- W empik go
Córka Ewy - ebook
Córka Ewy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 265 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanurzona w niskim i głębokim fotelu, w pozie pełnej skupienia, pani du Tillet przyciskała z macierzyńską czułością do piersi siostrę, Feliksową de Vandenesse, całując od czasu do czasu jej rękę. W towarzystwie dodawano zazwyczaj do nazwiska rodowego imię chrzestne, aby odróżnić hrabinę od jej szwagier – ki, margrabiny, żony byłego ambasadora, Karola de Yandenesse, który zaślubił bogatą wdowę po hrabi de Kergarouet, z domu pannę de Fontaine. Wpół leżąc na kozetce, z chustką w drugiej Tece, z oddechem przerywanym od zduszonego szlochania, z wilgotnymi oczami, hrabina była właśnie w pełni zwierzeń, jakie kobieta czyni jedynie bardzo kochającej i kochanej siostrze; te zaś kochały się nader tkliwie. Żyjemy w czasach, gdzie dwie siostry tak różnie wydane za mąż mogłyby łatwo wcale się nie kochać; toteż historyk czuje się w obowiązku przytoczyć źródła tej tkliwości zachowanej bez szwanku i skazy pośród wzajemnej wzgardy, jaką darzyli się ich mężowie, i pośród rozdźwięków społecznych. Pospieszny rzut oka na dziecięctwo obu sióstr wytłumaczy ich stosunek.
Wychowane w posępnym pałacu dzielnicy Marais przez kobietę nabożną, o ciasnej inteligencji, która przejęta ważnością swoich obowi ą z k ó w (klasyczny frazes), dopełniła pierwszych zadań matki, Maria Aniela i Maria Eugenia doszły do chwili zamążpójścia, pierwsza w dwudziestym, druga w siedemnastym roku, nie wyszedłszy nigdy ze sfery domowej, gdzie królowało oko matki. Aż do tej chwili noga ich nie postała na żadnym widowisku, kościoły paryskie były ich teatrem. Słowem wychowanie w domu matki było tak surowe, jak mogłoby być w klasztorze. Od czasu wyjścia, z dzieciństwa, sypiały zawsze w pokoju przylegającym do pokoju hrabiny de Gramrille, od którego drzwi w nocy były otwarte. Czas nie poświęcony gotowalni, powinnościom religijnym, lub naukom nieodzownym dla dobrze wychowanych panien, spływał na szyciu dla ubogich, na przechadzkach w rodzaju owych, na jakie pozwalają sobie Anglicy w niedzielę mówiąc:.„Nie idźmy tak szybko: wyglądałoby, że się bawimy”. Wykształcenie nie przekraczało granic zakreślonych przez spowiedników, wybranych między duchownymi najdalszymi od tolerancji a najbliższymi jansenizmu. Nigdy chyba żadna panna nie przeszła w objęcia męża bardziej czystą i dziewiczą: zdawałoby się, iż matka widzi w tym punkcie, dosyć ważnym zresztą, dopełnienie wszystkich obowiązków wobec nieba i ludzi. Do chwili zamęścia, biedne istoty nie czytały żadnej powieści, nie rysowały nic innego prócz postaci, których anatomia wydałaby się Cuvierowi arcydziełem niemożliwości, kopiowanych z rycin zdolnych odmężczyć samego Farnezyjskiego Herkulesa. Rysunku „udzielała” im pewna stara panna. Czcigodny ksiądz nauczył ich gramatyki, języka francuskiego, historii, geografii i nieco arytmetyki na kobiecy użytek. Lektury ich, dobrane pośród autoryzowanych książek, jak „Budujące listy” i „Kurs literatury” Noëla, odbywały się wieczorami na głos, ale w towarzystwie matczynego spowiednika, mogły bowiem zdarzyć się ustępy, które bez światłych komentarzy rozbudziłyby dziewiczą wyobraźnię. „Telemak” Fenelona wydał się niebezpieczny. Hrabina de Granville kochała córki na tyle, aby chcieć z nich uczynić anioły chodzące po ziemi; ale córki wolałyby matkę mniej cnotliwą, a milszą. Wychowanie to wydało owoce. Religia, nałożona jak jarzmo i objawiająca się pod najsurowszą postacią, znużyła swymi praktykami te niewinne serca, wciąż niejako pomawiane o zbrodnicze instynkty; zdławiła uczucia i, mimo że zapuściła w dusze głębokie korzenie, nie zyskała miłości. Obie Marie musiały albo do szczętu zidiocieć, albo też wzdychać do niezależności; jakoż pragnęły wyjść za mąż, od chwili gdy im było dane ujrzeć nieco światła i wytworzyć sobie jakiś sąd; co się tyczy natomiast własnego wzruszającego wdzięku i wartości, tych zupełnie były nieświadome. Nie znały własnej niewinności, w jaki sposób miały znać życie? Bez broni