Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Co życie dało: nowelle i obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co życie dało: nowelle i obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 419 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Więc to nie­odwo­łal­nie dzi­siaj? – Dzi­siaj!

Py­ta­nie wy­mó­wił głos męz­ki, od­po­wiedź – ko­bie­cy. Oba były mło­de, dźwięcz­ne i bar­dzo smut­ne, jak ci, do któ­rych na­le­ża­ły.

Męż­czy­zna sie­dział w rogu sze­ro­kiej, sta­rej ka­na­py, opie­rał się łok­ciem o wy­tar­ty, spło­wia­ły ada­ma­szek jej po­rę­czy, i bia­łą, chu­dą ręką pod­trzy­my­wał gło­wę zwie­szo­ną na pier­si. W tem po­chy­le­niu rysy jego re­gu­lar­ne i po­cią­ga­ją­ce wy­da­wa­ły się zmę­czo­ne i ostre, a ciem­ne oczy pa­trzy­ły pra­wie po­nu­ro z pod sze­ro­kie­go, in­te­li­gent­ne­go czo­ła na klę­czą­cą po­środ­ku po­ko­ju ko­bie­tę.

Ta była bla­da i wą­tła.

Mia­ła wie­le sło­dy­czy w spoj­rze­niu ciem­nych tak­że oczu i wie­le sta­now­czo­ści w ry­sun­ku ró­żo­wych ust. Buj­ne, zło­ta­we wło­sy, skrę­co­ne w gru­by wę­zeł przy­trzy­my­wa­ła z tyłu gło­wy wiel­ka czar­na szpil­ka, a czar­na gład­ka suk­nia, ni­klej­szą jesz­cze czy­nią­ca jej ki­bić, roz­ta­cza­ła się na pod­ło­dze sze­ro­ką ża­łob­ną oszew­ką. Drob­ne jej ręce na­peł­nia­ły wiel­ki ku­fer roz­rzu­co­ne­mi do­ko­ła przed­mio­ta­mi, ale wzrok, od­ry­wa­jąc się czę­sto od tego za­ję­cia, spo­czy­wał prze­lo­tem na za­chmu­rzo­nej twa­rzy mło­de­go czło­wie­ka, i wte­dy usta jej drga­ły lek­ko i za­ci­ska­ły się jak­by dla stłu­mie­nia wy­ra­zów, co się na nie ci­snę­ły.

W po­ko­ju, po za­mia­nie po­wyż­szych dwóch zdań, pa­no­wa­ło zu­peł­ne mil­cze­nie.

Wąz­kie po­dwó­rze i wy­so­ka fron­to­wa ka­mie­ni­ca od­dzie­la­ły go od ulicz­ne­go gwa­ru i tur­ko­tu, któ­ry do­cho­dził tu prze­cież sła­bym i stłu­mio­nym od­gło­sem, przy­po­mi­na­jąc są­siedz­two wiel­kie­go mia­sta. Przez ogo­ło­co­ne z fi­ra­nek okna pły­nę­ło świa­tło jed­ne­go z naj­po­sęp­niej­szych, paź­dzier­ni­ko­wych dni, za­bar­wio­ne od prze­ciw­le­głe­go muru żół­ta­wym od­cie­niem. W tem oświe­tle­niu cały po­kój, ma­ją­cy niby po­zór sa­lo­ni­ku, wy­glą­dał smut­no i cho­ro­bli­wie, po­cząw­szy od per­ło­we­go nie­gdyś obi­cia, a skoń­czyw­szy na wy­bla­kłej, ły­se­mi pla­ma­mi po­zna­czo­nej po­sadz­ce. Sprzę­ty po ką­tach sta­ły tak, jak­by je w chwi­li znie­chę­ce­nia po­pchnę­ła roz­draż­nio­na ręka; je­den tyl­ko for­te­pian po­ły­ski­wał otwar­tą kla­wia­tu­rą, jak­by za­do­wo­lo­ny z sie­bie po­czci­wiec żół­ta­we­mi zę­ba­mi w sze­ro­kim, do­bro­dusz­nym uśmie­chu.

Przez otwar­te po­je­dyń­cze drzwi wi­dać było dru­gi, mniej­szy po­ko­ik. Sta­ły w nim dwa pu­ste łóż­ka, na środ­ku tłu­mok z po­ście­lą i otwar­ta wy­próż­nio­na sza­fa. Fla­szecz­ki i re­cep­ty wa­la­ją­ce się na oknie i sto­li­ku, oraz nie­okre­ślo­na woń le­karstw mó­wi­ły o nie­daw­nej cho­ro­bie, któ­ra nie mu­sia­ła ztąd odejść z ni­czem, są­dząc po ża­łob­nej suk­ni mło­dej ko­bie­ty.

Ona tym­cza­sem skoń­czy­ła pa­ko­wać ku­fer i wstaw­szy z klę­czek, z lek­kie­mi ru­mień­ca­mi utru­dze­nia na po­licz­kach, po­de­szła do za­du­ma­ne­go na ka­na­pie męż­czy­zny.

– Nie bądź tak smut­ny, Ma­ry­anie – rze­kła, kła­dąc mu rękę na ra­mie­niu – prze­cież nie roz­sta­je­my sie na za­wsze. By­łam dziś u pan­ny Wa­le­ryi, wiesz, tej sta­rusz­ki, któ­ra cza­sem od­wie­dza­ła mamę, i pro­si­łam jej, że­by­śmy się kie­dy­nie­kie­dy wi­dy­wać u niej mo­gli. Dam ci jej ad­res, i…

– Wi­dy­wać u niej kie­dy­nie­kie­dy – prze­rwał z go­ry­czą – pięk­na po­cie­cha, za­iste! To zna­czy sie­dzieć na­prze­ciw­ko sie­bie przez parę go­dzin pod okiem sta­rej de­wot­ki, pro­wa­dzić obo­jęt­ną roz­mo­wę z uwzględ­nie­niem jej po­boż­nych uszu i ro­zejść się po to, żeby za parę ty­go­dni spo­tkać się na­po­wrót w tych sa­mych wa­run­kach i zno­wu się ro­zejść, i tak da­lej i da­lej, do­pó­ki pan­na Wa­le­rya nie prze­nie­sie się do wiecz­no­ści, albo…

Urwał i po­ru­szył się nie­cier­pli­wie.

– Albo co? – spy­ta­ła spo­koj­nie ko­bie­ta.

– Albo do­pó­ki któ­re z nas, sprzy­krzyw­szy so­bie te roz­kosz­ne wi­zy­ty, nie obej­rzy się za przy­jem­niej­szem spę­dze­niem cza­su – od­parł pra­wie szorst­ko.

– Są­dzisz więc, że cię to tak pręd­ko znu­dzi? – rze­kła ła­god­nie ona – bo mnie chy­ba nie mo­żesz mieć na my­śli?

Ma­ry­an wziął zwol­na rącz­kę, spo­czy­wa­ją­cą wciąż na jego ra­mie­niu, i przy­ci­snął ją do ust w dłu­gim po­ca­łun­ku.

– Prze­bacz, Bro­ni­siu – wy­mó­wił – je­stem zły i nie­go­dzi­wy: za­miast po­cie­szać, drę­czę cię tyl­ko za­wsze, ale gdy­byś wie­dzia­ła, co się we mnie dzie­je, gdy pa­trzę na cie­bie idą­cą mię­dzy lu­dzi, na tę cięż­ką, nie­wdzięcz­ną pra­cę, i nie mogę ci po­wie­dzieć: zo­stań przy mnie, bo i cóż­bym ci dał?… więk­sze tyl­ko tro­ski i cier­pie­nia! Gdy­byś wie­dzia­ła, jak mnie to strasz­nie boli!

Obie­ma dłoń­mi przy­ci­snął jej rękę do pier­si i wpa­trzył się w nią z wy­ra­zem, aż nad­to praw­dzi­wość słów jego stwier­dza­ją­cym.

Ona sta­ra­ła się uśmiech­nąć drżą­ce­mi usta­mi, któ­re jej od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa. Za­ję­ła więc tyl­ko miej­sce, któ­re jej Ma­ry­an na ka­na­pie zro­bił, i zno­wu na­sta­ło mil­cze­nie.

A gdy tak sie­dzie­li bliz­ko sie­bie, za­pa­trze­ni w prze­ciw­le­głą ścia­nę, zda­jąc się każ­de z osob­na po­dą­żać za bie­giem my­śli po­sęp­niej­szych niż ten bez­sło­necz­ny, je­sien­ny dzień, trud­no było od­gad­nąć sto­su­nek, jaki ich łą­czył.

