Coco Chanel. Królowa Paryża - ebook
Coco Chanel. Królowa Paryża - ebook
Opowieść inspirowana faktami. Barwne i zarazem pełne kontrowersji spojrzenie na życie francuskiej ikony mody podczas okupacji Paryża.
Otoczona przez wrogów Coco prowadzi własną bezpardonową batalię o perfumiarskie imperium ze swym partnerem biznesowym żydowskiego pochodzenia Pierrem Wertheimerem. Kobieta niczym posąg z lśniącego granitu zrobi wszystko, by przetrwać i chronić swe mroczne sekrety. Zgodzi się nawet na współpracę z nazistami…
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-510-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Paryż, place Vendôme
Jesień 1944
Niegdyś Paryż leżał u moich stóp, zresztą jak cała Europa. Świat należał do mnie. Nawet gdy w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w przypływie złości zamknęłam Dom Mody Chanel, moje najwspanialsze perfumy No 5 nadal się sprzedawały, zanim Pierre je ukradł. Były skończoną doskonałością. Budowały moją legendę, opromieniały mnie niczym brylantowa gwiazda utrzymywana w próżni wszechświata czystą łaską nieznanych mocy. Te perfumy nosiły moje nazwisko, przynosząc mi sławę i, aż do teraz, zapewniając bogactwo, o jakim kiedyś nawet nie śniłam. Tak jak ja miały zdolność przetrwania – pozostawiały silny ogon, cień zapachu, który unosi się w powietrzu, nawet gdy jego źródło znika. Rzecz w tym, że taki zapach przywołuje wspomnienia, we mnie i w innych, a nie wszystkie są dobre.
Robiłam złe rzeczy. Lecz naprawdę nie miałam wyjścia… I zawsze wiedziałam, czym ryzykuję. Choć chyba nigdy nie przypuszczałam, że chwila rozrachunku rzeczywiście nadejdzie. Niemcy opuścili Paryż i nikt nie otrzyma rozgrzeszenia, na pewno nie ja. Wystarczy spytać tę rozwrzeszczaną tłuszczę na place Vendôme. Wczoraj obserwowałam przez koronkowe firanki w oknach mojego pokoju w Hôtel Ritz, jak wściekły motłoch zdzierał ubrania z pięknej młodej kobiety. Wydało mi się, że ją rozpoznaję. Gdzie jest teraz jej kochanek z SS? Stała na placu zupełnie naga, a oprawcy golili jej śliczne włosy. Tłum wiwatował w euforii, kiedy na czole pojmanej wypalili swastykę.
Nadal słyszę jej krzyki…
A dziś nie mogę uwierzyć własnym oczom, widząc na placu grupę młodych kobiet związanych sznurem. Nazywają je „kolaborantkami horyzontalnymi”, _collabos_. Dziewczęta płaczą, proszą, błagają. Lecz wraz z odwrotem nazistów nadszedł czas odpłaty.
Odbywają się czystki.
Później przyjdą po mnie. Na myśl o tym trzęsę się ze strachu, ale kiedy się pojawią, wyjdę sama, nie pozwolę się wlec, choć nie ma już nikogo, kto by na to zwracał uwagę. W końcu jestem Mademoiselle Chanel. A może o mnie zapomną… Zadzwonię po filiżankę herbaty, licząc na to, że nie będzie moją ostatnią.
Życie jest dziwne. Można by pomyśleć, że gwiazda tak jasna jak No 5 wyniesie mnie do światła, zamiast spychać w ciemność. A tymczasem…
Wszystko zaczęło się chyba od zdrady Pierre’a. Choć może mój upadek rozpoczął się znacznie wcześniej, od André.Rozdział pierwszy
Rozdział pierwszy
Francja, Prowansja
Wiosna 1940
Tego majowego poranka wiekowe, gęsto zabudowane Cannes, rokokowa królowa Lazurowego Wybrzeża, namalowane jest paletą zgaszonych pasteli. Wiosna zawitała do Prowansji i promienne słońce oblewa miasto morelowym blaskiem. Piaszczysta plaża po drugiej stronie bulwaru połyskuje bielą, a na powierzchni zielonkawego morza mienią się złociste błyski. Na Lazurowym Wybrzeżu nikt by się nie domyślił, że stalowa pięść Rzeszy miażdży już Czechosłowację, Polskę, Norwegię i Danię, choć po mieście krążą plotki, że teraz Niemcy kierują uwagę w tę stronę.
Gabrielle Chanel, zwana powszechnie Coco, nie wierzy, że to może być prawda. Jak co rano podczas pobytu w La Pausie, swojej willi na wybrzeżu, siedzi przy zacienionym stoliku przy nadmorskim bulwarze, a przed nią stoi filiżanka herbaty. Coco rozgląda się wokół, wdychając świeże, słone powietrze. Dobrze jest na chwilę wyrwać się z Paryża, znaleźć z dala od wojennych napięć, od dywagacji, co się teraz stanie, od hord najeżdżających stolicę z miast i wiosek położonych w pobliżu niemieckiej granicy. Kiedy ludzie zrozumieją, że migracja nie ma sensu, wrócą do domów, a w Paryżu znów zapanuje normalność?
Coco się nie martwi, jest jedynie poirytowana. Francja wypowiedziała wojnę Niemcom dziewięć miesięcy temu i od tamtej pory nic się nie wydarzyło. Przynajmniej nie tutaj, na Riwierze. Jej zdaniem to jest udawana wojna. Nawet książę i księżna Windsoru przebywają w swojej rezydencji niedaleko stąd, na Cap d’Antibes. Gdyby nadciągała niemiecka inwazja, książę uciekłby jako pierwszy mimo przyjaźni z Führerem. Były król Anglii Edward VIII, znany swoim przyjaciołom jako David, nie ukrywa sympatii do Hitlera. Już po tym, jak zrzekł się tronu dla kobiety, którą kocha, Führer gościł go w Berlinie z wszystkimi szykanami należnymi koronowanej głowie. Jednak bliskość prawdziwej wojny to inna sprawa. David nie jest nawet odrobinę tak twardy jak Wallis – nienaganne maniery księżnej i jej dopracowany wizerunek skrywają ostre jak igły kolce, z których w razie potrzeby wydziela się jad niczym u skorpeny. Coco widziała, jak Wallis ściera na miazgę kobiety, które za bardzo zbliżyły się do Davida.
