- W empik go
Co się zdarzyło w hotelu Gold - ebook
Co się zdarzyło w hotelu Gold - ebook
„Co się zdarzyło w hotelu Gold” to współczesny kryminał z historią miłosną w tle albo – jeśli ktoś woli – opowieść o miłości z wątkiem kryminalnym. A wszystko podszyte lekką ironią.
Bohater powieści, historyk Antoni Topola, wydaje się tak samo niepozorny jak jego imię i nazwisko. Przekroczył czterdziestkę, jest w trakcie rozwodu, ma kłopoty ze zrobieniem habilitacji. Nawet romans z profesor Szymalą to raczej jedynie spełnianie erotycznych zachcianek kobiety. Wyjazd na kongres naukowy do Wiednia w zastępstwie swojego mentora też nie jest szczytem marzeń Antoniego. Nie wie on jednak, że wydarzenia, jakie rozegrają się w tytułowym hotelu Gold, każą mu spojrzeć na siebie inaczej i odmienią jego życie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64184-10-9 |
Rozmiar pliku: | 604 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego dnia, kiedy umarła Sylvia Kristel, gwiazda najsłynniejszego filmu erotycznego świata, Emmanuelle, wdowa po flamandzkim pisarzu Hugonie Clausie, zaprosił mnie do swojego gabinetu profesor Jarecki. Przez moment korciło mnie, by zapytać go, czy widział filmy, w których występowała holenderska aktorka, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Na ile go znałem, wiedziałem, że podobne pytanie może go zirytować. Mówiąc szczerze, wątpiłem, aby nazwisko Kristel cokolwiek mu mówiło. Mój przełożony był ode mnie dużo starszy, ponadto całkowicie oddany swej pracy, i w latach osiemdziesiątych, gdy do Polski dotarły z Zachodu pierwsze filmy wideo, w tym osławiona Emmanuelle, miał ciekawsze zajęcia od oglądania ich w prywatnym mieszkaniu pośród znajomych. Na przykład studiowanie w krakowskim archiwum zakurzonych akt z procesów sądowych, do których doszło pod koniec dziewiętnastego stulecia, a w których oskarżonymi i ofiarami byli Żydzi galicyjscy. To była jego pasja, nie jakieś tam filmy z Bondami i golizną.
Teraz profesor nerwowym gestem wskazał na krzesło stojące przed swoim biurkiem, czym dał mi do zrozumienia, żebym usiadł, sam zaś zaczął chodzić tam i z powrotem, trzymając się pod boki. Można by pomyśleć, że za chwilę zacznie tańczyć kujawiaka, jednak nie taniec był mu w głowie. Wystarczyło spojrzeć na jego wykrzywioną cierpieniem twarz, aby domyślić się, że sprawa jest poważna.
– Widzi pan, co się porobiło, panie kolego – wystękał i wytarł z czoła krople potu wywołane bólem. – Przeklęta kolka nerkowa, nikomu tego nie życzę, taki ból. Dlatego chodzę, muszę chodzić, siedzieć i leżeć się nie da w żadnym razie. I właśnie teraz musiało mnie to dopaść, właśnie teraz – zajęczał zrozpaczony.
Tak jak wszyscy w naszym Instytucie, łącznie ze studentami i personelem administracyjnym, ja również wiedziałem, że profesor otrzymał zaproszenie do Wiednia na kongres naukowy, który za cztery dni rozpoczynał się na tamtejszym uniwersytecie. Historycy z całego świata mieli wygłosić wykłady i rozprawiać o migracji europejskich Żydów w dziewiętnastym i na początku dwudziestego wieku. Dla mnie było nieco dziwne, że spotkanie na podobny temat organizują akurat historycy kraju zasłużonego dla Holocaustu. Ale profesor Jarecki specjalnie się nie zastanawiał nad tą kwestią, w jego odczuciu ważne było, że do naszego małego uniwersytetu jeszcze przed wakacjami przyszło z dawnego cesarskiego miasta zaproszenie adresowane specjalnie do Herr Professor Jan Jarecki. Był to oczywisty powód do dumy i jednocześnie dowód uznania za jego wieloletnie badania naukowe. Swój udział w kongresie zapowiedzieli bowiem badacze historii żydowskiej z Izraela, Rosji, Ameryki i wielu innych krajów, a w tak zacnym gronie znalazł się tylko jeden historyk z Polski – nasz profesor.
Profesor Jarecki nie przestawał chodzić, a do przemierzenia w swoim gabinecie miał w obie strony pewnie ze dwadzieścia metrów. Instytut Historii, Antropologii i Etnografii, dla oszczędności powstały z połączenia trzech oddzielnych instytutów, mieścił się w starym budynku, gdzie przed drugą wojną szkolili się podchorążowie Wojska Polskiego. Wszystko tu było duże, wysokie, szerokie, a zwłaszcza solidne i trwałe, nie to co powojenne oszczędnościowe budownictwo. Zastanawiałem się, kiedy profesor wreszcie się zmęczy, lecz na to się nie zanosiło. Jeśli przystawał, to tylko na chwilę, jakby bezgłośnie pytał swój organizm, czy ból już minął. Nie minął, tak jak z twarzy profesora nie ustąpił grymas.
– Zrobiono mi urografię i wynik nie pozostawił wątpliwości, muszę iść do szpitala – powiedział ciężko Jan Jarecki.
Jego spojrzenie oprócz żalu wyrażało także pretensję, jakbym to ja był temu winien.