Mo­gli być za­rów­no mę­żem i żoną, jak bra­tem i sio­strą. Nie byli prze­cież ani jed­nem, ani dru­giem, nie byli na­wet parą na­rze­czo­nych; po­mię­dzy nimi sta­ła tyl­ko mi­łość, dziw­na, smut­na, wy­jąt­ko­wa mi­łość, bę­dą­ca nie jak ogni­wo, lecz jak mur, o któ­ry opie­ra­li się obo­je, ale któ­ry spo­ić ich nie był w sta­nie.

– Strasz­na to jed­nak rzecz – ozwał się pierw­szy Ma­ry­an – wie­dzieć, że ju­tro ko­niecz­nie na­stą­pić musi, a nie mieć w tem ju­trze żad­nej przy­szło­ści, żad­nej na­dziei; szar­pać zdro­wie, siły, du­cha po to tyl­ko, aby mieć usta nie­głod­ne i cia­ło nie­na­gie i ka­wa­łek da­chu nad gło­wą; żyć tyl­ko dla prze­dłu­że­nia ży­cia, któ­re nam, jak wy­ci­śnię­ta cy­try­na, ani kro­pli ożyw­cze­go soku dać nie może! I żeby cho­ciaż mieć te po­cie­chę, że­śmy sami kie­dyś wy­ci­snę­li tę Cy­try­nę, ła­twiej­by się te­raz umie­ra­ło z pra­gnie­nia, ale tak…

Ze­rwał się z ka­na­py, i prze­szedł­szy parę razy po­kój, sta­nął przed Bro­ni­sią, któ­ra go słu­cha­ła nie pod­no­sząc oczu.

– Patrz, Bro­ni­siu – za­wo­łał gwał­tow­nie – prze­cież my je­ste­śmy mło­dzi, prze­cież my mamy ja­kieś pra­wa do szczę­ścia, rów­nie do­bre, jak każ­dy kwiat, co się roz­wi­ja, ma pra­wo do słoń­ca! I cóż nam z tych praw? Oto ja cie­bie ko­cham i ty mnie ko­chasz, a jed­nak ro­zej­dzie­my się jak obcy, bo ten chleb, dla któ­re­go sprze­da­je­my sa­mych sie­bie, wy­ży­wić­by nas nie mógł. W tym wie­ku, w któ­rym wszyst­ko uśmie­chać sie do nas po­win­no, bę­dzie­my mu­sie­li po­prze­stać na gar­st­ce wspo­mnień… tyl­ko wspo­mnień… i to ja­kich! Bo czyż nam to wy – star­czyć może, Bro­ni­siu, że ser­ca na­sze zro­zu­mia­ły się przed trze­ma laty, żem ja od­tąd przy­cho­dził tu co­dzien­nie po­pa­trzeć na cie­bie, po­słu­chać czy­ta­nia, któ­rem wie­czo­ra­mi roz­ry­wa­łaś scho­ro­wa­ną mat­kę, szep­nąć ci cza­sem, że cię ko­cham, i po­że­gnać cię, nie śmie­jąc na­wet na do­bra­noc czo­ła twe­go do­tknąć usta­mi! Po­wiesz mi, że to były bar­dzo pięk­ne i ko­cha­ne chwi­le, że te­raz, gdy nam ich zbrak­nie, sto­kroć nam się droż­sze­mi sta­ną. Praw­da! Ależ, Bro­ni­siu, ja­sny wschód słoń­ca dziw­nie bla­dym się wyda, gdy ma być za­ra­zem po­łu­dniem, a my po­dob­no już prze­ży­li­śmy ta­kie po­łu­dnie!

– Ma­ry­anie – ozwa­ła się Bro­ni­sia, pod­no­sząc na nie­go wil­got­ne, lecz sta­now­czo­ścią błysz­czą­ce oczy – i po­cóż roz­draż­niać się ta­kie­mi ob­ra­za­mi? poco kłaść wię­cej kiru na to, co już jest i tak do­syć czar­ne? Wi­dzisz, ja je­stem ko­bie­tą, nie­ma ty­go­dnia jak zo­sta­łam sie­ro­tą, dziś przyj­mu­ję tak mi za­wsze wstręt­ne obo­wiąz­ki na­uczy­ciel­ki do­mo­wej, a prze­cież nie roz­pa­czam. Nie spo­dzie­wa­jąc się ni­cze­go, nie zwąt­pi­łam jed­nak zu­peł­nie, aby już dla nas żad­nej przy­szło­ści nie było.

– Przy­szło­ści? – za­śmiał się Ma­ry­an z go­ry­czą – ja­kiej? Przy­szłość ro­dzi­nie nie ko­bie­ta, lecz męż­czy­zna stwa­rza, a jam do tego nie­zdol­ny. Cóż ze mnie zro­bi­li ci, któ­rym je­stem wi­nien to ży­cie, ja­kie prze­kli­nam? Dali mi cho­re cia­ło, wy­de­li­ka­co­ne nie­roz­sąd­ną czu­ło­ścią, bez­myśl­nem wy­cho­wa­niem osła­bi­li umysł, roz­eg­zal­to­wa­li i tak wraż­li­wą wy­obraź­nię, a po­tem z pod klo­sza tej sztucz­nej eg­zy­sten­cyi wy­pu­ści­li na mróz rze­czy­wi­sto­ści; i cóż dziw­ne­go, że się ro­śli­na zwa­rzy­ła, że za­miast wy­dać kwiat i owoc, sta­ła się oto ta­kim bez­u­ży­tecz­nym chwa­stem.

Mło­da dziew­czy­na wes­tchnę­ła, i chcąc od­wró­cić roz­mo­wę od nie­mi­łe­go przed­mio­tu, spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

– Dru­ga – rze­kła – mam jesz­cze trzy go­dzi­ny cza­su. Rze­czy moje już spa­ko­wa­łam. Sprzę­ty za­bio­rą do­pie­ro po mo­jem wyj­ściu. Przy­kro­by mi było pa­trzeć, jak­by je wy­no­si­li. Zży­łam się z nie­mi od lat tylu, z każ­dym łą­czy się ja­kieś wspo­mnie­nie…

– Wszyst­kie sprze­da­łaś? – za­py­tał Ma­ry­an.

– Wszyst­kie. Jego tyl­ko za­cho­wa­łam na pa­miąt­kę – od­par­ła, wska­zu­jąc oczy­ma na sto­ją­cy pod oknem głę­bo­ki, sta­ro­świec­ki fo­tel o wy­so­kiem opar­ciu, z tak zwa­ne­mi usza­mi, i szu­flad­ko­wych po­rę­czach.

Po­de­szła ku nie­mu i opar­ła się o jego drew­nia­ny, żół­te­mi gwoź­dzia­mi na­bi­ja­ny bok.

– Bied­na mama! – mó­wi­ła – ośm­na­ście lat ży­cia spę­dzić na jed­nem miej­scu. Ten fo­tel tak nie­roz­łącz­nie wią­że się z nią w mo­ich wspo­mnie­niach. Nie pa­mię­tam jej zdro­wej i cho­dzą­cej. Mia­łam za­le­d­wie trzy lata gdy ją spa­ra­li­żo­wa­ło. Patrz, tu­taj, gdzie skó­ra bar­dziej wy­tar­ta, opie­ra­ła za­wsze gło­wę do po­obied­niej drzem­ki. W tej szu­fla­dzie leży jej ostat­nia ro­bo­ta tak, jak ją po raz ostat­ni zło­ży­ła, a w tej jej oku­la­ry i pu­de­łecz­ko z pa­styl­ka­mi, któ­re tak lu­bi­ła… Gdzież ja­bym mo­gła roz­stać się z tym fo­te­lem…

Przy­ci­snę­ła obie ręce do wil­got­nych oczu, ale je wnet opu­ści­ła, wstrzą­sa­jąc gło­wą, jak­by dla od­pę­dze­nia na­tręt­nych my­śli.

– Nie, nie – rze­kła – do­syć będę mia­ła na to cza­su w sa­mot­no­ści. Te­raz ko­rzy­staj­my z tych kil­ku chwil, ja­kie nam zo­sta­ją. Wiesz – cią­gnę­ła da­lej, zbli­ża­jąc się już z uśmie­chem do Ma­ry­ana – nim przy­sze­dłeś zaj­mo­wa­łam się go­to­wa­niem. Na­sza słu­żą­ca wczo­raj już odejść mu­sia­ła, ale ku­char­ka z prze­ciw­ka na­uczy­ła mnie jak się go­tu­je ro­sół i przy­rzą­dzi­ła mię­so na bef­sztyk; te­raz go tyl­ko usma­żę. Kar­to­fle już się do­go­to­wy­wu­ją, kom­pot zro­bi­łam; wszak zjesz ze mną obiad?

Ma­ry­an pa­trzył na nią, gdy mó­wi­ła, i dziw­ny wy­raz prze­su­nął się po jego twa­rzy.

