Co wiedzą umarli - ebook
Co wiedzą umarli - ebook
Nowy Jork oczami medyka sądowego – raj i koszmar jednocześnie.
Miliarderzy otoczeni w penthouse’ach dziełami sztuki czy bezdomni przemierzający podziemne tunele – ich martwe ciała za każdym razem opowiadają unikatową historię, do której klucz tkwi w szczegółach. Wybroczyny, siniaki, strzępy tkanek, kolejność sztywnienia mięśni czy układ plam opadowych krwi to alfabet dla tych, którzy chcą nauczyć się, jak czytać śmierć.
Barbara Butcher dwadzieścia trzy lata pracowała w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku, głównie jako medyk sądowy. Ustalała przyczyny zgonu ponad 5500 osób, w tym 650 ofiar morderstw. Uczestniczyła w badaniu największych katastrof, takich jak zamachy z 11 września 2001 roku, kiedy wraz z innymi lekarzami opierała się na opisach członków rodziny, aby zidentyfikować 21 900 ciał ofiar.
Autorka, walcząc z chorobą alkoholową, uczyniła ze śmierci swój zastępczy nałóg – z mrożącą krew w żyłach dokładnością rozrysowuje mapę nowojorskiego umierania. Traktując jak poszlakę każdy najmniejszy znak na ciałach zmarłych odtwarza ich ostatnie chwile, które żywych potrafią niejednokrotnie przyprawić o dreszcze.
Butcher pisze po nowojorsku – brawurowo i bez ogródek. Pamięta też o tym, że codzienne obcowanie ze śmiercią okazało się zaskakującą lekcją życia.
„Zapis szokujących rzeczy, które się za kulisami zbrodni. Wnikliwa i idealna lektura dla fanów true crime”– „The New York Times”
„To również historia o walce z uzależnieniem, szukaniu swojej drogi życiowej i odnalezieniu powołania w najmniej spodziewanym momencie. W książce skupionej na śmierci czytelnicy odnajdą wiele prawd na temat życia. Bardzo polecam” – Justyna Mazur-Kudelska (Piąte: Nie zabijaj)
„Martwe ciała, sponiewierane szczątki, udręka bliskich i głosy umarłych – nie tylko sama zbrodnia szokuje, lecz także to, co po niej zostaje. Butcher odtwarza przerażające detale z fotograficzną dokładnością” – Renata z Worka Kości
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07965-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mściwy wisielec
– Hej, Barbara, masz wisielca. Rewir trzydziesty czwarty, zadzwonić po kierowcę?
Charlene mówiła przyciszonym głosem, jakby chodziło o jakąś wstydliwą tajemnicę.
– Jasne, Charlie, przyślij najlepszego, jakiego masz. Tylko daj mi pięć minut, muszę poprawić szminkę.
Parsknęła śmiechem, jakbyśmy mówiły o wyjściu na randkę, a nie na oględziny denata.
Odłożywszy słuchawkę, poczułam znajomy dreszczyk, który zawsze się pojawiał przy jakiejś ciekawej sprawie do zbadania – czyli innej niż naturalna śmierć starego człowieka z chorobą serca, znalezionego w zamkniętym na klucz mieszkaniu. Lubiłam dedukować, znajdować poszlaki i rozwiązywać zagadki, odsłaniać ukrytą za skutkiem przyczynę. Na szczęście na tym polegała moja praca. Jako medyk sądowy zatrudniony w Nowojorskim Urzędzie Naczelnego Konsultanta Medycyny Sądowej dokonywałam oględzin miejsc śmiertelnych wypadków, samobójstw i zabójstw w celu ustalenia przyczyny i okoliczności zgonu. Uwielbiałam każdą minutę tej roboty.
Tym razem emocje odrobinę studził fakt, że za sprawą głupiego wypadku z piłą i opornym kawałkiem drewna miałam rękę w gipsie. Gdyby nie skończyło mi się zwolnienie lekarskie, nadal siedziałabym w domu, a tak musiałam wrócić do obowiązków, choć ze względu na kontuzję przydzielono mi pracę w biurze. Zajmowałam się przypadkami szpitalnymi, a nie śledztwami w terenie – nie byłam „w trasie”, jak to nazywaliśmy. Tego dnia jednak miałam nocną zmianę i nie było innego wyjścia, jak tylko przyjąć wezwanie, mimo jednoręczności i bólu. Zarzuciłam na ramię ciężką torbę ze sprzętem i wyszłam na zewnątrz – pomstując, narzekając i ogólnie użalając się nad sobą – aby spotkać się z kierowcą.
