki pracują, podczas gdy próbuję odkryć, kto zabił. Ale trudno mnie zadowolić. Jeśli poprawnie odgadnę sprawcę, jestem rozczarowana przewidywalnością książki. Jeśli nie zgadnę, irytuję się, że mi się nie udało.
Sama chciałabym napisać książkę. Noszę w sobie wiele historii i równie wiele sekretów. Ale wątpię, by to miało kiedykolwiek nastąpić. Wiele rzeczy już się nie wydarzy. Na przykład już nigdy nie opuszczę tego domu. Choćbym nie wiem jak próbowała, po prostu nie dam rady. I sama jestem sobie winna. Nie wierzę ludziom, którzy twierdzą, że niczego nie żałują. Tylko się okłamują. Wszyscy czegoś żałujemy. Gdybym dostała szansę, aby wrócić i zmienić coś w swoim życiu, wskoczyłabym do wehikułu czasu szybciej, niż zdążylibyście powiedzieć „H.G. Wells”.
Nagle słyszę dźwięk otwierających się drzwi i głos Niny. Musiała właśnie wrócić.
– Dobry wieczór! – woła ze schodów prowadzących z pierwszego piętra na poddasze. – Jest tam kto?
– Tak, tylko ja – odpowiadam, otwierając drzwi sypialni. Widzę dwie wypchane reklamówki u jej stóp. – Byłaś na zakupach?
– Jesteś bardzo spostrzegawcza – ironizuje.
– Miałaś dobry dzień w pracy?
– Normalny. Zrobię kurczaka _à la chasseur_ na kolację.
Nienawidzę kurczaka _à la chasseur_.
– Brzmi smakowicie – mówię. – Czy dziś wieczorem jemy razem?
– Tak, jest wtorek.
– Ach, a myślałam, że już środa. Najwyraźniej wybiegam w przyszłość.
– Przyjdę po ciebie, gdy jedzenie będzie gotowe. To nie powinno długo potrwać.
– W porządku – zgadzam się i wracam do swojego pokoju.
Zatrzymuję się, by policzyć plamy wątrobowe na dłoniach. Od tak dawna nie wychodziłam na słońce, że przestały się pojawiać nowe. To niewielki plus na długiej liście minusów. Przeglądam się w lustrze toaletki i przygładzam niesforne włosy. Posiwiały tak dawno temu, że nie umiem sobie przypomnieć, jakiego koloru były kiedyś. Używam czerwonej szminki, by namalować na twarzy uśmiech, i podkreślam oczy kredką. Nakładam odrobinę różu na policzki, ale ponieważ moja skóra jest taka blada, wygląda to jak dwa czerwone placki namalowane na obliczu szmacianej lalki. Ścieram je i rezygnuję z dalszego makijażu.
Biorę głęboki wdech i przygotowuję się na czekający mnie wieczór. Kiedyś byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ale to było, jeszcze zanim on wszystko zniszczył. Teraz obie przypominamy zgliszcza tego, co po sobie pozostawił.2
Nina
Zdejmuję szklaną pokrywę z naczynia stojącego na dolnej półce piekarnika i wypuszczam parę na zewnątrz. Mięso wydaje się białe i dźgam je widelcem, żeby sprawdzić, czy się upiekło. Wiem, że Maggie nie znosi kurczaka _à la chasseur_, ale ja go lubię, a to ja gotuję w tym domu. Poza tym bawi mnie jej udawany entuzjazm.
Wyjmuję zakupy z reklamówek, jeszcze zanim zdejmę płaszcz. Ona woli schludnie uporządkowane szafki i szuflady; ja wręcz przeciwnie. Wystarczy, że muszę zachowywać schludność i porządek w miejscu pracy. We własnym domu nie zamierzam robić niczego, na co nie mam ochoty. Dlatego ustawiam produkty tam, gdzie mi najwygodniej. Maggie przecież i tak nie poprzekłada ich za moimi plecami.
W Sainsbury’s panował dziś jeszcze większy tłok niż zazwyczaj. Dużo rodzin; całe armie znękanych rodziców robiących cotygodniowe zakupy w towarzystwie dzieciaków szarpiących ich za rękawy i domagających się słodyczy, zabawek i komiksów. Obserwowałam niektóre matki, wymęczone i przewracające oczami, i myślałam sobie, że nie wiedzą, jakie mają szczęście.
Moją uwagę zwrócił pewien chłopiec o ciemnobrązowej czuprynie. Miał najwyżej roczek i siedział w sklepowym wózku, a pulchne nóżki dyndały mu przez otwór z tyłu. Jeden but miał na stopie, drugi leżał nieopodal na torbie mandarynek. Uśmiech chłopca był tak szeroki, że zajmował mu pół twarzy. Matka zostawiła go na moment i poszła do innej alejki. Wyobraziłam sobie, jak łatwo mogłabym go złapać i wyjść z nim ze sklepu. Gdy kobieta wróciła z butelką keczupu, chciałam jej wygarnąć, jak nieodpowiedzialnie się zachowuje.