– Ja cie­bie cza­sem zro­zu­mieć nie mogę – rzekł zwol­na – w ta­kiej chwi­li pa­mię­tać o kar­to­flach i kom­po­cie… Gdy­by to zro­bi­ła Fla­mand­ka, nie dzi­wił­bym się… ale ty! z two­ją ar­ty­stycz­ną du­szą, z two­jem uspo­so­bie­niem pod tylu wzglę­da­mi do mego po­dob­nem…

– Pod jed­nym wszak­że róż­ni­my się sta­now­czo – prze­rwa­ła Bro­ni­sia. – Ty się otrzą­sasz na wszyst­ko, co po­spo­li­te i co­dzien­ne, ty poj­mu­jesz tyl­ko szczę­ście i po­ezyę na tle wło­skie­go nie­ba i mar­mu­ro­wych kruż­gan­ków, wśród woni kwia­tów, szme­ru fon­tann; ja po­tra­fi­ła­bym je zna­leźć w czte­rech ścia­nach tego oto po­ko­ju. Ty umiesz i chcesz tyl­ko chło­nąć pięk­no w sie­bie, ja sta­ram się, o ile mogę, roz­ta­czać je na to, co samo przez się pięk­nem nie jest. I w tem może – koń­czy­ła z co­raz więk­szym smut­kiem w gło­sie – i w tem może tkwi istot­na przy­czy­na, dla któ­rej dzi­siaj roz­stać się mu­si­my.

– Praw­da – za­wo­łał Ma­ry­an z ogniem – je­stem ta­kim, nie prze­czę! Daj mi środ­ki, że­bym cię mógł wy­wieźć tam, gdzie kwit­ną po­ma­rań­cze, oto­czyć ar­cy­dzie­ła­mi sztu­ki, prze­py­chem, a zo­ba­czysz, jak będę umiał czuć, ko­chać, uszczę­śli­wiać. Ach! ja­ka­byś ty była pięk­na, Bro­ni­siu, jaka pięk­na w grec­kiej, prze­ty­ka­nej zło­tem am­pe­ho­nie, le­żą­ca na fu­trze pan­te­ry, ze zło­te­mi na­ra­mien­ni­ka­mi na ob­na­żo­nych rę­kach!

– Tak – rze­kła – ale ta pięk­na, przed któ­rą­byś wte­dy klę­czał i któ­rą­byś uwiel­biał, ta pięk­na wy­da­ła­by ci się try­wial­ną, a może na­wet śmiesz­ną w go­spo­dar­skim far­tusz­ku i przy do­mo­wych za­ję­ciach; i w re­zul­ta­cie ucie­kał­byś od niej, nie­praw­daż?

Ma­ry­an spu­ścił gło­wę.

– Po­gar­dzaj mną, je­że­li chcesz – od­parł stłu­mio­nym gło­sem – ale zda­je mi się, że tak­by było.

– Po­gar­dzać tobą! – po­wtó­rzy­ła z bó­lem – nie wy­ma­wiaj na­wet tego wy­ra­zu, Ma­ry­anie! Mnie tyl­ko cie­bie żal, tak, żal…

Za­trzy­ma­ła się, sil­nie wzru­szo­na.

– Ale tym­cza­sem – do­da­ła po chwi­li, prze­rzu­ca­jąc się w ton żar­to­bli­wy pra­wie – choć­byś mnie miał na­tych­miast prze­stać ko­chać, ja o mo­ich kar­to­flach pa­mię­tać mu­szę. In­a­czej na nic się prze­go­tu­ją!

Wy­szła z po­ko­ju i Ma­ry­an usły­szał ją krzą­ta­ją­cą się w ku­chen­ce za ścia­ną. Nie mógł jed­nak wi­dzieć, jak pil­nu­jąc sma­żą­ce­go się mię­sa, przy­ci­ska­ła ręką ser­ce, jak czy­nią ci, co w niem wiel­ki ból czu­ją, pod­czas gdy łzy spa­da­ły w lśnią­cych, szyb­kich kro­plach na jej sie­ro­cą suk­nię.

Nie­za­dłu­go wró­ci­ła z twa­rzą za­ru­mie­nio­ną od ognia i pła­czu, ale już z uśmie­chem na ustach i obia­do­we­mi przy­bo­ra­mi w obu rę­kach.

– Ostroż­nie – rze­kła do Ma­ry­ana, któ­ry jej po­ma­gał w usta­wia­niu ta­le­rzy – ostroż­nie, żeby nie stłuc, bo to wszyst­ko już za­pła­co­ne i nie moje.

Za­sie­dli do sto­łu. Ma­ry­an jadł mało; w mil­cze­niu pa­trzył na sie­dzą­cą na­prze­ciw­ko nie­go Bro­ni­się, przy­gry­zał usta i z każ­dą chwi­lą po­sęp­niej­szym się sta­wał.

– To nasz pierw­szy obiad we dwo­je – ode­zwał się wresz­cie.

– I ostat­ni – rze­kła Bro­ni­sia, a pod­su­wa­jąc mu kom­pot, do­da­ła – jedz, pro­szę, wiesz prze­cie, jaka to była dla mnie przy­jem­ność czę­sto­wać cię tem, co lu­bisz. Kto wie, czy jej jesz­cze do­znam kie­dy.

Tym­cza­sem krót­kie ży­cie je­sien­ne­go dnia ga­sło zwol­na. Gdy Bro­ni­sia, po­zmy­waw­szy na­czy­nia w kuch­ni, wró­ci­ła do sa­lo­ni­ku, było już w nim zu­peł­nie sza­ro.

Ma­ry­an stał przy oknie i pa­trzył na prze­cią­ga­ją­ce le­ni­wie po­pie­la­te chmu­ry po­nad ma­łem, błot­ni­ste­mi po­dwór­kiem.

– Za­graj, Bro­ni­siu – rzekł, nie od­wra­ca­jąc się. Ona sia­dła do for­te­pia­nu i świet­na wę­gier­ska rap­so­dya Lisz­ta za­brzmia­ła pod jej pal­ca­mi, któ­re zda­wa­ły się umyśl­nie szu­kać naj­ha­ła­śliw­szych, naj­ostrzej­szych akor­dów, aby za­głu­szyć me­lan­cho­lię, opa­no­wu­ją­cą du­szę gra­ją­cej. Nie­znacz­nie jed­nak tony ci­chły i wol­nia­ły, urwa­na w po­ło­wie rap­so­dya za­mie­ni­ła się w smęt­ne, jak­by w roz­ma­rze­niu pły­ną­ce po kla­wia­tu­rze pa­sa­że; Bro­ni­sia po­chy­li­ła gło­wę i za­czę­ła im­pro­wi­zo­wać.

Mia­ła dużo zmy­słu mu­zy­kal­ne­go i ar­ty­stycz­ne­go po­czu­cia, i pro­sty mo­tyw pio­sen­ki lu­do­wej, z któ­rą za­pew­ne łą­czy­ło się ja­kieś wspo­mnie­nie, po­wra­cał w co­raz in­nych wa­ry­acy­ach, na­peł­nia­jąc ciem­na­wą ci­szę sa­lo­ni­ku me­lo­dyą tę­sk­ną i de­ner­wu­ją­cą swą śpiew­no­ścią.

Ma­ry­an, jak­by mi­mo­wol­nie po­cią­gnię­ty, od­stą­pił od okna i sta­nął za krze­słem Bro­ni­si.

Ona nie uwa­ża­ła tego. Nie czu­ła, jak przy­śpie­szo­ny jego od­dech co­raz bli­żej owie­wał jej wło­sy.

– Ko­cham cię – szep­nął głos Ma­ry­ana tuż nad jej czo­łem.

Bro­ni­sia drgnę­ła lek­ko, lecz nie prze­sta­ła grać.

– Ko­cham cię – po­wtó­rzył ci­szej – ko­cham, ko­cham!

Gło­wa jej, jak­by pod dzia­ła­niem ma­gne­tycz­nych po­cią­gnięć, chy­li­ła się w tył nie­znacz­nie za każ­dym wy­ra­zem, aż prze­chy­li­ła się zu­peł­nie i opar­ła o pier­si Ma­ry­ana, a on jej usta wziął swe­mi usta­mi na wła­sność: chwi­lo­wą w rze­czy­wi­sto­ści, wie­czy­stą w pa­mię­ci.

Ręce Bro­ni­si zsu­nę­ły się na jej ko­la­na po kla­wi­szach, z któ­rych wy­szły dźwię­ki stłu­mio­ne i fał­szy­we i sko­na­ły zwol­na chro­po­wa­tem echem w głę­bo­kiej ci­szy sa­lo­ni­ku.

W tej chwi­li za­dzwo­nio­no w sie­ni. Był to stróż, py­ta­ją­cy czy już trze­ba za­wo­łać do­roż­kę i zno­sić rze­czy pa­nien­ki.II.