– Czeka mnie zabieg i to w najbliższy poniedziałek, właśnie wtedy, gdy zaczyna się kongres. Przykry dla mężczyzny zabieg. Przez prącie wsadzą mi specjalny wziernik i w ten sposób dostaną się do przewodów moczowych, gdzie ulokował się kamień. Potem go rozkruszą i wyciągną. Naturalnie wszystko zrobią w pełnym uśpieniu. Zabieg nie trwa długo, jednak przez całą dobę będę miał założony cewnik i nie wstanę z łóżka, a potem jeszcze dwa dni pozostanę na obserwacji. Pan wie, panie kolego, co to oznacza?
Pomyślałem, że mógłby mi oszczędzić medycznych szczegółów, od których słuchania poczułem nieprzyjemny ucisk między nogami, niemniej doskonale go rozumiałem i nawet zrobiło mi się go żal. Profesor byłby gwiazdą wiedeńskiego kongresu. W zaistniałej sytuacji marzenie o popisowym show, jakim niewątpliwie byłby jego odczyt, nie mogło się ziścić. Zwróciłem też uwagę, że gdy opowiadał o czekającym go zabiegu, użył słowa prącie, wyjętego z terminologii medycznej, inne potoczne określenia, typu kutas, fiut, chuj, fujara, interes, hawaj czy choćby zwykły członek, nie mieściły się w jego słowniku. Nigdy nie słyszałem, żeby profesor zaklął, podobnie jak nie widziałem, by kiedykolwiek rozmawiał przez telefon komórkowy. Pocztę elektroniczną wysyłała i odbierała za niego sekretarka Monika. Profesor był bowiem dyrektorem naszego Instytutu i przysługiwała mu osobista sekretarka. Gabinet też mu przysługiwał, nie dysponował za to samochodem służbowym, gdyż na taki luksus nie było stać naszej uczelni. Gdyby nawet przydzielono mu auto, i tak by nim nie jeździł, ponieważ nigdy nie zrobił prawa jazdy. Samochód, na dodatek z kierowcą, miał do dyspozycji wyłącznie rektor, dziekani byli już pozbawieni tego przywileju.
– Bardzo mi przykro, panie profesorze – powiedziałem, ponieważ uznałem, że najwyższa pora, by się odezwać. – Na pewno odbędzie się jeszcze niejeden kongres i wtedy znów pana zaproszą – dodałem bez przekonania.
Machnął ręką. Wyglądał na zrezygnowanego.
– Taka okazja już się nie zdarzy, nie za mojego życia. Wiedeń rzadko organizuje judaistyczne kongresy, ten jest pierwszy. Właśnie dlatego przyjadą Rosenkranz, Łagunin, Heller, Goldberg, Koncs i Procházka. Zna pan te nazwiska, nieprawdaż? Z tym ostatnim spotkałem się przed miesiącem w Pradze, siedzieliśmy na Starym Rynku i umawialiśmy się na Wiedeń, a mnie tam nie będzie z powodu głupiego kamienia w nerce!
Zapadła krępująca cisza. Gdybym mu powiedział, że zawał lub wylew byłyby dużo gorsze od kolki nerkowej, niewiele by go to pocieszyło. Nagle profesor zatrzymał się i dłuższą chwilę pozostawał w bezruchu.
– Trochę mniej boli, chyba leki zaczęły działać – powiedział niepewnie, jakby nie wierzył, że atak mija.
Ostrożnie usiadł przy biurku, naprzeciwko mnie.
– Nałykałem się tego, ile mogłem, jakaś no-spa, pyralgina, ketonal. Będzie mnie operował doktor Kieresiński i to jedyne, co dobre w tym nieszczęściu. Młody lekarz, ale świetny specjalista z pewną ręką, dużo osób mi go polecało. Tylko ten Wiedeń, jaka szkoda… A żona już mi kupiła nowy garnitur – westchnął.
– Naprawdę mi przykro, panie profesorze – powtórzyłem. – Wiem, że trudno panu o tym rozmawiać w takim momencie, może jednak do Wiednia mógłby zamiast pana pojechać ktoś inny z naszego Instytutu, żeby miejsce się nie zmarnowało? Mamy profesorów Gwiazdeckiego, Izdebskiego czy profesor Szymulę. Chociaż wiadomo, że bez pana profesora to nie to samo – nie omieszkałem dodać.
Spojrzał na mnie z wyraźną niechęcią.
– Co mi pan tu opowiada, doktorze Topola? Lepiej niech mi pan poda wodę mineralną. Muszę pić dużo niegazowanej, od czterech do pięciu litrów dziennie, tak mi zalecił doktor Kieresiński. I żadnych solonych potraw.
Wziąłem z regału półtoralitrową butelkę i nalałem wody do szklanki stojącej na profesorskim biurku. Jarecki opróżnił ją niemal jednym haustem, po czym wykonał głęboki wydech.
– Żadna z wymienionych przez pana osób nie pojedzie, taka jest moja decyzja – oznajmił stanowczo. – Gwiazdecki zna się na średniowiecznym handlu, Izdebski na powstaniu styczniowym, a Szymula na ruchach lewicowych. Niby o czym mieliby opowiadać na kongresie? Dobrze pan też wie, że tylko dwóch ludzi w Instytucie ma pojęcie o Żydach. Jednym z nich jestem ja, potem długo długo nic – i pan. Jeśli więc ktoś ma jechać do Wiednia, to tym kimś będzie właśnie pan. Nikt inny. Przez tę kolkę całą noc nie spałem, miałem dużo czasu, by to rozważyć. Tak postanowiłem.