Mimo to większość mężczyzn, początkowo również wiele kobiet, daje się nabrać na kamuflaż Wallis. Zakochał się w niej, a przynajmniej takie krążyły plotki, nawet ten srogi hitlerowski minister spraw zagranicznych von Ribbentrop. Zanim wyszła za Davida, nawet wówczas gdy w Anglii wrzało ze względu na skandal związany z abdykacją, przez kilka miesięcy co rano przysyłał jej kosz czerwonych goździków.
Coco marszczy nos, zastanawiając się, dlaczego goździki, a nie róże, i omiata spojrzeniem szeroki bulwar po lewej, plażę po jego drugiej stronie i powierzchnię morza. Przez lśniącą słoneczną mgiełkę dostrzega sylwetkę zakotwiczonego z dala od brzegu szkunera. Osłania oczy dłonią, przyglądając się łodzi. Przez chwilę ma wrażenie, że to „Flying Cloud”, jeden z jachtów Westminstera, ale to by było oczywiście niemożliwe.
Ostatni raz stała na jego pokładzie wiosennego dnia takiego jak dziś, wiele lat temu. Jacht należał do najbogatszego człowieka w Anglii, Hugh Richarda Arthura Grosvenora, księcia Westminsteru, przez przyjaciół nazywanego Bendorem. Tamtego ranka Coco podziwiała z głównego pokładu gładką jak szkło wodę w porcie i dziesiątki mniejszych łódek zakotwiczonych między kliprem a plażą, gdy Bendor podszedł od tyłu i zaskoczył ją pocałunkiem w kark. A potem oparł się o reling, spojrzał w stronę wybrzeża i oznajmił, że chciałby omówić pewną ważną kwestię. Coco od razu wiedziała, co się święci.
_Widzisz…_
W końcu poprosi ją o rękę. Postanowiła, że będzie się ociągała z odpowiedzią, po tym jak sama musiała tyle lat czekać. Jako kobieta ma do tego prawo. Bendor musi pocierpieć za zwłokę, przynajmniej troszkę.
Przepełniona zadowoleniem i poczuciem ulgi, że nareszcie będzie miała zabezpieczoną przyszłość, stała spokojnie u jego boku, podczas gdy on zbierał myśli. Lecz już po pierwszych słowach Bendora zrozumiała, że została wystawiona do wiatru. Radośnie oznajmił, że poprosił o rękę pewną uroczą angielską damę, a ona się zgodziła. Kładąc dłoń na ramieniu Coco, zapewnił, że nie może się doczekać, aż je sobie przedstawi. Ach, tak, swoją kochankę i przyszłą żonę…
Gdy to usłyszała, zalała ją gwałtowna fala upokorzenia, a wszystkie mięśnie w jej ciele się napięły. Bendor żeni się z kimś innym! Jej kochanek zamierza poślubić „angielską różę”. Kobietę, która w przeciwieństwie do niej urodziła się po właściwej stronie niewidzialnej granicy, tej samej, która nie pozwalała Coco na udział w publicznych galach i prywatnych przyjęciach u boku Westminstera. Tej samej, która broniła jej wstępu wraz z nim na padok czy do książęcej loży w operze.
Jej ręka drży, gdy podnosząc filiżankę do ust, wspomina tamtą chwilę. Szczęśliwy i pełen nadziei Bendor czekał na gratulacje, podczas gdy w jej głowie panował zamęt, a w piersi wzbierała gorąca furia. Coco, oddychając płytko, oparła się o reling i próbowała zapanować nad gniewem. Pamięta, że minuty mijały, a ona starała się skupić na najprostszych sprawach – słońcu grzejącym jej ramiona, ludziach biegnących przez plażę w Cannes i rozbryzgujących wodę na płyciźnie.
W końcu bez namysłu sięgnęła do szyi, na której przed chwilą złożył pocałunek, i jednym płynnym ruchem zdjęła długie sznury pereł – dużych, kremowych, bezcennych, które otrzymała od niego w prezencie. Bendor, nagle uświadamiając sobie jej zamiary, wydał niski pomruk i wyciągnął rękę w tej samej chwili, w której ona przechyliła się przez reling i cisnęła naszyjniki prosto do morza.
Westminster głośno ryknął.
Wpadł w panikę i wytrzeszczając oczy, kręcił się wokół i wrzeszczał:
– Wszyscy na pokład! Wszyscy nurkują!
Gdy już rozpętała się wrzawa – gwizdki, tupot stóp, krzyki Bendora – Coco zsunęła z nadgarstków bransoletki ze szmaragdami i niczym we śnie patrzyła, jak śladem pereł opadają w ciemną głębinę.
Teraz uśmiecha się do siebie, popijając herbatę. Czas nie leczy wszystkich ran, ale w końcu to było dość dawno temu.
– Mademoiselle!
Wzdryga się, gdy czyjś głos przerywa jej rozmyślania, a obraz „Flying Cloud” się rozprasza.
Unosi wzrok i mrużąc oczy w słońcu, spogląda na postać pędzącą chodnikiem w jej stronę. Charles Prudone! Co on tutaj robi? Dyrektor zarządzający Domu Mody Chanel powinien zajmować się interesami w Paryżu, a nie biegać po bulwarze w Cannes. Co prawda nie szyją już ubrań, ale nadal prowadzą sprzedaż perfum i kosmetyków przy rue Cambon. Zaintrygowana Coco odchyla się na oparcie krzesła. Doprawdy, nigdy wcześniej nie widziała, by dyrektor poruszał się tak szybko.
– Miałem nadzieję, że panią tu zastanę – mówi zasapany, gdy do niej dobiega, i opiera się o krawędź stołu.
Coco z uśmiechem unosi brew.
– Dzień dobry, panie dyrektorze.
Zauważa jego wymięty garnitur i krawat, jakby zeszłej nocy spał w ubraniu. Prudone ma zaczerwienioną twarz, a oddech płytki i urywany.
– Proszę spocząć. – Coco wskazuje krzesło. – Co pana sprowadza do Cannes?
– Przywiozłem list, mademoiselle. – Podaje nad stołem kopertę. – Zaznaczono na nim, że jest pilny, więc postanowiłem sam go dostarczyć nocnym ekspresem. Idę prosto z dworca.
Coco bierze kopertę i sprawdza adres nadawcy. Jest nim Georges Baudin, dyrektor generalny fabryki w Neuilly, która produkuje jej perfumy.
– Przyszedł wczoraj – dodaje monsieur Prudone. Wyciąga chusteczkę z kieszeni i osusza czoło, po czym, zdjąwszy kapelusz, ciężko opada na krzesło.