W sklepie mieli dużo promocji i przecenionych produktów z krótkim terminem przydatności do spożycia, więc kupiłam więcej jedzenia, niż zawierała moja lista. Ale nie byłam w stanie wrócić do domu piechotą, obładowana wszystkimi tymi siatkami, więc złapałam taksówkę, na którą wydałam to, co zaoszczędziłam na zakupach. Rozpoznałam kierowcę po profilu i kształcie oczu widocznych w lusterku wstecznym. Nathan Robinson. Chodziłam z nim do szkoły – najpierw do Abington Vale Middle, a potem, przelotnie, do Weston Favell Upper. Niewiele się zmienił, z wyjątkiem zakoli i paskudnych tribalowych tatuaży na dłoniach. Nie rozpoznał mnie, a ja się nie przedstawiłam. Nie miałam ochoty spędzić drogi powrotnej do domu na wspominaniu ludzi, z którymi dawno straciłam kontakt, i rozważaniu, jak szybko minęły te dwadzieścia cztery lata, od kiedy się ostatnio widzieliśmy. I tak wątpię, by mnie pamiętał. Przerwałam naukę w wieku czternastu lat i już nie wróciłam do tamtej szkoły.
Gdy taksówka odjechała, stałam przez chwilę przed domem i patrzyłam na okno na poddaszu. Wiem, że Maggie spędza większość czasu za żaluzjami, żyjąc pośrednio poprzez wszystkich wokół, i zastanawiam się, jak bardzo tęskni za kontaktem z innymi ludźmi. Podczas kolacji opowie mi dokładnie, kogo widziała i co kto robił, ale czy chciałaby się znaleźć wśród nich? Obserwowanie innych to nie życie, prawda?
Próbowałam jej zapewnić więcej wygód, ale rzadko prosi mnie o pomoc. Nawet nie zająknęła się, że jej telewizor przestał działać. Dopiero gdy się zorientowałam, że dawno nie widziałam, aby był włączony, przyznała, że się zepsuł. Ale zanim zdążyłam zaproponować, że oddam go do naprawy, poinformowała mnie, że „wiadomości i tak są zbyt przygnębiające” i woli zatracić się w książce. Więc dałam sobie z tym spokój, chociaż wiem, że ja na jej miejscu dawno już bym tam zwariowała.
Opuszczam kuchnię, wchodzę na górę i nakrywam dla dwóch osób w jadalni na pierwszym piętrze. Wygładzam koronkowy obrus, ten, który Maggie dostała od babci. Ona woli go trzymać „na uroczyste okazje”, ale przypominam jej, że takich już nie ma w dzisiejszych czasach. Wszystko i wszyscy są jednorazowego użytku. Wracam do kuchni, żeby nałożyć jedzenie na talerze, i zabieram je razem z butelką pinot grigio z powrotem na górę.
Stawiam jedzenie na stole i rozglądam się po pomieszczeniu. Dawniej była tu sypialnia i wciąż jeszcze nie wyniosłam stąd komody. Kiedyś znajdę czas, żeby zmienić wystrój. Wedle powszechnych standardów ten dom stoi trochę na głowie. Na parterze są kuchnia z zejściem do piwnicy, salon, pusty pokój – w którym kiedyś była jadalnia – i toaleta. Na pierwszym piętrze znajdują się dwie sypialnie, duża łazienka, gabinet i nowa jadalnia, w której królują regały pełne książek w grubych plastikowych okładkach. Drugie piętro to zaadaptowany strych, który Maggie nazywa swoim domem. Mieszczą się tam kolejna łazienka, z której korzysta tylko ona, korytarz i jej sypialnia. I to wszystko. Mój dom. Cóż, chyba powinnam powiedzieć nasz dom. I niezależnie od tego, czy go kochamy, czy nienawidzimy, żadna z nas nigdzie się nie wybiera.
Pokonuję schody prowadzące na poddasze i zastaję Maggie przy oknie. Zatrzymuję się w progu i ją obserwuję. Zastanawiam się, co jej chodzi po głowie, gdy tak siedzi tutaj sama. I na ułamek sekundy niemal robi mi się jej żal.3
Maggie
Podczas gdy czekam na Ninę, niczym wartowniczka obserwuję osoby, które pojawiają się w naszym ślepym zaułku i go opuszczają, chociaż nie mogę nigdzie zgłaszać podejrzanej aktywności ani nikogo zawracać. Tyle ze mnie pożytku, co z bezzębnego psa łańcuchowego. Wspominam, jak się tu wprowadziłam, jakieś czterdzieści lat temu. Większość domów wyglądała wtedy identycznie. Wszystkie były dobrze utrzymane i równie urocze. Teraz każdy maluje sobie drzwi do garażu na taki kolor, na jaki chce, i wymienia okna oraz drzwi wejściowe na te paskudne plastiki. Większość ludzi zastąpiła bujne zielone trawniki kostką brukową, żeby zrobić miejsce dla drugiego, a czasem i trzeciego samochodu. Moja niegdyś kolorowa ulica stała się szara i nijaka.