Zamurowało mnie. To, co powiedział Jarecki, było prawdą. On od lat prowadził wnikliwe studia nad emigracją Żydów z Galicji do Ameryki i był jednym z najlepszych w Europie znawców tej tematyki. Mnie interesowała druga wojna światowa, a konkretnie getta żydowskie założone przez hitlerowców na terenach okupowanych, przede wszystkim w Polsce, nazywanej wówczas Generalną Gubernią. Pracę doktorską poświęciłem gettu i niemieckim zakładom w Starachowicach, gdzie podczas okupacji, całymi rodzinami, niewolniczo pracowali miejscowi Żydzi. Dużo wiedziałem też o innych gettach, w Kielcach, Warszawie czy Łodzi. Chyba nawet za bardzo wszedłem w ten nieistniejący już świat pomordowanych Żydów, ponieważ zaczynało się to kłaść cieniem na mojej psychice. Chciałem się od tego uwolnić.
Poza tym ja, czterdziestotrzylatek z tytułem doktora, byłem najmłodszym wiekiem i stażem pracownikiem naukowym Instytutu, więc nawet nie przyszło mi do głowy, że mógłbym jechać na kongres w zastępstwie profesora. Moje aspiracje nie sięgały tak wysoko.
Jarecki uważał inaczej.
– Odczyta pan na kongresie mój referat – powiedział. – Napisałem go po niemiecku, myślę, że jest niezły. Wylot z Warszawy do Wiednia jest w niedzielę przed południem. Wszystkie szczegóły poda panu pani Monika. Może się pan zacząć szykować, panie kolego.
Zamiast się ucieszyć, zmartwiłem się. Odczyt w języku niemieckim i podróż samolotem? Jedno i drugie było mi nie na rękę. Jako tako posługiwałem się językiem Goethego, to znaczy rozumiałem teksty, które czytałem, ale mówienie sprawiało mi dużo problemów, łamałem sobie język zwłaszcza na rzeczownikach złożonych. Bałem się skompromitować przed szacownym gremium naukowych sław. Z kolei latanie samolotem budziło we mnie paniczny lęk, moja awiofobia przeszkodziła mi w odbyciu kilku ważnych podróży, które miały służyć pogłębieniu wiedzy o polskich Żydach, na przykład do Izraela, do którego zawsze chciałem pojechać, czy do Ameryki. Na samą myśl, że wbrew prawom natury miałbym oderwać się od ziemi zamknięty w wielkiej latającej puszce, ogarniał mnie paraliżujący strach. Z tego powodu moje podróże naukowe ograniczały się do środkowej Europy, czworokąta wyznaczanego przez Warszawę, Pragę, Wiedeń i Berlin, ze sporadycznymi wypadami do Budapesztu i Kijowa. Najchętniej jeździłem do Pragi.
Podzieliłem się z profesorem Jareckim swoimi obawami, niestety, nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Machnął lekceważąco ręką, po czym dodał, że jak zwykle przesadzam: z niemieckim sobie poradzę, a co do wyjazdu – mogę przecież zrezygnować z podróży samolotem i pojechać do Wiednia własnym samochodem, może organizatorzy zwrócą mi za benzynę. Sekretarka Monika miała to sprawdzić.
– Powinien mi pan dziękować, doktorze Topola, a nie marudzić – powiedział z pretensją, gdy opuszczałem jego gabinet.
Są kobiety, które znacznie lepiej wyglądają w negliżu, niż gdy są całkiem ubrane, choćby w najbardziej markowe ciuchy. Należała do nich profesor Beata Szymula. Była pierwszą osobą, na którą natknąłem się po wyjściu od Jareckiego. Stała przede mną na korytarzu i surowo spoglądała znad okularów, jakbym był jej studentem, który nie przygotował się do egzaminu. W tych okularach lubiłem ją najbardziej, pod warunkiem że nie miała na sobie niczego innego. Kilkakrotnie mogłem się naocznie przekonać, że starsza ode mnie o pięć lat profesor Szymula nago ciągle jest bardzo atrakcyjną kobietą. Kostiumy, które zwykła zakładać na co dzień, przypominały uniformy i wyglądała w nich dużo gorzej. To prawda, że nie szata zdobi człowieka, Beata była tego żywym dowodem. Na szczęście w łóżku wykazywała więcej energii niż Wanda Wasilewska podczas swoich płomiennych przemówień. Nieprzypadkowo wspomniałem Wasilewską – to jej biografię Szymula miała w swoim bogatym dorobku naukowym. Wystarczyło, że pani profesor rozchyliła nogi, a ja przez moment ją lizałem, by jej ciało natychmiast stawało się giętkie, rozluźniała się i miałem pewność, że na tym się nie skończy, że będzie chciała więcej i więcej, dopóki z jej gardła nie wydostanie się głośny jęk zwiastujący spełnienie.
– Podobno wybierasz się do Wiednia? – zapytała kąśliwie i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Dobrze być profesorskim pupilem.
