- W empik go
Co życie dało: nowelle i obrazki - ebook
Co życie dało: nowelle i obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 419 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Więc to nieodwołalnie dzisiaj? – Dzisiaj!
Pytanie wymówił głos męzki, odpowiedź – kobiecy. Oba były młode, dźwięczne i bardzo smutne, jak ci, do których należały.
Mężczyzna siedział w rogu szerokiej, starej kanapy, opierał się łokciem o wytarty, spłowiały adamaszek jej poręczy, i białą, chudą ręką podtrzymywał głowę zwieszoną na piersi. W tem pochyleniu rysy jego regularne i pociągające wydawały się zmęczone i ostre, a ciemne oczy patrzyły prawie ponuro z pod szerokiego, inteligentnego czoła na klęczącą pośrodku pokoju kobietę.
Ta była blada i wątła.
Miała wiele słodyczy w spojrzeniu ciemnych także oczu i wiele stanowczości w rysunku różowych ust. Bujne, złotawe włosy, skręcone w gruby węzeł przytrzymywała z tyłu głowy wielka czarna szpilka, a czarna gładka suknia, niklejszą jeszcze czyniąca jej kibić, roztaczała się na podłodze szeroką żałobną oszewką. Drobne jej ręce napełniały wielki kufer rozrzuconemi dokoła przedmiotami, ale wzrok, odrywając się często od tego zajęcia, spoczywał przelotem na zachmurzonej twarzy młodego człowieka, i wtedy usta jej drgały lekko i zaciskały się jakby dla stłumienia wyrazów, co się na nie cisnęły.
W pokoju, po zamianie powyższych dwóch zdań, panowało zupełne milczenie.
Wązkie podwórze i wysoka frontowa kamienica oddzielały go od ulicznego gwaru i turkotu, który dochodził tu przecież słabym i stłumionym odgłosem, przypominając sąsiedztwo wielkiego miasta. Przez ogołocone z firanek okna płynęło światło jednego z najposępniejszych, październikowych dni, zabarwione od przeciwległego muru żółtawym odcieniem. W tem oświetleniu cały pokój, mający niby pozór saloniku, wyglądał smutno i chorobliwie, począwszy od perłowego niegdyś obicia, a skończywszy na wyblakłej, łysemi plamami poznaczonej posadzce. Sprzęty po kątach stały tak, jakby je w chwili zniechęcenia popchnęła rozdrażniona ręka; jeden tylko fortepian połyskiwał otwartą klawiaturą, jakby zadowolony z siebie poczciwiec żółtawemi zębami w szerokim, dobrodusznym uśmiechu.
Przez otwarte pojedyńcze drzwi widać było drugi, mniejszy pokoik. Stały w nim dwa puste łóżka, na środku tłumok z pościelą i otwarta wypróżniona szafa. Flaszeczki i recepty walające się na oknie i stoliku, oraz nieokreślona woń lekarstw mówiły o niedawnej chorobie, która nie musiała ztąd odejść z niczem, sądząc po żałobnej sukni młodej kobiety.
Ona tymczasem skończyła pakować kufer i wstawszy z klęczek, z lekkiemi rumieńcami utrudzenia na policzkach, podeszła do zadumanego na kanapie mężczyzny.
– Nie bądź tak smutny, Maryanie – rzekła, kładąc mu rękę na ramieniu – przecież nie rozstajemy sie na zawsze. Byłam dziś u panny Waleryi, wiesz, tej staruszki, która czasem odwiedzała mamę, i prosiłam jej, żebyśmy się kiedyniekiedy widywać u niej mogli. Dam ci jej adres, i…
– Widywać u niej kiedyniekiedy – przerwał z goryczą – piękna pociecha, zaiste! To znaczy siedzieć naprzeciwko siebie przez parę godzin pod okiem starej dewotki, prowadzić obojętną rozmowę z uwzględnieniem jej pobożnych uszu i rozejść się po to, żeby za parę tygodni spotkać się napowrót w tych samych warunkach i znowu się rozejść, i tak dalej i dalej, dopóki panna Walerya nie przeniesie się do wieczności, albo…
Urwał i poruszył się niecierpliwie.
– Albo co? – spytała spokojnie kobieta.
– Albo dopóki które z nas, sprzykrzywszy sobie te rozkoszne wizyty, nie obejrzy się za przyjemniejszem spędzeniem czasu – odparł prawie szorstko.
– Sądzisz więc, że cię to tak prędko znudzi? – rzekła łagodnie ona – bo mnie chyba nie możesz mieć na myśli?
Maryan wziął zwolna rączkę, spoczywającą wciąż na jego ramieniu, i przycisnął ją do ust w długim pocałunku.
– Przebacz, Bronisiu – wymówił – jestem zły i niegodziwy: zamiast pocieszać, dręczę cię tylko zawsze, ale gdybyś wiedziała, co się we mnie dzieje, gdy patrzę na ciebie idącą między ludzi, na tę ciężką, niewdzięczną pracę, i nie mogę ci powiedzieć: zostań przy mnie, bo i cóżbym ci dał?… większe tylko troski i cierpienia! Gdybyś wiedziała, jak mnie to strasznie boli!
Obiema dłońmi przycisnął jej rękę do piersi i wpatrzył się w nią z wyrazem, aż nadto prawdziwość słów jego stwierdzającym.
Ona starała się uśmiechnąć drżącemi ustami, które jej odmówiły posłuszeństwa. Zajęła więc tylko miejsce, które jej Maryan na kanapie zrobił, i znowu nastało milczenie.
A gdy tak siedzieli blizko siebie, zapatrzeni w przeciwległą ścianę, zdając się każde z osobna podążać za biegiem myśli posępniejszych niż ten bezsłoneczny, jesienny dzień, trudno było odgadnąć stosunek, jaki ich łączył.