Pią­tą go­dzi­nę wy­bił srebr­ny ze­gar sto­ją­cy pod wiel­kiem lu­strem, któ­re­go ma­ho­nio­we ramy były prze­dłu­że­niem rzeź­bio­ne­go ko­min­ka w bu­du­arze pań­stwa Au­gu­stów X. Niz­kie, głę­bo­kie fo­te­le, fil­gra­no­we krze­seł­ka, roz­ma­icie po­wy­gi­na­ne ko­zet­ki, ob­cią­gnię­te ciem­no­wi­śnio­wą, ha­fto­wa­ną w srebr­ne kwia­ty ma­te­ryą i przy­ozdo­bio­ne srebr­ne­mi sznu­ra­mi, sta­ły na dy­wa­nie te­goż ko­lo­ru i de­se­niu, za­ście­la­ją­cym cały po­kój, i opie­ra­ły się o ścia­ny z obi­ciem rów­nież ciem­no-wi­śnio­wem, uję­tem w ramy sze­ro­kich, srebr­nych lam­pe­ryj. Cięż­kie fał­dy wi­śnio­wych fi­ra­nek i por­ty­er pod­trzy­my­wa­ły srebr­ne bu­lio­ny. Pod okna­mi na ma­ho­nio­wych po­stu­men­tach sta­ły dwa srebr­ne wa­zo­ny, w któ­rych kwi­tły pysz­ne krze­wy kar­ma­zy­no­wych ka­me­lij. Od su­fi­tu na srebr­nych łań­cu­chach zwie­sza­ła się lam­pa, któ­rej ciem­no­ru­bi­no­we świa­tło nada­wa­ło ca­łe­mu po­ko­jo­wi dziw­nie cie­pły a nie­ja­skra­wy ko­lo­ryt.

Na­prze­ciw ko­min­ka, na któ­rym do­ga­sał już ogień, sie­dzia­ła wgłę­bio­na w oto­man­ke pani domu. Nad­zwy­czaj ja­sna blon­dyn­ka z roz­sy­pu­ją­ce­mi się wo­ko­ło czo­ła i skro­ni kę­dzior­ka­mi, z ró­żo­wą, de­li­kat­ną cerą, z parą sze­ro­ko otwar­tych zmien­ne­go ko­lo­ru oczu i z odro­bi­nę za­dar­tym, o ru­chli­wych skrzy­deł­kach no­skiem, wy­glą­da­ła­by pra­wie dzie­cin­nie, gdy­by nie bo­ga­to roz­wi­nię­te kształ­ty, któ­re czy­ni­ły ją tem, co Fran­cu­zi na­zy­wa­ją bel­le fem­me.

Obok niej sie­dział mąż, pięk­ny, w sile wie­ku męż­czy­zna. Była z nich bar­dzo do­bra­na i bar­dzo ko­cha­ją­ca się para; sie­dzie­li też tuż przy so­bie; pan Au­gust obej­mo­wał ręką ki­bić żony, a ona opie­ra­ła mu głów­kę na ra­mie­niu. Nikt zaś nie mógł ich po­są­dzić o po­pi­sy­wa­nie się z tą mał­żeń­ską czu­ło­ścią dla świa­ta, gdyż w po­ko­ju, oprócz ich dwóch ba­wią­cych się na dy­wa­nie có­re­czek, nie było ni­ko­go.

Uwa­ża­no ich po­wszech­nie za lu­dzi wy­jąt­ko­wo szczę­śli­wych. Pan Au­gust był jed­nym z naj­wzięt­szych ad­wo­ka­tów, miał ogrom­ne do­cho­dy i opi­nię czło­wie­ka nie­po­szla­ko­wa­nej uczci­wo­ści: dwie rze­czy rzad­ko ra­zem cho­dzą­ce w pa­rze; oże­nił się z ser­decz­ne­go przy­wią­za­nia, żona mu nig­dy nie cho­ro­wa­ła na ner­wy, dzie­ci nig­dy nie cho­ro­wa­ły na kro­sty, ani na di­fte­ri­tis, miał dużo życz­li­wych, ale, jak za­pew­nia­li naj­le­piej wta­jem­ni­cze­ni w jego sto­sun­ki we­wnętrz­ne, ani jed­ne­go przy­ja­cie­la domu. Pani Kor­du­la zaś (tak nie­este­tycz­ne imię no­si­ła ta na­wskróś es­te­tycz­na isto­ta) nie wie­dzia­ła co to jest za­żą­dać od rnę­ża pie­nię­dzy na nową suk­nię i usły­szeć: "nie mam, moje ży­cie," co zna­czy utru­dzić się lub za­dać so­bie jaki przy­mus, bo wszyst­ko, co ją ota­cza­ło, ob­li­czo­ne było na uwy­god­nie­nie i uprzy­jem­nie­nie jej ży­cia. Lu­bi­ła się ba­wić – i by­wa­ła w kar­na­wa­le na ba­lach, a w po­ście na rau­tach: lu­bi­ła roz­ma­itość – i jeź­dzi­ła co lato za gra­ni­cę: lu­bi­ła się pie­ścić – i mia­ła dwie ślicz­ne có­recz­ki, któ­re jej wska­ki­wa­ły na ko­la­na i za­rzu­ca­ły rącz­ki na szy­ję, no – i rnę­ża go­to­we­go za­wsze po­ca­ło­wać ją w usta i ob­jąć ją wpół, jak ot w tej chwi­li. Je­dy­nem jej zmar­twie­niem było to nie­szczę­sne imię, nada­ne jej przez sta­rą ciot­kę, któ­ra ją do chrztu trzy­ma­ła i gło­si­ła, że jej cały ma­ją­tek za­pi­sze (więc nikt nie za­prze­czy, że mia­ła pra­wo na­zwać ją na­wet Bo­na­wen­tu­ryą lub Paf­nu­cyą), tym­cza­sem roz­my­śli­ła się przed śmier­cią; fi­lan­tro­pia wzię­ła w niej górę nad ro­dzin­ne­mi uczu­cia­mi i nie­za­moż­ną sio­strze­ni­cę przy­kry spo­tkał za­wód.

Do­brze przy­najm­niej, że pan Au­gust oże­nił się z mi­ło­ści, bo i on był­by mógł mieć pre­ten­sye do nie­sta­łej ciot­ki; przy­jął to jed­nak fi­lo­zo­ficz­nie, a żonę na­zy­wał Or­cią, z któ­rej to prze­rób­ki rze­czy­wi­ste­go jej imie­nia trud­no się było do­my­śleć; ci zaś, któ­rzy do ta­kiej po­ufa­ło­ści pra­wa nie mie­li, mó­wi­li do niej "pani Koro, " co brzmia­ło na­wet wca­le ład­nie i przy­wo­dzi­ło na pa­mięć ja­kąś roz­kosz­nie ocię­ża­łą kre­ol­ską pięk­ność.

Przed nie­daw­nym jed­nak cza­sem na po­god­nem nie­bie pani Kory zja­wi­ła się lek­ka chmur­ka. Có­recz­ki jej pod­ra­sta­ły – jed­na skoń­czy­ła lat dzie­sięć, dru­ga ośm – po­trze­bo­wa­ła do nich do­brej na­uczy­ciel­ki, a o tę trud­niej jesz­cze niż o bonę, któ­ra, gdy ma pa­ryz­ki ak­cent, za­spa­ka­ja wszyst­kie wy­ma­ga­nia. Pani Kora zwie­rza­ła się z tym kło­po­tem przed swe­mi przy­ja­ciół­ka­mi w trak­cie roz­mo­wy o sza­lo­nych ce­nach ka­pe­lu­szy i ory­gi­nal­nym kro­ju okryć ostat­nie­go se­zo­nu, i za­ła­mu­jąc z wdzię­kiem ślicz­ne rącz­ki, py­ta­ła, czy nie wie­dzą cza­sem o ja­kiej wy­kształ­co­nej a mo­ral­nej mło­dej oso­bie – ach! zwłasz­cza mo­ral­nej – do­da­wa­ła z wy­ra­zem zgro­zy na same myśl o czemś prze­ciw­nem – ja się tak boję brać z kan­to­ru! Ces per­son­nes la są te­raz tak nie­moż­li­wej kon­du­ity!

Pa­nie po­ta­ki­wa­ły, twier­dząc, iż przy­jąć do domu ko­bie­tę mło­dą i pra­cu­ją­cą, a więc z ko­niecz­no­ści sa­mej so­bie zo­sta­wio­ną, było istot­nie wiel­kiem ry­zy­kiem, i prze­gląd ma­ga­zy­nów szedł w dal­szym cią­gu. Ale przed paru dnia­mi jed­na z tych dam przy­szła umyśl­nie oznaj­mić pani Ko­rze, że zna­la­zła po­trzeb­ną jej per­łę.