wobec nieszczęścia, równie jak bez doświadczenia dającego ocenić szczęście, jedynie w sobie samych czerpały pociechę w tej macierzyńskiej katordze. Ich niewinne zwierzenia szeptane wieczorem po cichu, kilka zdań wymienionych ukradkiem poza plecami matki zawierały niekiedy więcej myśli, niż słowa zdolne są wyrazić. Często spojrzenie umknięte wszystkim oczom, spojrzenie, którym udzielały sobie swoich wzruszeń, było istnym poematem gorzkiej melancholii. Widok nieba bez chmur, zapach kwiatów, przechadzka pod ramię dokoła ogrodu stawały się źródłem niesłychanych przyjemności. Chwila ukończenia haftu sprawiała im niewinną radość. Towarzystwo w domu matki nie tylko nie dawało żadnej słodyczy ani podniety, ale mogło jedynie pognębić ich myśli i osmęcić uczucia: składało się bowiem ze starszych kobiet, prostych, suchych, bez wdzięku. Rozmowa toczyła się koło zalet kaznodziejów lub spowiedników, ich małych niedyspozycji i drobnych wydarzeń że świata zakrystii. Co się tyczy mężczyzn, ci byliby zdolni zagasić samą pochodnię miłości, tak twarze ich były zimne i pełne smutnej rezygnacji; wszyscy byli w wieku, w którym mężczyzna staje się zgryźliwy i niechętny, w którym wrażliwość jego budzi się jedynie przy stole i ogranicza się do wygód życia. Egoizm religijny wysuszył te serca poświęcone obowiązkom, obmurowane praktykami wiary. Milczące posiedzenia wypełnione kartami zaprzątały ich prawie cały wieczór. Dwie małe ofiary tego sanhedrynu podtrzymującego macierzyńską surowość, chwytały się na uczuciu nienawiści do tych rozpaczliwych figur o zapadłych oczach i chmurnych twarzach. Wśród mroków tego życia zarysowała się silnie jedna jedyna twarz człowieka, mianowicie nauczyciela muzyki. Spowiednicy orzekli, że muzyka jest to sztuka chrześcijańska, zrodzona w kościele katolickim i przezeń rozwinięta. Pozwolono tedy dziewczynkom uczyć się muzyki. Stara panna w okularach, która udzielała solfedżiów i fortepianu w sąsiednim klasztorze, znużyła je ćwiczeniami. Ale kiedy starsza z córek doszła do dziesięciu lat, hrabia de Granville wykazał potrzebę nauczyciela. Pani de Granville nadała temu koniecznemu ustępstwu całą wagę małżeńskiej uległości: regułą dewotek jest czynić sobie zasługę ze spełnionych obowiązków. Wybrany nauczyciel był to Niemiec, katolik, jeden z tych ludzi, którzy rodzą się starzy i którzy zawsze będą mieli pięćdziesiąt lat, nawet w osiemdziesiątym. Twarz jego poorana, pomarszczona, ciemna zachowała coś dziecięcego i naiwnego w swoich grubych bruzdach. Błękit niewinności ożywiał jego oczy, na wargach mieszkał wesoły uśmiech wiosny. Siwe włosy, układające się naturalnie jak na wizerunkach Chrystusa, przydawały ekstatycznemu wejrzeniu poczciwca coś jakby uroczystego, zdolnego omylić, co do jego charakteru: umiałby popełnić szaleństwo z najbardziej przykładną powagą. Ubiór jego był nieodzowną skorupą, na którą nie zwracał żadnej uwagi: oczy jego błądziły zbyt wysoko w chmurach, aby kiedykolwiek parać się zewnętrznością. Toteż ten nieznany wielki artysta należał do miłej kategorii dystraktów, którzy oddaję czas i duszę drugim, tak jak zostawiają rękawiczki po wszystkich stołach i parasole u wszystkich drzwi. Ręce jego miały tę właściwość, iż były brudne zaraz po umyciu. Wreszcie sędziwe jego ciało, źle osadzone na starych węzłowatych nogach i mogące służyć za przykład do jakiego stopnia człowiek może zrobić zeń przyczynek do duszy, należało do owych osobliwych tworów, które dobrze odmalował jedynie Niemiec, Hoffmann, poeta tego, co zdaje się nie istnieć, a co ma wszelako życie. Takim był Schmuke, dawny organista margrafa Anspachu. Nim powierzono mu te funkcje, poddano go radzie przybocznej dewotek i zapytano czy pości. Mistrz miał ochotę odpowiedzieć: „Spójrzcie na mnie!” ale jak tu żartować wobec dewotek i spowiednikówjansenistów? Ten niepoczesny starzec zajął tyle miejsca w życiu dwóch Marii, tyle powzięły przyjaźni dla tego naiwnego wielkiego artysty, który zadowalał się rozumieniem sztuki, iż, wyszedłszy za mąż, każda zapewniła mu po trzysta franków dożywotniej renty, która