Obserwuję ją wedle ustalonego schematu. Zaczynam od domów po lewej, w głębi zaułka. To droższe nieruchomości, bo ich tyły wychodzą na szkolne boiska sportowe. Numer dwadzieścia dziewięć to ostatni dom, który mogę dojrzeć bez mrużenia oczu. Wiążą się z nim smutne wspomnienia. Kilka lat temu wybuchł tam pożar, w którym niemal zginął mały chłopiec o imieniu Henry. Dobrze go pamiętam: to był taki słodki, grzeczny brzdąc. Został wyratowany przez strażaków, ale z tego, co mówią, doszło u niego do potwornych uszkodzeń mózgu. Jego matka nigdy sobie tego nie wybaczyła i to zniszczyło całą rodzinę. Ale zauważyłam, że jego ojciec i dwie siostry, Effie i Alice, nie tak dawno wprowadzili się tu z powrotem, więc mam nadzieję, że jakoś ułożyli sobie życie.
Gdy już obejrzę wszystkie domy po lewej, przenoszę wzrok na drugą stronę. Dom Elsie sąsiaduje z moim. Jesteśmy jednymi z najstarszych mieszkanek tej ulicy. Wprowadziłyśmy się tu w odstępie zaledwie trzech miesięcy i szybko zaprzyjaźniłyśmy. Ona wie o moich sekretach więcej niż Nina. Ze wszystkich ludzi, których obserwuję na co dzień, najbardziej tęsknię właśnie za nią.
Nigdy nie zaciąga zasłon, dopóki nie położy się spać, nawet gdy na dworze jest już ciemno. Spodziewałabym się, że będzie ostrożniejsza. Ostatecznie jest starszą kobietą mieszkającą samotnie. Zauważam znajomy zielono-biały kształt na ekranie jej dużego telewizora i uznaję, że to musi być czołówka _EastEnders_. Elsie lubi opery mydlane. Ja też za nimi przepadałam i rozmawiałyśmy o nich przy kawie w czwartkowe popołudnia. Dawno już wypadłam z obiegu i zastanawiam się, jak szybko udałoby mi się zorientować w rozwoju poszczególnych wątków. Znowu rozważam, czy nie poprosić Niny, żeby jednak oddała mój telewizor do naprawy, ale nie chcę jej niczego zawdzięczać. A może w ten sposób tylko odmrażam sobie uszy na złość mamie?
Mały biały samochód z ciemnym szyberdachem na moment zatrzymuje się pod domem. Kierowca musiał pomylić adres, bo szybko odjeżdża.
Nagle uświadamiam sobie, że nie jestem sama, i odwracam się od okna. Nina udaje, że dopiero przyszła, ale wiem, że obserwowała mnie przez kilka minut. Zdarzało się to już wcześniej. Stoi tak w ciszy i pewnie mnie osądza, ale nigdy nie zapytałam, o czym myśli. Żadna z nas nie zdradza, co tak naprawdę chodzi nam po głowie. Nasze relacje opierają się na kłamstwach i niechęci do skutecznej komunikacji. Właśnie tak funkcjonujemy, chociaż być może „dysfunkcja” byłaby tu bardziej odpowiednim słowem.
– Gotowa na kolację? – pyta, a ja uśmiecham się w odpowiedzi.
Ostrożnie ujmuje mnie pod ramię i pomaga mi zejść po schodach, po jednym stopniu na raz.
Nina siada przy stole blisko przesuwnego okna, tymczasem ja zajmuję miejsce dwa krzesła dalej. Górna połowa okna jest odrobinę opuszczona i czuję łagodny powiew wiatru we włosach. Dostaję gęsiej skórki na szyi i ramionach.
Wino to nieoczekiwany rarytas, z którego się cieszę, ale Nina nalewa go tylko sobie. Przyłapuje mnie na tym, że gapię się na butelkę odrobinę za długo, i wie, że gdyby zaproponowała, z chęcią przyjęłabym kieliszek. Ale odwraca wzrok, więc nic nie mówię i w zamian biorę łyk letniej wody z plastikowego kubeczka.
Znowu włączyła największe przeboje Abby na gramofonie. Niektóre rowki płyty są dosłownie wytarte od zbyt częstego słuchania przy tej samej starej igle. Utwory przeskakują, a trzaski maskują słowa. Kiedyś zasugerowałam, żeby kupiła ten album na CD, by dało się go normalnie słuchać, ale tylko popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. Przypomniała mi, do kogo kiedyś należał ten winyl, i stwierdziła, że taka wymiana to byłoby „świętokradztwo”. „Nie można zastępować rzeczy tylko dlatego, że się starzeją, prawda?”, zapytała znaczącym tonem.
Znam kolejność utworów na pamięć. Słyszę pierwsze takty _SOS_ i chichoczę w duchu. Wisielczy humor, chyba tak to nazywają. Nina sięga po łyżkę do nakładania potraw i nagradza mnie większą z piersi kurczaka oraz dodatkową porcją warzyw. Potem polewa danie mnóstwem sosu. Wieczorem zapłacę za to refluksem, ale mimo wszystko jej dziękuję i jeszcze raz powtarzam, jak wspaniale wszystko pachnie.
– Chcesz, żebym pokroiła ci kurczaka? – pyta, a ja z wdzięcznością kiwam głową.
Wstaje, kroi mięso na niewielkie kostki swoim nożem, po czym wraca na miejsce.
– Czy coś interesującego zdarzyło się dziś w pracy? – dopytuję.
– Niespecjalnie.
– Był duży ruch? Sądząc po liczbie dzieciaków bawiących się na ulicy, mają ferie wielkanocne.