Coco w milczeniu rozcina kopertę i wyjmuje list. Przebiega go pobieżnie wzrokiem, a potem mocno zaciska usta i odczytuje ponownie, tym razem powoli. To niemożliwe! Czuje, że jej serce gwałtownie przyspiesza. Niewidzącym wzrokiem wpatruje się w przestrzeń. To nie może być prawda.
Nagle uświadamia sobie, że Prudone bacznie ją obserwuje, więc składa list na pół i wsuwa z powrotem do koperty. Zauważa żółtego kota siedzącego na chodniku za plecami dyrektora. Zwierzak wygina się, powoli liżąc ucięty do połowy ogon, jakby czas nie istniał.
Lecz czas niestety istnieje i jeśli list mówi prawdę, Coco musi natychmiast podjąć działania. Kot się przeciąga, potem staje na krawężniku, a ona drży przestraszona, kiedy kątem oka dostrzega błysk zielonej karoserii automobilu, który wypada zza zakrętu. Koperta wypada jej z rąk na stół, gdy zwierzak wskakuje pod koła, opony piszczą, klakson trąbi, a samochód przemyka obok.
Prudone odwraca się, podążając za jej wzrokiem, ale auta i kota już nie ma. Coco wpatruje się w miejsce, w którym przed chwilą go widziała, lecz ulica jest pusta i czysta.
– Wszystko w porządku, mademoiselle? – pyta zaniepokojony dyrektor.
Coco kiwa głową. Prudone skinieniem ręki przywołuje kelnera, a ten pojawia się z czystą, białą lnianą ściereczką przewieszoną przez ramię. Usłużnie pochyla się w stronę kobiety.
– Był tam kot, dokładnie w tym miejscu… – Coco wskazuje palcem – …kiedy zza rogu wypadł samochód. – Odwraca się do kelnera. – Czy może wyobraźnia spłatała mi figla?
Kelner prostuje się z uśmiechem.
– Czy był to duży, żółty kot z połówką ogona, mademoiselle?
– Chyba tak, tak mi się wydaje – potwierdza Coco, nadal oszołomiona.
Mężczyzna zakłada ramiona na piersi.
– W takim razie była pani świadkiem jednej z najlepszych sztuczek La Bohémienne, czyli zniknięcia. – Kelner wydyma dolną wargę i wzrusza ramionami. – Udaje jej się ujść cało z każdej opresji. To cygańska sztuczka, magiczna.
Coco z westchnieniem spogląda na leżący przed nią list. Przydałaby jej się teraz taka magia.
– Przynieść świeżą herbatę? – pyta mężczyzna. – Ta już zapewne wystygła.
– Nie, dziękuję. – Coco zbywa go machnięciem ręki. – Wypiję tę.
Kelner zwraca się do Prudone’a:
– Coś dla pana, monsieur? Aperitif? Herbata?
Dyrektor kręci głową, zerkając na zegarek.
– Nie dziś. Nie mam czasu – odpowiada, a gdy mężczyzna się oddala, zwraca się do Coco: – Ten list… Czy przywiozłem złe wieści?
– Tak, monsieur Prudone, naprawdę fatalne. Ale słusznie się pan fatygował, ponieważ sprawa jest pilna.
Dyrektor otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz ona ostrzegawczo unosi dłoń.
– Proszę o ciszę. Muszę pomyśleć.
Jej reakcja musi być szybka i bolesna dla Pierre’a. Powinna była się spodziewać, że Wertheimer wywinie taki numer po przeprowadzce do Ameryki. Twierdził, że ucieka przed wojną z Niemcami, a teraz taka wiadomość! Od dnia, w którym razem założyli Société Mademoiselle w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym, żeby sprzedawać No 5, musiała nieustannie walczyć o zachowanie praw do swoich perfum i do swojego nazwiska.
Jakaż głupia była! Lecz kiedy się poznali, jej paryski Dom Mody dopiero zaczynał odnosić sukcesy, ona właśnie opracowała No 5, a Pierre ze swoim majątkiem i wielkimi przedsiębiorstwami perfumeryjnymi chciał w nią zainwestować. Jego firma Lenthal miała fabrykę tuż pod Paryżem, gotową do natychmiastowego rozpoczęcia produkcji i dystrybucji jej perfum. Współpraca z nim wydawała się spełnieniem marzeń.
Zawarli więc umowę, zgodnie z którą posiadała ledwie dziesięć procent udziałów w Société Mademoiselle, pozostawiając pakiet kontrolny w rękach Pierre’a i jego brata Paula. Na początku kariery była nowicjuszką w biznesie perfumiarskim, a całą energię skupiała na wyrobieniu sobie nazwiska w świecie mody, więc w kwestii szczegółów formalnych zdała się na Pierre’a, który – taki wytworny, bogaty, odnoszący sukcesy – wydawał jej się bardzo mądry. Zajął się wszystkimi kontraktami, wszelkimi kwestiami prawnymi w ostatecznej wersji dokumentów, a jej nie przyszło do głowy, że może nie działać w jej interesie.
Coco zerka spod rzęs na dyrektora. Będzie potrzebowała jego pomocy, a to oznacza, że musi mu się zwierzyć. Z zasady nie ufa nikomu, lecz przecież Prudone pracuje dla niej od lat. Zna wartość dyskrecji, zwłaszcza w bezwzględnym świecie mody. I doskonale zdaje sobie sprawę, że dochowanie tajemnicy jest warunkiem jego dalszego zatrudnienia.
Coco składa dłonie, uważnie się w niego wpatrując.
– Muszę przekazać panu poufną informację, panie dyrektorze. – Czeka chwilę, a kiedy dyrektor kiwa głową, podejmuje wątek: – Wygląda na to, że mój wspólnik jest złodziejem.
– Słucham? – Mężczyzna szeroko otwiera oczy. – Mówi pani o monsieur Wertheimerze?
– Tak… Tak!
Coco bierze głęboki wdech, próbując zapanować nad kolejnym przypływem wściekłości.
Między brwiami dyrektora pojawia się głęboka zmarszczka. Prudone przysuwa się do niej, jakby ktoś mógł ich podsłuchać, i ścisza głos.
– Wydawało mi się, że monsieur Wertheimer i jego brat wraz z rodzinami kilka miesięcy temu przeprowadzili się do Ameryki. – Przechyla głowę na bok. – Zdaje się, że do Nowego Jorku?
– Owszem, wyemigrowali.
Kiedy Hitler najechał na Polskę, Pierre uznał, że los żydowskich rodzin jest przesądzony. Najwyraźniej jego zdaniem ta udawana wojna toczyła się naprawdę. Coco podnosi kopertę i wachluje nią twarz.
– Ale… co… – jąka się dyrektor.