– Pa­nien­ka mło­da – mó­wi­ła – wy­cho­wa­na bar­dzo sta­ran­nie, do­tych­czas da­wa­ła lek­cye po do­mach, ale mat­ka umar­ła, nie mo­gła­by więc sama miesz­kać…

– Och! na­tu­ral­nie – po­twier­dzi­ła pani Kora, wiel­ce na wszel­kie sho­king draż­li­wa.

Po­ro­zu­mia­no się wpręd­ce. Ta pani wpraw­dzie nie zna­ła sama Bro­ni­si, ale przy­ja­ciół­ka jej sio­stry mia­ła ku­zyn­kę, miesz­ka­ją­cą w tym domu co ona, zkąd więc naj­do­kład­niej­sze wia­do­mo­ści. Za­we­zwa­na bi­le­ci­kiem Bro­ni­sia sta­wi­ła się u pani Kory – wy­da­ła jej się "in­si­gni­fian­te, " tak jak wo­gó­le wszyst­kim po­wierz­chow­nie są­dzą­cym oczom – lecz tem mniej bu­dzą­ca przez to obaw, zresz­tą "wca­le do­brze i przy­zwo­itą; " sta­nę­ła więc ugo­da, i El­cia i Mi­nia cią­gle spo­glą­da­ły te­raz ku drzwiom, ocze­ku­jąc z na­tę­żo­ną cie­ka­wo­ścią przy­by­cia no­wej na­uczy­ciel­ki.

– Wiesz co, Or­ciu – ozwał się pan Au­gust, gdy prze­brzmia­ło ostat­nie ude­rze­nie ze­ga­ru – nie po­wi­nien­bym tego mó­wić, ale draż­ni mnie wmie­sza­nie się ob­ce­go ży­wio­łu w na­sze do­mo­we ży­cie. Tak nam do­brze było do­tąd sa­mym!

– Prze­cież mie­li­śmy już bony! – od­par­ła pani Kora.

– Och! cu­dzo­ziem­ki, moje ży­cie – to się nie li­czy, to jak nie­me oso­by w ko­me­dyi… te­raz przy sto­le na­wet nie bę­dzie moż­na swo­bod­nie po­roz­ma­wiać.

Sła­be po­cią­gnię­cie dzwon­ka u drzwi wcho­do­wych prze­rwa­ło dal­sze na­rze­ka­nia pana Au­gu­sta.

– To pew­no ona – rze­kła pani Kora, nie zmie­nia­jąc po­sta­wy. – Po­do­ba mi się to, że punk­tu­al­na. Za­po­wie­dzia­łam, żeby ją tu za­raz Ka­zi­mierz wpro­wa­dził.

– Nie spy­ta­łem też do­tąd, czy przy­stoj­na?

– Ob­cho­dzi cię to jed­nak? Kto wie, czy to mnie ra­czej ten obcy ży­wioł draż­nić nie bę­dzie.

Uśmiech­nę­li się obo­je. Pan Au­gust przy­tu­lił moc­niej żonę do sie­bie, a w tej­że chwi­li nie­wi­dzial­na ręka lo­ka­ja otwo­rzy­ła drzwi i do bu­du­aru we­szła Bro­ni­sia.

Pani Kora, pod­nió­sł­szy się zwol­na, po­da­ła jej rękę.

– Do­bry wie­czór pani – rze­kła uprzej­mie – pro­szę, niech pani sia­da.

Przed­sta­wi­ła jej męża i za­wo­ła­ła na dzie­ci, żeby się przy­wi­ta­ły. Dziew­czyn­ki dy­gnę­ły, jak sprę­ży­no­we la­lecz­ki, i przy­tu­liw­szy się do mat­ki, nie spusz­cza­ły z oczu przy­sło­nio­nych dłu­gie­mi rzę­sa­mi przed­mio­tu swej cie­ka­wo­ści i oba­wy za­ra­zem.

Bro­ni­sia usia­dła. Cie­pła i won­na at­mos­fe­ra bu­du­aru ob­ję­ła jej człon­ki ze­sztyw­nia­łe jaz­dą w mo­krej do­roż­ce, przez chłod­ne, błot­ni­ste uli­ce. Mi­mo­wo­li sta­nę­ły jej przed oczy­ma na­gie, sza­re ścia­ny sa­lo­ni­ku, w któ­rym parę go­dzin temu sie­dzia­ła z Ma­ry­anem na wy­tar­tej, spło­wia­łej ka­na­pie. Go za róż­ni­ca mię­dzy tym, mięk­kim, es­te­tycz­nym kom­for­tem a tą twar­dą, brzyd­ką mier­no­ścią! Go za róż­ni­ca mię­dzy tych dwoj­giem lu­dzi, któ­rych, wszedł­szy tu, za­sta­ła tak tkli­wie do sie­bie zbli­żo­nych, tak po­god­nie i spo­koj­nie uży­wa­ją­cych szczę­ścia, jak ci, co są do nie­go przy­zwy­cza­je­ni, a cięż­kiem ży­ciem nie­uro­bio­ne­go do ży­cia ma­rzy­cie­la, któ­ry ją tak smut­nie przed bra­mą po­że­gnał, i jej wła­sną sie­ro­cą dolą?

Na­wet gdy sta­ła nad otwar­tym gro­bem i pa­trzy­ła za nik­ną­cą w nim trum­ną mat­ki, uczu­cie osa­mot­nie­nia nie do­tknę­ło jej w tak okrut­ny spo­sób, jak w tej chwi­li. Jak­by od­ga­du­jąc nie­chęt­ne uwa­gi pana Au­gu­sta, zro­zu­mia­ła, że w tym domu, któ­ry ją pod dach swój przyj­mo­wał, ona za­wsze bę­dzie owym "ob­cym ży­wio­łem, " zno­szo­nym z ko­niecz­no­ści i do… cza­su, że gdy w grunt ten obo­jęt­ny wresz­cie przy­zwy­cza­je­niem wro­śnie, ta sama ko­niecz­ność wy­rwie ją zeń i prze­sa­dzi gdzie­in­dziej, a po­tem zno­wu gdzie­in­dziej, jak wiecz­ną tu­łacz­kę, nie­mo­gą­ca nig­dy po­wie­dzieć: je­stem u sie­bie, wśród swo­ich!

Cze­muż ra­czej nie zna­la­zła so­bie naj­lich­sze­go po­ko­iku pod stry­chem!

Za ży­cia mat­ki nie po­trze­bo­wa­ła za­bi­jać się pra­cą, bo eme­ry­tu­ra po ojcu star­czy­ła na… pierw­sze po­trze­by; te­raz, gdy ona prze­pa­dła, trze­ba­by było lek­cy­ami wszyst­ko opę­dzać; mniej­sza z tem jed­nak! cały dzień na­cho­dziw­szy się za nie­mi, wie­czo­rem by­ła­by pa­nią swe­go ką­ci­ka, po­wo­li zży­ła­by się z nim jak z przy­ja­cie­lem, przy­ozda­bia­ła­by go czem mo­gła, od cza­su do cza­su Ma­ry­an­by tam przy­szedł po­du­mać….

Cóż­by w tem było złe­go? Nic – a prze­cież świat in­a­czej pa­trzeć na to mu­siał i dla­te­go mat­ka już ko­na­ją­cym gło­sem tak ją upo­mi­na­ła, aby tego nie czy­ni­ła, – tak się lę­ka­ła dla niej złych ję­zy­ków, tak pra­gnę­ła, by co­ry­chlej tra­fi­ło się jej miej­sce w ja­kim za­cnym i cno­tli­wym domu. Jak­by ona, miesz­ka­jąc sama, za­cną i cno­tli­wą być nie mo­gła!

Ta­kie my­śli snu­ły się po gło­wie Bro­ni­si, pod­czas gdy ma­chi­nal­nie słu­cha­ła pani Kory, obznaj­mia­ją­cej ją z uspo­so­bie­niem swo­ich dzie­ci. El­cia jest bar­dzo żywą, ale ła­god­no­ścią wszyst­ko z nią zro­bić moż­na, z upar­tą tro­chę Mi­cią trze­ba być wię­cej sta­now­czą. Obie jed­nak mają zło­te ser­dusz­ka i po­jęt­ne głów­ki, i pan­na Bro­ni­sła­wa nie bę­dzie mia­ła z nie­mi wie­le kło­po­tu…

W przed­po­ko­ju ozwał się zno­wu dzwo­nek, tym ra­zem znacz­nie gło­śniej. Pani Kora po­pra­wi­ła się na ko­zet­ce, na któ­rej sie­dzia­ła już sama, bo pan Au­gust od­szedł był do swo­jej kan­ce­la­ryi, i rze­kła:

– Może pani przej­dzie do swe­go po­ko­ju i za­po­zna się le­piej ze swe­mi uczen­nicz­ka­mi. Tędy, pani.