to suma wystarczała staremu na mieszkanie, piwo, odzież i fajkę. Sześćset franków renty, połączone z dochodem z lekcji, stworzyły mu raj na ziemi. Schmuke zdobył się na odwagę zwierzenia swojej nędzy i swych marzeń jedynie tym dwom czarującym dziewczątkom, tym sercom rozkwitłym pod śniegiem surowości macierzyńskiej i lodem dewocji. Fakt ten objaśnia całego Schmukego i dziecięctwo obu Marii.. Nikt nie umiał później powiedzieć, co za ksiądz, co za stara dewotka odkryła tego Niemca zabłąkanego w Paryżu. Z chwilą gdy matki dowiedziały się, że hrabina de Granyille znalazła nauczyciela muzyki dla córek, wszystkie zaczęły wywiadywać się o jego nazwisko i adres. Niebawem Schmuke miał lekcje w trzydziestu domach. Spóźniony sukces zaznaczył się trzewikami o sprzączkach z oksydowanej stali, częstszą zmianą bielizny. Jego wrodzona wesołość, długo zduszona przez szlachetną i pełną godności nędzę, znów zakwitła, objawiając się w naiwnych i ciężkich dowcipach wygłaszanych germano-gallicką gwarą i tonem, który rozbrajał szyderstwo. Był tak szczęśliwy, gdy mógł sprowadzić śmiech na wargi swoich dwóch młodziutkich uczennic, których smutne życie przeniknął, iż chętnie stałby się śmiesznym z umysłu, gdyby nim nie był z natury; ale serce jego zdolne było odświeżyć najbardziej pospolite trywialności. Wedle ładnego wyobrażenia nieboszczyka Sain-Martin, byłby ozłocił błoto swoim niebiańskim uśmiechem.
W myśl jednej z najpiękniejszych zasad religijnego wychowania obie Marie odprowadzały z szacunkiem swego mistrza aż do drzwi. Tam poczciwe dziewczyny mówiły mu jakichś parę miłych słów, szczęśliwe, iż uszczęśliwiają tego człowieka: pozwolono im być kobietami jedynie dla niego! Aż do chwili małżeństwa muzyka stała się tedy dla nich drugim życiem w życiu, tak samo jak podobno chłop ruski bierze swoje sny za rzeczywistość, życie zaś za przykry sen. W żądzy bronienia się przeciw małostkom, które groziły im zalewem, przeciw straszliwym ideom ascetycznym, rzuciły się rozpaczliwie w labirynt sztuki. Melodia, harmonia, kompozycja, te trzy córy nieba, których korowód prowadził ów stary faun katolicki pijany muzyką, wynagrodziły je za ich pracę i stworzyły im wał ochronny ze swych eterycznych pląsów. Mozart, Beethoven, Haydn, Paesiello, Cimarosa, Hummel i pomniejsi mistrze rozwinęli w nich tysiące uczuć, które nie wyszły poza niewinny okrąg ich zakwefionych serc, ale które wniknęły w bezkres stworzenia, gdzie bujały pełnymi skrzydłami. Kiedy dziewczynki wykonując jakiś utwór dosięgły doskonałości, ściskały się za ręce, rzucały się sobie w ekstazie w objęcia, stary zaś nauczyciel dawał im miano świętych Cecylij.
Obie Marie zaczęły bywać na balach dopiero w szesnastym roku życia i tylko cztery razy na rok, w paru wybranych domach. Oddalały się od boku matki uzbrojone ścisłymi przepisami postępowania, a przepisy te były tak surowe, że ledwie wolno im było odpowiadać tak i nie. Oko hrabiny nie opuszczało dziewczątek i zdawało się zgadywać słowa z samego poruszenia warg. Biedne małe ubrane były z nieskazitelną skromnością, w muślinowe suknie aż pod brodę, z nieskończoną mnogością obfitych zakładek, z długimi rękawami. Strój ten, trzymając w spowiciu wdzięk ich i urodę, dawał im niejakie podobieństwo do mumij egiskich; mimo to z tych żywych zwojów materii wyłaniały się twarzyczki rozkoszne swą melancholią. Wściekały się widząc iż są przedmiotem łagodnego współczucia. Gdzież jest kobieta, bodaj najniewinniejsza, która by nie pragnęła budzić zazdrości? Żadna niebezpieczna, niezdrowa lub nawet dwuznaczna myśl nie skalała tedy białej kory ich mózgu: serca ich były czyste, ręce straszliwie czerwone, tryskały wprost zdrowiem. Sama Ewa nie wyszła z rąk Boga bardziej niewinna niż te dwie dziewczyny, kiedy opuściły dom macierzyński, aby się udać do merostwa i do kościoła z prostym, ale straszliwym zaleceniem, aby były we wszystkim posłuszne mężczyznom, przy których miały spać lub nie spać tej nocy. Wedle ich pojęcia, nie mogło im być gorzej w obcym domu, dokąd je rzucano, niż pod dachem macierzyńskiego klasztoru.