– Monsieur Baudin pisze, że Pierre zabrał… nie, Pierre Wertheimer ukradł z fabryki moją formułę No 5.
– Ukradł! – Prudone odwraca wzrok. – Zawsze uważałem go za dżentelmena. Jest pani pewna, że nie doszło do pomyłki, mademoiselle?
– Nie doszło, monsieur Prudone. Jestem zupełnie pewna. Dwa dni temu Alain Jobert, prawa ręka Pierre’a, przyjechał z Nowego Jorku do Neuilly z pisemnym pełnomocnictwem od Pierre’a i nakazem wydania formuły Chanel No 5. – Coco milczy chwilę, muskając palcami perłowy naszyjnik. – Monsieur Baudin najwyraźniej uznał, że nie ma wyboru, i wykonał polecenie. Zatem Alain Jobert zapakował formułę moich najcenniejszych perfum do swojego neseseru.
Mina Prudone’a świadczy o tym, że w końcu w pełni zrozumiał znaczenie jej słów. Formuła została skradziona. Do tej pory nigdy nie opuściła sejfu w Neuilly, ponieważ skład perfum, tak jak najlepsze przepisy szefów kuchni, objęty jest ścisłą tajemnicą. Tylko trzy osoby znały szyfr do sejfu: Coco, Pierre oraz Georges Baudin.
Oczywiście Coco, która nikomu nie ufa, ma własną kopię formuły w sejfie Maison Chanel.
Prudone z niedowierzaniem kręci głową.
– Monsieur Wertheimer złodziejem! Mademoiselle, jak mogło do tego dojść bez pani zgody?
– Nietrudno to zrozumieć. Alain Jobert potrafi zachowywać się onieśmielająco. – Coco uśmiecha się z rozgoryczeniem.
– Ale wszyscy wiedzą, że No 5 należy do pani – oponuje dyrektor. – Formuła jest pani własnością!
– Tak. – Coco niemal wypluwa słowa. – Jednak, jak przypomina w liście monsieur Baudin, to Pierre Wertheimer zarządza firmą.
Prudone wygląda na oszołomionego, mimo to stara się ją pocieszyć.
– Ta kradzież na nic mu się nie zda, mademoiselle. Świat wie, że to pani stworzyła No 5. Perfumy noszą pani nazwisko. Poza tym zawsze produkowano je w Neuilly. Jaki pożytek z formuły będzie miał monsieur Wertheimer w Ameryce?
W rzeczy samej, to dobre pytanie.
Nagle do Coco dociera oczywista odpowiedź. Pierre nie zamierza już nigdy wrócić do Francji. Odważył się zabrać formułę No 5 z Neuilly tylko z jednego powodu: planuje zacząć produkcję perfum w Ameryce. To dla niego szansa, by raz na zawsze się jej pozbyć. Przeniesie interes do Nowego Jorku i zostawi Coco na pastwę losu. Nigdy nie wróci do kraju. Wyeliminuje ją z tego przedsięwzięcia, w czasie gdy będzie uwięziona w Europie zagrożonej wojną. Niezależnie od dalszych poczynań Niemców postanowił ją porzucić.
No 5 od zawsze produkowano w Neuilly. Z jakiego innego powodu Pierre miałby w tajemnicy przysłać Alaina, zamiast otwarcie porozmawiać z nią o zmianach? Gdy dociera do niej cała głębia zdrady wspólnika, Coco uderza dłonią w stół, aż zaskoczony Prudone podskakuje. Nikt nie wie, jak bardzo jest zależna od dochodów ze sprzedaży perfum. Owszem, ma oszczędności w złocie i inwestycjach, które trzyma w sejfie w Genewie, ale od chwili, gdy po strajku pracownic w zeszłym roku przestała szyć ubrania, No 5 stanowią główne źródło jej dochodów.
Unosi głowę.
– No 5 należą do mnie, monsieur Prudone. Formuła jest moja. Jestem wspólniczką kreatywną w firmie. A to nie tylko mój pierwszy zapach, ale też najlepszy. Stworzyłam go po latach planowania i miesiącach pracy w zatęchłych laboratoriach w Grasse.
Tym razem Pierre przedobrzył. Nawet gdyby chciała na nowo otworzyć produkcję ubrań, to z powodu spustoszenia sianego przez Hitlera w innych częściach Europy w tym momencie nie da się zdobyć tkanin i innych surowców. Ponieważ Francja wypowiedziała wojnę Niemcom, nawet fabryki tekstylne zostały zarekwirowane na potrzeby tej dziwnej wojny. Coco prycha z dezaprobatą na myśl o utraconych jedwabiach, wełnach i lnach.
_To nie z powodu wojny zrezygnowałaś z szycia ubrań, tylko z powodu swojego temperamentu, Coco._
_Nie, to nie była moja wina._
Została zmuszona do zamknięcia Domu Mody Chanel, bo jej „małe ręce”, jej szwaczki przyłączyły się do komunistycznej tłuszczy podczas strajków robotniczych w zeszłym roku, żądając więcej, niż już zdołały wycisnąć ze swojej Mademoiselle. Ach, to był paskudny czas – chuligani obalali cenne pomniki, atakowali firmy i pracodawców takich jak ona… Ona, która wzięła te dziewczęta z ulicy i wyszkoliła, płaciła im godne wynagrodzenie. Jak śmiały zwrócić się przeciwko niej, broniąc szefowej wstępu do jej własnego Maison!
Co w tym dziwnego, że zwolniła całą tę bandę?
Mówili, że zrobiła to z zemsty.
Lecz prawda jest taka, że w owym momencie była to też dobra decyzja biznesowa. Dochody z No 5 już przewyższały te ze sprzedaży sukienek.
A teraz? Ta kradzież to kolejna próba umniejszenia jej roli w firmie. Przez lata kłóciła się z Pierre’em o perfumy – o każdy detal projektu, dystrybucji, reklamy, sprzedaży. Może Coco nie posiada większości udziałów w Société Mademoiselle, ale jedynymi aktywami firmy są perfumy Chanel i kilka kosmetyków. Jej talent twórczy ma znacznie większą wagę niż liczba udziałów. Ta kradzież, próba odcięcia jej od interesów to ostatnia kropla goryczy. Nie może pozwolić, by Pierre wygrał!
W tym momencie uderza ją pewna myśl. Wyłania się plan tak logiczny, że Coco niemal się uśmiecha.