I wska­za­ła jej dru­gie drzwi, w głąb' miesz­ka­nia wio­dą­ce.

Bro­ni­sia wsta­ła, ale dziew­czyn­ki, onie­śmie­lo­ne jesz­cze, ocią­ga­ły się z pój­ściem za nią. Od­wró­ci­ła się wiec od pro­gu i wy­cią­gnę­ła ku niem obie ręce, uśmie­cha­jąc się z wła­ści­wą so­bie nie­wy­sło­wio­ną sło­dy­czą. Tym­cza­sem pierw­sze drzwi otwar­ły się i do bu­du­aru wszedł męż­czy­zna już nie­mło­dy, o twa­rzy bar­dzo brzyd­kiej, lecz cha­rak­te­ry­stycz­nej, po­sta­wie atle­ty i ru­chach sa­lo­now­ca. Jego sza­re by­stre oczy utkwi­ły w Bro­ni­si, któ­ra sta­ła jak­by upo­zo­wa­na przez naj­bie­glej­sze­go ma­la­rza por­tre­ci­stę. Ru­bi­no­we świa­tło lam­py ró­żo­wi­ło jej bla­dą zwy­kle cerę, de­li­kat­ne kształ­ty jej po­sta­ci w czer­ni uwy­dat­nia­ły się na tle wi­śnio­wej por­ty­ery, a w lek­kiem po­da­niu się jej na­przód, w dziw­nie wdzięcz­nym ru­chu tych rąk wy­cią­gnię­tych, w ła­god­no­ści tego uśmie­chu i smut­ku tego po­waż­ne­go czo­ła było coś nie­wy­mow­nie peł­ne­go pro­sto­ty, po­etycz­no­ści i me­lan­cho­lii.

Spo­tkaw­szy spoj­rze­nie no­wo­przy­by­łe­go, nie zmię­sza­ła się, po­chy­li­ła się tyl­ko bar­dziej na­przód i po­cią­gnąw­szy ku so­bie zbli­ża­ją­ce się trwoż­nie dzie­ci, zni­kła wraz z nie­mi za drzwia­mi, któ­re ci­cho za­mknę­ła.

Gość ści­skał już okrą­głe, cien­ko za­koń­czo­ne pa­lusz­ki pani Kory.

– Zkąd przy­by­wasz, pro­fe­so­rze? – za­py­ta­ła go ona gdy usiadł.

– Obec­nie z wła­sne­go miesz­ka­nia – od­po­wie­dział peł­nym, głę­bo­kim gło­sem, jed­nym z tych nie­bez­piecz­nych gło­sów, w któ­rym się roz­ko­chu­ją wraż­li­we ko­bie­ty. – Al­bo­wiem?

– Nie wi­dzie­li­śmy pana bliz­ko mie­siąc.

– Tak, przez ten czas moż­na przy do­brych chę­ciach prze­je­chać wzdłuż i wszerz Eu­ro­pę. Ale nie, sprzy­krzy­ło mi się ko­czow­ni­cze ży­cie.

– Na jak dłu­go?

– Nie wiem. Tyl­ko asce­ci lub ży­ją­ce mu­mie mogą rę­czyć za sie­bie w przy­szło­ści.

– Do­praw­dy? Ja nie je­stem ani jed­ną, ani dru­gą, a jed­nak zda­je mi się, że są rze­czy, o któ­rych z góry mo­gła­bym po­wie­dzieć czy je zro­bię, czy nie.

I przy tych sło­wach pani Kora po­pra­wi­ła so­bie kę­dzior­ki nad czo­łem z pew­ną dzie­cin­ną dumą. On też spoj­rzał na nią po­błaż­li­wie, jak na dziec­ko.

– My­lisz się pani! – rzekł krót­ko. Umilkł i wzrok jego zwró­cił się ku drzwiom, któ­re­mi wy­szła Bro­ni­sia. Zda­wa­ło mu się, że wi­dzi jesz­cze na por­ty­erze czar­ną li­nię kon­tu­ru ry­su­ją­ce­go pro­fil jej ki­bi­ci.

– Kto była ta ślicz­na oso­ba? – za­py­tał na­gle.

– Nowa na­uczy­ciel­ka mo­ich dzie­ci. Pan ją na­zy­wasz ślicz­ną?

W gło­sie pani Kory prze­bi­ja­ło się wiel­kie zdzi­wie­nie.

– Prze­ślicz­ną! – od­po­wie­dział z na­ci­skiem – a co wię­cej nie­po­spo­li­tą!

– Och! pan to tak od­ra­zu po­zna­łeś?

– Je­stem na­ty­le za­ro­zu­mia­łym. Nie dla­te­go, żem stu­dy­ował psy­cho­lo­gię w czte­rech za­gra­nicz­nych uni­wer­sy­te­tach, ale żem żył i ba­dał tych, co żyją. Mó­wi­łem pani, zda­je mi się, że ta­kie mo­ral­ne wi­wi­sek­cye, do­ko­ny­wa­ne zwłasz­cza na ko­bie­tach, były mo­jem ulu­bio­nem za­ję­ciem; opła­ca­łem je nie­raz dro­żej, niż­byś pani przy­pu­ścić mo­gła, za to dziś je­den rzut oka od­kry­wa mi wię­cej, niż in­nym dłu­gie lata zna­jo­mo­ści.

– Ależ to pan je­steś nie­bez­piecz­nym czło­wie­kiem, pro­fe­so­rze! – za­śmia­ła się pani Kora.

On spoj­rzał na nią prze­ni­kli­wie; na jego wy­dat­nych mię­si­stych ustach po­ja­wił się szy­der­ski uśmiech.

– Pani dziś do­pie­ro do­wia­du­jesz się o tem? – rzekł.

Mło­da ko­bie­ta zmie­sza­ła się tro­chę i spu­ści­ła oczy pod tym ma­gne­ty­zu­ją­cym wzro­kiem, ale wnet pod­nio­sła gło­wę i ci­snę­ła mu pra­wie gniew­ne spoj­rze­nie, zda­ją­ce się mó­wić: Jesz­cze nie! Omy­li­łeś się tym ra­zem.

Roz­mo­wa zno­wu urwa­ła się na chwi­lę.

Gość pani Kory, któ­re­go tak po­wszech­nie ty­tu­ło­wa­no pro­fe­so­rem, iż nie­któ­rzy za­po­mi­na­li pra­wie, że się na­zy­wał Ru­dolf Za­klin­ka, był czło­wie­kiem wiel­kie­go ma­jąt­ku, wiel­kiej na­uki i wiel­kiej eks­cen­trycz­no­ści. Nie­rzad­ką u nie­go rze­czą było za­mknąć się na cały mie­siąc w la­bo­ra­to­ry­um che­micz­nem lub w za­py­lo­nej bi­blio­te­ce z za­cie­kło­ścią i pe­dan­ty­zmem nie­miec­kie­go uczo­ne­go, aby przez dru­gi mie­siąc od­dy­chać at­mos­fe­rą bu­du­arów, wy­strze­li­wać kor­ki od szam­pa­na i bić bra­wo ba­let­nicz­kom z we­rwą zło­te­go mło­dzień­ca. Po­dró­żo­wał wie­le, a do Ame­ry­ki lub Azyi wy­jeż­dżał jak inni na dru­gą uli­cę, idąc na ko­lej pro­sto z balu lub te­atru, po po­wro­cie zaś wi­tał spo­ty­ka­ją­cych go z wy­krzyk­ni­ka­mi zna­jo­mych, jak­by ich wczo­raj po­że­gnał. Mo­to­rem ca­łe­go jego ży­cia była fan­ta­zya, pod­sta­wą naj­głęb­szy scep­ty­cyzm po­łą­czo­ny z wiel­ką oschło­ścią ser­ca i wy­bu­ja­ło­ścią zmy­słów. Czło­wiek ten nig­dy nie ma­rzył i nie ko­chał, ale cią­gle my­ślał i cią­gle uży­wał. Przez parę lat wy­kła­dał fi­lo­zo­fię na jed­nym z uni­wer­sy­te­tów bel­gij­skich i ztam­tąd przy­wiózł ty­tuł pro­fe­so­ra. Miał w so­bie coś, co mu jed­na­ło za­pa­lo­nych zwo­len­ni­ków, zwłasz­cza mię­dzy mło­dzie­żą, choć w sto­sun­kach to­wa­rzy­skich był za­wsze szorst­kim, a czę­sto zja­dli­wym aż do okru­cień­stwa; ko­bie­ty bały się go, a lgnę­ły doń i ko­kie­to­wa­ły go po­mi­mo jego brzy­do­ty. O mi­ło­snych jego przy­go­dach opo­wia­da­no ta­kie nie­stwo­rzo­ne rze­czy, że już samo to nę­ci­ło nie­jed­ne roz­ma­rzo­ną pięk­ność, aby się sta­ła ich bo­ha­ter­ką.