Dlaczego ojciec dziewczątek, hrabia de Granville, ów wielki „ uczony i nieskazitelny urzędnik, mimo że niekiedy dający się ponosić polityce, nie chronił młodych istotek przeciw miażdżącemu despotyzmowi? Niestety! wskutek pamiętnego układu zawartego po dziesięciu latach małżeństwa, małżonkowie żyli rozdzieleni we własnym domu. Ojciec zastrzegł sobie synów, zostawiając żonie wychowanie córek. Wpływ tego dławiącego systemu wydawał mu się o wiele mniej niebezpieczny dla dziewcząt niż dla chłopców. Obie Marie, przeznaczone, aby znosić jakąś tyranię – tyranię miłości albo małżeństwa – mniej na tym ponosiły szkody niż chłopcy, u których inteligencja powinna się rozwijać swobodnie i których charakter spaczyłby się pod gwałtownym uciskiem idei religijnych wyciągniętych do ostatecznych konsekwencji. Z czworga ofiar, hrabia uratował dwie. Synowie, obaj przeznaczeni do wysokich karier urzędniczych, byli w oczach hrabiny nazbyt źle wychowani, aby im mogła pozwolić na najmniejsze zbliżenie z siostrami. Wszelka styczność między biednymi dziećmi otoczona była surowym nadzorem. Zresztą, kiedy hrabia zabierał synów z kolegium, starał się, aby jak najmniej przebywali w domu.
Chłopcy siadali do śniadania wraz z matką i siostrami, następnie ojciec brał ich z sobą na miasto: restauracje, teatry, muzea, wycieczki na wieś w porze letniej, dostarczały obficie rozrywek. Wyjąwszy uroczyste dnie, jak imieniny matki lub ojca, Nowy Rok, rozdanie świadectw, w które to dni chłopcy przebywali w domu rodzicielskim czując się bardzo nieswojo, nie śmiejąc uściskać sióstr strzeżonych przez hrabinę, która nie zostawiała ich ani na chwilę razem, biedne dziewczynki widywały braci tak rzadko, iż nie mógł istnieć pomiędzy nim żaden węzeł. W te dni, zapytania: „Gdzie Aniela? – Co robi Eugenia? – Gdzie dziewczęta?” rozlegały się przy każdej sposobności. Skoro była mowa o synach, hrabina podnosiła ku niebu zimne i umęczone oczy, jakby prosząc Boga o przebaczenie, iż nie wydarła ich z objęć bezbożności. Wykrzykniki jej i niedomówienia w tej mierze równoznaczne były z najbardziej żałośliwymi wersetami Jeremiasza i wprowadzały w błąd córki, które uważały braci za głęboko zepsutych i zgubionych na zawsze. Kiedy chłopcy doszli do osiemnastu lat, hrabia dał im dwa pokoje w swoim apartamencie. Zapisał obu synów na wydział prawny, oddając ich pod nadzór adwokata, swego sekretarza, któremu poruczył wprowadzenie ich w tajniki przyszłego zawodu. Obie Marie znały tedy siostrzane uczucia jedynie w abstrakcji. W okresie kiedy wychodziły za mąż, jeden z braci był generalnym prokuratorem przy odległym trybunale, drugi stawiał pierwsze kroki na prowincji; żaden z nich nie mógł przybyć. W wielu rodzinach życie wewnętrzne, które można by sobie wyobrażać jako serdeczne, bliskie, związane, toczy się w ten sposób: bracia są daleko, zajęci karierą, przyszłością, zagarnięci służbą publiczną; siostry pochłonięte sprawami rodzin nie będących ich rodziną. Żyją dalecy, zapominając jedni o drugich, związani jedynie słabymi więzami, aż do chwili, w której ich duma obudzi, interes skupi, a niekiedy rozdzieli sercem, jak byli już rozdzieleni faktycznie. Rodzina żyjąca w jedności ciała i ducha jest rzadkim wyjątkiem. Prawo nowoczesne, rozdrabniając rodzinę na rodziny, stworzyło zło najstraszliwsze ze wszystkich: indywidualizm;
Pośród głębokiej samotności, w której upłynęła ich młodość, Aniela i Eugenia rzadko widywały ojca, który zresztą, ilekroć zjawiał się w apartamencie żony, wnosił weń twarz smutną i zgnębioną. Zachowywał w domu surową i uroczystą fizjonomię urzędnika na krześle sędziowskim. Kiedy dziewczynki wyrosły z wieku zabawek i lalek, kiedy zaczęły się w nich budzić przebłyski rozumu (około dwunastu lat, w wieku, w którym przestały się śmiać ze starego Schmukego), podchwyciły tajemnicę trosk, które sfaldowały bruzdami czoło hrabiego, odgadły pod tą surową maską zacną naturę i przemiły charakter. Zrozumiały, iż ojciec ich ustąpił religii miejsca w pożyciu domowym, zawiedziony w nadziejach męża, a zarazem zraniony w najdelikatniejszych fibrach ojcostwa, miłości dla córek. Podobne cierpienia osobliwie wzruszają młode dziewczęta odarte z czułości. Niekiedy przechadzając się z nimi po ogrodzie, objąwszy je wpół i stosując się do ich dziecinnego kroku, ojciec zatrzymywał się pod kępką gęstych drzew i całował je kolejno w czoło. Oczy jego, usta i cała fizjonomia wyrażały wówczas najgłębsze współczucie.