Société Mademoiselle to firma francuska, podlegająca tutejszym regulacjom prawnym, nie amerykańskim. I to właśnie ta francuska firma, a nie Pierre, ma prawa do produkcji No 5. Coco mocno zaciska usta. Każdy sąd we Francji przyzna, że skoro Pierre zamierza przez nieokreślony czas przebywać w Ameryce, a Coco jest we Francji, to ona powinna sprawować pieczę nad najcenniejszymi zasobami firmy.
Natychmiast wniesie sprawę do sądu. Udowodni, że z punktu widzenia etyki i prawa to ona musi zarządzać firmą. No 5 to skarb narodowy. I, jak stwierdził dyrektor, zarówno firma, jak i perfumy noszą jej nazwisko. Tak, ten plan się powiedzie, jeśli nie z tego powodu, to z innego – groźba inwazji wojsk hitlerowskich powstrzyma Pierre’a przed pojawieniem się we francuskim sądzie.
Dyrektor w milczeniu czeka po drugiej stronie stołu, ze zmarszczonym czołem wpatrując się w widok za jej plecami.
– Monsieur Prudone? – odzywa się Coco jedwabistym głosem, nachylając się w jego stronę.
– Do pani usług, mademoiselle.
– Musimy natychmiast zacząć działać.
Krok pierwszy: wstrzymać produkcję jej perfum w Ameryce. Najpierw trzeba zatem wykupić cały zapas jaśminu w Prowansji, odcinając w ten sposób Pierre’a. Jaśmin uprawiany w Prowansji to najważniejsza nuta No 5. Zagraniczny jaśmin osłabi zapach, a składniki syntetyczne go zniszczą. Krok drugi: zakupiony jaśmin należy wykorzystać do wyprodukowania perfum w Neuilly. Będzie je sprzedawała w całej Europie, dopóki sytuacja polityczna na kontynencie się nie ustabilizuje. A potem zacznie rywalizować z Pierre’em na całym świecie. W końcu No 5 to jest Chanel.
I krok trzeci: jeśli okaże się to konieczne, Coco będzie dochodzić swoich praw w sądzie.
Spogląda na Prudone’a przymrużonymi oczami. Na razie powie mu tylko tyle, ile musi.
– Dziś po południu pojedzie pan jako mój wysłannik do Grasse i wykupi pan w moim imieniu cały zapas jaśminu dostępny na rynku w tym regionie.
Mężczyzna marszczy czoło.
– Do Grasse?
– Tak, do Grasse, perfumeryjnej stolicy świata. – Coco macha ręką w kierunku północy. – To niedaleko, jakieś pół godziny od Cannes. Jak pan wie, do No 5 używamy tylko najlepszego jaśminu, który rośnie wyłącznie w tym regionie. Większość hodowców kwiatów sprzedaje swoje zbiory chemikom z Grasse. Musimy się pospieszyć, bo zbiory jaśminu zaczynają się wkrótce, a my pojawiamy się na rynku dość późno. Na szczęście Grasse to małe miasteczko, bo musi pan odwiedzić wszystkich przedstawicieli producentów.
– Ale, mademoiselle…
– Muszę mieć cały zapas jaśminu, jaki jest nadal dostępny w sprzedaży. To, co zostało z naszych zeszłorocznych zapasów, znajduje się w magazynie w Neuilly. Jeśli Pierre dopiero wpadł na pomysł z kradzieżą formuły i produkcją No 5 w Nowym Jorku, prawdopodobnie nie zadbał jeszcze o nową dostawę jaśminu. Wyprzedzimy go. Zbiory już za parę miesięcy, więc i tak jest spóźniony. Czy to jasne?
Prudone bierze kapelusz do ręki, lekko wzruszając ramionami.
– Zamierzałem po południu wrócić do Paryża, mademoiselle, żeby jutro rano pójść do pracy w Maison.
– Nie, nie, nie. Jest pan potrzebny tutaj. – Macha ręką w kierunku rzędu białych hoteli przy bulwarze za jego plecami. – Niech pan zarezerwuje na moje konto pokój w hotelu Majestic i wynajmie samochód z kierowcą. To sprawa najwyższej wagi.
– Ale monsieur Wertheimer…
– Te perfumy należą do mnie, monsieur Prudone. Formuła jest moja. – Coco przesuwa kciukami pod kołnierzykiem bluzki, usztywniając go i prostując. – Te perfumy powstały z mojej inspiracji i symbolizują Chanel w oczach każdej kobiety na świecie oraz przyszłych pokoleń. Nie pozwolę, by Pierre mi je odebrał.
Prudone opuszcza głowę. Coco przyjmuje to jako oznakę zgody.
– To ja wybrałam każdy składnik. Jest ich w formule ponad siedemdziesiąt, panie dyrektorze, zmieszanych przez chemika zgodnie z moimi dokładnymi wskazówkami. – Stuka palcem w czubek nosa. – Mam wyjątkowo wrażliwy węch.
Mężczyzna znów kiwa głową.
– Mam tak zwany nos, monsieur.
– Jest pani artystką – stwierdza dyrektor.
Coco nigdy nie uważała się za artystkę, lecz w wypadku tych perfum to możliwe.
– No 5 to ikona. To Francja.
_A bez nich moje wydatki wkrótce przerosną dochody i wszystkie fundusze wyparują._
Prudone wydyma policzki, a potem powoli wypuszcza powietrze.
– Rozumiem. Oczywiście, No 5 to ikona. Tak, pojadę do Grasse. Ale co pani zrobi z całym tym jaśminem, kiedy go wykupimy, mademoiselle?
Coco uśmiecha się do niego lekko.
– Postanowiłam przejąć nadzór nad fabryką w Neuilly. Będę produkowała No 5 bez Pierre’a. Teraz najważniejsze jest zapewnienie odpowiednich zapasów, na wypadek gdyby ta niby-wojna z Niemcami przerodziła się w prawdziwą.
– To może być nieco trudne. Zbiory letnie są już prawdopodobnie sprzedane.
Coco rzuca mu twarde spojrzenie.
– Niech pan kupi od ręki, co się da. A jeśli zbiory są zarezerwowane, proszę zaproponować przebicie zakontraktowanych cen. Ma pan moje upoważnienie do zaoferowania dwukrotnie wyższej kwoty.
Prudone marszczy brwi, ale ona mówi dalej:
– Proszę im przypomnieć, że powinni myśleć o przyszłości. I że reprezentuje pan Dom Mody Chanel. A oni przecież nie mają nic do stracenia, bo moja oferta gwarantuje im natychmiastowy dochód w tych niepewnych czasach.
– A monsieur Wertheimer? – Prudone kręci głową. – To wywoła plotki, mademoiselle.