Wzruszyłem ramionami. Cóż mogłem odpowiedzieć? Cokolwiek bym wybrał, i tak by jej nie przekonało, podobnie jak wszystkich innych naukowców z naszego Instytutu. Każdy z nich uważał, że to on zasłużył na udział w kongresie, nawet jeśli jego wiedza o polskich Żydach ograniczała się do znajomości nazwiska Edelman. Byłem na przegranej pozycji i w najbliższym czasie, a może już na zawsze, mogłem zapomnieć o intymnych spotkaniach z Beatą, odbywających się pod nieobecność jej męża, profesora od metali wszelakich, który raz na dwa tygodnie jeździł do Szczecina, gdzie wykładał na tamtejszej politechnice. Mąż Beaty nigdy nas nie nakrył i można powiedzieć, że było to szczęście nie tylko moje i jej, lecz także jego. Pamiętałem bowiem o tym, co kilka lat wcześniej spotkało biednego docenta Grzywę, który był skromnym, niezbyt wybitnym, ale szanowanym naukowcem. Miał o kilka lat młodszą, przyzwoitą i równie skromną jak on małżonkę. Bardzo ją kochał, pewnie za bardzo. Któregoś dnia pożegnał się z nią czule i pojechał własnym seicento w delegację do Gdańska. Smucił się, jak zawsze, gdy musiał nawet na krótko rozstać się z ukochaną żoną. Może gdyby zdecydował się na pociąg lub autobus, sprawy przybrałyby inny obrót, jednak on wolał swoje auto. Ujechał dziesięć kilometrów od miasta i złapał gumę. Nie bez trudu założył zapasowe koło, ruszył w dalszą drogę, lecz pech go nie opuszczał. Po następnych dziesięciu kilometrach w wysłużonym samochodziku rozleciała się skrzynia biegów. Nie było rady. Ponieważ był uparty i sumienny, postanowił, że pojedzie do Gdańska wieczornym pociągiem. Pomoc drogowa odholowała auto do warsztatu, a docent – po pięciu godzinach od wyjazdu – wrócił na moment do domu. Nie zatelefonował ani nie wysłał SMS-a do żony z prostego powodu: w ogóle nie używał telefonu komórkowego, gdyż bał się, że nie poradzi sobie z jego obsługą.
Kiedy otworzył drzwi, w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił mieszkania. Okna były zasłonięte, wewnątrz panował półmrok, nieznacznie rozjaśniany przez kilka płonących świec zapachowych. Usłyszał muzykę, o ile muzyką można nazwać rytmiczne uderzanie w bębenki. Na środku pokoju klęczała Indianka. Że jest Indianką, docent Grzywa poznał po gęsim piórze, które wetknęła za opaskę na głowie. Innego ubioru bowiem nie miała na sobie. Przed nią stali trzej dużo młodsi od niej wojownicy w pióropuszach. Także nagusieńcy. Akurat w chwili, gdy docent wszedł do pokoju, jeden z wojowników, przypominający Winnetou, jęcząc, ejakulował na piersi Apanaczi, dwaj pozostali mieli ptaki gotowe do wystrzału. Docent nie czekał na finał obrzędu. Zaryczał jak zraniony łoś i wybiegł z mieszkania.
Czy od oglądania indiańskiego porno w wersji live można zwariować? Można, w każdym razie docent doznał poważnego i trwałego uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Tym bardziej że Apanaczi – na co dzień właścicielka drogerii – okazała się jego żoną. Kim byli trzej młodzieńcy, nie udało się ustalić z całą pewnością, prawdopodobnie trzydziestoośmioletnia Apanaczi zamówiła ich z agencji towarzyskiej. To zresztą było nieważne wobec dramatu, jaki stał się udziałem docenta. Dwa dni szukali go policjanci i znajomi, zawiadomieni przez żonę zaraz po tym, jak wróciła do niezbyt fantazyjnego świata bladych twarzy. Wreszcie go znaleziono – siedział w piwnicy dwa bloki dalej, głaskał zapchlonego kota i mamrotał coś pod nosem. Policjanci, dopiero gdy się nad nim nachylili, zrozumieli, co mówi. Z obłędem w oczach powtarzał: Ona nigdy nie ciągnęła mi druta, ona nigdy nie ciągnęła mi druta i nie wiadomo, skąd znał takie określenie na seks oralny. Wkrótce w ogóle przestał mówić i podobno tak mu zostało. Może i lepiej, gdyż o czym mógłby rozmawiać z innymi pacjentami na oddziale zamkniętym? Na uczelnię, co nikogo nie zdziwiło, już nie wrócił. Żona nadal prowadziła sklep kosmetyczny i od czasu do czasu odwiedzała małżonka w miejscu odosobnienia, usiłując w ten sposób, poniewczasie, jeśli nie zagłuszyć wyrzuty sumienia, to przynajmniej częściowo odpokutować winę.
Profesor Beata Szymula, której mąż na razie uniknął losu docenta, stała więc przede mną i wcale nie zamierzała przestać się wyzłośliwiać.
– Wiedeń, piękne miasto – zasyczała. – Może ci się poszczęści i znajdziesz temat do kolejnej książki, co… pisarzu?