– Nic nie uchodzi twojej uwagi, gdy siedzisz w tym swoim bocianim gnieździe, prawda?
– Po prostu jestem spostrzegawcza.
Mój kurczak wciąż jest bladoróżowy w środku, ale nie narzekam. Maczam go w sosie, by zamaskować smak surowizny.
– Rano było dość tłoczno z powodu spotkania klubowego dla dzieci poniżej siedmiu lat – wyjaśnia. – Niektórzy rodzice traktują nas jak niańki i podrzucają nam dzieciaki, a sami idą na zakupy. A przecież cała idea tego programu polega na tym, by czytali razem z dziećmi. Niestety niektóre kobiety nie odczuwają naturalnego instynktu macierzyńskiego, prawda?
Kawałek ziemniaka spada jej na obrus. Próbuje nadziać go z powrotem na widelec i przy okazji jeszcze bardziej rozsmarowuje sos po tkaninie w kolorze kości słoniowej. Nie cierpię, gdy używa tego obrusa. Jest koronkowy i był ostatnią rzeczą, jaką zrobiła moja babcia, zanim rak piersi odebrał jej życie. Mimo wszystko gryzę się w język i próbuję to zignorować.
– Widziałam, że Louise znowu jest w ciąży – podejmuję rozmowę.
– Kto to jest Louise?
– No wiesz, Louise Thorpe, spod numeru osiemnastego. Jej mąż jest taksówkarzem.
– Skąd o tym wiesz?
– Bo ma ten podświetlany znak reklamowy na dachu samochodu.
Nina kręci głową.
– Chodzi mi o to, skąd wiesz, że ona jest w ciąży?
– Och. – Śmieję się, oczywiście nieszczerze. – Bo widziałam ją z brzuchem. Parę tygodni temu był płaski, a teraz zaczął się zaokrąglać. – Jeszcze zanim dokończę zdanie, żałuję, że poruszyłam ten temat.
Powinnam się cenzurować, bo dzieci to temat tabu w tym domu. Dobrze wiem, do czego mogą doprowadzić takie rozmowy.
– Ale nie zauważyłaś mojej ciąży, gdy zaczęła być widoczna, prawda? – pyta, mrużąc oczy.
– Nie, nie zauważyłam – przyznaję i kieruję uwagę na talerz.
Mam wrażenie, jakby temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni.
– Właściwie do szóstego miesiąca sama tego nie zauważałam – wspomina. – Ominęły mnie poranne mdłości, nie dokuczało mi zmęczenie, nic z tych rzeczy. Chyba miałam szczęście.
Nie podnoszę wzroku.
– Rzeczywiście, miałaś.
– Do pewnego stopnia – dodaje ona. – Miałam szczęście do pewnego stopnia_._
Jej słowa wiszą w powietrzu między nami. Muszę zmienić temat, ale chociaż dopiero zaczęłyśmy posiłek, skończyły mi się spostrzeżenia, którymi mogłabym się z nią podzielić.
Nina nagle rzuca sztućce na talerz, a ich brzęk sprawia, że podskakuję nerwowo. Wyjmuje drugą płytę z podwójnego albumu i wybiera piosenkę zatytułowaną _Does Your Mother Know_. To jeden z żywszych utworów Abby i jej twarz rozświetla się, gdy zaczyna nucić pod nosem.
– Zawsze tańczyłyśmy razem do tej piosenki, pamiętasz? – pyta. – Używałyśmy szczotek do włosów zamiast mikrofonów i śpiewałyśmy wspólnie. Ja byłam chłopcem, a ty dziewczynką.
Rusza w moją stronę. Wzdrygam się odruchowo, ale ona tylko wyciąga do mnie rękę. Kręcę głową.
– Jestem na to za stara.
– Żadnych wymówek.
Przebiera palcami, przywołując mnie do siebie, więc niechętnie wstaję od stołu. Znajdujemy wolny kawałek podłogi, ona łapie mnie za ręce i zaczynamy. Nina prowadzi i ani się obejrzę, a tańczymy po pokoju jak idiotki, chociaż moje możliwości poruszania się są ograniczone. Przez moment czuję, jakbym cofnęła się do późnych lat osiemdziesiątych, kiedy tak jak teraz tańczyłyśmy _jive_’a i śpiewałyśmy na całe gardło. I po raz pierwszy od wieków czuję między nami więź. To miłe uczucie… tak cholernie miłe. Potem zauważam nasze odbicie w szybie.
Nina nie jest już moją małą córeczką, a ja nie jestem jej matką.
Refren wybrzmiewa, wraz ze wspomnieniem tego, co nas kiedyś łączyło. Wracamy na swoje miejsca, kontynuujemy posiłek, który nie sprawia przyjemności żadnej z nas, a ja próbuję podtrzymać niezobowiązującą rozmowę.
Pytam ją, jakie ma plany na jutro, a potem wtrącam do rozmowy imiona kilkorga jej współpracowników. Opowiada mi o życiu ludzi, których nigdy nie spotkałam, aż wreszcie kolacja dobiega końca. Już czuję, jak kwas żołądkowy podchodzi mi do gardła. Przełykam z trudem. Wiem, że nie będę mogła przez to spać i spędzę większość nocy na wypluwaniu paskudnie smakującej śliny do kubka przy łóżku.