– Jeśli ktoś o nim wspomni, może pan go poinformować, że Pierre Wertheimer jest w Ameryce, a ja tutaj, i dzielą nas ocean oraz wojna. To ze mną będą mieli teraz do czynienia.
Po krótkim wahaniu Prudone kiwa głową.
– Być może to jest właśnie prawdziwa wojna, mademoiselle.
Coco przechyla głowę na bok.
– Być może całe życie jest wojną – odpowiada i siada prosto, wygładzając po kolei palce rękawiczek. – Niech handlarze z Grasse przygotują dla mnie na jutro kontrakty do przejrzenia. Muszę natychmiast mieć ten jaśmin.
Jednak dyrektor nadal się waha.
– Mademoiselle, mówimy o kupieniu całych hektarów kwiatów. Nie jestem pewien, czy przetransportowanie takiej ilości jest w obecnych czasach możliwe. Pociągi towarowe zostały przejęte przez rząd na rzecz wysiłku wojennego.
Coco wspiera łokcie na blacie stołu.
– Widzę, że zaniedbałam pańską edukację. Nie przewozimy roślin. Chemicy z Grasse pozyskują z kwiatów esencję zapachową. – Śmieje się cicho. – Muszę uzupełnić pańską wiedzę na temat perfumiarstwa. Produkt finalny, olejek pozyskiwany z kwiatów, tak zwany absolut, po ekstrakcji jest przechowywany w kilogramowych szklanych flakonach. Kilogram absolutu jaśminowego zawiera olejek z wielu hektarów kwiatów. – Unosi ramię. – Transport do Neuilly nie będzie stanowił problemu.
Prudone oblewa się rumieńcem.
– Oczywiście, powinienem to wiedzieć.
– Musi pan zrozumieć, panie dyrektorze, że bez wpływów ze sprzedaży ubrań ten krok jest kwestią najwyższej wagi dla Maison. – Jej głos brzmi twardo. – Proszę się upewnić, że hodowcy z Grasse też to zrozumieją. Muszą sobie uświadomić, że mademoiselle Chanel wymaga lojalności w interesach.
– Tak, mademoiselle.
_Zastanów się, Coco. Pierre wierzył w ciebie od samego początku, zanim odniosłaś sukces, kiedy Dom Mody Chanel był jeszcze niesprawdzoną nowością. Pamiętasz, jak podarował ci pierwszą butelkę N_o _5 wyprodukowaną po powstaniu Société Mademoiselle?_
Nadal trzyma tę pierwszą butelkę w sejfie przy rue Cambon.
Lecz to było wiele lat temu, a Pierre się zmienił. Jeśli nie będzie działała szybko, on ją zniszczy. Coco do tego nie dopuści. Nigdy nie wróci do dawnego życia, do tego, kim była.
Przeszywa ją ukłucie znajomego strachu. Mała Gabrielle – porzucona, szorująca na kolanach spierzchniętymi dłońmi kamienną posadzkę w korytarzu opactwa na górze w Aubazine. Niemal czuje woń żółtego mydła i lodowaty chłód panujący w północnej części budynku, w której mieszkały podopieczne. Płyty w długich korytarzach układały się we wzór kwiatów o pięciu płatkach. Piątka to jej szczęśliwa liczba. Siostry powiedziały, że będzie mogła zjeść, kiedy umyje każdy kamień. Pan mówi, że tylko czyste, grzeczne dziewczynki mogą dostać posiłek. Wtedy była Gabrielle, sierotą. Jeszcze nie Coco.
Pięć, pięć, pięć – już wtedy wiedziała, że ta liczba przyniesie jej szczęście.
Drży, znów czując chłód korytarza. Jest pewna, że podejmuje właściwą decyzję. Pieniądze to bezpieczeństwo. No 5 to jej bezpieczeństwo. Pierre nie pozostawił jej wyboru, a ona musi teraz walczyć o to, co jej się należy. Nigdy więcej nie będzie szorowała podłóg za strawę i miejsce do spania.
– Mademoiselle?
Głos Prudone’a wyrywa ją z zadumy. Znów jest Coco i otacza ją mur, który wznosiła przez te wszystkie lata od czasów Aubazine.
– Dość tych dywagacji – rzuca ze zniecierpliwieniem. – Proszę jechać do Grasse. Zatrzyma się pan w Cannes do czasu podpisania kontraktów. Zostaniemy tutaj tak długo, jak trzeba.
– Oczywiście. – Charles Prudone zabiera kapelusz i wstaje.
– Proszę przyjść do mojej willi jutro punktualnie o dziesiątej rano. To nam da czas na podpisanie i przekazanie kontraktów.
Kiedy mężczyzna się oddala, coś miękkiego ociera się o jej kostkę. Coco odsuwa krzesło i spogląda na żółtego kota, który wpatruje się w nią przypominającymi agat oczami – bursztynowozielonymi wirami światła. Kobieta pochyla się i bierze La Bohémienne na ręce. Tuląc zwierzaka, szepcze:
– Już dobrze, maleńka, jesteś bezpieczna.
Pozwala kotce umościć się na swoich kolanach. Drapie jedwabiste futro między uszami, kiedy szybkim krokiem podchodzi do niej kelner.
– Najmocniej przepraszam, mademoiselle – mówi, sięgając po kotkę.
Coco kręci głową.
– Nie, proszę ją zostawić. Dobrze się rozumiemy.
– Nikt nie rozumie kotów. – Kelner parska śmiechem. – A ona jest bystra. Skrywa swoje myśli jak zawodowy złodziej.
– Może zabiorę ją ze sobą do domu.
Mężczyzna wskazuje podbródkiem hotele przy bulwarze.
– Ona mieszka w tamtych alejkach, za kuchniami. Jest dzika, mademoiselle, nie zostanie z panią. La Bohémienne chce żyć wolna na ulicach.
Coco gładzi zadowoloną kotkę, która jest miękka i ciepła. Lecz kelner ma rację.
– Wezmę pańską uwagę do serca. Kotka pozostanie wolna. – W jej głosie brzmi żal. – Ale proszę przynieść miseczkę śmietany, zanim pójdę.Rozdział drugi
Rozdział drugi
La Pausa w pobliżu Cannes
Wiosna 1940
Tego wieczoru Coco siedzi na dziedzińcu willi owiewana ciepłym wietrzykiem niosącym zapach lawendy, mimozy i hiacyntów. Morska bryza wymiata jej z głowy myśli o liście, który Prudone przywiózł z Paryża. Wcześniej, gdy nadal obezwładniał ją ból po zdradzie Pierre’a, wysłała przeprosiny do Wallis i Davida na Cap d’Antibes, wymawiając się od przyjścia na proszoną kolację u byłego króla Anglii. Wiedziała, że jest na to nieco za późno, ale _c’est la vie_. Nie uda jej się odprężyć dopóty, dopóki nie będzie miała w ręku kontraktów z Grasse.