U pana Au­gu­sta, któ­re­go znał jesz­cze przed oże­nie­niem, by­wał do­syć rzad­ko i wo­gó­le sto­sun­ki jego z tym do­mem nie prze­cho­dzi­ły gra­nic obo­jęt­nej grzecz­no­ści, za­wsze jed­nak umiał czy to sło­wem, czy spoj­rze­niem roz­draż­nić i za­nie­po­ko­ić pa­nią Korę. Czy­nił to tyl­ko dla­te­go, że so­bie kie­dyś po­wie­dział: " Cie­ka­wym, czy ta ład­na sa­micz­ka poza in­stynk­tow­nem przy­wią­za­niem do gniaz­da i pa­pu­ziem za­mi­ło­wa­niem stro­jów, coś wię­cej czuć po­tra­fi?"

Te­raz też, gdy za­ba­wiw­szy z pół go­dzi­ny, wy­szedł, mło­da ko­bie­ta sie­dzia­ła dłu­go w mil­cze­niu, jak­by za­du­ma­na, co jej się rzad­ko zda­rza­ło, po­czem prze­cią­gnę­ła dło­nią po czo­le i ro­zej­rza­ła się po pu­stym bu­du­arze.

– Dziw­ny czło­wiek – szep­nę­ła – tak nie­po­dob­ny do dru­gich. Nie lu­bię go.

Przy­sło­ni­ła usta ręką, tłu­miąc ziew­nię­cie.

Przy­szło jej na myśl, co zro­bi z dłu­gim je­sien­nym wie­czo­rem, pod­czas gdy mąż be­dzie sie­dział w ga­bi­ne­cie nad ak­ta­mi, a dzie­ci za­sną pod okiem na­uczy­ciel­ki. Szko­da jed­nak, że pro­fe­sor nie zo­stał na her­ba­cie. Roz­mo­wa z nim choć nie za­wsze przy­jem­na, była za­wsze ory­gi­nal­ną.

– Nu­dzi mi się – rze­kła na­wpół gło­śno, za­pla­ta­jąc ręce i wy­cią­ga­jąc je przed sie­bie le­ni­wym ru­chem – nu­dzi mi się ogrom­nie!III.

Ma­ry­an, roz­staw­szy się z Bro­ni­sią, wra­cał do sie­bie po­wo­li ze zwie­szo­ną gło­wą. Miesz­kał w od­da­lo­nej czę­ści mia­sta, na trze­ciem pię­trze ofi­cy­ny pięk­ne­go, no­we­go domu, prze­zna­czo­nej wy­łącz­nie na ka­wa­ler­skie lo­ka­le. Mie­ści­ły się tam tak­że kuch­nie fron­to­wych apar­ta­men­tów. Ztąd scho­dy były za­wsze brud­ne i po­za­le­wa­ne, na przę­słach sta­ły ba­lie i inne go­spo­dar­skie sprzę­ty, a w po­wie­trzu uno­si­ły się wy­zie­wy po­traw, my­dlin i pary. Ma­ry­an wstę­po­wał za­wsze na te scho­dy z obrzy­dze­niem; wy­kwint­na jego na­tu­ra otrzą­sa­ła się w nim, ile­kroć zmę­cze­nie zmu­sza­ło go oprzeć rękę na wil­got­nej, lep­kiej po­rę­czy, i był­by się daw­no wy­pro­wa­dził, gdy­by nie to, że po­kój sam był bar­dzo ład­ny i tani.

Ma­ry­an urzą­dził go so­bie z ko­bie­cą sta­ran­no­ścią i zmy­słem es­te­ty­ka. Łóż­ko sta­ło w naj­mniej wi­docz­nem miej­scu, osło­nię­te pa­wi­lo­nem; przed biur­kiem le­ża­ła skó­ra niedź­wie­dzia, przed ko­zet­ką dy­wan, na mar­mu­ro­wym sto­licz­ku w pięk­nym wa­zo­nie roz­kła­dał sze­ro­kie swe li­ście ciem­ny fi­lo­den­dron. Mi­ło­śni­ka sta­ro­grec­kie­go pięk­na zdra­dza­ły dwie sta­tu­et­ki We­ne­ry mi­loń­skiej i ka­pi­to­liń­skiej, bie­lą­ce się w ro­gach; wiel­ka fo­to­gra­fia, przed­sta­wia­ją­ca na­ro­dzi­ny Afro­dy­ty, wi­sia­ła na ścia­nie mię­dzy gru­pą La­oko­na i Nio­by w me­da­lio­nach. Wszę­dzie, gdzie spoj­rzeć, peł­no było re­pro­duk­cyj rzeźb i ob­ra­zów tre­ści mi­to­lo­gicz­nej. Na biur­ku, wśród mnó­stwa ele­ganc­kich, a na­wet kosz­tow­nych drob­no­stek, wśród pa­pie­rów i li­stów le­ża­ły, w czę­stem wi­dać czy­ta­niu bę­dą­ce, po­ezye Pro­per­cy­usza i Ka­tul­la w ory­gi­na­le, li­sty Ho­ra­ce­go i ele­gie rzym­skie Göthe­go.

Ja­snem było, iż za­mknię­ty w tych czte­rech ścia­nach sa­mot­nik sta­rał się wy­two­rzyć so­bie w nich sztucz­ną at­mos­fe­rę, taką, w ja­kiej naj­swo­bod­niej od­dy­cha­ła jego du­sza, ta du­sza po­ga­ni­na Gre­ka, po któ­rej chry­sty­anizm prze­śli­znął się tyl­ko, po­zo­sta­wiw­szy jako je­dy­ny ślad swój nie­zna­ną grec­kiej ziem­skiej po­go­dzie za­świa­to­wą tę­sk­no­tę, a któ­rą wiek nasz pięt­nem nie­ule­czal­nej cho­ro­by na­zna­czył. I uda­wa­ło mu się to cza­sem.

Po­chy­lo­ny nad ulu­bio­ny­mi kla­sy­ka­mi, lub za­pa­trzo­ny w kla­sycz­ne li­nie po­są­gu, za­po­mniał o świe­cie, któ­ry go ota­czał, tak róż­nym od tych daw­nych pięk­nych cza­sów, jak się róż­nią szo­sy fra­ka od dra­pe­ryi chla­mi­dy; za­po­mniał, że jest dziec­kiem tej cy­wi­li­za­cyi, któ­ra go ten frak nie­raz przy­wdzie­wać zmu­sza­ła, a w któ­rej wszyst­ko pra­wie draż­ni­ło go i mę­czy­ło, przej­mo­wa­ło po­li­to­wa­niem i wstrę­tem.

Ach, jemu było uro­dzić się w zło­tym wie­ku Pe­ry­kle­sów, żyć pod słoń­cem Hel­la­dy peł­nią wszyst­kich sił ży­wot­nych, wy­czer­pać te siły do dna, a po­tem po­grą­żyć się spo­koj­nie, bez trwo­gi w ja­kąś nir­wa­nicz­ną ot­chłań, nic nie ża­łu­jąc i ni­cze­go już nie pra­gnąc.

Wspo­mnie­nie Bro­ni­si bu­dzi­ło go z tych ma­rzeń, wią­za­ło z te­raź­niej­szo­ścią. Rzecz szcze­gól­na! w tem dziew­czę­ciu ener­gicz­nem i tkli­wem tak mało było ma­te­ry­ału na Aspa­zyę lub Gli­ce­ryę, dla­cze­góż ko­chał ją tak bar­dzo? tak bar­dzo, że bez niej sama

Gre­cya wy­da­ła­by mu się pu­stą! Jak praw­dzi­wy pan­te­ista, ko­chał w niej wszyst­ko i ko­chał ją wszyst­kiem co w nim, jak sam mó­wił, z nie­ba i pie­kła było. Mi­łość ta, niby naj­sub­tel­niej­sza sub­stan­cya, prze­ni­ka­ła całą jego isto­tę, ale nie mia­ła tej siły twór­czej, któ­ra spra­wia, że pod jej wpły­wem czło­wiek prze­ista­cza się, na­bie­ra no­wych władz, no­we­go za­pa­łu. Na­tu­ra Ma­ry­ana była na to za­ne­ga­tyw­ną. Uczu­cie dla Bro­ni­si było je­dy­nem ogni­wem, przy­ku­wa­ją­cem go istot­nie do ży­cia, je­dy­ną rze­czą, któ­rą on, lek­ce­wa­żą­cy so­bie wszyst­ko, praw­dzi­wie ce­nił – lecz wię­cej ni­czem. Bez wa­ha­nia był­by się za­strze­lił, byle jej szczę­ście za­pew­nić – ale nie czuł w so­bie od­wa­gi do po­świę­ceń – nie! na­wet do ustępstw, któ­re­by się po­wta­rza­ły co­dzien­nie.