Mogli być zarówno mężem i żoną, jak bratem i siostrą. Nie byli przecież ani jednem, ani drugiem, nie byli nawet parą narzeczonych; pomiędzy nimi stała tylko miłość, dziwna, smutna, wyjątkowa miłość, będąca nie jak ogniwo, lecz jak mur, o który opierali się oboje, ale który spoić ich nie był w stanie.
– Straszna to jednak rzecz – ozwał się pierwszy Maryan – wiedzieć, że jutro koniecznie nastąpić musi, a nie mieć w tem jutrze żadnej przyszłości, żadnej nadziei; szarpać zdrowie, siły, ducha po to tylko, aby mieć usta niegłodne i ciało nienagie i kawałek dachu nad głową; żyć tylko dla przedłużenia życia, które nam, jak wyciśnięta cytryna, ani kropli ożywczego soku dać nie może! I żeby chociaż mieć te pociechę, żeśmy sami kiedyś wycisnęli tę Cytrynę, łatwiejby się teraz umierało z pragnienia, ale tak…
Zerwał się z kanapy, i przeszedłszy parę razy pokój, stanął przed Bronisią, która go słuchała nie podnosząc oczu.
– Patrz, Bronisiu – zawołał gwałtownie – przecież my jesteśmy młodzi, przecież my mamy jakieś prawa do szczęścia, równie dobre, jak każdy kwiat, co się rozwija, ma prawo do słońca! I cóż nam z tych praw? Oto ja ciebie kocham i ty mnie kochasz, a jednak rozejdziemy się jak obcy, bo ten chleb, dla którego sprzedajemy samych siebie, wyżywićby nas nie mógł. W tym wieku, w którym wszystko uśmiechać sie do nas powinno, będziemy musieli poprzestać na garstce wspomnień… tylko wspomnień… i to jakich! Bo czyż nam to wy – starczyć może, Bronisiu, że serca nasze zrozumiały się przed trzema laty, żem ja odtąd przychodził tu codziennie popatrzeć na ciebie, posłuchać czytania, którem wieczorami rozrywałaś schorowaną matkę, szepnąć ci czasem, że cię kocham, i pożegnać cię, nie śmiejąc nawet na dobranoc czoła twego dotknąć ustami! Powiesz mi, że to były bardzo piękne i kochane chwile, że teraz, gdy nam ich zbraknie, stokroć nam się droższemi staną. Prawda! Ależ, Bronisiu, jasny wschód słońca dziwnie bladym się wyda, gdy ma być zarazem południem, a my podobno już przeżyliśmy takie południe!
– Maryanie – ozwała się Bronisia, podnosząc na niego wilgotne, lecz stanowczością błyszczące oczy – i pocóż rozdrażniać się takiemi obrazami? poco kłaść więcej kiru na to, co już jest i tak dosyć czarne? Widzisz, ja jestem kobietą, niema tygodnia jak zostałam sierotą, dziś przyjmuję tak mi zawsze wstrętne obowiązki nauczycielki domowej, a przecież nie rozpaczam. Nie spodziewając się niczego, nie zwątpiłam jednak zupełnie, aby już dla nas żadnej przyszłości nie było.
– Przyszłości? – zaśmiał się Maryan z goryczą – jakiej? Przyszłość rodzinie nie kobieta, lecz mężczyzna stwarza, a jam do tego niezdolny. Cóż ze mnie zrobili ci, którym jestem winien to życie, jakie przeklinam? Dali mi chore ciało, wydelikacone nierozsądną czułością, bezmyślnem wychowaniem osłabili umysł, rozegzaltowali i tak wrażliwą wyobraźnię, a potem z pod klosza tej sztucznej egzystencyi wypuścili na mróz rzeczywistości; i cóż dziwnego, że się roślina zwarzyła, że zamiast wydać kwiat i owoc, stała się oto takim bezużytecznym chwastem.
Młoda dziewczyna westchnęła, i chcąc odwrócić rozmowę od niemiłego przedmiotu, spojrzała na zegarek.
– Druga – rzekła – mam jeszcze trzy godziny czasu. Rzeczy moje już spakowałam. Sprzęty zabiorą dopiero po mojem wyjściu. Przykroby mi było patrzeć, jakby je wynosili. Zżyłam się z niemi od lat tylu, z każdym łączy się jakieś wspomnienie…
– Wszystkie sprzedałaś? – zapytał Maryan.
– Wszystkie. Jego tylko zachowałam na pamiątkę – odparła, wskazując oczyma na stojący pod oknem głęboki, staroświecki fotel o wysokiem oparciu, z tak zwanemi uszami, i szufladkowych poręczach.
Podeszła ku niemu i oparła się o jego drewniany, żółtemi gwoździami nabijany bok.
– Biedna mama! – mówiła – ośmnaście lat życia spędzić na jednem miejscu. Ten fotel tak nierozłącznie wiąże się z nią w moich wspomnieniach. Nie pamiętam jej zdrowej i chodzącej. Miałam zaledwie trzy lata gdy ją sparaliżowało. Patrz, tutaj, gdzie skóra bardziej wytarta, opierała zawsze głowę do poobiedniej drzemki. W tej szufladzie leży jej ostatnia robota tak, jak ją po raz ostatni złożyła, a w tej jej okulary i pudełeczko z pastylkami, które tak lubiła… Gdzież jabym mogła rozstać się z tym fotelem…
Przycisnęła obie ręce do wilgotnych oczu, ale je wnet opuściła, wstrząsając głową, jakby dla odpędzenia natrętnych myśli.
– Nie, nie – rzekła – dosyć będę miała na to czasu w samotności. Teraz korzystajmy z tych kilku chwil, jakie nam zostają. Wiesz – ciągnęła dalej, zbliżając się już z uśmiechem do Maryana – nim przyszedłeś zajmowałam się gotowaniem. Nasza służąca wczoraj już odejść musiała, ale kucharka z przeciwka nauczyła mnie jak się gotuje rosół i przyrządziła mięso na befsztyk; teraz go tylko usmażę. Kartofle już się dogotowywują, kompot zrobiłam; wszak zjesz ze mną obiad?