Moje powieściopisarstwo drażniło Beatę i całą kadrę. Jedynie profesor Jarecki nie traktował mego dodatkowego zajęcia poważnie, uważając je za niegroźną fanaberię podopiecznego, dopóki prowadziłem zajęcia ze studentami, egzaminowałem ich oraz pisałem artykuły do „Kwartalnika Historycznego” i „Rocznika Historycznego”. Teraz przyszło mi do głowy, że może wysyła do Wiednia właśnie mnie, żeby pokazać innym, że nie zamierzam rezygnować z kariery dydaktyczno-naukowej i trzymanie mnie na etacie w Instytucie jest uzasadnione. Tyle że profesor, jeżeli rzeczywiście tak uważał, był w błędzie, ja już naprawdę miałem dosyć i nie zależało mi na habilitacji i tytule profesora uczelnianego, o belwederskim nie wspominając. Miałem dosyć czytania i pisania o Żydach deportowanych z polskich gett do obozów śmierci, miałem dosyć jeżdżenia do muzeum w Oświęcimiu i do Treblinki, oglądania filmów dokumentalnych i zdjęć obrazujących żydowską gehennę. Nocą dręczyły mnie koszmary, we śnie często widziałem ludzkie zjawy, idące powoli w stronę parterowych budynków, o których wiedziałem, że udają łaźnie, a naprawdę były komorami gazowymi, i budziłem się z krzykiem. Już po obronie pracy doktorskiej, gdy wróciłem ze wschodniej Polski, z kolejnej podróży do miejsca, które kiedyś było piekłem na ziemi, doznałem olśnienia: przecież nie muszę do końca życia zajmować się Holocaustem, badać i opisywać niemieckich zbrodni popełnionych na Żydach. Przecież mogę pisać książki nienaukowe, na przykład powieści, które będą popularne wśród tysięcy czytelników, a nie jedynie przeglądane przez wąskie grono historyków i paru studentów chcących mi się przypochlebić.
Pierwsze literackie dzieło, jakie spłodziłem, powieść obyczajowa o przedwojennych Żydach z Kielc, przeszło bez większego echa. Gdyby podobnie było z drugą i trzecią książką, koledzy z Instytutu w dalszym ciągu cieszyliby się z mego niepowodzenia lub – w lepszym razie – zachowali obojętność. Niestety, do obu powieści, tym razem współczesnych, wprowadziłem mocno rozbudowane wątki miłosne i romansowe, a o Żydach było w nich niewiele, i dzięki temu obie trafiły na listy bestsellerów największych sieci księgarskich. To już nie miało prawa się spodobać kolegom, gdyż nie dość, że oddałem się pogardzanej przez nich fikcji, to jeszcze zdobyłem uznanie czytelników. Nadal pracowałem w Instytucie, trochę z rozpędu, trochę z musu. Książki wprawdzie sprzedawały się nieźle, lecz nie na tyle, abym mógł sobie pozwolić na uprawianie wolnego zawodu pisarza. Etat w Instytucie zapewniał mi stałą pensję. Powiedziałem sobie, że sam zrezygnuję z pracy, jeśli moja czwarta powieść odniesie duży komercyjny sukces i pozwoli mi się uniezależnić finansowo. Na razie jej nie napisałem, więc musiałem znosić codzienne złośliwości zawistników. Za to studenci, a przede wszystkim studentki, zaczęli mi okazywać większe niż dotychczas zainteresowanie, co mile łaskotało moją męską próżność. Nie wykorzystywałem tego, trzymając się starej zasady, że w relacji nauczyciel–uczeń nie ma miejsca na seks i romanse. Czasami odnosiłem wrażenie, że niektóre dziewczęta specjalnie nie przygotowują się do wykładów i ćwiczeń, które prowadziłem, aby później przyjść na indywidualne konsultacje w czasie moich popołudniowych dyżurów. Celowała w tym szczególnie jedna studentka, którą nazywano Kręcidupą, ponieważ kiedy szła chodnikiem, tak intensywnie i wyraziście poruszała biodrami, że oszołomieni kierowcy odwracali głowy. Kręcidupa zjawiała się u mnie najczęściej. Przyznaję, że gdy naprzeciwko siedziała blondynka z głębokim dekoltem i długimi założonymi na siebie nogami, w spódnicy ledwie zakrywającej połowę ud, ciężko mi było zachować spokój. Dotychczas jednak zdołałem się oprzeć pokusie i za każdym razem, gdy byłem zagadywany o swoje książki albo życie prywatne, potrafiłem skierować rozmowę na merytoryczne tematy.
Tak więc stojąca przede mną Beata Szymula, mimo że jak najbardziej realna w tym swoim uniformie skrywającym jej powabne wdzięki, zdawała się już należeć wyłącznie do mojej seksualnej przeszłości. Z każdą chwilą upewniało mnie w tym jej spojrzenie i kolejne słowa, które z siebie wyrzucała.
– Cóż, Antoni. – Nie spuszczała ze mnie wzroku. – Nie przyszło ci do głowy, żeby zaproponować Jareckiemu, abym to ja pojechała? Przecież z mojego wyjazdu byłby większy pożytek dla Instytutu niż z twojego. Oczywiście, że ci nie przyszło, zawsze byłeś egoistą – odpowiedziała sama sobie. Po raz pierwszy nazwała mnie egoistą, nawet moja żona Joanna nigdy mnie tak nie oceniła. – Jedź w takim razie i baw się dobrze, tylko pamiętaj, że w przyrodzie nic nie ginie. – Jej ostatnie słowa zabrzmiały złowieszczo.
Nerwowym gestem poprawiła okulary, odwróciła się i skierowała w stronę pokoju, który dzieliła z profesorami Gwiazdeckim i Izdebskim. Mogłem sobie wyobrazić, co będą mówić na mój temat, gdy się zbiorą we troje. Topola to, Topola tamto – wszystko, co najgorsze, na Jareckim zapewne też nie zostawią suchej nitki. Wolałem się też nie zastanawiać, co oznaczała pogróżka o przyrodzie. W sumie było to jasne – Beata i reszta kadry będą dążyć do tego, żebym stracił pracę w Instytucie.
Westchnąwszy, wróciłem do sekretariatu, by poprosić Monikę o dopilnowanie wszystkich formalności związanych z wyjazdem, przede wszystkim o zapytanie Austriaków, czy zwrócą mi pieniądze za benzynę. Nie minęła godzina, którą spędziłem samotnie, pijąc kawę, paląc papierosa i przeglądając „Gazetę Wyborczą”, uważaną przez Izdebskiego za żydowskiego szmatławca, a trzymałem w ręku plik papierów, łącznie z programem kongresu i potwierdzeniem rezerwacji hotelowej. Monika spisała się na medal, podobnie Austriacy – w e-mailu obiecali zapłacić za paliwo, pod warunkiem że okażę im rachunki ze stacji benzynowych.
– Tylko pamiętaj o tym, gdy będziesz tankował – przypomniała mi Monika.
Znała moje roztargnienie. Zdarzało mi się zapominać o portfelu, telefonie komórkowym czy kluczykach do samochodu, a to, że zakładałem dwie różne skarpetki, niemalże było normą. Co gorsza, kilka razy, zamyślony, przejechałem skrzyżowanie na czerwonym świetle. Szczęśliwie nie jechał wtedy żaden inny samochód.
Spojrzałem z wdzięcznością na Monikę i przekartkowałem dokumenty, które mi wręczyła. Na zaproszeniu wydrukowanym z poczty elektronicznej nie było już nazwiska Jana Jareckiego, tylko moje. Geehrt Herr Doktor Antoni Topola – przeczytałem po cichu z dumą i nagle sam urosłem w swoich oczach. Pomyślałem, że na złość kolegom pojadę do Wiednia, choćby później na mój widok mieli odwracać się plecami. Właściwie już to robili, niczego więc nie ryzykowałem ani nie traciłem.
Poza tym w stolicy Austrii miałem jeszcze coś do załatwienia.ROZDZIAŁ II
W niedzielny wieczór, po dziesięciogodzinnej jeździe z przerwami na niedługie postoje na papierosy i kawę, dojechałem do Wiednia. Hotel nazywał się Gold i znajdował około dziesięciu minut piechotą od Ringu, jak przed wyjazdem przeczytałem w opisie, który znalazłem w plikach wydrukowanych przez Monikę. Poza rzucającymi się w oczy dużymi literami z nazwą umieszczoną nad wejściem żaden inny złoty element nie zdobił elewacji czteropiętrowego budynku, który postawiono jeszcze w dziewiętnastym wieku. Rozejrzałem się dookoła, ulica o tej porze była pusta, w każdym razie nikogo nie dostrzegłem. Zdziwiłem się, Wiedeń to przecież nie moje Kielce, gdzie w centrum życie zamiera już po osiemnastej. Może na koniec weekendu stolica Austrii wyciszała się, by następnego dnia z nowymi siłami rozpocząć tydzień? A może to coś jeszcze innego? Byłem kilka razy w Wiedniu, ale nigdy tu nie nocowałem, nie wiedziałem, jak wygląda i jakie życie wiedzie to miasto po zmroku.
Wyciągnąłem z bagażnika torbę podróżną i ruszyłem do drzwi, przed którymi nie stał odźwierny w liberii, co mnie trochę rozczarowało. W holu panowała cisza, po lewej stronie zauważyłem łysą głowę jakiegoś jegomościa wyglądającego na biznesmena, który rozparty w fotelu palił cygaro, wyrzucając z siebie kłęby dymu. W powietrzu unosił się zapach prażonych orzechów i kakao. Nie liczyłem na komitet powitalny, jednak zupełnie nikt nie wyszedł mi na spotkanie, a recepcjonista, zajęty rozmową przez telefon, zdawał się mnie nie widzieć. Stanąłem więc przy recepcji i czekałem, aż skończy. Byłem głodny i zmęczony. Zobaczyłem, że ściany holu są ozdobione dobrze mi znanymi obrazami Gustava Klimta, kopiami lub reprodukcjami. Recepcjonista wyglądał na znudzonego rozmową, którą prowadził po niemiecku. Pomyślałem, że nie lubię tego języka i jest to zapewne efekt mojej pracy badawczej: wszelkie zło, które poznawałem, studiując materiały archiwalne – rozkazy, raporty i obwieszczenia – było wyrażane właśnie po niemiecku. W czasie wojny na terenach Polski ten język był oprawcą, a ofiarami przede wszystkim jidysz, hebrajski i rzecz jasna polski.
Recepcjonista przestał wreszcie szwargotać, odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie beznamiętnie.
– Czym mogę służyć? – zapytał po niemiecku.
– Mam tutaj rezerwację – odparłem po angielsku i się przedstawiłem.
Zaczął sprawdzać listę gości.
– Wszystko się zgadza – odezwał się, okazując ten sam entuzjazm, co przed chwilą. Również przeszedł na angielski. – Pokój sto dwadzieścia pięć, pierwsze piętro. Śniadanie między szóstą a dziewiątą, kolacja od osiemnastej do dwudziestej pierwszej. Miłego pobytu – powiedział i podał mi plastikową kartę.
– A co z obiadem? – zapytałem.
Przestraszyłem się, że nie wytrzymam bez jedzenia od rana do wieczora.