– Mam zebrać naczynia? – proponuję.
– Tak, dziękuję – odpowiada.
Zaczynam układać w stos nasze talerze i sztućce.
– Idę do łazienki, potem pomogę ci wrócić na górę.
Patrzę przez ramię, żeby się upewnić, że sobie poszła, i pociągam łyk z butelki z winem. Jest słodkie jak nektar, więc biorę jeszcze jeden. Ale potem zaczynam się martwić, że celowo zostawiła mnie tu samą, że to jakiś test, który oblałam. Więc zastępuję to, co upiłam, wodą ze swojego kubeczka. Składam obrus i używając ostatnich kropli wody oraz serwetki próbuję doczyścić plamę pozostawioną przez plaster ziemniaka.
– Nie przejmuj się tym – rzuca Nina lekceważąco, gdy wraca do jadalni. – Włożę go do pralki i wypiorę w wysokiej temperaturze.
– Ale to koronka – odpowiadam odrobinę za szybko. – Zniszczy się.
– No to go wyrzucę i kupię nowy.
Chcę zaprotestować, ale gryzę się w język.
– No dobrze, jesteś gotowa? – pyta.
Wyglądam przez okno. Musi być dopiero siódma wieczorem i wciąż jest jasno.
Bez ostrzeżenia Nina łapie mnie za nadgarstek i wbija paznokcie w skórę. Z gardła wyrywa mi się okrzyk, a ona wbija je jeszcze mocniej, naciskając na ścięgna, aż ból staje się nie do wytrzymania i w końcu muszę rozewrzeć pięść. Korkociąg, który częściowo ukryłam pod rękawem, z brzękiem spada na stół. Nina nie zwalnia uścisku, a ja mocno przygryzam język, żeby jej nie pokazać, jak wiele bólu mi zadaje. W końcu mnie puszcza.
– Właśnie zamierzałam go położyć na talerzach – tłumaczę.
– Oszczędzę ci zachodu – mówi, ale chowa korkociąg do tylnej kieszeni spodni. Potem jej ton łagodnieje, jakby ostatnie trzydzieści sekund się nie wydarzyło. – No to chodź, zaprowadzę cię na górę, dobrze?4
Nina
Wchodzę za matką po schodach, podczas gdy pokonuje je po jednym stopniu. Zauważam mięśnie napinające się na jej żylastych ramionach, gdy przytrzymuje się poręczy. Podczas ostatnich dwóch lat naprawdę podupadła na zdrowiu i nie trzyma się na nogach tak pewnie jak kiedyś. Chyba się boi, że jeśli przyspieszy, straci równowagę i poleci do tyłu. Ale ja jestem tu po to, żeby ją złapać, jeśli tak się stanie.
Większość z nas w którymś momencie godzi się z tym, że będziemy stopniowo obserwować, jak rodzice marnieją na naszych oczach, i nie zdołamy nic z tym zrobić. Ja nie stanowię wyjątku. Pomimo wszystkiego, do czego doszło między Maggie a mną, czuję ciężar w sercu na myśl o tym, że nadejdzie moment, gdy jej zabraknie. Czasem staję z zamkniętymi oczami u dołu schodów prowadzących na poddasze i nasłuchuję, jak drepcze po sypialni i czyta sobie na głos książki. Zastanawiam się, czy specjalnie tak hałasuje, żeby wypełnić czymś pustkę.
Powiedziałam jej kiedyś, że zachowuje się jak duch i nawiedza ten dom na długo przed śmiercią. Zaśmiała się i powiedziała, że zawsze będzie mnie obserwować, nawet zza grobu. Wyczułam cień złośliwości w jej tonie, ale jej słowa o dziwo przyniosły mi pocieszenie. Życie pod jednym dachem z pokręconym duchem jest lepsze niż samotność. Bo samotność przeraża mnie bardziej niż cokolwiek innego.
Docieramy na poddasze, a ona skręca w lewo, przemierza krótki przedpokój i otwiera drzwi do łazienki. Odruchowo próbuje zamknąć je za sobą, zapominając, że zawsze będą lekko uchylone. Ja czekam na zewnątrz. Siadam u szczytu schodów i wsłuchuję się w wodę lecącą z kranu. Jest wtorek wieczorem, więc Maggie przygotowuje sobie kąpiel. Rutyna, jaką wyznaczają nasze wspólne posiłki i jej kąpiele, jest przydatna, bo wiemy, czego możemy się po sobie spodziewać. No chyba że ona odchodzi od scenariusza i robi coś głupiego, na przykład próbuje ukraść korkociąg. Wtedy mam wrażenie, jakbyśmy robiły jeden krok do przodu i dwa do tyłu. Ale mimo wszystko jakoś to znoszę.
Po powrocie z pracy włączyłam podgrzewacz wody, ale tylko na trochę, więc będzie najwyżej letnia. Ogrzanie całego domu dużo kosztuje, a moje zarobki i jej renta są dość ograniczone. Na początku roku doszło do nagłego ochłodzenia i jej zimowy dodatek na ogrzewanie skończył się wiele tygodni temu. Musimy wytrzymać do Wielkanocy, a potem będzie już tylko cieplej.