Willa jest położona w gaju oliwnym na skalistym wzniesieniu z widokiem na Morze Śródziemne. La Pausa to jej schronienie. Częściowo stanowi prezent, który podarował jej Westminster przed swoim ślubem. Tylko częściowo, bo chociaż to on kupił posiadłość, Coco sama zaprojektowała dom i nadzorowała budowę aż po najmniejsze detale, takie jak spatynowane drewniane okiennice nadające miejscu arystokratyczny polor przypominający znoszone, pięknie skrojone tweedowe marynarki Westminstera. Taki dom zbudowałby Papa, gdyby dopisało mu szczęście w życiu – gdyby powrócił.
Siedząc w świetle księżyca, przesuwa palcami po długich sznurach pereł, które zastąpiły podarunek od Westminstera spoczywający teraz na dnie morza. Maman aż do śmierci na ten rozdzierający kaszel nosiła perłowy naszyjnik ciasno obejmujący jej szyję.
Kiedy zmarła, Papa wysłał młodszych braci Coco do pracy w gospodarstwie. Nadal widzi krótkie nóżki chłopców biegnących za starym rolnikiem przez pole, podczas gdy powóz Papy się oddalał. Patrzyła za nimi, aż stali się ledwie widocznymi punkcikami w oddali.
A potem Papa też odszedł.
Porzucił Antoinette, Julię-Berthe i Gabrielle, zostawiając wszystkie trzy siostry w opactwie w Aubazine. Obiecał, że wróci po swoje dzieci, gdy tylko zarobi pieniądze na opiekę nad nimi. Wspomnienie tamtej nocy do dziś budzi w Coco przygnębienie. W trakcie długiej podróży do sierocińca, którą dziewczynki odbyły na tyle furmanki, Papa zdradził im, dokąd jadą. Słysząc to, siostry zagrzebały się w sianie, tuląc się do siebie. Choć Papa po drodze dawał im smaczne jabłka, Antoinette i Julia-Berthe przepłakały wiele godzin. Za to Coco skryła rozpacz głęboko w sobie.
O zmroku w mieście Limoges Papa zatrzymał wóz przed sklepem. Tablica wisząca przy drzwiach obiecywała: „Dobre ceny za porcelanę, srebro, biżuterię”. Przez dłuższy czas siedział bez ruchu, trzymając w dłoni perłowy naszyjnik mamy, jak gdyby szacował jego wagę. Potem skrzywił się, jakby miał zaraz się rozpłakać. Jednak zeskoczył z kozła, wyprostował plecy i ściskając perły w ręku, wszedł do sklepu.
Gabrielle poczuła nagły przypływ nadziei, gdy wpatrywała się w drzwi lombardu. Papa zmienił zdanie! Sprzeda naszyjnik i wybuduje dla nich dom w jakiejś ciepłej okolicy, z miejscem na ogród. Pamięta ciepłą radość, która ją ogarnęła, gdy leżała w sianie, wyobrażając sobie nową przyszłość. Kupią krowę i będą uprawiali warzywa. Będą chodzili do szkoły, a popołudniami chłopcy zajmą się pracą w gospodarstwie, a dziewczynki gotowaniem i sprzątaniem. Papa będzie sprzedawał towary na wiejskich targach i co wieczór wracał do domu.
Lecz kilka minut później ojciec wypadł na zewnątrz z głową wtuloną w ramiona, zmarszczonymi brwiami i gniewnym wzrokiem. Gabrielle skuliła się w sianie. Papa miał temperament. Odwiązując muła, krzyknął:
– Lichwiarz!
Wóz zakołysał się pod jego ciężarem, gdy wdrapał się na kozła.
– Dziesięć franków! – burknął, strzelając lejcami. – Dziesięć parszywych franków za jej perły…
Nie wystarczy, by kupić dom.
Julia-Berthe uniosła głowę.
– Tatusiu, kto to jest lichwiarz?
– Lichwiarz to złodziej, Żyd.
– Wróć tam, tatusiu! – Gabrielle usiadła, w przypływie desperacji podnosząc głos. – Powiedz temu człowiekowi, że są warte więcej.
– Cicho, dziewczynki. – Głos Papy był napięty i zduszony. – To na nic się nie zda. – Znów trzasnął lejcami. – Lepiej posłuchajcie ojca. Nikt nie przejmuje się biednymi. Biedni zawsze cierpią, zapamiętajcie to sobie. Bądźcie gotowe walczyć o wszystko, czego w życiu pragniecie. Tylko tak można przetrwać. – Splunął w stronę sklepu i wóz z turkotem ruszył ulicą.
Światła miasteczka zostały z tyłu, a droga robiła się coraz węższa. Poza ciężkim stąpaniem muła i skrzypieniem drewnianych kół podskakujących na żłobionej koleinami drodze świat wokół nich był ciemny i cichy, gdy wjeżdżali pod górę do opactwa. Gabrielle wtulona w Antoinette i Julię-Berthe nagle uświadomiła sobie, że Maman odeszła na zawsze, a Papa porzuci je w Aubazine, tak jak zostawił chłopców. Zrozumiała, że to punkt zwrotny w jej życiu.
Coco patrzy przed siebie, czując wewnątrz taką samą pustkę jak owej nocy. Dziwnie jest spoglądać w przeszłość, nieczęsto sobie na to pozwala. Ale niemalże widzi Papę, jak powłócząc nogami, idzie korytarzem do drzwi opactwa. Nie spuszczała z niego wzroku, nadal mając nadzieję, że zmieni zdanie. Lecz on nawet się za siebie nie obejrzał.
Ona, Antoinette i Julia-Berthe szybko zrozumiały, że przyjęto je do opactwa „z dobroci serca” i w odróżnieniu od pozostałych uczennic muszą zarabiać na swoje utrzymanie. Gabrielle zawsze starała się pomagać swoim siostrom, ostatecznie jednak okazało się, że nie są wystarczająco silne ani twarde. Obie wiele lat później odebrały sobie życie. A jej bracia – cóż mogła zrobić? Nadal żyją i nie mają grosza przy duszy, czasami do niej piszą, a ona sporadycznie wysyła im pieniądze. Przez pewien czas jeszcze się łudziła, że uda się zachować więzi, ale w końcu zrozumiała, że jej rodzina już nie istnieje.