– Nie jesteście bardzo szczęśliwe, drogie maleństwa – mówił – ale postaram się wydać was wcześnie za mąż i rad będę, kiedy wydostaniecie się z domu.
– Ojczulku – mówiła Eugenia – jesteśmy gotowe wyjść za pierwszego z brzegu…
– Oto – wykrzyknął – gorzki system podobnego wychowania! Chcąc zrobić święte, robi się…
Nie dokończył. Często dziewczynki czuły serdeczną tkliwość w uścisku, jaki dawał im na pożegnanie, lub w spojrzeniach jego, kiedy przypadkiem obiadował w domu. Żal im było tego ojca, tak rzadko oglądanego, a zazwyczaj kocha się tego, kogo się żałuje.
To surowe i religijne wychowanie było przyczyną małżeństwa dwu sióstr zespolonych z sobą nieszczęściem niby siostry syjamskie. Wielu mężczyzn przystępujących do małżeństwa woli młodą dziewczynę wychowaną w klasztornej dewocji od panien wzrosłych w wirze światowym. Nic pośredniego nie istnieje. Mężczyzna musi zaślubić albo pannę bardzo uświadomioną, która czyta anonse dzienników i komentuje je, która walcowała i tańczyła galopadę z tłumem młodzieży, która bywała na wszystkich widowiskach, pochłaniała romanse, której nauczyciel tańca wyłamywał kolana opierając je o własne, która nie troszczy się ani krzty o religię i sama sobie stanowi zasady moralne – albo też młodą dziewczynę nieświadomą i czystą jak Maria Aniela i Maria Eugenia. Być może i jedne, i drugie są równie niebezpieczne. Mimo to olbrzymia większość mężczyzn, którzy nie mają lat Arnolfa, wolą jeszcze raczej nabożną Anusię niż zadatek przyszłej Celimeny.
Obie Marie, drobne i szczupłe, miały jednaką figurę, nogę, rękę. Eugenia, młodsza, była blondynką jak matka; Aniela miała ciemne włosy ojca. Ale obie miały tę samą płeć: skórę o perłowej białości, która zwiastuje bujność i czystość krwi, ubarwioną kolorami żywo odcinającymi się na cerze podobnej do listka jaśminu i jak on delikatnej, gładkiej i miękkiej w dotknięciu. Niebieskie oczy Eugenii, ciemne oczy Anieli miały wyraz naiwnej beztroski, nieudanego zdziwienia malującego się w zamglonych nieco źrenicach. Obie były dobrze zbudowane; ramiona, nieco szczupłe, miały się zaokrąglić z czasem. Biusty ich, tak długo osłaniane, zdumiały spojrzenia swą doskonałością, kiedy na prośby mężów przywdziały na bal wycięte suknie: obaj rozkoszowali się tym czarującym wstydem, który najpierw w czterech ścianach, a później przez cały czas na balu przyprawiał o rumieniec te niewinne istoty. W chwili gdy zaczyna się opowiadanie, kiedy starsza z sióstr płakała i szukała pociechy u młodszej, ręce ich i ramiona stały się białe jak mleko. Obie były już matkami, obie wykarmiły; jedna chłopca, druga córkę. Eugenia wydawała się matce zawsze bardzo pustą: toteż otaczała ją podwójną bacznością i surowością. W oczach tej groźnej matki, Aniela, szlachetna i dumna, uchodziła za duszę pełną egzaltacji i zdolną ustrzec się samej, podczas gdy psotna Eugenia potrzebowała hamulca. Zdarzają się w życiu urocze istoty, jak gdyby zapoznane przez los, którym wszystko powinno by się powodzić, a które żyją i umierają nieszczęśliwe, dręczone przez złego geniusza, ofiary nie – przewidzianych okoliczności. Tak niewinna, wesoła Eugenia, wyszedłszy z więzienia macierzyńskiego, popadła w dokuczliwą tyranię parweniusza. Anielę, z natury stworzoną do wielkich walk serca, los rzucił bez żadnego wędzidła w wysokie sfery paryskiego świata.
Pani de Vandenesse, która widocznie upadała pod brzemieniem zbyt ciężkich dla jej duszy utrapień, jeszcze naiwna po sześciu latach małżeństwa, spoczywała wyciągnięta, z wpół zgiętymi nogami, z ciałem złamanym, z głową zwisła na oparcie kozetki. Przybiegłszy do siostry po krótkim zjawieniu się we Włoskim, miała jeszcze we włosach parę kwiatów, reszta leżała rozsypana na ziemi wraz z rękawiczkami, wraz z jedwabną podbitą futrem narzutką, zarękawkiem i kapturkiem. Błyszczące łzy mieszające się na białej piersi z perłami, wilgotne oczy zwiastowały niezwykłe zwierzenia. W otoczeniu tego zbytku, czyż to nie było straszne? Hrabina nie czuła siły, aby mówić.