– Przyniosłam ci nową książkę! – wołam. Słyszę grzechot, gdy wchodzi do wanny.
– Dziękuję – odpowiada.
– Zostawię ją w twoim pokoju.
Schodzę na dół i wracam z książką, na której okładce widnieje kredowy obrys ciała. Zastanawiam się, czy lektury, które preferuje Maggie, odzwierciedlają czający się w niej mrok.
Kładę książkę na jednym z dwóch stolików nocnych i podchodzę do okna. Słyszę przejeżdżający samochód, ale poza tym na zewnątrz panuje cisza. Zauważam migotanie telewizorów w salonach niektórych sąsiadów i zastanawiam się, co takiego oglądają. O tej porze zapewne opery mydlane. Gdy byłam mała, zbieraliśmy się przed telewizorem, żeby oglądać _Coronation Street_ i _EastEnders_. Cóż, w każdym razie robiłyśmy to z mamą. Tata nadrabiał zaległości w czytaniu gazet albo siedział przy biurku w swoim gabinecie na piętrze i projektował budynki.
Nasza sąsiadka Louise wychodzi przed dom i wyjmuje coś z bagażnika samochodu. W blasku ulicznej latarni zauważam jej brzuch. Mama miała rację, zdecydowanie jest w ciąży. Odruchowo obejmuję dłońmi własny brzuch, jakby i we mnie rosło życie. Wiem, że tak nie jest; to niemożliwe. Moje wnętrzności są jak zepsuta stara maszyna, której brakuje części. Ale ta świadomość nie sprawia, że mniej pragnę dziecka.
Patrzę na niebo w odcieniu pomarańczy i fioletu i cieszę się, że nadchodzą cieplejsze wieczory. Odłożyłam trochę pieniędzy i zamówiłam sobie ratanowy stół i cztery krzesła do ogrodu. Niedługo powinni je dostarczyć. Nie potrzebuję tylu krzeseł, ostatecznie nikt mnie nie odwiedza, ale jedno wyglądałoby żałośnie.
Przez moment wyobrażam sobie, jak razem z Maggie jemy kolację w ogrodzie w ciepły letni wieczór. Miło byłoby spędzić czas w sposób tak normalny dla innych rodzin. Ale odrzucam tę myśl równie szybko, jak się pojawiła. Skoro nie mogę zostawić matki samej z korkociągiem na kilka minut, jak mogę mieć pewność, że nie będzie stanowiła zagrożenia dla nas obu, gdy znajdzie się na zewnątrz?
Zerkam na zegarek; siedzi w wannie już od piętnastu minut i woda na pewno ostygła. Ruszam do wyjścia, ale coś połyskującego na stoliku nocnym przykuwa mój wzrok. Podchodzę bliżej i odkrywam, że próbowała schować sprężynę z materaca pod etui na okulary, ale kawałek wystaje. „Brawo”, chwalę się w myślach za swoją spostrzegawczość, jednak jestem rozczarowana jej kolejnym aktem buntu, za który teraz będę musiała wziąć odwet. Używam ukośnego końca sprężyny, żeby odkręcić malutką śrubkę przytwierdzającą zausznik do reszty oprawek. Chowam śrubkę i sprężynę do kieszeni spodni, po czym odkładam okulary na miejsce.
– Jesteś gotowa? – pytam, stając pod drzwiami łazienki.
– Właśnie wkładam koszulę nocną – odpowiada, a ja znowu słyszę pobrzękiwanie metalu.
W końcu matka staje w progu, czysta i zarumieniona. Wchodzimy razem do jej sypialni, a ona staje twarzą do okna.
– W porządku – mówię – unieś nogę.
Maggie robi to posłusznie. Ten element rutyny mamy dobrze wyćwiczony. Wyjmuję klucz z kieszeni i otwieram kłódkę łączącą obręcz wokół jej kostki z ogniwem łańcucha przytwierdzonego do stalowej belki pośrodku pomieszczenia. Łańcuch pada na podłogę z ciężkim hukiem. Przypinam do obręczy drugi, znacznie krótszy łańcuch i zamykam kłódkę. Jego długość pozwala jej poruszać się wyłącznie po sypialni.
– No dobrze, przepłukałam bielinką twoje wiadro – mówię i patrzę w stronę niebieskiego plastikowego kubła stojącego w kącie pokoju oraz leżącej obok niego rolki papieru toaletowego. – Do zobaczenia za dwa dni.
Potem przygotuję dla niej śniadanie i lunch na następny dzień i zostawię pojemniki pod jej drzwiami, zanim rano wyjdę do pracy. Na kolację będzie musiała poczekać, dopóki nie wrócę wieczorem.
Zamykam za sobą drzwi i staję u szczytu schodów, przymykając oczy. Naprawdę bym chciała, żeby sprawy między nami wyglądały inaczej. Przypomina mi się cytat z listu autorstwa jednej z moich ulubionych pisarek, Charlotte Brontë. „Mogę strzec się wrogów, ale Boże, uchowaj mnie przed przyjaciółmi”. Zastanawiam się, czy to dotyczy również członków rodziny.5
Nina
Autobus numer siedem zawozi mnie na stację mieszczącą się w budynku dawnego targu rybnego w Northampton. Chociaż stary obiekt został zburzony i zastąpiony tym potworkiem ze szkła i cegły, mam wrażenie, że jeśli zaciągnę się powietrzem wystarczająco głęboko, wciąż mogę poczuć zapach owoców morza, na zawsze uwięziony między przeszłością a teraźniejszością.