– Niestety, nic mi nie wiadomo na temat obiadu, państwa gospodarze go nie zamawiali, jedynie śniadanie i kolację. Zawsze można skorzystać z hotelowej restauracji, mamy doskonałą kuchnię, zapraszam – powiedział.
– Proszę się tym nie martwić, obiady będziemy jedli na uniwersytecie, w przerwach kongresu – odezwał się po polsku ktoś stojący za moimi plecami.
Odwróciłem się i ujrzałem niewysokiego, korpulentnego jegomościa, tego samego, który wcześniej palił cygaro.
– Może nie będą to obfite posiłki, ale coś nam podadzą, żebyśmy nie umarli z głodu – dodał. – Doktor Topola, prawda? Jestem Karel Procházka, mój przyjaciel Janek Jarecki prosił mnie, abym się panem zaopiekował. Ogromna szkoda, że nie mógł przyjechać, ale jestem wielce rad, że mogę pana poznać. – Wyciągnął do mnie rękę na powitanie.
Ja również ucieszyłem się na widok profesora Procházki z Uniwersytetu Karola w Pradze. Jarecki opowiadał mi o nim kilka razy. Procházka może i przypominał biznesmena, ale zarazem jego oblicze emanowało spokojem i chyba czymś, co można nazwać dobrocią. Był poliglotą władającym językami: niemieckim, angielskim, francuskim, słowackim, rosyjskim i polskim, a jego rozległa wiedza – według zapewnień Jareckiego – wykraczała daleko poza historię praskich Żydów, o których napisał kilka książek.
– Jak minęła podróż? – zainteresował się. – Mgła nie opóźniła lotu? W Pradze musiałem godzinę czekać z tego powodu.
– Latanie nie jest dla mnie, przyjechałem własnym autem. – Pokazałem na parking przed hotelem. – Podobno zwrócą mi za benzynę. Właśnie, nie widział pan kogoś z organizatorów?
– Był tu taki jeden z uniwersytetu, który się wszystkim zajmuje, nazywa się Müller, przed kwadransem pojechał na lotnisko po nowych gości – powiedział profesor Procházka i dodał: – Przecież damy sobie radę bez niego.
Jego polszczyzna była nienaganna, tylko zamiast „ł” wymawiał „l”, co czyniło go jeszcze bardziej sympatycznym.
– Sporo kolegów już dotarło, teraz odpoczywają w pokojach, w końcu w większości to starsi ludzie – ciągnął czeski profesor, który sam na pewno skończył sześćdziesiąt lat. – Ci, którzy mają najdalej, są zwykle najwcześniej, więc Goldberg przyleciał ze Stanów już wczoraj. Jeśli się nie mylę, nie ma jeszcze Łagunina, a ten cały Müller wyjechał po Villanovę, który przylatuje z Florencji.
Profesor zamilkł.
– Ja tu gadam, a pan z pewnością chce się odświeżyć i chwilę odsapnąć – powiedział po chwili. – Nie będę pana zatrzymywał. Może za godzinę zjemy razem kolację? Sprawdzimy tę ich restaurację, co pan na to?
– O, tak, to dobry pomysł, profesorze – zgodziłem się skwapliwie, gdyż chciałem się już znaleźć w pokoju. – Chwilę odpocznę i wracam.
– No to jesteśmy umówieni, o dwudziestej czekam na pana na dole. Ja w tym czasie dokończę swoje cygaro. Papierosów nie pozwalają tutaj palić, a cygara i owszem – zaśmiał się.
Zostawiłem go w holu i windą wjechałem na pierwsze piętro. Przeszedłem długim korytarzem, na którego końcu nie było okna, tylko ściana. Wisiał tam jakiś obraz, dopiero gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że jest to oprawiony w złote ramy duży portret Franciszka Józefa I, namalowany farbą olejną przez nieznanego mi artystę. Cesarz musiał mieć tu już z osiemdziesiąt lat, ale spoglądał dostojnie na swoich poddanych, tak jakby jego panowanie miało trwać wieczne. Być może właściciele hotelu Gold nadal uważali się za cesarskich poddanych i dlatego kazali zawiesić ten obraz. Pomyślałem również, że austriacki monarcha, który był przychylny Żydom, nie przewidział, co ćwierć wieku później będą z nimi wyprawiać jego krajanie do spółki z Niemcami. Nikt nie potrafił tego przewidzieć.
Pokój oznaczony numerem 125 znajdował się na końcu korytarza. Czytnik nie zareagował na kartę, którą wsunąłem w elektroniczny zamek. Drzwi zdołałem otworzyć za czwartym razem, klnąc pod nosem na właścicieli hotelu, że zrezygnowali ze zwykłych kluczy na rzecz elektroniki, która nie przystawała do wiekowego budynku. Szybko otaksowałem wzrokiem lokum: w środku było dużo miejsca, na szerokim stylowym jak z Desy łóżku spokojnie zmieściłyby się dwie osoby. W lodówce stały butelki z wodą mineralną, colą i sokiem pomarańczowym, a ponadto hotel Gold kusił piwem i winem, co mnie ucieszyło, ale tylko przez chwilę. Zaraz bowiem dostrzegłem cennik z informacją podaną małym drukiem, że za napoje trzeba zapłacić w recepcji przed opuszczeniem hotelu. Łazienka była bez zarzutu, oprócz szamponu i żelu do kąpieli znalazłem nawet – choć nie od razu odgadłem, do czego służą – foliowe opakowania na podpaski.