– Biedna mała – rzekła pani du Tillet – jakże fałszywe masz pojęcie o mym małżeństwie, skoro mogło ci przyjść do głowy prosić mnie o pomoc!
Słysząc to zdanie wydarte z głębi serca siostry gwałtownością burzy, jaką w nie wlała, tak jak topnienie śniegów wzrusza najmocniej osadzone w łożysku kamienie, hrabina popatrzyła tępym wzrokiem na żonę bankiera. Błysk grozy osuszył jej łzy, oczy stały się nieruchome.
– Czyżbyś i ty znajdowała się w otchłani – mój aniele? – rzekła po cichu.
– Moje niedole nie ukoją twoich cierpień.
– Opowiedz je, dziecko drogie. Nie jestem jeszcze na tyle egoistką, abym nie miała cię słuchać! Wciąż zatem cierpimy razem jak za naszej młodości?
– Ale cierpimy rozłączone – odparła melancholijnie żona bankiera. – Żyjemy w dwóch wrogich społeczeństwach. Ja bywam w Tuileriach, gdy ty już nie. Mężowie nasi należą do przeciwnych obozów. Jestem żoną ambitnego bankiera, złego człowieka, mój drogi skarbie! ty, masz za męża istotę dobrą, szlachetną, zacną.
– Och! bez wyrzutów – rzekła hrabina. – Aby mieć prawo rai je czynić, kobieta musiałaby przejść nudę mdłego i bezbarwnego życia, wyjść zeń, aby wstąpić w raj miłości; musiałaby poznać szczęście, jakiego doznajemy czując całe swoje życie w drugiej istocie, poślubiając nieskończone wzruszenia duszy poety, żyjąc zdwojonym życiem: towarzysząc mu w jego lotach w przestworza, w świat ambicji; cierpiąc jego cierpieniem, siadając na skrzydła jego potężnych upojeń,. stąpając po szerokiej scenie, a równocześnie w oczach śledzącego ją świata zostając chłodną, spokojną, pogodną. Tak, droga, często trzeba nam zamykać cały ocean w sercu, siedząc jak my oto u siebie, przy kominku, na kozetce. Cóż za szczęście wszelako posiadać w każdej minucie potężne zainteresowanie, które mnoży fibry serca i napina je, nie być na nic obojętną, czuć własne życie zespolone z przejażdżką, w czasie której ujrzy się w tłumie oko gaszące słońce swym blaskiem, przechodzić męki za lada spóźnieniem, mieć ochotę zabić natręta kradnącego jedną z rzadkich chwil, w których szczęście drga w najdrobniejszych żyłkach! Cóż za upojenie żyć nareszcie! Och „ droga, żyć, podczas gdy tyle kobiet modli się na kolanach o wzruszenia, które je mijają! Pomyśl, dziecko, że dla takich poematów jest tylko jeden czas, młodość. Za kilka lat przyjdzie zima, chłód. Ach! gdybyś ty posiadała te żywe bogactwa serca i gdyby ci groziło, że je stracisz…
Pani du Tillet, przerażona, zasłoniła twarz słuchając tego straszliwego wybuchu.
– Nie miałam zamiaru czynić ci najlżejszej wymówki, droga moja – rzekła wreszcie widząc twarz siostry zwilżoną gorącymi łzami. – W jednej chwili rzuciłaś w mą duszę więcej płonących żagwi, niż łzy moje zdołały ich ugasić. Tak życie, które pędzę, usprawiedliwiałoby w mym sercu miłość taką, jaką mi odmalowałaś. Pozwól mi wierzyć, iż gdybyśmy się widywały częściej, nie zaszłybyśmy tam, gdzie jesteśmy. Gdybyś patrzała na moje cierpienia, oceniłabyś własne szczęście, ośmieliłabyś mnie może do oporu i byłabym szczęśliwa. Twoje nieszczęście jest przygodne, lada przypadek rozwieje je, podczas gdy moje jest nieustanne. Jestem dla męża manekinem do rozwieszania zbytku, szyldem ambicji, jednym z zadowoleń próżności. Nie ma dla mnie ani prawdziwego uczucia, ani zaufania. Ferdynand jest suchy i gładki jak ten marmur – rzekła uderzając po gzymsie kominka. – Nie ufa mi. Wszystko, czego zażądałabym dla siebie, skazane jest z góry na odmowę; ale co się tyczy tego, co mu schlebia i jest świadectwem jego fortuny, nie potrzebuję nawet pragnąć: stroi moje apartamenta, wydaje nieprawdopodobne sumy na przyjęcia. Służba, loże w teatrze, wszystko, co błyszczy na zewnątrz, jest w najlepszym smaku. Próżność jego nie szczędzi niczego; ten człowiek obsypie koronkami pieluszki swych dzieci, ale nie usłyszy ich krzyku, nie odgadnie potrzeb. Rozumiesz mnie? Jestem pokryta diamentami, kiedy zjawiam się na Dworze: w świecie noszę najkosztowniejsze drobiazgi; ale nie rozporządzam ani szelągiem. Pani du Tillet, która może budzi tyle zazdrości, która zdaje się pływać w złocie, nie ma na własność ani stu franków. Jeżeli ojciec nie troszczy się o dzieci, jeszcze mniej troszczy się o ich matkę. Och! twardo mi dał uczuć, że mnie zapłacił i że mój osobisty majątek, którym nie rozporządzam, został mu wydarty. Gdyby chodziło tylko o opanowanie jego samego, może i umiałabym go zdobyć; ale podlegam wpływowi obcemu, wpływowi kobiety przeszło pięćdziesięcioletniej, pełnej pretensyj i żądzy panowania, jakiejś wdowy po rejencie Czuję to, wolną będę aż z chwilą jego śmierci. Tutaj życie moje jest uregulowane jak życie królowej: dzwon oznajmia śniadanie i obiad jak w twoim zamku. Wyjeżdżam na spacer nieodmiennie o pewnej godzinie, aby udać się do Lasku. Towarzyszy mi zawsze dwóch lokai w pełnej liberii i zawsze mam być z powrotem o tej samej godzinie. Miast bym dawała rozkazy, podlegam im. Na balu, w teatrze, lokaj przychodzi oznajmić: „Powóz jaśnie pani zajechał”, i muszę odjeżdżać często w pełni rozbawienia. Ferdynand pogniewałby się, gdybym nie była posłuszną etykiecie, jaką stworzył dla swej żony, a ja… boję się go. Pośród tego przeklętego bogactwa doświadczam żalów i myślę, że matka nasza była jednak dobrą: zostawiała nam bodaj noce, mogłam rozmawiać z tobą. Ostatecznie żyłam obok istoty, która kochała mnie i cierpiała ze mną, podczas gdy tu, w tym wspaniałym domu, jestem jak na pustyni.
Słysząc te straszne zwierzenia hrabina pochwyciła z kolei rękę siostry i ucałowała ją płacząc.
– Jak mogę ci dopomóc? – rzekła Eugenia po cichu do Anieli. – Gdyby nas zaskoczył, powziąłby podejrzenie, chciałby wiedzieć, o czym mówiłyśmy od godziny; trzeba by kłamać; rzecz nader trudna z człowiekiem chytrym i przebiegłym; zastawiałby mi pułapki. Ale zostawmy moje nieszczęścia i myślmy o tobie. Twoje czterdzieści tysięcy franków, droga, byłyby niczym dla Ferdynanda, który wraz z drugim wielkim bankierem, baronem de Nucingen, obraca milionami. Niekiedy biorę udział w obradach, gdzie mówią rzeczy, od których dreszcz przechodzi. Du Tillet zna moją dyskrecję, toteż mówi bez ceremonii: pewni są mego milczenia. Morderstwa na gładkiej drodze wydają mi się aktami miłosierdzia w porównaniu do pewnych kombinacji finansowych. Nucingen i on tyle dbają o to, że zrujnują kogoś, ile ja dbam o ich przepychy. Często przyjmuję tutaj biedne ofiary: ludzi, których bilans słyszałam dnia poprzedniego, a którzy rzucają się w interesa, aby w nich zostawić majątek: bierze mnie ochota, jak owego Leonarda w jaskini zbójców, wołać na nich: „Strzeżcie się!” Ale co by się ze mną stało? Milczę. Ten wspaniały pałac jest prostą jaskinią. A du Tillet, Nucingen wyrzucają tysiącfrankowe banknoty na swoje kaprysy. Ferdynand kupił w Tillet ruderę dawnego pałacu, aby go przebudować, chce doń dołączyć las i wspaniałe dobra. Twierdzi, że syn jego będzie hrabią i że w trzeciej generacji będzie szlachcicem. Nucingen, sprzykrzywszy sobie dom przy ulicy św. Łazarza, buduje pałac. Żona jego liczy się do moich przyjaciółek… Ach! – wykrzyknęła – ona może być nam użyteczna, jest śmiała z mężem, rozporządza swoim mieniem, ona cię ocali.
– Droga pieszczotko, mam już tylko kilka godzin, chodźmy tam dziś wieczór, w tej chwili – rzekła pani de Vandenesse rzucając się w ramiona pani du Tillet i rozpływając się we łzach.
– Och! czyż ja mogę wyjść z domu o jedenastej wieczór?
– Mam powóz.
– Co wy tu spiskujecie? – rzekł du Tillet otwierając drzwi.
Ukazał swą bezbarwną twarz rozjaśnioną fałszywie uprzejmym grymasem. Dywany zgłuszyły jego krok, obie zaś kobiety zanadto były pochłonięte rozmową, aby słyszeć turkot powozu. Hrabina, u której obycie ze światem i swobodą, jaką się cieszyła, rozwinęły spryt i dowcip, dławione jeszcze u siostry despotyzmem małżeńskim stanowiącym dalszy ciąg macierzyńskiego, spostrzegła na twarzy Eugenii przestrach mogący ją zdradzić i ocaliła ją szczerą odpowiedzią.
– Uważałam siostrę za bogatszą, niż jest w istocie – odparła hrabina patrząc na szwagra. – Kobiety miewają niekiedy kłopoty, z których nie chcą zwierzać się mężom, jak Józefiną z Napoleonem: przyszłam tedy prosić ją o przysługę.
– Może ci ją oddać bardzo łatwo, siostrzyczko. Eugenia jest bardzo bogata – odparł du Tillet ze słodko-kwaśnym uśmiechem.
– Tylko dla ciebie, szwagrze – odparła hrabina uśmiechając się z goryczą.
– O cóż idzie? – rzekł du Tillet, który nie był od tego, aby omotać szwagierkę.
– Oj, mądralo, czyż nie powiedziałam, że nie chcemy dopuszczać mężów do sekretu? – odparła przezornie pani de Vandenesse, zdając sobie sprawę, że wydałaby się w ręce człowieka, którego portret, na szczęście, siostra skreśliła jej przed chwilą. Wstąpię po Eugenię jutro.
– Jutro… – odparł chłodno bankier. – Nie. Żona jest jutro na obiedzie u przyszłego para Francji, barona de Nucingen, który oddaje mi swój mandat w Izbie Posłów.
– Czy nie pozwolisz jej przyjąć miejsca w mojej loży w Operze? – rzekła hrabina nie patrząc nawet na siostrę, tak lękała się, aby pani du Tillet nie zdradziła tajemnicy.
– Ma swoją – odparł du Tillet dotknięty.
– Dobrze więc, ja przyjdę…
– Pierwszy raz uczyni nam pani ten zaszczyt – rzekł du Tillet.
Hrabina uczuła wymówkę i zaczęła się śmiać.
– Bądź spokojny, nic pana to nie będzie kosztowało tym razem – rzekła. – Bądź zdrowa, siostrzyczko.
– Impertynentka! – wykrzyknął du Tillet podnosząc kwiaty, które wypadły z włosów hrabiny. – Powinna byś – rzekł do żony – studiować panią de Vandenesse. Chciałbym, abyś w świecie umiała być taką impertynentka jak twoja siostra przed chwilą. Twoje mieszczańskie cielątkowate wzięcie doprowadza mnie do rozpaczy.
Eugenia za całą odpowiedź podniosła oczy ku niebu.
– Ejże, moja pani, cóżeście wy tu robiły? – rzekł po chwili pauzy bankier, wskazując kwiaty. – Co się takiego dzieje, że siostra przychodzi jutro do loży?
Biedna helotka wymówiła się sennością i wyszła, aby się położyć, w obawie śledztwa. Wówczas du Tillet ujął żonę za ramię, przyciągnął ją ku sobie w blasku świec płonących w kryształowych świecznikach, między dwiema rozkosznymi wiązankami kwiatów, i zatopił w niej bystre spojrzenie.
– Siostra przyszła pożyczyć od ciebie czterdzieści tysięcy: potrzebne są na zapłacenie długu człowieka, który ją obchodzi, a który za trzy dni znajdzie się pod kluczem w więzieniu za długi – rzekł chłodno.
Biedna kobieta uczuła, iż chwyta ją nerwowe drganie; powściągnęła je siłą.
– Przestraszyłeś mnie – rzekła. – Ale siostra moja zbyt jest dobrze wychowana, zanadto kocha męża, aby interesować się kimś do tego stopnia.
– Przeciwnie – odparł sucho. – Dziewczyny wychowane jak wy obie, w niewoli i praktykach religijnych, mają żądzę wolności, pragną szczęścia, a szczęście, które posiadają, nie jest nigdy tak wielkie ani tak piękne jak to, o którym marzyły. Z takich dziewcząt robią się złe żony.
– Mów tylko o mnie – rzekła biedna Eugenia tonem gorzkiego szyderstwa – ale uszanuj siostrę. Hrabina de Van – denesse jest zbyt szczęśliwa, mąż zostawia jej zbyt wiele swobody, aby nie miała być doń przywiązana. Zresztą, gdyby przypuszczenie twoje było prawdą, nie powiedziałaby mi tego.
– Jest prawdą – rzekł du Tillet. – Zabraniam ci czynić ja-' kiekolwiek kroki w tej sprawie. Jest w moim interesie, aby ten człowiek dostał się do więzienia. Zapamiętaj to sobie.
Pani du Tillet wyszła.