Do większości zatrudnionych w urzędzie kierowców mówiło się po imieniu: Rick, Nathan, niekiedy pojawiała się Maureen. Lecz Everett Wells był dystyngowanym starszym panem, do którego zwracaliśmy się per „pan Wells”. Okazywaliśmy mu szacunek, mimo że za plecami nazywaliśmy go Piekielną Trzęsionką – bo w rzeczy samej był to szofer z piekła rodem: podczas jazdy na przemian wciskał hamulec i gaz, a do tego podkręcał ogrzewanie na maksa. Pośród około piętnastu zatrudnionych u nas kierowców pewnie znaleźliby się lepsi, ale jego lubiłam najbardziej. Troszczył się o mnie i zawsze wchodził ze mną do budynków, podczas gdy inni woleli zdrzemnąć się w samochodzie. Cieszyłam się, kiedy to on pracował na mojej zmianie.
Chwycił za moją torbę.
– Nie mogę pozwolić, żeby kobieta taszczyła takie ciężary – powiedział. – Jak by to wyglądało...
– Dziękuję, panie Wells. Czy pani Wells wie, że jedzie pan dzisiaj ze mną?
– Pani Wells wie wszystko. KFC po robocie?
W grę wchodził jeszcze McDonald’s, bo nigdy nie mieliśmy szans zjeść porządnego posiłku, którego nie przerwałaby moja krótkofalówka.
Pojechaliśmy pod podany w wezwaniu adres – była to zaniedbana kamienica w dzielnicy Washington Heights, wciśnięta między bodegę i rodzinny zakład pogrzebowy. Nie było windy, więc weszliśmy po schodach, przebijając się przez warstwy zapachów, które wypełniają wiele starych nowojorskich budynków. Na parterze gotowana kapusta, na pierwszym piętrze chlorowy detergent zmieszany z licho wie czym. Potem dotarliśmy na drugie.
Kiedy ktoś już pozna zapach śmierci, wyczuje go nawet w kwiaciarni. Jest dziwnie słodki z gorzką nutą, niczym truskawkowy shake z dodatkiem czosnku. Po kilku tygodniach w tej pracy na dowolnym odcinku dowolnej nowojorskiej ulicy potrafiłam wskazać budynek, w którym ktoś się właśnie rozkłada.
– To tutaj – powiedziałam do pana Wellsa.
– Całe szczęście, bo kolana już mi wysiadają.
Młody policjant wpuścił mnie do mieszkania, w którym panowały egipskie ciemności. Przez brudne okna ledwo przebijało się światło latarni ulicznej, ale miałam wrażenie, że nawet w dzień byłoby tam ciemno.
– Nie ma prądu – wyjaśnił policjant. – Pewnie nie zapłacił rachunku. Śledczy już poszli. Ja tylko pilnuję zwłok.
– No to niezbyt miło z ich strony. Pędzę na złamanie karku, żeby z nimi pogadać, a oni nie mogą zaczekać pięciu minut? Myśli pan, że się wystraszyli?
– Trzeba przyznać, że nie jest przyjemnie siedzieć po ciemku z wiszącym na sznurze facetem – powiedział z rozbrajającą szczerością funkcjonariusz Kennedy.
Nie zorientował się, że żartuję, więc kontynuowałam:
– Może powinien pan sprowadzić ich z powrotem? Skoro oni się zlękli, to byłabym głupia, gdybym tam weszła bez wsparcia, nie sądzi pan?
Wytrzymałam jego spojrzenie, w końcu jednak się uśmiechnęłam.
– Ach, no tak, pewnie – odpowiedział, kiedy zdał sobie sprawę, że się z nim droczę. – Pani się niczego nie boi, prawda? To dlatego nazywają panią doktor Butcher?
– Nie, naprawdę tak się nazywam.
Przyszła kolej na niego, żeby się roześmiać.
– Wiem, wygłupiam się. Latarka prawie mi padła. Ma pani swoją?
Kennedy powiedział, że sprawa wygląda na samobójstwo i że lokator z naprzeciwka wezwał policję, kiedy sąsiad przez dwa dni z rzędu nie reagował na jego pukanie. Zatroskani sąsiedzi zawsze bawią się w samarytan w środku nocy – w każdym razie taki można wyciągnąć wniosek z liczby telefonów, które odbieramy o trzeciej nad ranem. Bo śmierć ma to do siebie, że można ją wyczuć przez maleńkie szczeliny w ścianach i budzi człowieka z głębokiego snu.
Rozejrzałam się za śladami włamania, rabunku albo bójki, lecz pokrywająca wszystko gęsta warstwa kurzu wydawała się nienaruszona, a drzwi i okna były pozamykane. Samo w sobie nie wykluczało to zabójstwa. Nawet mordercy miewają klucze, których zresztą nie zawsze potrzebują, bo ludzie zwykle tylko zatrzaskują drzwi, zamiast je zablokować. Mógł to być również wypadek, bo co poniektórzy podduszają się podczas masturbacji, aby spotęgować erotyczne doznania. „Zabawy niegrzecznych chłopców” – tak to nazywałam.
Chodziliśmy po zagraconym mieszkaniu, a na każdym kroku towarzyszył nam ów przygnębiający zapach, który obwieszczał całkowitą kapitulację gospodarza – kwaśny odór zapleśniałych papierów i rozpaczy. Przyjrzałam się dębowym deskom podłogi, które kiedyś były polakierowane, ale starły się do jasnego gołego drewna. Fotel nie spełniał już swojej funkcji wygodnego siedziska, ponieważ tapicerkę przebiły sprężyny. Stos nieprzeczytanych gazet i stare pisemko z programem telewizyjnym. Poznałam po kolorze ścian, że mieszkanie ostatni raz malowano w latach sześćdziesiątych – tę samą zieleń awokado w tamtych czasach chętnie stosowali również producenci lodówek.
Światło mojej latarki padło na tęgiego białego mężczyznę w średnim wieku. Wisiał na rurze biegnącej nad drzwiami sypialni. Jego bose stopy opierały się o podłogę, więc stał przekrzywiony, ze zgarbionymi plecami i zgiętymi kolanami. Obok leżał wywrócony stołek. Mężczyzna miał opuchniętą i czerwoną twarz. Z ust sterczał fioletowy, gruby język, wypchnięty przez ukryty pod tłustymi fałdami szyi sznur.
Próbowałam włączyć jakąś lampę, lecz żadna nie działała. Omiotłam zwłoki światłem latarki, nie dostrzegłam wszakże żadnych znamion walki, obrażeń czy śladów uderzeń. Walka pozostawiłaby zadrapania, złamane albo zakrwawione paznokcie, rozdarcia skóry twarzy. Uniosłam powieki denata i zobaczyłam wybroczyny, skutek wzrostu ciśnienia krwi, która przebiła się przez cienkie błony gałek ocznych i spodniej części powiek. Jeśli wisielec dotyka stopami podłogi, tętnice nadal pompują krew do mózgu, ale żyły – delikatniejsze niż arterie – są ściśnięte, więc krew nie może się wydostać. Wzbudziłoby moje podejrzenia, gdyby denat nie miał tych krwawych podbiegnięć, zaczerwienionej twarzy albo spuchniętego i sterczącego języka. Istniała oczywiście możliwość, że go zabito, a potem powieszono, aby upozorować samobójstwo, choć to nie takie proste. Potrzeba byłoby dwóch silnych ludzi, żeby dźwignąć go na nogi, i zostałyby jakieś ślady w pokoju: rozbite szkło, przewrócony stolik, podwinięty dywanik. Gdyby denat wisiał ze stopami w powietrzu, miałby ściśnięte również arterie, a twarz byłaby blada powyżej sznura na skutek brak dopływu krwi. W nowojorskich kamienicach rzadko to widywałam, bo mają niskie sufity.
Policjant świecił na denata latarką, a ja robiłam zdjęcia. W 1992 roku, kiedy zaczynałam, używaliśmy polaroidów i migocząca nad głową zmarłego lampa błyskowa sprawiała, że odnosiło się wrażenie, jakby denat trochę się poruszał. Ciarki człowieka przechodziły. Nie lubiłam pracować po ciemku i nie zamierzałam zostawać tam dłużej, niż to było konieczne, ale miałam obowiązek rzetelnie udokumentować stan zwłok i pomieszczenia. Jak mawiali prawnicy, „rzeczy niezaprotokołowane się nie wydarzyły”.
Zrobiłam ogólne zdjęcia pokoju spod wszystkich czterech ścian, a potem całego ciała z przodu i z tyłu. Następnie zbliżenia głowy i szyi, sznura pod brodą i węzła na rurze. W razie pytań miałabym mnóstwo zdjęć na poparcie sporządzonego protokołu, ku niezadowoleniu Laurie, naszej specjalistki od zaopatrzenia, która twierdziła, że w pojedynkę pochłaniam cały budżet na zakup filmów do aparatu.
Sprawdziłam całe mieszkanie z latarką, szukając listu pożegnalnego, dokumentacji medycznej, informacji o najbliższych krewnych, narkotyków, alkoholu, zawiadomienia o eksmisji – czegokolwiek, co pomogłoby ustalić tożsamość denata i podpowiedzieć, dlaczego się zabił. Nie znalazłam listu pożegnalnego. Nic dziwnego, bo tylko około jednej trzeciej samobójców go zostawia. Nie znaleźliśmy też żadnych dowodów na „problemy życiowe”, takich jak pozew sądowy, diagnoza medyczna czy kończący związek list od dziewczyny. Lecz powody, dla których ludzie odbierają sobie życie, mają głębokie podłoże. Często nie da się wskazać oczywistego zdarzenia, które bezpośredniego poprzedziło taki czyn.
Stwierdziłam, że było to samobójstwo – żadnych nadzwyczajnych okoliczności. Ponure mieszkanie tchnęło depresją i rozpaczą. Nie było żadnych oznak, że ta osoba cieszyła się życiem. Zresztą w ogóle nie było żadnych oznak życia. Zależało mi na znalezieniu jakiegoś wyjaśnienia, dlaczego ten człowiek chciał umrzeć, ale w tych ciemnościach i bałaganie było to niemożliwe. Być może kroplą, która przepełniła czarę, było odłączenie prądu przez elektrownię.
Wyjęłam z torby służbowy nóż, podniosłam przewrócony stołek i postawiłam obok wisielca, żeby go odciąć. Zwykle lewą ręką chwytałam pętlę pod brodą, a prawą ucinałam sznur wysoko nad węzłem i jak najdelikatniej sprowadzałam denata na podłogę. Chodziło o to, żeby zachować pętlę i węzeł dla patologa oraz uniknąć pośmiertnych obrażeń, które mogłyby zaburzyć wyniki autopsji na sali sekcyjnej.
Zwłoki są „ciężkie jak kłoda”, jak to mieli w zwyczaju określać dawni powieściopisarze. Nawet silny mężczyzna nie potrafiłby opuścić zwłok na podłogę jedną ręką, ale z reguły udawało mi się trochę spowolnić upadek, a przede wszystkim odpowiednio nim pokierować. Jeśli robi się to już któryś raz, można oszacować ciężar, nie dopuszczając do tego, żeby denat huknął o parkiet. Cholera... Przypomniałam sobie, że nie dam rady, bo lewą rękę mam w gipsie. Pana Wellsa, który czekał w przedpokoju, z pewnością nie mogłam prosić o to, żeby właził na stołek, a funkcjonariusz policji też nie mógł wykonywać za mnie mojej pracy – przepisy związkowe itd. Ale nie ma problemu: zaraz przyjedzie furgon z kostnicy z dwoma rosłymi pracownikami, którzy zabiorą zwłoki i ogarną całą resztę. Skontaktowałam się przez krótkofalówkę z biurem, wyjaśniłam sytuację i poprosiłam, żeby ekipa z kostnicy ucięła sznur powyżej węzła i delikatnie opuściła ciało na podłogę.
Podpisałam identyfikator denata, aby przekazać miejsce zdarzenia policji i mieć dowód na to, że faktycznie tam byłam, choć warto zaznaczyć, że sam podpis niekoniecznie o tym świadczy. Jednego z kolegów oskarżono niedawno, że prowadzi „śledztwa mobilne” – facetowi tak bardzo nie chciało się tego robić, że nawet nie wysiadał z samochodu, tylko wrzeszczał do stojącego w oknie policjanta: „Wygląda na naturalną przyczynę? To załóż mu zawieszkę na palec!”.