Tak naprawdę od nocy, gdy odszedł Papa, wiedziała, że jest zdana wyłącznie na siebie.
Coco zapala papierosa i składa głowę na oparciu krzesła, patrząc, jak smuga dymu wije się w ciemnościach. Całkiem dobrze sobie poradziła. Wtedy była Gabrielle, dziewczyną zależną od innych, teraz jest w pełni ukształtowana – stała się Coco. Stworzyła nowe życie, pozostawiając Gabrielle w przeszłości. Prawdę o swojej biedzie i nieszczęściu zachowuje w tajemnicy.
Znał ją tylko jeden człowiek, któremu oddała się całą duszą i ciałem niemal w pierwszej chwili, gdy się poznali. Szum morza pod klifami w La Pausie koi ją, wciąga, pozwalając płynąć wspomnieniom. Rytm fal uspokaja, niemal hipnotyzuje – ciepła woda, która wzbiera, a potem się wycofuje. Boy Capel, jedyny mężczyzna, którego kiedykolwiek kochała. Och, jakże mu ufała…
Nie! Rzuca niedopałek na ziemię, rozgniatając go czubkiem buta. Ma dziś wystarczająco dużo problemów, z którymi musi się uporać bez wspomnień o Boyu Capelu. Wstaje i rusza krużgankiem otaczającym dziedziniec, przypominającym jej o zakonnicach w klasztorze, które bezszelestnie sunęły pod arkadami, odmawiając różaniec.
Wchodzi do sypialni przez wysokie, przeszklone drzwi, otwarte, by wpuścić morską bryzę. Alice właśnie pościeliła łóżko. Na widok szefowej uśmiecha się i szybko znika. Coco rozbiera się i wkłada białą jedwabną koszulę nocną, którą pokojówka rozłożyła na kołdrze. To jedna z jej ulubionych, z cienkimi ramiączkami, poza tym bez żadnych zdobień.
Coco podchodzi do toaletki i siada przed lustrem. Trochę pozuje, obracając się nieco w prawo. Fotografowie twierdzą, że ma klasyczny profil: mały nos o idealnym kształcie, linię szczęki może nieco zbyt kwadratową, ale wyraźną. Szyję długą i smukłą. Oliwkowa cera odziedziczona po Papie – ona określa jej odcień jako słoneczny – jest odrobinę za ciemna jak na preferencje socjety, ale za to podkreśla jej szeroko rozstawione czarne oczy pod wyraźnymi brwiami oraz ciemne loki obramowujące twarz. Boy powiedział kiedyś, że nie jest ładna w zwykłym znaczeniu tego słowa, ale za to jest piękna. Nadal nie do końca rozumie jego słowa. Uśmiecha się i bierze do ręki szczotkę, po czym nagle przysuwa twarz do lustra.
Kiedy się pojawiły te delikatne zmarszczki w kącikach oczu?
Coco gasi wszystkie światła w pokoju, poza lampką na nocnym stoliku. Układa się pod obleczoną chłodnym jedwabiem kołdrą na pachnącym lawendą prześcieradle i sięga po książkę, którą zeszłego wieczoru zostawiła przy łóżku. To najnowsza powieść Colette. Wzdycha, opierając ją o kolana. Colette jest świetną pisarką, lecz trudną przyjaciółką.
Nie umie się skupić na tekście, wciąż wracając myślami do podstępu Pierre’a. W przeszłości, mimo że poważnie się spierali o Société Mademoiselle i jej perfumy, zawsze w końcu udawało im się pozostać przyjaciółmi. Właściwie czasami się zastanawiała, czy Pierre trochę się w niej nie podkochuje. Kilka razy, nawet gdy wygrywała sprawy w sądzie, przysyłał bukiet jej ulubionych białych kamelii.
W jej umyśle pojawia się obraz tego dnia, gdy się poznali, zblakły niczym uroczy impresjonistyczny pejzaż. Słoneczny dzień na torze wyścigów konnych. Czerwone, białe i niebieskie flagi łopoczące na wietrze, soczyste barwy kamieni szlachetnych, nasycony zapach słonego powietrza znad morza na normandzkim wybrzeżu.
Pierre był dystyngowany, wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami i gładkim czołem. Ciągle uśmiechnięty. Podziwiała jego styl: modną kamizelkę, starannie zawiązany krawat, lekki wełniany płaszcz i nieco zsunięty do tyłu melonik. Lecz najbardziej wyróżniały się jego oczy – głęboko osadzone, przyjazne, z delikatnymi zmarszczkami w kącikach. A pod nimi wyraźne, ciemne cienie.
Coco wzdycha na to wspomnienie. Nigdy nie potrafiła nic wyczytać z jego oczu. Czy wtedy był jej prawdziwym przyjacielem, czy już rywalem?
Z trzaskiem zamyka powieść Colette, odkłada ją na stolik i wyłącza światło.
Po powrocie Charles’a Prudone’a z Grasse podpisze kontrakty, przypieczętowując los Pierre’a. A gdy jej prawnicy przedstawią wszystkie zarzuty, żaden francuski sędzia nie odmówi jej wyłącznego prawa własności do Société Mademoiselle.
Ale jak zawsze, gdy na horyzoncie majaczą problemy, pojawia się Gabrielle, szepcząc jej do ucha. _Pierre będzie z tobą walczył! Co zrobimy, jeśli dzięki swojej fortunie wygra sprawę? Znów będziemy biedne._
W głowie kłębią się jej rachunki, jeden po drugim. Należność za apartament w Hôtel Ritz… ale przecież to jej dom. I koszt utrzymania willi oraz tego, co pozostało z Domu Mody.
Coco cmoka z dezaprobatą. _Nie pozwolę, by Pierre wygrał._
Przewraca się na plecy i wpatruje w sufit. Gdybyż tylko Boy Capel tu był. Pocieszyłby ją, utulił w swoich ramionach. Szepnąłby, że kocha swoją małą Coco, i zapewnił, że nie musi bez przerwy walczyć z całych sił. Wyznałby, że jest jego jedyną, wieczną miłością.
Długie, ciemne rzęsy Boya muskają jej policzek. Jego oddech łaskocze ją w szyję. Gdy jej powieki zaczynają opadać, lekki wietrzyk przemyka przez pokój, a blady księżyc oświetla kochanków. Spleceni ze sobą zapadają w sen – Coco i Boy. Po raz kolejny Boy Capel jest jej kochankiem, ojcem, bratem, przyjacielem, powiernikiem. Jej obrońcą.