Maryan patrzył na nią, gdy mówiła, i dziwny wyraz przesunął się po jego twarzy.
– Ja ciebie czasem zrozumieć nie mogę – rzekł zwolna – w takiej chwili pamiętać o kartoflach i kompocie… Gdyby to zrobiła Flamandka, nie dziwiłbym się… ale ty! z twoją artystyczną duszą, z twojem usposobieniem pod tylu względami do mego podobnem…
– Pod jednym wszakże różnimy się stanowczo – przerwała Bronisia. – Ty się otrząsasz na wszystko, co pospolite i codzienne, ty pojmujesz tylko szczęście i poezyę na tle włoskiego nieba i marmurowych krużganków, wśród woni kwiatów, szmeru fontann; ja potrafiłabym je znaleźć w czterech ścianach tego oto pokoju. Ty umiesz i chcesz tylko chłonąć piękno w siebie, ja staram się, o ile mogę, roztaczać je na to, co samo przez się pięknem nie jest. I w tem może – kończyła z coraz większym smutkiem w głosie – i w tem może tkwi istotna przyczyna, dla której dzisiaj rozstać się musimy.
– Prawda – zawołał Maryan z ogniem – jestem takim, nie przeczę! Daj mi środki, żebym cię mógł wywieźć tam, gdzie kwitną pomarańcze, otoczyć arcydziełami sztuki, przepychem, a zobaczysz, jak będę umiał czuć, kochać, uszczęśliwiać. Ach! jakabyś ty była piękna, Bronisiu, jaka piękna w greckiej, przetykanej złotem ampehonie, leżąca na futrze pantery, ze złotemi naramiennikami na obnażonych rękach!
– Tak – rzekła – ale ta piękna, przed którąbyś wtedy klęczał i którąbyś uwielbiał, ta piękna wydałaby ci się trywialną, a może nawet śmieszną w gospodarskim fartuszku i przy domowych zajęciach; i w rezultacie uciekałbyś od niej, nieprawdaż?
Maryan spuścił głowę.
– Pogardzaj mną, jeżeli chcesz – odparł stłumionym głosem – ale zdaje mi się, że takby było.
– Pogardzać tobą! – powtórzyła z bólem – nie wymawiaj nawet tego wyrazu, Maryanie! Mnie tylko ciebie żal, tak, żal…
Zatrzymała się, silnie wzruszona.
– Ale tymczasem – dodała po chwili, przerzucając się w ton żartobliwy prawie – choćbyś mnie miał natychmiast przestać kochać, ja o moich kartoflach pamiętać muszę. Inaczej na nic się przegotują!
Wyszła z pokoju i Maryan usłyszał ją krzątającą się w kuchence za ścianą. Nie mógł jednak widzieć, jak pilnując smażącego się mięsa, przyciskała ręką serce, jak czynią ci, co w niem wielki ból czują, podczas gdy łzy spadały w lśniących, szybkich kroplach na jej sierocą suknię.
Niezadługo wróciła z twarzą zarumienioną od ognia i płaczu, ale już z uśmiechem na ustach i obiadowemi przyborami w obu rękach.
– Ostrożnie – rzekła do Maryana, który jej pomagał w ustawianiu talerzy – ostrożnie, żeby nie stłuc, bo to wszystko już zapłacone i nie moje.
Zasiedli do stołu. Maryan jadł mało; w milczeniu patrzył na siedzącą naprzeciwko niego Bronisię, przygryzał usta i z każdą chwilą posępniejszym się stawał.
– To nasz pierwszy obiad we dwoje – odezwał się wreszcie.
– I ostatni – rzekła Bronisia, a podsuwając mu kompot, dodała – jedz, proszę, wiesz przecie, jaka to była dla mnie przyjemność częstować cię tem, co lubisz. Kto wie, czy jej jeszcze doznam kiedy.
Tymczasem krótkie życie jesiennego dnia gasło zwolna. Gdy Bronisia, pozmywawszy naczynia w kuchni, wróciła do saloniku, było już w nim zupełnie szaro.
Maryan stał przy oknie i patrzył na przeciągające leniwie popielate chmury ponad małem, błotnistemi podwórkiem.
– Zagraj, Bronisiu – rzekł, nie odwracając się. Ona siadła do fortepianu i świetna węgierska rapsodya Liszta zabrzmiała pod jej palcami, które zdawały się umyślnie szukać najhałaśliwszych, najostrzejszych akordów, aby zagłuszyć melancholię, opanowującą duszę grającej. Nieznacznie jednak tony cichły i wolniały, urwana w połowie rapsodya zamieniła się w smętne, jakby w rozmarzeniu płynące po klawiaturze pasaże; Bronisia pochyliła głowę i zaczęła improwizować.
Miała dużo zmysłu muzykalnego i artystycznego poczucia, i prosty motyw piosenki ludowej, z którą zapewne łączyło się jakieś wspomnienie, powracał w coraz innych waryacyach, napełniając ciemnawą ciszę saloniku melodyą tęskną i denerwującą swą śpiewnością.
Maryan, jakby mimowolnie pociągnięty, odstąpił od okna i stanął za krzesłem Bronisi.
Ona nie uważała tego. Nie czuła, jak przyśpieszony jego oddech coraz bliżej owiewał jej włosy.
– Kocham cię – szepnął głos Maryana tuż nad jej czołem.
Bronisia drgnęła lekko, lecz nie przestała grać.
– Kocham cię – powtórzył ciszej – kocham, kocham!
Głowa jej, jakby pod działaniem magnetycznych pociągnięć, chyliła się w tył nieznacznie za każdym wyrazem, aż przechyliła się zupełnie i oparła o piersi Maryana, a on jej usta wziął swemi ustami na własność: chwilową w rzeczywistości, wieczystą w pamięci.