Po pracy nie mieliśmy czasu usiąść przy stoliku, by zamówić smażonego kurczaka na miejscu, więc razem z panem Wellsem zjedliśmy zakupione w drive-in cheeseburgery w samochodzie zaparkowanym na 125. Ulicy. Im bliżej centrum, tym świeższy fast food, bo ludzie przychodzą tu zjeść coś przez całą noc. Pan Wells prychnął:
– Hm. Randy zawsze zabiera mnie na lunch do restauracji. Zna wszystkie najlepsze lokale. Kulturalny facet.
– Jeśli dadzą mnie kiedyś na dzienną zmianę, to zabiorę pana do czterogwiazdkowej restauracji, może być?
Ramię mi pulsowało, przez co byłam w zrzędliwym nastroju.
Wróciliśmy do biura, a pan Wells mruczał coś po drodze o tym, jakie to niesprawiedliwe, że muszę pracować mimo kontuzji.
– Według mnie to nie ma sensu – powiedział. – Przez tych idiotów jeszcze się pani pogorszy.
Siedząc przy biurku nad rozłożonymi polaroidami i notatkami, zaczęłam spisywać protokół dla patologa sądowego, który następnego dnia rano miał przeprowadzić sekcję zwłok. Inaczej niż to pokazują w telewizji, patolodzy bardzo rzadko osobiście badają miejsce zdarzenia. Mają ściśle rozplanowany dzień, wypełniony sekcjami zwłok, badaniami toksykologicznymi, histopatologicznymi i neurologicznymi. Nie wspominając o całej górze papierów do uzupełnienia. Patolog nie może tak po prostu odejść sobie od stołu sekcyjnego i gdzieś pojechać. Ja natomiast zaczynałam wprawdzie pracę w biurze, ale większość dnia spędzałam w terenie.
W dawnych czasach oględziny zwłok na miejscu zdarzenia wykonywali dla patologów policja albo koronerzy (których mianowano w drodze lokalnych wyborów; często byli to dyrektorzy domów pogrzebowych). Ponieważ nie mieli wykształcenia medycznego, nie zawsze byli w stanie odróżnić skutki zgonu i pośmiertnego rozkładu od zmian chorobowych. Mój mentor doktor Charles Hirsch wpadł na pomysł wprowadzenia szkoleń z medycyny sądowej dla doświadczonych pracowników śledczych w naszym biurze i w nowojorskiej policji. Zadaniem patologa sądowego jest ustalenie przyczyny i okoliczności śmierci. Weźmy na przykład ranę postrzałową: przyczyna zgonu może być oczywista, ale okoliczności bywają już różne: zabójstwo, samobójstwo lub wypadek. Zadaniem medyka sądowego jest zbadanie tego na miejscu zdarzenia: czy były ślady przemocy? Czy do mieszkania można się było dostać z zewnątrz? Czy były zmiany chorobowe? A przede wszystkim, czy narzucająca się wersja wypadków jest zgodna z dowodami rzeczowymi? Jesteśmy oczami i uszami patologa sądowego. Bez rzetelnych oględzin w terenie patolog pracowałby w sali sekcyjnej po omacku.
Przeglądając zdjęcia, zobaczyłam, że lampa błyskowa aparatu całkiem dobrze oświetliła zwłoki i pomieszczenie. Na odbitce polaroidu mogłam dostrzec nawet więcej szczegółów niż w samym mieszkaniu. To mnie nie zaskoczyło. Na miejscu zdarzenia wszystkie dane przyswaja się jednocześnie. Przy dokładniejszej analizie czasem należy zrobić krok do tyłu. Kiedy ma się do czynienia ze zwłokami, trzeba myśleć nieszablonowo – zwłaszcza jeśli w mieszkaniu jest ciemno i nic nie widać. Na zdjęciach pokój wyglądał na jeszcze bardziej zawilgocony, a meble miały błotnisty kolor. Za plecami wisielca zobaczyłam rozgrzebane łóżko z pożółkłą pościelą, która od bardzo dawna nie widziała się z pralką. Nad głową denata widniał długi pomarańczowy kabel przedłużacza ogrodowego. Mądry wybór, który dawał gwarancję, że sznur się nie urwie. Lecz na następnym zdjęciu zobaczyłam, że przedłużacz był włączony do kontaktu. Kabel pod napięciem?
Cholera. Myślałam, że prąd jest wyłączony.
Drżącymi palcami wystukałam numer telefonu w mieszkaniu denata, modląc się, żeby policjant odebrał. „No weź, odbierz”. Jeszcze żarliwiej modliłam się o to, żebym zdążyła przed przyjazdem ekipy z kostnicy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------