Przecinam pusty plac i przypominam sobie, jak w czasach, gdy byłam małą dziewczynką, ta szara brukowana przestrzeń stanowiła serce miasta. Przez trzy dni w tygodniu roiło się tu od handlarzy sprzedających ciuchy w przystępnych cenach, karmę dla zwierząt, tkaniny, owoce i warzywa, kasety magnetofonowe i wideo. Teraz nawet w najbardziej ruchliwe dni nie ma wystarczająco dużo straganów, by zapełnić choćby połowę tego terenu.
Docieram na miejsce z piętnastominutowym wyprzedzeniem i otwieram kartą drzwi biblioteki, w której pracuję. Schodzę po kamiennych stopniach, wytartych przez tysiące stóp w ciągu stupięćdziesięcioletniej historii budynku, i używam karty raz jeszcze, żeby wejść do piwnicy. Zostawiam torebkę i płaszcz w pokoju dla pracowników, po czym wracam na górę, na główne piętro.
Wesoło witam się ze współpracownikami – jest nas dziś na zmianie dwanaścioro, każdy w innym wieku. Podczas gdy patrzę na tę grupę, uderza mnie, że ludzie postrzegają bibliotekarzy w bardzo staroświecki sposób. Zakładają, że kobiety to ciche, skromne mole książkowe z włosami ściągniętymi w ciasne koczki, odziane w nudne rozpinane swetry i wygodne buty i spędzające całe życie za biurkiem na uciszaniu czytelników albo pobieraniu od nich kar za przetrzymane książki. Z kolei nasi koledzy płci męskiej są traktowani jako banda równie nudnych, pozbawionych poczucia humoru prawiczków, wciąż mieszkających z matkami i noszących brody, sztruksowe marynarki oraz koszule w kratę.
Nic nie mogłoby być dalsze od prawdy. Owszem, w bibliotece zachowujemy się w miarę cicho i profesjonalnie i rzeczywiście wszyscy kochamy książki. Ale to nie oznacza, że stanowią całe nasze życie. Mamy też inne pasje poza słowem pisanym.
Po kolei opowiadamy sobie, co robiliśmy w weekend. Danielle pokazuje niebiesko-żółte sińce, których nabawiła się po niefortunnym upadku podczas zjazdu tyrolką w Wicksteed Park. Steve przybywa na miejsce pięć minut przed początkiem zmiany i z dumą demonstruje folię spożywczą owiniętą wokół przedramienia. Zrobił sobie kolejny tatuaż, chociaż trudno dostrzec wzór kryjący się pod warstwą wazeliny. Mimo wszystko mówię, że wygląda ładnie. Joanna w wolnym czasie gra w zespole rockowym, z kolei Pete, mężczyzna po pięćdziesiątce, trenuje, by zostać joginem.
Gdy Jenna pyta o mój weekend, informuję ją, że moja mama nie czuła się za dobrze, więc zajmowałam się nią przez większość czasu. Jenna kiwa głową ze współczuciem, jakby rozumiała moją sytuację, chociaż oczywiście nie ma o niej pojęcia. Nienawidzę, gdy ludzie współczują mi życia, jakie ich zdaniem wiodę. Naturalnie jest ono godne pożałowania… tyle że z innych powodów, niż sądzą.
Wiele osób pracuje w zawodzie od lat. Często żartujemy, że spędzilibyśmy mniej czasu za kratkami za morderstwo. Z niektórymi jestem bliżej niż z innymi, ale nie ma tu ani jednej osoby, której bym nie lubiła. Maggie zapytała mnie kiedyś, czy czuję się samotna, bo nie spędzam czasu z rówieśnikami. I przez długi czas tak było. Ale życie zaskakuje nas, kiedy najmniej się tego spodziewamy. A ona nie wie o wszystkich ludziach, z którymi mam kontakt. Ukrywanie pewnych rzeczy jest zdrowe.
Poza jednym wyjątkiem trzymam ludzi na dystans i robię to nie bez powodu. Jeśli się do kogoś przywiążesz, prędzej czy później ta osoba cię zawiedzie. Może nie zrobi tego z premedytacją, ale jeśli tylko nadarzy się lepsza okazja, zawsze cię dla niej porzuci. Przekonałam się na własnej skórze, że ludzie –nawet ci najbliżsi – są obecni w naszym życiu tylko przelotnie.
Drzwi otwierają się i pierwsi czytelnicy spokojnym krokiem wchodzą do biblioteki. Furgonetka z dostawą nowych książek przybywa wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Steve wprowadza do środka wózek z kartonami zawierającymi tomy, które będzie trzeba wypakować z pudeł, przejrzeć, obłożyć, opatrzyć kodami kreskowymi i skatalogować. Potem, gdy każda książka zostanie już zeskanowana, trzeba je poustawiać na odpowiednich półkach. Dziś ja zgłaszam się na ochotnika, żeby to zrobić.
Są tu setki półek zawierające tysiące książek, a ja znam każdy centymetr każdego działu. Pracuję tu od osiemnastu lat, więc źle by to o mnie świadczyło, gdyby było inaczej. Biblioteka zmieniła się nie do poznania od czasów, gdy zaczynałam, ale starałam się nadążać za tymi zmianami i z biegiem lat kilka razy awansowałam. Nie starałam się o to, przytrafiło mi się jakby przypadkiem. Nie jestem ambitna i nie zamierzam za to przepraszać. Niektórzy z nas po prostu nie są wystarczająco zmotywowani, by piąć się po szczeblach kariery.
Ustawiam niemal wszystkie książki na właściwych półkach w odpowiednich działach, kierując się nazwiskami autorów w kolejności alfabetycznej i schludnie upychając obok siebie kolejne grzbiety. Czasami zastanawiam się, po co zawracamy sobie głowę porządkowaniem książek do tego stopnia, skoro czytelnicy zaraz zaczną w nich grzebać i wszystko przekładać, jakby brali udział w ostatniej wyprzedaży garażowej na świecie.
Na wózku zostaje tylko jedna książka i ruszam z nią w stronę działu wojen i historii brytyjskiej. Rzadko ktoś się tu kręci, chyba że zbliża się okrągła rocznica jakiejś słynnej bitwy i zainteresowanie tematem nagle rośnie. Wyciągam z kieszeni ostry nożyk, zdejmuję zatyczkę chroniącą ostrze, odcinam stronę zawierającą kod kreskowy i ukrywam ją w innym tomie. Jedną z zalet mojej pracy jest to, że mogę wybierać do woli z najnowszych zakupionych pozycji. Tę książkę zostawię tutaj i zabiorę ją dopiero w drodze do wyjścia wieczorem. Wsunę ją do torebki i przejdę przez bramki bez uruchamiania alarmu.
Oczywiście mogłabym po prostu ją wypożyczyć, ale nie lubię oddawać książek, gdy już trafią w moje ręce. Nie chcę, aby cokolwiek opuszczało mój dom, gdy już znajdzie się w środku. Nie należę do tych zbieraczy, o których robią dokumenty telewizyjne, żyjących jak krety we własnych domach i przedzierających się przez góry wypełnionych śmieciami pudeł, z których zawartością nie potrafią się rozstać. Z kolei Maggie trochę taka była. Piwnica wyglądała jak wysypisko śmieci, dopóki nie wysprzątałam jej dwa lata temu. Ale pewnych rzeczy, takich jak książki, nie chcę się pozbywać, nawet gdy ona już je przeczyta. Więc chociaż zapewne nigdy nie zostaną znowu dotknięte, pozostają na moich regałach, a ich karty powoli żółkną.
• • •
Burczy mi w brzuchu i gdy patrzę na zegar nad biurkiem, orientuję się, że nadeszła pora lunchu. Po drodze do pokoju dla pracowników zauważam staruszkę z wózkiem na zakupy. To jeden z tych modeli w kratkę, którego używa każda kobieta po siedemdziesiątce. Nawet z daleka czuję jej smród i wstrzymuję oddech, gdy ją mijam. To właśnie ten odór sprawia, że nikt nie siedzi przy jej stole. Ma burzę siwych włosów, miejscami skołtunionych i sięgających ramion, mlecznoniebieskie oczy i skórę w kolorze mokki. Jej ubrania są brudne i sfatygowane. Nie znam jej imienia i o ile mi wiadomo, nie należy do grona czytelników. Ale bywa tu regularnie, na ogół w zimowych miesiącach. Czai się na tyłach sali, chłonąc ciepło z żeliwnych kaloryferów. Rozkłada na nich szalik, skarpetki i buty, żeby jej stopy pozostały ciepłe jeszcze przez chwilę, gdy nadejdzie pora zamknięcia i będzie musiała wrócić na bezlitosne zimno. Najbardziej lubi romanse, zwłaszcza te sentymentalne powieści marki wydawniczej Mills & Boon, zwane czasem harlequinami. Czasami pożera dwie za jednym posiedzeniem. Można się spokojnie założyć, że we własnym życiu nie znalazła jeszcze szczęśliwego zakończenia.
Wracam z piwnicy z moim lunchem – pasztecik z kiełbaską, jabłko, kanapka z szynką i serem oraz puszka lemoniady. Wrzucam to wszystko do plastikowej torebki i kładę ją na stole obok staruszki. Gdy dociera do niej, co zrobiłam, podnosi wzrok i mogłabym przysiąc, że w jej wdzięcznym spojrzeniu przez sekundę widzę Maggie. Nic nie mówię i nie czekam na podziękowanie, tylko zostawiam ją w spokoju.
– Nie powinnaś dokarmiać gołębi – poucza mnie Steve, gdy go mijam. Zauważył, co zrobiłam. – To szkodniki.
– Nie potrafię patrzeć na ludzkie cierpienie – odpowiadam i wychodzę, żeby kupić sobie coś do jedzenia.
Nie mam pojęcia, co straciła ta kobieta, że wiedzie teraz takie życie, ale wiem, jakie to uczucie, gdy twój świat przewraca się do góry nogami nie z twojej winy.