Ręce Bronisi zsunęły się na jej kolana po klawiszach, z których wyszły dźwięki stłumione i fałszywe i skonały zwolna chropowatem echem w głębokiej ciszy saloniku.
W tej chwili zadzwoniono w sieni. Był to stróż, pytający czy już trzeba zawołać dorożkę i znosić rzeczy panienki.II.
Piątą godzinę wybił srebrny zegar stojący pod wielkiem lustrem, którego mahoniowe ramy były przedłużeniem rzeźbionego kominka w buduarze państwa Augustów X. Nizkie, głębokie fotele, filgranowe krzesełka, rozmaicie powyginane kozetki, obciągnięte ciemnowiśniową, haftowaną w srebrne kwiaty materyą i przyozdobione srebrnemi sznurami, stały na dywanie tegoż koloru i deseniu, zaścielającym cały pokój, i opierały się o ściany z obiciem również ciemno-wiśniowem, ujętem w ramy szerokich, srebrnych lamperyj. Ciężkie fałdy wiśniowych firanek i portyer podtrzymywały srebrne buliony. Pod oknami na mahoniowych postumentach stały dwa srebrne wazony, w których kwitły pyszne krzewy karmazynowych kamelij. Od sufitu na srebrnych łańcuchach zwieszała się lampa, której ciemnorubinowe światło nadawało całemu pokojowi dziwnie ciepły a niejaskrawy koloryt.
Naprzeciw kominka, na którym dogasał już ogień, siedziała wgłębiona w otomanke pani domu. Nadzwyczaj jasna blondynka z rozsypującemi się wokoło czoła i skroni kędziorkami, z różową, delikatną cerą, z parą szeroko otwartych zmiennego koloru oczu i z odrobinę zadartym, o ruchliwych skrzydełkach noskiem, wyglądałaby prawie dziecinnie, gdyby nie bogato rozwinięte kształty, które czyniły ją tem, co Francuzi nazywają belle femme.
Obok niej siedział mąż, piękny, w sile wieku mężczyzna. Była z nich bardzo dobrana i bardzo kochająca się para; siedzieli też tuż przy sobie; pan August obejmował ręką kibić żony, a ona opierała mu główkę na ramieniu. Nikt zaś nie mógł ich posądzić o popisywanie się z tą małżeńską czułością dla świata, gdyż w pokoju, oprócz ich dwóch bawiących się na dywanie córeczek, nie było nikogo.
Uważano ich powszechnie za ludzi wyjątkowo szczęśliwych. Pan August był jednym z najwziętszych adwokatów, miał ogromne dochody i opinię człowieka nieposzlakowanej uczciwości: dwie rzeczy rzadko razem chodzące w parze; ożenił się z serdecznego przywiązania, żona mu nigdy nie chorowała na nerwy, dzieci nigdy nie chorowały na krosty, ani na difteritis, miał dużo życzliwych, ale, jak zapewniali najlepiej wtajemniczeni w jego stosunki wewnętrzne, ani jednego przyjaciela domu. Pani Kordula zaś (tak nieestetyczne imię nosiła ta nawskróś estetyczna istota) nie wiedziała co to jest zażądać od rnęża pieniędzy na nową suknię i usłyszeć: "nie mam, moje życie," co znaczy utrudzić się lub zadać sobie jaki przymus, bo wszystko, co ją otaczało, obliczone było na uwygodnienie i uprzyjemnienie jej życia. Lubiła się bawić – i bywała w karnawale na balach, a w poście na rautach: lubiła rozmaitość – i jeździła co lato za granicę: lubiła się pieścić – i miała dwie śliczne córeczki, które jej wskakiwały na kolana i zarzucały rączki na szyję, no – i rnęża gotowego zawsze pocałować ją w usta i objąć ją wpół, jak ot w tej chwili. Jedynem jej zmartwieniem było to nieszczęsne imię, nadane jej przez starą ciotkę, która ją do chrztu trzymała i głosiła, że jej cały majątek zapisze (więc nikt nie zaprzeczy, że miała prawo nazwać ją nawet Bonawenturyą lub Pafnucyą), tymczasem rozmyśliła się przed śmiercią; filantropia wzięła w niej górę nad rodzinnemi uczuciami i niezamożną siostrzenicę przykry spotkał zawód.
Dobrze przynajmniej, że pan August ożenił się z miłości, bo i on byłby mógł mieć pretensye do niestałej ciotki; przyjął to jednak filozoficznie, a żonę nazywał Orcią, z której to przeróbki rzeczywistego jej imienia trudno się było domyśleć; ci zaś, którzy do takiej poufałości prawa nie mieli, mówili do niej "pani Koro, " co brzmiało nawet wcale ładnie i przywodziło na pamięć jakąś rozkosznie ociężałą kreolską piękność.
Przed niedawnym jednak czasem na pogodnem niebie pani Kory zjawiła się lekka chmurka. Córeczki jej podrastały – jedna skończyła lat dziesięć, druga ośm – potrzebowała do nich dobrej nauczycielki, a o tę trudniej jeszcze niż o bonę, która, gdy ma paryzki akcent, zaspakaja wszystkie wymagania. Pani Kora zwierzała się z tym kłopotem przed swemi przyjaciółkami w trakcie rozmowy o szalonych cenach kapeluszy i oryginalnym kroju okryć ostatniego sezonu, i załamując z wdziękiem śliczne rączki, pytała, czy nie wiedzą czasem o jakiej wykształconej a moralnej młodej osobie – ach! zwłaszcza moralnej – dodawała z wyrazem zgrozy na same myśl o czemś przeciwnem – ja się tak boję brać z kantoru! Ces personnes la są teraz tak niemożliwej konduity!
Panie potakiwały, twierdząc, iż przyjąć do domu kobietę młodą i pracującą, a więc z konieczności samej sobie zostawioną, było istotnie wielkiem ryzykiem, i przegląd magazynów szedł w dalszym ciągu. Ale przed paru dniami jedna z tych dam przyszła umyślnie oznajmić pani Korze, że znalazła potrzebną jej perłę.
– Panienka młoda – mówiła – wychowana bardzo starannie, dotychczas dawała lekcye po domach, ale matka umarła, nie mogłaby więc sama mieszkać…
– Och! naturalnie – potwierdziła pani Kora, wielce na wszelkie shoking drażliwa.
Porozumiano się wprędce. Ta pani wprawdzie nie znała sama Bronisi, ale przyjaciółka jej siostry miała kuzynkę, mieszkającą w tym domu co ona, zkąd więc najdokładniejsze wiadomości. Zawezwana bilecikiem Bronisia stawiła się u pani Kory – wydała jej się "insignifiante, " tak jak wogóle wszystkim powierzchownie sądzącym oczom – lecz tem mniej budząca przez to obaw, zresztą "wcale dobrze i przyzwoitą; " stanęła więc ugoda, i Elcia i Minia ciągle spoglądały teraz ku drzwiom, oczekując z natężoną ciekawością przybycia nowej nauczycielki.
– Wiesz co, Orciu – ozwał się pan August, gdy przebrzmiało ostatnie uderzenie zegaru – nie powinienbym tego mówić, ale drażni mnie wmieszanie się obcego żywiołu w nasze domowe życie. Tak nam dobrze było dotąd samym!
– Przecież mieliśmy już bony! – odparła pani Kora.
– Och! cudzoziemki, moje życie – to się nie liczy, to jak nieme osoby w komedyi… teraz przy stole nawet nie będzie można swobodnie porozmawiać.
Słabe pociągnięcie dzwonka u drzwi wchodowych przerwało dalsze narzekania pana Augusta.
– To pewno ona – rzekła pani Kora, nie zmieniając postawy. – Podoba mi się to, że punktualna. Zapowiedziałam, żeby ją tu zaraz Kazimierz wprowadził.
– Nie spytałem też dotąd, czy przystojna?
– Obchodzi cię to jednak? Kto wie, czy to mnie raczej ten obcy żywioł drażnić nie będzie.
Uśmiechnęli się oboje. Pan August przytulił mocniej żonę do siebie, a w tejże chwili niewidzialna ręka lokaja otworzyła drzwi i do buduaru weszła Bronisia.
Pani Kora, podniósłszy się zwolna, podała jej rękę.
– Dobry wieczór pani – rzekła uprzejmie – proszę, niech pani siada.
Przedstawiła jej męża i zawołała na dzieci, żeby się przywitały. Dziewczynki dygnęły, jak sprężynowe laleczki, i przytuliwszy się do matki, nie spuszczały z oczu przysłonionych długiemi rzęsami przedmiotu swej ciekawości i obawy zarazem.
Bronisia usiadła. Ciepła i wonna atmosfera buduaru objęła jej członki zesztywniałe jazdą w mokrej dorożce, przez chłodne, błotniste ulice. Mimowoli stanęły jej przed oczyma nagie, szare ściany saloniku, w którym parę godzin temu siedziała z Maryanem na wytartej, spłowiałej kanapie. Go za różnica między tym, miękkim, estetycznym komfortem a tą twardą, brzydką miernością! Go za różnica między tych dwojgiem ludzi, których, wszedłszy tu, zastała tak tkliwie do siebie zbliżonych, tak pogodnie i spokojnie używających szczęścia, jak ci, co są do niego przyzwyczajeni, a ciężkiem życiem nieurobionego do życia marzyciela, który ją tak smutnie przed bramą pożegnał, i jej własną sierocą dolą?
Nawet gdy stała nad otwartym grobem i patrzyła za niknącą w nim trumną matki, uczucie osamotnienia nie dotknęło jej w tak okrutny sposób, jak w tej chwili. Jakby odgadując niechętne uwagi pana Augusta, zrozumiała, że w tym domu, który ją pod dach swój przyjmował, ona zawsze będzie owym "obcym żywiołem, " znoszonym z konieczności i do… czasu, że gdy w grunt ten obojętny wreszcie przyzwyczajeniem wrośnie, ta sama konieczność wyrwie ją zeń i przesadzi gdzieindziej, a potem znowu gdzieindziej, jak wieczną tułaczkę, niemogąca nigdy powiedzieć: jestem u siebie, wśród swoich!
Czemuż raczej nie znalazła sobie najlichszego pokoiku pod strychem!
Za życia matki nie potrzebowała zabijać się pracą, bo emerytura po ojcu starczyła na… pierwsze potrzeby; teraz, gdy ona przepadła, trzebaby było lekcyami wszystko opędzać; mniejsza z tem jednak! cały dzień nachodziwszy się za niemi, wieczorem byłaby panią swego kącika, powoli zżyłaby się z nim jak z przyjacielem, przyozdabiałaby go czem mogła, od czasu do czasu Maryanby tam przyszedł podumać….
Cóżby w tem było złego? Nic – a przecież świat inaczej patrzeć na to musiał i dlatego matka już konającym głosem tak ją upominała, aby tego nie czyniła, – tak się lękała dla niej złych języków, tak pragnęła, by corychlej trafiło się jej miejsce w jakim zacnym i cnotliwym domu. Jakby ona, mieszkając sama, zacną i cnotliwą być nie mogła!
Takie myśli snuły się po głowie Bronisi, podczas gdy machinalnie słuchała pani Kory, obznajmiającej ją z usposobieniem swoich dzieci. Elcia jest bardzo żywą, ale łagodnością wszystko z nią zrobić można, z upartą trochę Micią trzeba być więcej stanowczą. Obie jednak mają złote serduszka i pojętne główki, i panna Bronisława nie będzie miała z niemi wiele kłopotu…
W przedpokoju ozwał się znowu dzwonek, tym razem znacznie głośniej. Pani Kora poprawiła się na kozetce, na której siedziała już sama, bo pan August odszedł był do swojej kancelaryi, i rzekła:
– Może pani przejdzie do swego pokoju i zapozna się lepiej ze swemi uczenniczkami. Tędy, pani.
I wskazała jej drugie drzwi, w głąb' mieszkania wiodące.
Bronisia wstała, ale dziewczynki, onieśmielone jeszcze, ociągały się z pójściem za nią. Odwróciła się wiec od progu i wyciągnęła ku niem obie ręce, uśmiechając się z właściwą sobie niewysłowioną słodyczą. Tymczasem pierwsze drzwi otwarły się i do buduaru wszedł mężczyzna już niemłody, o twarzy bardzo brzydkiej, lecz charakterystycznej, postawie atlety i ruchach salonowca. Jego szare bystre oczy utkwiły w Bronisi, która stała jakby upozowana przez najbieglejszego malarza portrecistę. Rubinowe światło lampy różowiło jej bladą zwykle cerę, delikatne kształty jej postaci w czerni uwydatniały się na tle wiśniowej portyery, a w lekkiem podaniu się jej naprzód, w dziwnie wdzięcznym ruchu tych rąk wyciągniętych, w łagodności tego uśmiechu i smutku tego poważnego czoła było coś niewymownie pełnego prostoty, poetyczności i melancholii.
Spotkawszy spojrzenie nowoprzybyłego, nie zmięszała się, pochyliła się tylko bardziej naprzód i pociągnąwszy ku sobie zbliżające się trwożnie dzieci, znikła wraz z niemi za drzwiami, które cicho zamknęła.
Gość ściskał już okrągłe, cienko zakończone paluszki pani Kory.
– Zkąd przybywasz, profesorze? – zapytała go ona gdy usiadł.
– Obecnie z własnego mieszkania – odpowiedział pełnym, głębokim głosem, jednym z tych niebezpiecznych głosów, w którym się rozkochują wrażliwe kobiety. – Albowiem?
– Nie widzieliśmy pana blizko miesiąc.
– Tak, przez ten czas można przy dobrych chęciach przejechać wzdłuż i wszerz Europę. Ale nie, sprzykrzyło mi się koczownicze życie.
– Na jak długo?
– Nie wiem. Tylko asceci lub żyjące mumie mogą ręczyć za siebie w przyszłości.
– Doprawdy? Ja nie jestem ani jedną, ani drugą, a jednak zdaje mi się, że są rzeczy, o których z góry mogłabym powiedzieć czy je zrobię, czy nie.
I przy tych słowach pani Kora poprawiła sobie kędziorki nad czołem z pewną dziecinną dumą. On też spojrzał na nią pobłażliwie, jak na dziecko.
– Mylisz się pani! – rzekł krótko. Umilkł i wzrok jego zwrócił się ku drzwiom, któremi wyszła Bronisia. Zdawało mu się, że widzi jeszcze na portyerze czarną linię konturu rysującego profil jej kibici.
– Kto była ta śliczna osoba? – zapytał nagle.
– Nowa nauczycielka moich dzieci. Pan ją nazywasz śliczną?
W głosie pani Kory przebijało się wielkie zdziwienie.
– Prześliczną! – odpowiedział z naciskiem – a co więcej niepospolitą!
– Och! pan to tak odrazu poznałeś?
– Jestem natyle zarozumiałym. Nie dlatego, żem studyował psychologię w czterech zagranicznych uniwersytetach, ale żem żył i badał tych, co żyją. Mówiłem pani, zdaje mi się, że takie moralne wiwisekcye, dokonywane zwłaszcza na kobietach, były mojem ulubionem zajęciem; opłacałem je nieraz drożej, niżbyś pani przypuścić mogła, za to dziś jeden rzut oka odkrywa mi więcej, niż innym długie lata znajomości.
– Ależ to pan jesteś niebezpiecznym człowiekiem, profesorze! – zaśmiała się pani Kora.
On spojrzał na nią przenikliwie; na jego wydatnych mięsistych ustach pojawił się szyderski uśmiech.
– Pani dziś dopiero dowiadujesz się o tem? – rzekł.
Młoda kobieta zmieszała się trochę i spuściła oczy pod tym magnetyzującym wzrokiem, ale wnet podniosła głowę i cisnęła mu prawie gniewne spojrzenie, zdające się mówić: Jeszcze nie! Omyliłeś się tym razem.
Rozmowa znowu urwała się na chwilę.
Gość pani Kory, którego tak powszechnie tytułowano profesorem, iż niektórzy zapominali prawie, że się nazywał Rudolf Zaklinka, był człowiekiem wielkiego majątku, wielkiej nauki i wielkiej ekscentryczności. Nierzadką u niego rzeczą było zamknąć się na cały miesiąc w laboratoryum chemicznem lub w zapylonej bibliotece z zaciekłością i pedantyzmem niemieckiego uczonego, aby przez drugi miesiąc oddychać atmosferą buduarów, wystrzeliwać korki od szampana i bić brawo baletniczkom z werwą złotego młodzieńca. Podróżował wiele, a do Ameryki lub Azyi wyjeżdżał jak inni na drugą ulicę, idąc na kolej prosto z balu lub teatru, po powrocie zaś witał spotykających go z wykrzyknikami znajomych, jakby ich wczoraj pożegnał. Motorem całego jego życia była fantazya, podstawą najgłębszy sceptycyzm połączony z wielką oschłością serca i wybujałością zmysłów. Człowiek ten nigdy nie marzył i nie kochał, ale ciągle myślał i ciągle używał. Przez parę lat wykładał filozofię na jednym z uniwersytetów belgijskich i ztamtąd przywiózł tytuł profesora. Miał w sobie coś, co mu jednało zapalonych zwolenników, zwłaszcza między młodzieżą, choć w stosunkach towarzyskich był zawsze szorstkim, a często zjadliwym aż do okrucieństwa; kobiety bały się go, a lgnęły doń i kokietowały go pomimo jego brzydoty. O miłosnych jego przygodach opowiadano takie niestworzone rzeczy, że już samo to nęciło niejedne rozmarzoną piękność, aby się stała ich bohaterką.
U pana Augusta, którego znał jeszcze przed ożenieniem, bywał dosyć rzadko i wogóle stosunki jego z tym domem nie przechodziły granic obojętnej grzeczności, zawsze jednak umiał czy to słowem, czy spojrzeniem rozdrażnić i zaniepokoić panią Korę. Czynił to tylko dlatego, że sobie kiedyś powiedział: " Ciekawym, czy ta ładna samiczka poza instynktownem przywiązaniem do gniazda i papuziem zamiłowaniem strojów, coś więcej czuć potrafi?"
Teraz też, gdy zabawiwszy z pół godziny, wyszedł, młoda kobieta siedziała długo w milczeniu, jakby zadumana, co jej się rzadko zdarzało, poczem przeciągnęła dłonią po czole i rozejrzała się po pustym buduarze.
– Dziwny człowiek – szepnęła – tak niepodobny do drugich. Nie lubię go.
Przysłoniła usta ręką, tłumiąc ziewnięcie.
Przyszło jej na myśl, co zrobi z długim jesiennym wieczorem, podczas gdy mąż bedzie siedział w gabinecie nad aktami, a dzieci zasną pod okiem nauczycielki. Szkoda jednak, że profesor nie został na herbacie. Rozmowa z nim choć nie zawsze przyjemna, była zawsze oryginalną.
– Nudzi mi się – rzekła nawpół głośno, zaplatając ręce i wyciągając je przed siebie leniwym ruchem – nudzi mi się ogromnie!III.
Maryan, rozstawszy się z Bronisią, wracał do siebie powoli ze zwieszoną głową. Mieszkał w oddalonej części miasta, na trzeciem piętrze oficyny pięknego, nowego domu, przeznaczonej wyłącznie na kawalerskie lokale. Mieściły się tam także kuchnie frontowych apartamentów. Ztąd schody były zawsze brudne i pozalewane, na przęsłach stały balie i inne gospodarskie sprzęty, a w powietrzu unosiły się wyziewy potraw, mydlin i pary. Maryan wstępował zawsze na te schody z obrzydzeniem; wykwintna jego natura otrząsała się w nim, ilekroć zmęczenie zmuszało go oprzeć rękę na wilgotnej, lepkiej poręczy, i byłby się dawno wyprowadził, gdyby nie to, że pokój sam był bardzo ładny i tani.
Maryan urządził go sobie z kobiecą starannością i zmysłem estetyka. Łóżko stało w najmniej widocznem miejscu, osłonięte pawilonem; przed biurkiem leżała skóra niedźwiedzia, przed kozetką dywan, na marmurowym stoliczku w pięknym wazonie rozkładał szerokie swe liście ciemny filodendron. Miłośnika starogreckiego piękna zdradzały dwie statuetki Wenery milońskiej i kapitolińskiej, bielące się w rogach; wielka fotografia, przedstawiająca narodziny Afrodyty, wisiała na ścianie między grupą Laokona i Nioby w medalionach. Wszędzie, gdzie spojrzeć, pełno było reprodukcyj rzeźb i obrazów treści mitologicznej. Na biurku, wśród mnóstwa eleganckich, a nawet kosztownych drobnostek, wśród papierów i listów leżały, w częstem widać czytaniu będące, poezye Propercyusza i Katulla w oryginale, listy Horacego i elegie rzymskie Göthego.
Jasnem było, iż zamknięty w tych czterech ścianach samotnik starał się wytworzyć sobie w nich sztuczną atmosferę, taką, w jakiej najswobodniej oddychała jego dusza, ta dusza poganina Greka, po której chrystyanizm prześliznął się tylko, pozostawiwszy jako jedyny ślad swój nieznaną greckiej ziemskiej pogodzie zaświatową tęsknotę, a którą wiek nasz piętnem nieuleczalnej choroby naznaczył. I udawało mu się to czasem.
Pochylony nad ulubionymi klasykami, lub zapatrzony w klasyczne linie posągu, zapomniał o świecie, który go otaczał, tak różnym od tych dawnych pięknych czasów, jak się różnią szosy fraka od draperyi chlamidy; zapomniał, że jest dzieckiem tej cywilizacyi, która go ten frak nieraz przywdziewać zmuszała, a w której wszystko prawie drażniło go i męczyło, przejmowało politowaniem i wstrętem.
Ach, jemu było urodzić się w złotym wieku Peryklesów, żyć pod słońcem Hellady pełnią wszystkich sił żywotnych, wyczerpać te siły do dna, a potem pogrążyć się spokojnie, bez trwogi w jakąś nirwaniczną otchłań, nic nie żałując i niczego już nie pragnąc.
Wspomnienie Bronisi budziło go z tych marzeń, wiązało z teraźniejszością. Rzecz szczególna! w tem dziewczęciu energicznem i tkliwem tak mało było materyału na Aspazyę lub Gliceryę, dlaczegóż kochał ją tak bardzo? tak bardzo, że bez niej sama
Grecya wydałaby mu się pustą! Jak prawdziwy panteista, kochał w niej wszystko i kochał ją wszystkiem co w nim, jak sam mówił, z nieba i piekła było. Miłość ta, niby najsubtelniejsza substancya, przenikała całą jego istotę, ale nie miała tej siły twórczej, która sprawia, że pod jej wpływem człowiek przeistacza się, nabiera nowych władz, nowego zapału. Natura Maryana była na to zanegatywną. Uczucie dla Bronisi było jedynem ogniwem, przykuwającem go istotnie do życia, jedyną rzeczą, którą on, lekceważący sobie wszystko, prawdziwie cenił – lecz więcej niczem. Bez wahania byłby się zastrzelił, byle jej szczęście zapewnić – ale nie czuł w sobie odwagi do poświęceń – nie! nawet do ustępstw, któreby się powtarzały codziennie.
Przyszedłszy do siebie, rzucił się na kozetkę, oparł łokcie na kolanach i z twarzą ukrytą w dłoniach pozostał tak długo. Ciężar sprzecznych myśli pochylał go ku ziemi. Pocałunek Bronisi palił mu usta i upajał go, a ostatnie spojrzenie, jakie mu od bramy rzuciła, prześladowało go jak wyrzut sumienia. Mówiło mu ono: Nikogo nie mam na świecie, poszłabym za tobą wszędzie, a ty mi dozwalasz odejść? Rozumiał, jaka straszna pustka zrobiła się teraz dokoła niej, bo sam czuł się tak osamotnionym jak nigdy. Gdyby w tej chwili mógł ją mieć przy sobie, gdyby nadzwyczajny wypadek sprowadził ją tutaj! ach, nie potrzebowałaby się lękać niczego; posadziłby ją na fotelu, a sam ukląkłby przy niej, dłonią jej zakryłby sobie oczy i takby mu było dobrze!
Stukanie do drzwi dało się słyszeć! Maryan drgnął mimowoli – nieprawdopodobne przypuszczenie mignęło mu przez głowę. Wzruszył ramionami i poszedł otworzyć, ale serce biło mu gwałtownie. Widok wchodzącego uspokoił je natychmiast. Był nim młody człowiek, którego powierzchowność mówiła wyraźnie: Jestem zawsze zdrów i wesół.
Szczęśliwiec ten wstrząsnął kilkakrotnie dłoń Maryana, witając go donośnym i świeżym jak jego policzki głosem, poczem rozsiadł się w tym samym fotelu, w którym przed chwilą wyobraźnia biednego marzyciela widziała Bronisię.
– Zgadnij, Maryanie, co ci powiem – rzekł nowoprzybyły, zakładając nogę na nogę.
Twarz Maryana przez tę krótką chwilę uległa zupełnej przemianie. Rysy jego, ściągnięte nurtującemi go wrażeniami, wygładziły się i przybrały wyraz martwego niemal spokoju. Ten nerwowy idealista, którego słabe ciało nie mogło czasem sprostać wulkanicznym porywom duszy, który pojmował życie tylko w jaskrawem oświetleniu wrażeń – dzięki swój krańcowej skrytości uchodził między najbliższymi znajomymi za apatycznego trochę flegma tyka.
– Co mi powiesz? – powtórzył z niezbyt wielkiem zaciekawieniem. – Zapewne coś wesołego. Wszak ty tylko z temi rzeczami masz do czynienia.
– Mój drogi! i tybyś miał, gdybyś chciał. To zależy od sposobu zapatrywania się na świat. Ale wracając do rzeczy: zaręczyłem się!
– Och! – rzekł Maryan – to krok bardzo stanowczy.
Niedostrzegalny prawie odcień ironii podkreślił te słowa, to też zaręczony młodzieniec nie zwrócił nań uwagi.
– Naturalnie – odpowiedział – ale nie powinno cię to dziwić. Wiesz przecie, że jestem zakochany od półtora roku.
– Tak – mówiłeś mi o tem niejednokrotnie – zauważył Maryan tym samym tonem.
Miał on szczęście do zwierzeń, i słuchając ich, dziwił się zawsze ludziom, którzy bez koniecznej potrzeby wywnętrzają się swoim bliźnim. Co do niego, byłby wolał skazać się na wieczne milczenie, niż jednem słowem wspomnieć komu o tej bladej, smutnej dziewczynie, która była dla niego wszystkiem.
– Otóż – ciągnął dalej młodzieniec – ten stan niepewności, bo, jak ci wspomniałem, nie mogłem zmiarkować, czy Stefcia kocha ranie, czy nie, był mi nieznośnym. Traciłem sen, apetyt i tam dalej, jednem słowem stawałem się do niczego. A tu egzamina ostateczne za pasem. Nie, rzekłem sobie, tak dłużej być nie może; gotów jestem jeszcze nie zdać, a Stefcię mi tymczasem zabiorą.
Więc raz, dwa, trzy, oświadczyłem się onegdaj, a wczoraj zaręczyliśmy się formalnie. Ja jej dałem bardzo ładny rubin, a ona mi ten szmaragdzik. Patrz! wcale gustowny pierścionek.
I z rodzajem tryumfu pokazał Maryanowi połyskujący na piątym palcu kamień. -
Maryan uśmiechnął się. Lubił on bardzo tego wesołego, serdecznego Karolka, z którym go wspomnienia dziecinnych lat wiązały, ale ta jego miłość, opowiadająca o swych symptomatach, jak o przypadłościach gastrycznej gorączki, i zastanawiająca się nad gustownością pierścionka, wydała mu się w tej chwili taką tuzinkową, śmieszną prawie.
– Jednakże – ozwał się po pewnej przerwie – twoja narzeczona, o ile mi się zdaje, nie ma żadnego posagu?
– Ani fenia! – odparł Karol, krzyżując dumnie ręce na piersiach. – Żenię się bezinteresownie, z czystej miłości. Nie uwierzysz, jak jestem zakochany!
I zapaliwszy papierosa, wypuścił energiczny kłąb dymu, jakby na potwierdzenie tych słów.
– I ty także nic nie masz?
– I ja nic!
I Karol zaciągnął się z większą jeszcze fantazyą.
– Jakże więc możecie myśleć o pobraniu się? Maryan postawił to pytanie już nie ironicznie, ale z największą powagą. Jego własne położenie stanęło mu na myśli. Było ono mniej więcej takie same.
– To sobie dobre – zaśmiał się jego towarzysz. – Czy to tylko bogaci mogą się żenić? Świat-by się prędko skończył w takim razie. Jesteśmy młodzi, mamy przyszłość przed sobą: ja w tym roku kończę prawo, mam już obiecaną posadę… nic świetnego… ale na początek trudno żądać prezesostwa. Stefcia się wyuczyła robić kwiaty: róże, lewkonie, awantury, jakby prosto z krzaka… założy sobie warsztacik na swoję rękę.