Rozpakowałem bagaż, wziąłem prysznic i się przebrałem. Minutę przed dwudziestą zszedłem na dół, jednak nie zastałem profesora Procházki tam, gdzie się rozstaliśmy przed godziną. Obok recepcji stał natomiast szczupły mężczyzna, którego górną wargę zdobił cienki czarny wąsik.
– Nazywam się Joachim Müller, doktor Joachim Müller – przedstawił się po niemiecku. – Jestem z Uniwersytetu Wiedeńskiego, opiekuję się uczestnikami kongresu. Czy wszystko w porządku, doktorze Topola? – zapytał, a ja nawet go zrozumiałem.
– W najlepszym porządku – potwierdziłem po angielsku. I od razu zapytałem o istotną dla mnie kwestię: – Czy z panem mogę rozmawiać o zwrocie pieniędzy za benzynę?
Müller zrobił zdziwioną minę.
– Benzyna? Nic o tym nie wiem – powiedział, patrząc na mnie nieufnie, jakbym chciał go oszukać. Mówił po angielsku z niemieckim akcentem.
Nie spodobała mi się jego odpowiedź. W końcu benzyna w obie strony kosztowała jakieś sto pięćdziesiąt euro, licząc po średnim kursie. Może dla niego była to nic nieznacząca suma, dla mnie, przy mych nędznych zarobkach polskiego naukowca, duża.
– Mój uniwersytet otrzymał od waszego zapewnienie, że tak właśnie będzie – powiedziałem z lekką irytacją. – Nie mogę latać samolotem, cierpię na awiofobię, dlatego przyjechałem własnym samochodem. Mam rachunki ze stacji benzynowych.
Tak, po drodze tankowałem trzy razy i pamiętałem o zabieraniu paragonów, jak przykazała Monika.
– Dowiem się wszystkiego i natychmiast pana powiadomię – zapewnił Müller.
Wcale mnie to nie uspokoiło. Ponieważ jednak burczało mi w brzuchu z głodu, na razie się pożegnałem i ruszyłem na poszukiwania profesora Procházki.
Odnalazłem go po chwili, w restauracji, gdzie zajął stolik w centralnym miejscu. Jeszcze niczego nie zamówił, studiował kartę dań. Kiedy mnie zobaczył, podniósł rękę, sygnalizując swą obecność, choć przecież i tak bym go zauważył. Profesor nie był jedynym gościem na sali. Na samym końcu przy złączonych stołach, zastawionych różnymi potrawami i napojami, siedziała grupa siedmiu kobiet i czterech mężczyzn. Nieco bliżej, tyłem do wyjścia – samotna dziewczyna z prostymi długimi włosami, a tuż przy drzwiach – dwóch starszych panów, którym się ukłoniłem lekkim skinieniem głowy, domyślając się, że oni także są uczestnikami kongresu. W restauracji był również bar, przy którym stali i popijali drinki dwaj niemłodzi osobnicy. Jeden z nich wydał mi się znajomy, ale nie od razu zdołałem sobie przypomnieć, gdzie go już widziałem.
Dosiadłem się do profesora, a on wyjaśnił, które dania możemy zamówić z karty, bo są już opłacone przez austriackich gospodarzy, natomiast za dodatkowe napoje musimy zapłacić z własnej kieszeni.
– Możemy wybrać jeden z dwóch zestawów – dodał. – Wezmę sztukamięs w sosie szczypiorkowym i sałatkę ziemniaczaną, pan może się zdecydować na sznycel wiedeński z frytkami.
– Wezmę to samo, co pan – powiedziałem.
Kelner przyjął od nas zamówienie i zniknął na zapleczu. Zaczęliśmy rozmawiać o kongresie i o tym, czego możemy się spodziewać w najbliższych dniach. Wystąpienie Procházki poświęcone praskim Żydom z lat dwudziestych ubiegłego wieku było zaplanowane na wtorek, ja napisany przez Jana Jareckiego esej miałem odczytać dopiero dzień później, choć już się z tego powodu denerwowałem, myśląc o swoim słabym niemieckim.
Na końcu sali rozległ się zbiorowy śmiech, towarzystwo nieźle się bawiło, chyba opowiadało sobie dowcipy. Kobiety, które tam siedziały, były młode i atrakcyjne, przynajmniej tak je oceniałem z tej odległości. Profesor spojrzał w ich stronę.
– Tak dużo ładnych dziewcząt jest na świecie – powiedział i wydawało mi się, że westchnął. – Zawsze ich było dużo, lecz coraz częściej mam wrażenie, że jest ich więcej niż kiedyś. Tylko dlaczego wszystkie są w wieku mojej córki albo młodsze? Przy moich latach nie przystoi oglądać się za takimi młódkami. Za to z panem jest inna sprawa, pan jeszcze mógłby wyprawić się na łowy.
Przypomniałem sobie długonogie studentki przychodzące do mnie na konsultacje, niektóre mogły uchodzić za miejscowe piękności i startować w organizowanych co roku wyborach miss uniwersytetu, ale gdyby je porównać z dziewczynami, które teraz siedziały dziesięć metrów ode mnie, wyglądałyby jak szare myszki.
– Kiepski ze mnie myśliwy, profesorze – mruknąłem i była to prawda, nie umiałem flirtować z kobietami ani ich podrywać. Beaty też nie upolowałem, to ona zastawiła na mnie sidła, w które – nie przeczę – wpadłem ochoczo.
Uznałem, że bezpieczniej będzie zmienić temat rozmowy.