Przy­szedł­szy do sie­bie, rzu­cił się na ko­zet­kę, oparł łok­cie na ko­la­nach i z twa­rzą ukry­tą w dło­niach po­zo­stał tak dłu­go. Cię­żar sprzecz­nych my­śli po­chy­lał go ku zie­mi. Po­ca­łu­nek Bro­ni­si pa­lił mu usta i upa­jał go, a ostat­nie spoj­rze­nie, ja­kie mu od bra­my rzu­ci­ła, prze­śla­do­wa­ło go jak wy­rzut su­mie­nia. Mó­wi­ło mu ono: Ni­ko­go nie mam na świe­cie, po­szła­bym za tobą wszę­dzie, a ty mi do­zwa­lasz odejść? Ro­zu­miał, jaka strasz­na pust­ka zro­bi­ła się te­raz do­ko­ła niej, bo sam czuł się tak osa­mot­nio­nym jak nig­dy. Gdy­by w tej chwi­li mógł ją mieć przy so­bie, gdy­by nad­zwy­czaj­ny wy­pa­dek spro­wa­dził ją tu­taj! ach, nie po­trze­bo­wa­ła­by się lę­kać ni­cze­go; po­sa­dził­by ją na fo­te­lu, a sam ukląkł­by przy niej, dło­nią jej za­krył­by so­bie oczy i tak­by mu było do­brze!

Stu­ka­nie do drzwi dało się sły­szeć! Ma­ry­an drgnął mi­mo­wo­li – nie­praw­do­po­dob­ne przy­pusz­cze­nie mi­gnę­ło mu przez gło­wę. Wzru­szył ra­mio­na­mi i po­szedł otwo­rzyć, ale ser­ce biło mu gwał­tow­nie. Wi­dok wcho­dzą­ce­go uspo­ko­ił je na­tych­miast. Był nim mło­dy czło­wiek, któ­re­go po­wierz­chow­ność mó­wi­ła wy­raź­nie: Je­stem za­wsze zdrów i we­sół.

Szczę­śli­wiec ten wstrzą­snął kil­ka­krot­nie dłoń Ma­ry­ana, wi­ta­jąc go do­no­śnym i świe­żym jak jego po­licz­ki gło­sem, po­czem roz­siadł się w tym sa­mym fo­te­lu, w któ­rym przed chwi­lą wy­obraź­nia bied­ne­go ma­rzy­cie­la wi­dzia­ła Bro­ni­się.

– Zgad­nij, Ma­ry­anie, co ci po­wiem – rzekł no­wo­przy­by­ły, za­kła­da­jąc nogę na nogę.

Twarz Ma­ry­ana przez tę krót­ką chwi­lę ule­gła zu­peł­nej prze­mia­nie. Rysy jego, ścią­gnię­te nur­tu­ją­ce­mi go wra­że­nia­mi, wy­gła­dzi­ły się i przy­bra­ły wy­raz mar­twe­go nie­mal spo­ko­ju. Ten ner­wo­wy ide­ali­sta, któ­re­go sła­be cia­ło nie mo­gło cza­sem spro­stać wul­ka­nicz­nym po­ry­wom du­szy, któ­ry poj­mo­wał ży­cie tyl­ko w ja­skra­wem oświe­tle­niu wra­żeń – dzię­ki swój krań­co­wej skry­to­ści ucho­dził mię­dzy naj­bliż­szy­mi zna­jo­my­mi za apa­tycz­ne­go tro­chę fleg­ma tyka.

– Co mi po­wiesz? – po­wtó­rzył z nie­zbyt wiel­kiem za­cie­ka­wie­niem. – Za­pew­ne coś we­so­łe­go. Wszak ty tyl­ko z temi rze­cza­mi masz do czy­nie­nia.

– Mój dro­gi! i ty­byś miał, gdy­byś chciał. To za­le­ży od spo­so­bu za­pa­try­wa­nia się na świat. Ale wra­ca­jąc do rze­czy: za­rę­czy­łem się!

– Och! – rzekł Ma­ry­an – to krok bar­dzo sta­now­czy.

Nie­do­strze­gal­ny pra­wie od­cień iro­nii pod­kre­ślił te sło­wa, to też za­rę­czo­ny mło­dzie­niec nie zwró­cił nań uwa­gi.

– Na­tu­ral­nie – od­po­wie­dział – ale nie po­win­no cię to dzi­wić. Wiesz prze­cie, że je­stem za­ko­cha­ny od pół­to­ra roku.

– Tak – mó­wi­łeś mi o tem nie­jed­no­krot­nie – za­uwa­żył Ma­ry­an tym sa­mym to­nem.

Miał on szczę­ście do zwie­rzeń, i słu­cha­jąc ich, dzi­wił się za­wsze lu­dziom, któ­rzy bez ko­niecz­nej po­trze­by wy­wnę­trza­ją się swo­im bliź­nim. Co do nie­go, był­by wo­lał ska­zać się na wiecz­ne mil­cze­nie, niż jed­nem sło­wem wspo­mnieć komu o tej bla­dej, smut­nej dziew­czy­nie, któ­ra była dla nie­go wszyst­kiem.

– Otóż – cią­gnął da­lej mło­dzie­niec – ten stan nie­pew­no­ści, bo, jak ci wspo­mnia­łem, nie mo­głem zmiar­ko­wać, czy Stef­cia ko­cha ra­nie, czy nie, był mi nie­zno­śnym. Tra­ci­łem sen, ape­tyt i tam da­lej, jed­nem sło­wem sta­wa­łem się do ni­cze­go. A tu eg­za­mi­na osta­tecz­ne za pa­sem. Nie, rze­kłem so­bie, tak dłu­żej być nie może; go­tów je­stem jesz­cze nie zdać, a Stef­cię mi tym­cza­sem za­bio­rą.

Więc raz, dwa, trzy, oświad­czy­łem się oneg­daj, a wczo­raj za­rę­czy­li­śmy się for­mal­nie. Ja jej da­łem bar­dzo ład­ny ru­bin, a ona mi ten szma­rag­dzik. Patrz! wca­le gu­stow­ny pier­ścio­nek.

I z ro­dza­jem try­um­fu po­ka­zał Ma­ry­ano­wi po­ły­sku­ją­cy na pią­tym pal­cu ka­mień. -

Ma­ry­an uśmiech­nął się. Lu­bił on bar­dzo tego we­so­łe­go, ser­decz­ne­go Ka­rol­ka, z któ­rym go wspo­mnie­nia dzie­cin­nych lat wią­za­ły, ale ta jego mi­łość, opo­wia­da­ją­ca o swych symp­to­ma­tach, jak o przy­pa­dło­ściach ga­strycz­nej go­rącz­ki, i za­sta­na­wia­ją­ca się nad gu­stow­no­ścią pier­ścion­ka, wy­da­ła mu się w tej chwi­li taką tu­zin­ko­wą, śmiesz­ną pra­wie.

– Jed­nak­że – ozwał się po pew­nej prze­rwie – two­ja na­rze­czo­na, o ile mi się zda­je, nie ma żad­ne­go po­sa­gu?

– Ani fe­nia! – od­parł Ka­rol, krzy­żu­jąc dum­nie ręce na pier­siach. – Że­nię się bez­in­te­re­sow­nie, z czy­stej mi­ło­ści. Nie uwie­rzysz, jak je­stem za­ko­cha­ny!

I za­pa­liw­szy pa­pie­ro­sa, wy­pu­ścił ener­gicz­ny kłąb dymu, jak­by na po­twier­dze­nie tych słów.

– I ty tak­że nic nie masz?

– I ja nic!

I Ka­rol za­cią­gnął się z więk­szą jesz­cze fan­ta­zyą.

– Jak­że więc mo­że­cie my­śleć o po­bra­niu się? Ma­ry­an po­sta­wił to py­ta­nie już nie iro­nicz­nie, ale z naj­więk­szą po­wa­gą. Jego wła­sne po­ło­że­nie sta­nę­ło mu na my­śli. Było ono mniej wię­cej ta­kie same.

– To so­bie do­bre – za­śmiał się jego to­wa­rzysz. – Czy to tyl­ko bo­ga­ci mogą się że­nić? Świat-by się pręd­ko skoń­czył w ta­kim ra­zie. Je­ste­śmy mło­dzi, mamy przy­szłość przed sobą: ja w tym roku koń­czę pra­wo, mam już obie­ca­ną po­sa­dę… nic świet­ne­go… ale na po­czą­tek trud­no żą­dać pre­ze­so­stwa. Stef­cia się wy­uczy­ła ro­bić kwia­ty: róże, lew­ko­nie, awan­tu­ry, jak­by pro­sto z krza­ka… za­ło­ży so­bie warsz­ta­cik na swo­ję rękę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: