- promocja
Córka - ebook
Córka - ebook
Margido nie żyje. Torunn przejęła Biuro Pogrzebowe Neshov i jednocześnie próbuje uczynić stare, zaniedbane gospodarstwo swoim domem. Dla dziadka najważniejsze jest, aby nad Neshov w różnych wyjątkowych okolicznościach powiewała flaga, zawsze w zgodzie z przepisami, postanowił więc zafundować Torunn nowy maszt, chorągiewkę i flagę. Po postawieniu masztu podwórko nabiera innego charakteru i po raz pierwszy w życiu Torunn zaczyna odczuwać prawdziwe zobowiązanie. Ale kiedy postanawia dopełnić dzieła i przyjmuje nazwisko Neshov, dla jej matki jest to cios w samo serce i budowany mozolnie przez lata dobry kontakt między nimi zostaje w jednej chwili zerwany.
Na ferie jesienne do gospodarstwa ma przyjechać Erlend i cała jego duńska rodzina. Torunn trochę obawia się tej wizyty. Sytuacji nie poprawia fakt, że Kaj Roger przywozi Torunn dwa prosiaki, które jego zdaniem mogą uatrakcyjnić pobyt trójce dzieci Erlenda. Torunn nie chce mieć świń, ma dość Erlenda i nie chce mieć nic wspólnego z Kajem Rogerem. Ale tym razem przekona się, jaki naprawdę jest Erlend. I być może koniec końców okaże się, że Kaj Roger miał rację.
W Córce Anne B. Ragde łączą się wszystkie wątki historii rodziny Neshov. To księga Torunn: powieść o kobiecie, która przez całe życie uciekała, aż w końcu zdobyła się na odwagę, by wziąć odpowiedzialność, bronić tego, kim jest, i wybrać miłość.
„Nikt tak jak ona nie potrafi opisywać kruchych relacji rodzinnych. Owszem, pełno tu bólu i innych gwałtownych uczuć. A przeszłość i przyszłość zostają elegancko splecione ze sobą w tej ostatniej już książce opisującej historię, która zaczęła się w 2004 roku Ziemią kłamstw. Anne B. Ragde ponownie udowadnia, że jest mistrzynią szczegółów… Jak zawsze u Ragde, znajdziemy tu mnóstwo urokliwych opisów otoczenia. Widać, jak gruntownie autorka przygotowała się do pisania tej książki. Potrafi jak nikt inny oddać klimat okoliczności i opisać kruche rodzinne relacje. W pełne ciepła opisy licznych ekscentrycznych członków rodziny, zarówno tych z Danii, jak i tych z Byneset, pisarka kunsztownie wplata podpowiedzi, co jeszcze może zdarzyć się w przyszłości – przykładem jest choćby czuły portret dziadka Tormoda… Historia rodu Neshov tutaj się kończy. Pięknie domknięta całość. Dzięki za tę wspólną podróż”.
GURI HJELTNES, VG
„W tym pięknym zamknięciu serii rozpoczętej Ziemią kłamstw Anne B. Ragde dociera w końcu do celu… Ragde podjęła trudne wyzwanie, jakim było z pewnością napisanie szóstej i ostatniej części tej historii. Czytanie jej to prawdziwa radość, a Ragde po raz kolejny pokazuje, jak wspaniale potrafi opowiadać. Jej mistrzostwo widać szczególnie w pięknym i pełnym elegancji zakończeniu… I co najważniejsze: Ragde napisała finał, który nie tylko nas zaskakuje, ale też cieszy swoją finezyjną dramaturgią. Okazuje się, że potrafi w godny sposób domknąć po wielu latach tę tak lubianą przez czytelników historię. Brawo Ragde!”
CATHRINE KRØGER, DAGBLADET
„Anne B. Ragde pisze dobrze i potoczyście, a jej proza jest pełna humoru… Ragde zabawia swojego czytelnika, potrafi go zauroczyć, prowadząc jednocześnie w profesjonalny sposób ku zakończeniu… Również tym razem wielkimi atutami książki są język Ragde, jej pełen współczucia wgląd w zwykłe ludzkie losy, a także niekiedy humorystyczne podejście do problemów – relacje między matką a córką są chyba najlepszym tego przykładem”.
LEIF EKLE, NRK
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66420-21-2 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stała przy staromodnej przeszklonej ladzie w sklepie z wyposażeniem żeglarskim i wędkarskim, nie była tu nigdy wcześniej, a mimo to udało jej się znaleźć miejsce parkingowe dla swojego forda transita zaledwie kilka metrów od schodów prowadzących do wejścia. Czuła się, jakby wygrała milion w totka, parkowanie na Fjordgata w środku dnia było zazwyczaj sprawą całkiem beznadziejną, podobnie zresztą wyglądało to w całym centrum Trondheim, lepiej już było podróżować autobusem lub na rowerze.
Tymczasem gdy podjechała pod sklep, z wahaniem, ale i nadzieją, ciągnąc już za sobą kolumnę aut z poirytowanymi kierowcami, nagle swoje miejsce parkingowe opuściło masywne audi. Jej transit stał teraz tuż za drzwiami i czekał na nią, z piętnastominutowym biletem parkingowym wsuniętym pod wycieraczkę i Anną zamkniętą w klatce od strony pasażera. Po śmierci Margida Torunn zastanawiała się jakiś czas, czy nie powinna sprzedać swojego forda i przejąć samochodu stryja, ale Peder Bovim przekonał ją, że to nie będzie dobry pomysł.
Transit Margida został wyposażony w cały sprzęt niezbędny do wyjazdów w teren, do których i tak potrzeba było co najmniej dwóch pracowników biura. W swoim fordzie Torunn kazała wymontować siedzenie pasażera, a w jego miejsce wstawić klatkę do przewozu zwierząt, by mogły jeździć razem z przodu, ona i Anna, jej suka husky. Torunn musiała być przygotowana na to, by móc zabrać psa ze sobą wszędzie i o każdej porze, kariera agentki pogrzebowej wiązała się niestety z nienormowanym czasem pracy. Dlatego też transit Margida dołączył do niewielkiego parku samochodowego ich biura – było to rozsądne i bardzo praktyczne rozwiązanie zaproponowane przez Pedera Bovima. Zatrzymali też u siebie, rzecz jasna, chevroleta caprice, elegancki karawan, wiekowy, lecz utrzymany w imponująco dobrym stanie.
Torunn odwiedziła właśnie dom opieki w Ila, miała tam sprawę do załatwienia, chodziło o zwrot jednorazowych fartuchów, które kiedyś pożyczyła. Stwierdziła, że przy okazji kupi chorągiewkę. Przejrzała wcześniej oferty sklepów internetowych, nawet zaczęła już składać zamówienie, ale poczuła się tak skołowana tym, jaki powinien być stosunek długości chorągiewki do wysokości masztu flagowego, że w końcu anulowała zakup przed przejściem do płatności. A potem wyguglowała hasło „chorągiewki” i znalazła w wyszukiwarce ten właśnie sklep.
– To co, dostanę? Chorągiewkę? – spytała.
– Ma się rozumieć – odrzekł ekspedient. – Do zawieszenia na łodzi czy gdzieś indziej?
– Do wciągnięcia na maszt flagowy. Ach, ale wy pewnie macie tylko takie do łodzi, powinnam była się domyślić po nazwie sklepu.
– Tak się składa, że mamy różne chorągiewki. A jaka długość panią interesuje? Bo trzeba ją dobrać do wysokości masztu. Chodzi o chatkę wakacyjną? Dom jednorodzinny?
– O gospodarstwo.
– Ach tak, gospodarstwo. I nie zna pani dokładnej wysokości masztu? Czy to może ma być prezent?
– Nie, gospodarstwo należy do mnie. I próbowałam oszacować wysokość, tak na oko, ale…
– Tego rodzaju maszty mają zazwyczaj czternaście albo szesnaście metrów. W większych majątkach czasem nawet osiemnaście.
– Mój majątek nie należy do większych – odparła Torunn z uśmiechem. – Z całą pewnością nie.
– W takim razie obstawiam czternaście albo szesnaście metrów – powiedział ekspedient, nie odwzajemniwszy uśmiechu. Stał przed nią, klikając rytmicznie długopisem. – A zatem potrzebuje pani chorągiewki długiej na cztery albo cztery i pół metra.
– Cztery i pół to chyba trochę za dużo, wezmę tę czterometrową. Jak długo wytrzyma, jeśli będzie wisieć codziennie oprócz dni, kiedy na maszt wciąga się flagę?
– Maksymalnie ze dwa lata, zależy od pogody.
– Będzie wisiała w Byneset – powiedziała Torunn.
– No tak, tam akurat pogoda bywa kapryśna.
– Aż tyle tam znów nie pada…
– Flagi i chorągiewki najbardziej niszczą się od słońca i wiatru. Czyli bierze pani czterometrową – odparł ekspedient, odwrócił się i zdjął ze ściany jedną z zawieszonych na haczyku paczek. Zaczął wstukiwać cenę na klawiaturze komputera ustawionego na staromodnej ladzie, której przeszklone półeczki, pełne przynęt i innych wędkarskich akcesoriów, sięgały aż do podłogi.
– Materiał jest dobrej jakości? – spytała Torunn.
– Ma się rozumieć. Prosto z Fabryki Flag w Oslo. Oryginalny produkt. Może pani wsunąć kartę.
– Będę potrzebowała paragonu.
To dziadek miał zapłacić. Chciał zapłacić. Za nowy maszt flagowy, flagę oraz chorągiewkę. Bardzo nalegał, by pokazywała mu wszystkie paragony, nie chciał, żeby wnuczka oszukała go, twierdząc, że coś kosztowało taniej niż w rzeczywistości.
Anna ledwie uniosła powiekę, gdy Torunn wsiadła do auta i rzuciła chorągiewkę na szczyt jej klatki. Towar był pięknie opakowany w przezroczystą torebkę, barwy narodowe jaśniały pod folią, czyste i wyraźne. Na okrągłej nalepce w prawym dolnym rogu paczuszki widniał tekst: „Celebrujemy z wami chwile norweskiej dumy narodowej od 1903 roku”.
Torunn nabrała powietrza i skręciła, zajmując wolne miejsce, które wypatrzyła nagle w kolumnie przejeżdżających pojazdów. Następnie dodała gazu.– Urodziła mi się pierwsza prawnuczka! – wrzasnęła przy śniadaniu Olaug z drugiego końca stołu. – I niedługo zobaczę ją na komputerze!
– Na komputerze? – zapytała Petra, jedna ze starszych pielęgniarek, stawiając jednocześnie na samym środku stołu wielki półmisek z pokrojonymi w plastry pomidorami i ogórkami.
Ogórki i pomidory, pomyślał Tormod, ciągle ta sterta warzyw, których prawie nikt nie jadał. Dlaczego stawiali je na stole, skoro za każdym razem, prawie nietknięte, były potem odnoszone z powrotem do kuchni? Półmisek stał teraz pomiędzy nim a Lillian Albertsen i utrudniał dostęp do koszyka z chlebem.
Starzy ludzie nie lubili warzyw, a już na pewno nie w charakterze ozdoby na jedzeniu, każdy wiedział, że staruszkowie wolą coś słodkiego. Poza tym pielęgniarki kroiły ogórki na stanowczo zbyt grube plastry. Smakowały przez to jak woda. A jeśli tylko posypało się pomidory odrobiną soli, to z nich też zaraz wyciekał sok, i po co im było na stole tyle samej wody, przecież potrzebowali porządnie się najeść.
Anna zawsze używała do krojenia ogórków łopatki do sera. Ale nie robiła tego po to, by zachować ich smak, tylko ze skąpstwa. Po śmierci Tallaka nie wykonała ani jednego gestu, który wyrażałby miłość lub troskę. Mimo to krojone przez Annę łopatką do sera cieniutkie plastry ogórków smakowały o niebo lepiej niż te grube kawałki, które tutaj serwowano. Gdyby tylko wiedziała, pomyślał, że jej wysiłki, żeby prowadzić oszczędny tryb życia, w sumie przyczyniły się też do poprawy smaku.
Ileż to razy Tormod siedział przy małym stole z laminatu obok kuchennego okna i obserwował Annę od tyłu, kiedy męczyła te nieszczęsne ogórki. Naprawdę męczyła. Nawet kiedy robiła mizerię i potrzebowała sporo plastrów, i te jej grube, popękane pięty w laczkach, poruszające się rytmicznie w górę i w dół, suche i zażółcone od brudu, i łokieć oraz łopatka do sera pracujące niczym jakaś maszyna. Wpadała w swego rodzaju taneczny rytm, za sprawą którego ogórek stawał się bezbronny wobec nadciągającego narzędzia. Czasami zdarzało się, że jakiś skrawek warzywa spadał tuż przy jej laczkach na tkany dywanik ze sztucznego włókna, ale ona tego zapewne nie zauważała, bo potem zazwyczaj wdeptywała go w plastikowy splot. Bo gdyby zauważyła, to raczej by go podniosła z brudnego chodnika, opłukała i dołożyła do reszty.
Anna. Jego własna, formalnie poślubiona żona, wepchnięta mu w życie po to, żeby ona i jego ojciec Tallak mogli kontynuować swój romans, spłodzić synów, jego przyrodnich braci, Tora, Margida i Erlenda, podczas gdy on pracował w gospodarstwie jak eunuch. Od czasu do czasu zdarzały mu się krótkie, intensywne i ożywcze chwile szczęścia, gdy nagle przypominał sobie, że ona nie żyje, na przykład kiedy siedział i czytał, albo kiedy budził się w nocy z jakiegoś strasznego, rozdzierającego snu, w którym był nie dość dobrym, zbyt brzydkim, za niskim młodym mężczyzną pełnym nagannych uczuć do niemieckiego żołnierza, albo kiedy czuł skurcz w nogach schowanych pod ciepłą kołdrą, ból przeszywający go od łydek, przez uda, aż po pachwiny, ból tak silny, że pod jego wpływem spocony wytaczał się z jękiem z łóżka, myśląc sobie, że tak zapewne czują się tonący, którzy pływali w morzu i złapał ich taki skurcz, dokładnie taki, w lodowatej wodzie, od której zaciskały się mięśnie, czytał o tym kiedyś w magazynie „Męski świat”.
Wobec takiego bólu człowiek był zupełnie bezradny. Zupełnie. To jasne, że ludzie od tego tonęli. Stał boso, zgarbiony, oparty o łóżko i pocąc się i jęcząc, przyciskał duże palce u stóp do podłogi, a potem rozciągał nogi w górę od kolan aż do bioder, zależnie od tego, w którą stronę skurcz się przemieszczał. I w takich chwilach również zdarzały mu się przebłyski czystej, jasnej, radosnej myśli: to prawda.
Ona nie żyje.
Anna nie żyła. To pomagało złagodzić ból. Świadomość tego faktu napływała zawsze jak nagły przebłysk światła, w samym środku innych spraw, trwała kilka sekund, dostatecznie długo, żeby poczuć, że ma ochotę na kilka łyków Solo.
Podreptał do lodówki i wyjął butelkę Solo, nie domknął drzwiczek, więc w środku ciągle paliło się światło. Dom opieki płacił za prąd, więc ani trochę go to nie martwiło, ale jeśli stał zbyt długo, siorbiąc napój, z lodówki dobiegał piskliwy dźwięk. Wtedy szybko wstawiał butelkę z powrotem do środka, zanim ktoś przechodzący korytarzem wpadnie zobaczyć, co się dzieje. Na przykład Marthe z nocnej zmiany. Była okropna. Ale tak czy owak, lodówka była wielkim luksusem.
Gdyby tylko Anna o tym wiedziała. Że kiedy ona leży tam martwa jak kłoda przy kościele w Byneset, pogrzebana i przerabiana na tłusty czarnoziem, on w tym czasie, w pełni życia i szczęścia, pije sobie napój z bąbelkami wyjęty z własnej lodówki. Nie wodę, nie przeterminowane, więc przecenione mleko, tylko najprawdziwszy, kupiony w sklepie napój gazowany.
Przyszło mu do głowy, że Solo właśnie się kończy, zostały jedynie dwie butelki. Gdyby tylko żył Margido. Margido przynosił mu gazowane napoje bez proszenia. A nie chciał zanadto męczyć Torunn, ona miała więcej niż dość własnych zmartwień.
Potrafił godzinami siedzieć zanurzony całkowicie we własnym świecie, nie czując odpowiedzialności za nic ani za nikogo, napawając się wszystkim, co mógł teraz robić, a co wnerwiałoby Annę do nieprzytomności. Codziennie mógł godzinami czytać i nikt nie ganiał go bez przerwy do tej cholernej szopy na drewno, żeby przyniósł naręcze polan, z których zawsze albo Anna, albo Tor byli niezadowoleni.
Polana były za grube. Albo za cienkie. Albo miały za mało kory. Albo za dużo. Albo twierdzili, że marnuje parafinę, lejąc jej za dużo do wiórów, których używali do rozpalania w małej kozie stojącej w kuchni.
Teraz wszystko wyglądało inaczej.
Kiedy miał na to ochotę i siły, mógł wyjść z pokoju i zjeść smaczny posiłek przy wspólnym stole, zastawionym daniami w rodzaju tych, które Anna w ramach oszczędności od razu chowała do zamrażarki. Te potrawy umarły wraz z nią. Margido wyrzucił wszystkie resztki z zamrażarek, kiedy likwidowali gospodarstwo, a Tormod mógł wreszcie przeprowadzić się tutaj. Zadał Margidowi dokładnie to pytanie, co stało się z tym całym jedzeniem, które Anna tak oszczędzała, a wtedy Margido powiedział, że trochę zostawił sobie, na tyle, na ile pozwalało mu miejsce w zamrażalniku na górze jego domowej lodówki, a resztę wyrzucił i zamrażarki są już puste.
Tormod nie zapytał Margida, czy czuje ulgę albo radość. Nie rozmawiali nigdy o takich sprawach, ale myślał o tym całym jedzeniu, tej całej pracy, tym wszystkim, co się zmarnowało. Miał z tego kolosalną przyjemność.
Zamrażarki wkroczyły w swoim czasie szumnie do domu w Neshov, najpierw jedna, potem druga, a Anna piekła rzeczy, które chciała zamrozić, smażyła kotlety do zamrożenia, kupowała przecenione jedzenie, żeby je zamrozić, robiła i mroziła przetwory, gromadziła bogactwo jak złoto na dnie posażnej skrzyni, a oni nigdy nie zobaczyli tych skarbów na kuchennym stole.
Na co dzień jadali skromnie i niewiele, często nadpleśniałe produkty. Ale zamrażarki stanowiły dumę Anny i były kochane bardziej niż jakikolwiek człowiek. A teraz Torunn umyła je na błysk, ją też zapytał o ich los, kiedy wróciła tutaj pod koniec zimy i wprowadziła się do Neshov. Obecnie należą do niej, powiedziała, ale przecież jedna to było dla niej aż nadto, nie była osobą lubiącą jeść.
Widział je oczyma wyobraźni, wielkie białe zamrażarki, przypominające wysokie trumny, stojące na zimnej i nierównej betonowej podłodze w piwnicy w Neshov, jedna osuszona i pusta, z wtyczką wyjętą z kontaktu. Pomyśleć, że Anna mogłaby to zobaczyć. I że mogłaby się dowiedzieć, że jej imieniem został nazwany pies. Ale z ogórkiem radziła sobie naprawdę pierwszorzędnie.
Z czystej łaski wziął sobie gruby plaster ogórka, złapał kawałek chrupkiego chleba, nie miał ochoty na żadną z tych rzeczy, ale akurat te półmiski stały najbliżej, maselniczka była za daleko, a nie chciał prosić nikogo, żeby mu ją podał, chciał poczekać, aż Petra sama to zrozumie, dzisiaj to ona pomagała im przy śniadaniu.
Zapewne to wspomnienia z wojny są u staruszków przyczyną braku entuzjazmu dla krojonych warzyw, zastanawiał się nadal, upijając spory łyk kawy, żeby zmiękczyć nieco suchy chleb, przycisnął sobie rozmoczoną kromkę językiem do protezy w górnej szczęce, a ser i plaster ogórka przykleiły ją mocniej do podniebienia.
Ciekawe, kto wpadł na pomysł robienia chleba, który należało chrupać, zamiast zjeść go normalnie na miękko, to musiał być jakiś Szwed, komplikowanie prostych rzeczy było dla Szwedów typowe, norweską tradycją były chrupkie, cienkie placki, a nie jakiś tam chrupki chlebek. Cienkie placki były łatwe do zjedzenia, delikatne i uległe w ustach, a to preferowanie owoców, a nie warzyw w oczywisty sposób musiało mieć związek z wojną, w tamtych czasach przez lata tego brakowało i dlatego ludzie, kiedy już w końcu mogli, rzucili się na owoce.
On sam przeżył całe swoje życie, nie mogąc napawać się ani jednym, ani drugim, ani słonym smakiem, ani słodkim, zawsze chodziło tylko o to, żeby jak najszybciej najeść się tym, co Anna postawiła na stole, a potem prędko od niego odejść i ukryć się bezpiecznie w fotelu w salonie.
Teraz chciał wziąć sobie jajko. Wytęskniony niedzielny rarytas w Neshov, a tutaj jajka były na porządku dziennym, podawano je zawsze na śniadanie, gotowane, sadzone albo w postaci jajecznicy, czysty luksus, którego ciągle nie był w stanie uznać za oczywistość. Codziennie bez wyjątku tak samo cieszyła go myśl o tym błogosławionym jajku, ale nikomu o tym nie wspomniał poza Margidem, który od razu zrozumiał, co miał na myśli.
– Codziennie dostajemy jajka.
– Zasługujesz na nie. Jeszcze tego by brakowało, żeby nie – odparł Margido, uciekając wzrokiem w bok.
Ale Tormod nigdy nie zdradził się przed nikim innym, jak bardzo cieszy go uczucie, jakby codziennie dostawał niedzielne śniadanie, bo przecież mogło się zdarzyć, że każdy Norweg w każdym zakątku tego kraju jadał jajka na śniadanie we wszystkie dni tygodnia, co więcej, może robili tak wszyscy ludzie jak świat długi i szeroki, może jajko było zwykłą, oczywistą sprawą, nie miał o tym pojęcia. Więc gdyby przyznał się głośno do swojej radości, to być może od razu zrozumieliby, w jakich strasznych warunkach żył, i zaczęliby go żałować.
Petra jak zawsze natychmiast wiedziała, czego potrzebuje, i nie okraszała tego żadną litością. Pewnym ruchem sięgnęła po dwie połówki jajka i położyła je na jego talerzu, przechyliła się przy tym ponad jego prawym ramieniem, pachniała czysto i ładnie, chociaż tyle wokół nich biegała; dzisiaj pomagała im wspólnie z Hannelore i jeszcze dwiema nowymi opiekunkami.
Przekrojone na pół jajko leżało teraz na jego talerzu, kołysząc się leciutko na gładkiej porcelanie, dwie lśniące bielą połówki z matowym słonecznym okiem pośrodku, takie piękne, pomyślał sobie, tego żółtego koloru nie da się z niczym porównać.
– Bardzo dziękuję – powiedział.
Uśmiechnął się w głębi duszy, że tak często pogrąża się we własnych myślach, albo raczej, ujmując rzecz dokładniej, że może sobie pozwolić na pogrążanie się we własnych myślach, gdzie od zawsze czuł się najlepiej. Jego myśli były osobliwe i różnorodne, każda delikatnie muskała następną, myślał o Torunn, Torze i Margidzie, o zamrażarkach i o tym, jak bardzo się cieszy, że jest tutaj i że nikt go o nic nie męczy, pewnie dali sobie spokój, bo udawał, że słabo słyszy, i prawie nigdy im nie odpowiadał. A ponieważ nie zawsze przychodził zjeść posiłek przy wspólnym stole i zamiast tego prosił o jedzenie do pokoju, wszyscy w końcu domyślili się, że wolałby być pozostawiony w spokoju. Albo może zupełnie ich to nie obchodziło, bo zapewne mieli więcej niż dość swoich spraw.
Właśnie znów pojawiła się przy nim Petra, tym razem z termosem z kawą i kromką chleba. Położyła mu na spodeczku dwie kostki cukru, a kromkę chleba umieściła na talerzu obok jajka i chrupkiego chleba.
– Bardzo dziękuję – rzekł, wpatrując się z zadowoleniem w prawie pusty kubek z kawą, napełniany teraz brązowym, parującym płynem, który wznosząc się od dna, zdawał się tańczyć między ściankami kubka.
– Bardzo dziękuję – powtórzył raz jeszcze, a ona odpowiedziała mu lekkim uściśnięciem ramienia.
– Chyba zaraz coś się będzie działo – rzekła, ruszając z termosem dalej. – Musisz być czujny, Tormodzie!– Tak, zobaczę wszystko na komputerze – powiedziała Olaug i wiercąc niecierpliwie pupą na krześle, przestawiła sobie kubek z kawą bliżej talerza, a potem wydłubała z koszyka kromkę razowego chleba.
– To dlatego moja wnuczka wkrótce przyjedzie – mówiła dalej. – Oczywiście nie ta, co urodziła dziecko, tylko jej siostra. I zabierze ze sobą komputer. Żebym mogła zobaczyć ten cud. W internecie. Z Australii. Kurczę, zostałam prababcią! Chyba należy stwierdzić, że czas mojej młodości definitywnie się skończył.
W internecie z Australii… W uszach Tormoda brzmiało to jak jakaś herezja.
Ale Olaug nie była zdezorientowana ani nie wyobrażała sobie różnych rzeczy tak jak wielu innych tutaj, którzy ledwo odróżniali sen od jawy, na pewno dlatego, że całymi dniami drzemali; to, co mówiła Olaug, zazwyczaj było prawdą, i zapewne teraz również tak było, o ile dokładnie przed sekundą nie dopadła jej demencja, ale nie sądził, żeby to mogło się zdarzyć, chociaż jak zawsze wyglądała nader nieporządnie, z różową czaszką błyszczącą pod ostatnimi kosmykami włosów, które jej jeszcze zostały i przez które mogła przeciągnąć grzebieniem, i z małymi, srebrnymi kuleczkami, które niczym ołowiane ciężarki zwisały z jej wyciągniętych, pomarszczonych małżowin usznych, sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili mogły się urwać.
Od pierwszego dnia swojego pobytu tutaj polubił Olaug, nigdy wcześniej nie spędzał czasu w towarzystwie takiej osoby. Zawsze głośno i jasno wyrażała to, co wszyscy i tak myśleli, ale unikali rozmów na ten temat, na przykład o śmierci oraz woniach i dźwiękach ciał innych ludzi, wypowiadała się o tych sprawach na głos, a wtedy wszyscy zwracali na nią szeroko otwarte oczy.
– Przestań w końcu tak cholernie pierdzieć! – potrafiła znienacka odezwać się do sąsiada przy stole podczas popołudniowej kawy. – Jest nas tu więcej kandydatów do oddychania tym samym powietrzem!
– Czy naprawdę musisz kruszyć sobie połowę ciasta na kolana? Jeszcze nie umarłeś, a już przypominasz karmnik dla ptaków! – mówiła innym razem także prosto z mostu, ponieważ wielu mieszkańców domu spędzało całe dnie w gamoniowatym letargu z powodu braku snu w nocy.
On natomiast zawsze siedział w milczeniu, a kiedy jadł ciasto, ani jeden okruszek nie spadał mu na koszulę czy spodnie. Potrafił też przybierać nieodgadniony wyraz twarzy. Pod tym względem Neshov wiele go nauczyło.
Miał wrażenie, że sprawa sprowadza się do skierowania wzroku w dół, sporo o tym myślał, jak właściwie to robi, wydawało mu się, że to kwestia odpowiedniego przymknięcia powiek, tak żeby były swobodnie opuszczone i żeby za często nie mrugać, poza tym trzeba było rozluźnić kąciki ust i dolną wargę, tak, by lekko opadły, pozwolić działać grawitacji. No i odpowiadać tylko monosylabami. Stawał się wówczas rozkosznie niewidoczny i mało interesujący. Ale po tej sprawie z Margidem trochę go naciskali.
– Biedaku, że też musiał umrzeć dosłownie na twoich oczach – powiedziała wtedy Olaug, a wszyscy obecni kiwali potakująco głowami.
– Na pewno ci smutno, że twój syn odszedł – skomentował ktoś inny, powtarzali to tyle razy, każdy z nich, doskonale znali Margida, jego „syna”, który odbierał ciała zmarłych.
Zazwyczaj patrzył wtedy w podłogę, ale najbardziej miał ochotę powiedzieć, że Margido nie odszedł, nie wyjechał na biegun północny, tylko umarł, po prostu padł i umarł na podłodze w jego pokoju. Kiedy pozostali pensjonariusze trajkotali wokół niego jak najęci, niczym zbawcze anioły pojawiły się Petra i Hannelore z kawą i pytaniem, czy ktoś chce mleka albo kawałek ciasta, i w końcu mógł spokojnie odetchnąć.
Ale najgorsze już minęło. Zainteresowanie nowiną osłabło. Poza tym śmierć była tu tematem omawianym i dyskutowanym do znudzenia, przecież to na nią czekali całą gromadą, więc to niezwykłe zainteresowanie śmiercią Margida wynikało z faktu, że był osobą z zewnątrz, kimś w rodzaju cywila podczas wojny. W dodatku był o wiele za młody na umieranie, trochę tak, jakby oszukańczo przesunął się na przód kolejki.
I oto faktycznie wkroczyła wnuczka Olaug, energiczna i zadbana kobieta z ciemnymi, czujnymi oczami, pod pachą niosła małą, metalową płytkę, która prawdopodobnie była właśnie tym komputerem. Miała ogromny szal owinięty kilkakrotnie wokół szyi; tkanina przypominała trochę zasłonki, które swego czasu wisiały w sypialni Neshov, niebieskie i zielone nitki chaotycznie splecione ze sobą, spędził sporo czasu, wpatrując się w te zasłony, w różnym oświetleniu, także w całkowitym mroku. Torunn na pewno już dawno je zdjęła i wyrzuciła, i Bogu dzięki. Wspomniała, że zamówiła ogromne kontenery na śmieci, które ustawiono na środku podwórka, i że napełniła je oba po brzegi, śmiała się, opowiadając mu o tym, bo zdawała sobie sprawę, jak bardzo ucieszy go myśl o wszystkich tych wyrzuconych, zlikwidowanych, podeptanych starociach, wiedziała, jak wyglądało jego życie w gospodarstwie przez te wszystkie lata.
Być może stanowił dla niej rodzaj szczególnego wsparcia, dając jej pełne błogosławieństwo na zmianę wszystkiego. Wszystkiego. Na stworzenie tam warunków dla przyszłego własnego życia. Chciał wierzyć, że ona tak właśnie to odczuwa, ale nie wiedział, jak miałby o to zapytać i jakich słów użyć. Dlatego był zadowolony, że wpadł na ten pomysł z nowiutkim masztem flagowym, flagą i chorągiewką, które miały zastąpić stare, powiewające nad gospodarstwem przez wiele pokoleń.
Więc może zupełnie sama doszła do tego wniosku.
Wziął połówkę jajka, położył ją na kromce chleba i ku swojej wielkiej uldze zauważył, że tuba z pastą kawiorową jest w zasięgu ręki, Lillian Albertsen chyba jej używała, bo teraz leżała tuż obok, co prawda mocno spłaszczona pośrodku, ale to i tak było fantastycznie, bo nie będzie musiał nikogo prosić o pomoc. Myśl o maśle porzucił już dawno temu.
Z wysiłkiem zwinął tubę od krótszej strony do połowy, wyciskając jednocześnie na swoje jajko małe porcje pasty kawiorowej, a potem zamknął ją białą plastikową nakrętką. Teraz tuba jest porządnie wypełniona do połowy i można z niej bez trudu skorzystać, pomyślał sobie, chociaż pewnie nie potrwa to długo i zaraz znów zostanie spłaszczona.
– Teraz posłuchaj, Tormodzie!
To znów Petra.
– Co takiego?
– Olaug!
Oczy wszystkich skierowane były na wnuczkę, Olaug zanosiła się młodzieńczym, donośnym śmiechem i usiłowała przyciągnąć ją do siebie i uścisnąć, nie wstawała, po cóż, na Boga, miałaby wstawać. Oto młodziutka wnuczka przyjechała przekazać nowinę seniorce rodu, a obicie krzesła pod pośladkami Olaug było ciepłe i przyjemne.
Olaug krzyknęła do Petry, żeby przyniosła dodatkowe krzesło, ponieważ najwyraźniej nikt nie zamierzał się ruszyć.
– Hannelore zaraz to ogarnie! – odparła Petra.
– Jasne! – odpowiedziała Hannelore i pomaszerowała w stronę krzeseł stojących w stosie pod ścianą, które wyciągano przy okazji wesołego śpiewania w jadalni. Tak właśnie było zawsze napisane na kartce, którą przyczepiano do korkowej tablicy przy recepcji. „Wesołe śpiewanie w jadalni”. Hannelore musiała się przedrzeć przez zastęp balkoników, żeby dotrzeć do stosu krzeseł, ale była do tego przyzwyczajona.
Chyba tylko on rozumiał, że kiedy Hannelore mówi jasne, to oznacza to oczywiście. Była przecież Niemką. Pozostali na pewno sądzili, że Hannelore stoi w każdej chwili w gotowości do przeniesienia krzesła¹.
– No to zaczynamy skajpować. Olaug, masz teraz połączenie przez internet – powiedziała wnuczka, wpatrując się intensywnie w niedużą otwartą metalową płytkę, która stała na stole przed Olaug niczym błyszcząca, twarda książka. Filiżanka z kawą przewróciła się na spodek, ale chyba nikt nie zwrócił na to uwagi.
Wyłączył się mentalnie i wsunął do ust kromkę chleba z jajkiem ozdobionym pastą kawiorową, kochał tę pastę, ten jej smak rozchodzący się po ustach falą soli i delikatnej ostrości, żeby na finiszu spłynąć do przełyku lepką tłustością, popchniętą dalej solidnym łykiem kawy.
– Czy wszystko w porządku, Tormodzie?
To Hannelore. Mówiła do niego na tyle cicho, że pozostali nie słyszeli.
– Tak – odparł. – Ale to smutne, że…
– Co takiego? – zapytała, pochylając się niżej.
– Biedna Olaug – powiedział najciszej, jak umiał – która musi oglądać swoją prawnuczkę na komputerze…
– Żartujesz sobie, Tormodzie, to chyba o wiele lepiej, niż gdyby jej wcale nie zobaczyła, oni przecież mieszkają tak daleko. To tak samo jak rozmowa przez telefon, tyle że mogą się jednocześnie zobaczyć na monitorze. To fantastyczna możliwość i ona wcale nie jest z tego powodu biedna.
– Kawa jej się przewróciła.
– Wiesz, Tormodzie, wszystko teraz dzieje się tak szybko.
– Chodzi o kawę?
– Nie. O rozwój. Wszystko można zrobić przez internet. Ale ty nie do końca jesteś w temacie, nie korzystasz nawet z telefonu komórkowego.
– Nie, i nie chcę.
– Ale właściwie dlaczego nie, na Boga?
– Nigdy nie używałem telefonu.
– Nigdy nie używałeś komórki?
– Nie. W ogóle telefonu – odparł.
– Nie do końcu rozumiem, co takiego…
– Nigdy nie używałem telefonu. Ale mam lodówkę.
– Ach tak… Porozmawiamy później, Tormodzie. Niedługo przyjdzie lekarz, będzie szczepił całą naszą gromadę przeciwko grypie.
Hannelore była miła. Zawsze mu pomagała, mógł na niej polegać.
Kiedy umarł Margido, dała mu tabletkę nasenną, jedyną, jaką połknął w całym swoim życiu. Przypomniał sobie Tora i bardzo się bał, w końcu Tor odebrał sobie życie za pomocą paczki bardzo podobnych tabletek, lecz mimo to zapytał Hannelore, czy mógłby dostać jeszcze pół, bo chciał tylko zasnąć, oddalić się o lata świetlne od faktu śmierci Margida na pokrytej linoleum podłodze pod jego drzwiami. I to, że siedziała tam przy nim, że pochodziła z Niemiec i miała urodziny ósmego maja, w dniu wyzwolenia Norwegii. Kiedy cały kraj machał flagami z radości, że wypędzono Niemców, miła, dobra Hannelore obchodziła urodziny.
„Mogę po prostu udawać, Tormodzie, że to na moją cześć powiewają flagami”.
Czuł się bezpiecznie, słuchając jej miękkiego, niemieckiego akcentu. Ale teraz przypomniała mu o tym cholernym szczepieniu przeciwko grypie. O tym obrzydliwym ukłuciu, pieczeniu na skórze, bólu ramienia, z którego powodu poprzednim razem przez trzy dni nie mógł leżeć na prawym boku, a to była najlepsza pozycja do spania, z twarzą zwróconą ku ścianie i sercem królującym na stercie innych organów, czytał o tym wiele lat temu w magazynie „Męski świat”, jak korzystnie wpływa na serce spanie na prawym boku; od tamtej pory zawsze o tym pamiętał.
Niech sobie lekarz mówi, co chce. Tej jesieni poprosi o szczepionkę w lewe ramię. Odgryzł kawałek kromki i żując bardzo powoli, ostrożnie sprawdził, czy nie słychać odgłosów klikania wydawanych przez sztuczną szczękę, ale mógł sobie zupełnie podarować tę zapobiegliwość, bo pomieszczenie wypełniały okrzyki ekscytacji, kakofonia dźwięków wywołana widokiem tej prawnuczki, tyle zrozumiał, a potem znowu zamknął się w swoim świecie.
Australia. Piękne słowo. Ale mimo wszystko. Nie kusiło go to. Australia była równie daleko jak Chiny.
Jedyne, co wiedział o Australii, to że mają tam jakąś potworną liczbę owiec, że jest tam bardzo gorąco, sucho i bez przerwy płoną lasy, i że gospodarstwa są tam przeogromne i rolnicy muszą korzystać z samolotów, żeby obejrzeć granice własnej posiadłości. A w tym wszystkim: prawnuczka Olaug. Jakże był szczęśliwy, że jest tutaj, w tym domu opieki, w Byneset, w kraju zwanym Norwegią. Biedna Olaug i ta jej nieskończenie biedna prawnuczka, która tutaj nie mieszka i tylko została podniesiona do monitora podczas rozmowy dorosłych.
Ostrożnie oblizał palec wskazujący i powoli przesunął nim dookoła talerza, żeby zebrać ostatnie okruchy żółtka oraz może jakiś centymetr pasty kawiorowej, który został na brzegu. Potem z zamkniętymi oczami oblizał palec do czysta. „To jak rozmowa przez telefon, tylko że mogą się również widzieć”. To dopiero szaleństwo i nowoczesny wymysł.
Najwyższy czas wrócić do swojego pokoju.
------------------------------------------------------------------------
PRZYPISY:
1 Gra słów: _klar_ (niem.) – jasne, oczywiście; _klar_ (norw.) – gotowy. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczek).– Proszę chwilę poczekać, odejdę kawałek i popatrzę – powiedziała Torunn.
– Nie trzeba, wszystko mam tu pod kontrolą – odparł mężczyzna z północnym dialektem, zaciskając swoją potężną dłoń u podstawy masztu.
– Ale przecież chcę sprawdzić. Zobaczyć, jak to wygląda.
– Może sobie pani odpuści, co? To moja robota czy pani? Rany boskie, ile marudzenia.
Jego ręka była wielka jak czerpak łopaty, palce zaciskały się wokół olbrzymiego kredowobiałego masztu niczym odnóża owada.
Gigant, który wkroczył do Neshov nagle i niespodziewanie, piął się teraz ku niebu w całej swej okazałości. To coś zupełnie innego niż papier ścierny, taśma maskująca i puszki z farbą, które sama przytargałam do gospodarstwa – pomyślała Torunn. prowizoryczne materiały do remontu, upychane w reklamówki stawiane w korytarzu tak niezdarnie, że zaraz się przewracały, a cała zawartość lądowała na podłodze.
Było to też coś zupełnie innego niż projekt realizowany w łazience na piętrze domu mieszkalnego, projekt co prawda złożony i przemyślany, ale ukryty za czterema ścianami.
To tutaj będzie widoczne dla całego świata.
Nie była w stanie oderwać wzroku od jego dłoni, od zaciskających się z niezwykłą siłą palców, widok ten wydał jej się nagle odrażający, brzydziły ją czarne włoski na stawie każdego palca, lśniące na sinawej skórze, w tak bliskim kontakcie z jej masztem flagowym.
Ogarnęła ją ochota, by kazać mężczyźnie z północy rozluźnić chwyt, tak by jej nowy maszt obalił się na ziemię i roztrzaskał na kawałki, doskonałe na opał, drobne drzazgi, które od razu zajęłyby się ogniem, pozwalając płomieniom lizać ścianki pieca, piąć się wyżej ku grubszym szczapom, leżącym już w oczekiwaniu, suchym i kalorycznym. Bo właśnie tak trzeba rozpalać ogień, gdy człowiek chce się ogrzać, to tego właśnie nauczył ją Christer w Maridalen.
Również jej stary maszt wystarczyłby na rozpałkę w wielu piecach, mógłby ogrzewać cały dom wieczór za wieczorem. A tymczasem miał zostać wywieziony, uzgodniła to z dostawcą, gdy zamawiała nowy, usługa była wliczona w cenę. Nowy maszt miał zaraz stanąć na jej podwórzu, jeszcze wyższy od poprzedniego, który zmienił się już w stos mniejszych, walcowatych fragmentów leżących na przyczepie – mężczyźni przywieźli ze sobą piłę mechaniczną.
W czasie gdy cięli stary maszt, Torunn odeszła kawałek w stronę stodoły i zapaliła papierosa, stała tak, patrząc zza chmury dymu na Korsfjorden. Marszcząc czoło, wspominała tamten letni dzień, w którym przyniosła z chlewu małego prosiaka i pozwoliła mu biegać w trawie pod otwartym niebem, był taki radosny i pełen życia. Zaczęła się zastanawiać: czy to o to właśnie chodziło tym świniom? Czy do szczęścia wystarczył im moment przebieżki po świeżej trawie i zadzierania wilgotnego ryjka ku niebu? Ależ jasne, że to wystarczy, stwierdziła, pewnie, że wystarczy.
Nie licząc tamtego wesołego szkraba, świnie widziały niebo tylko przez krótką chwilę, gdy wyganiano je z chlewu, aby zapędzić na rampę przyczepy, na której odjeżdżały później do rzeźni. Tylko dlaczego myślała o świniach, patrząc, jak mężczyźni tną na kawałki jej stary maszt flagowy? Nie była w stanie tego pojąć.
– Mam tu wszystko pod kontrolą – powtórzył facet z północy, zmieniając rękę, zgrywał ważnego i bardzo zajętego, nie patrzył nawet w jej kierunku.
Wokół jego twarzy i dłoni kłębiły się komary. Mężczyzna najwyraźniej nie miał zamiaru ich odganiać, zapewne spędzał na świeżym powietrzu większość życia i miał się za odpornego na ich ukąszenia, dzień za dniem stawiając nowe maszty flagowe na niewielkich placykach przed wakacyjnymi chatkami i na podwórzach gigantycznych willi z podgrzewanymi podjazdami czy osobnymi przybudówkami dla zagranicznych opiekunek do dzieci.
Proste zlecenie w Byneset nie widniało raczej na szczycie jego listy priorytetów, Torunn nie była w stanie inaczej wytłumaczyć sobie jego wrogiej postawy. Zapłaciła przecież pełną stawkę, jak wszyscy inni. Fakt, że tak naprawdę maszt fundował jej dziadek, był sprawą prywatną i w najmniejszym stopniu nie wpływał na kwestię jej decyzyjności.
– Wolno mi chyba sprawdzić, czy stoi prosto – rzuciła.
Zrobiła kilka kroków w tył, doskonale wiedząc, jak stawiać stopy, nie patrzyła pod nogi, lecz mimo to miała pewność, że się nie potknie. A musiała się spieszyć, bo zależało jej, by wszystko wyszło idealnie.
Zadzwoniła jej komórka, Torunn wyłowiła telefon z kieszeni tak pospiesznie, że na ziemię wypadła zapalniczka. Nie miała teraz czasu z nikim rozmawiać, nawet z pracownikami biura pogrzebowego. Zerknęła pospiesznie na wyświetlacz i odetchnęła z ulgą, widząc, że spokojnie może odrzucić połączenie, numer nic jej nie mówił i był podejrzanie długi, to właśnie przed takimi numerami wszystkich tu ostrzegano, ponoć wystarczyło tylko odebrać i rzucić do słuchawki niewinne „halo”, by nabić sobie koszmarnie wysoki rachunek. Torunn nacisnęła klawisz „odrzuć”.
– Ej, ale proszę chwilę poczekać!
Usłyszała, jak jej głos niesie się echem po wybrukowanym podwórzu. Maszt musiał wyglądać idealnie, przez wzgląd na dziadka, miał stać prosto, nie mogło być mowy o choćby milimetrowym marginesie błędu. Ależ on był biały! Tak nowiutki, że wręcz nieprzyjemnie się na niego patrzyło. W gospodarstwie nie było ani jednego równie nieskazitelnego przedmiotu, w każdym razie na pewno nie tu, na podwórzu.
– Stoi prosto – stwierdził facet z północy, wskazując skinieniem głowy jednego z Polaków.
– Ale proszę pozwolić sprawdzić to mnie! – zawołała Torunn, stwierdzając, że jej głos brzmi, jakby coś go nagle tłumiło. Powietrze w ciągu zaledwie pół minuty przesyciło się wilgocią. Wszystkie dźwięki były teraz spłaszczone, zdawały się w nim tonąć.
– Pierdolona morska mgła! – rzucił facet z północy. – Najgorsze, kurwa, co może być. Zupełnie jakby ktoś bez ostrzeżenia przykrywał ludzi mokrym kocem. Halo, długo jeszcze będzie się pani gapić na ten jebany maszt? Bo mnie się już nie chce tu siedzieć.
– Tu nigdy nie ma morskiej mgły – odparła Torunn. – Jesteśmy za daleko od brzegu.
– Nie słyszę, co pani mówi.
– TU NIGDY NIE MA MORSKIEJ MGŁY! JESTEŚMY ZA DALEKO!
– O to też będzie się pani wykłócać?
Zdawało jej się, że zaczęło mżyć. Ale to nie była mżawka, tylko coś w rodzaju zasłony utkanej z musztardowożółtych, drobnych kropelek, rozścielającej się nad całym gospodarstwem. Wyglądało to tak, jakby ktoś spryskał farbą w sprayu wszystko i wszystkich: Annę, mężczyzn montujących maszt, rośliny, słupki ogrodzenia i owady, Torunn w życiu nie widziała czegoś tak dziwnego, komary krążyły wokół faceta z północy na wpół utopione, opadając bezradnie coraz bliżej ziemi.
Żółtawa chmura przyszła tak nagle, napłynęła leniwie, lecz mimo to bez ostrzeżenia. Nic już nie było czarne ani białe, wszystkie kolory zostały zgaszone, powietrze falowało, pulsowało i lśniło od drobnych kropelek przypominających roje wszy.
Czyli tak wyglądała morska mgła. Musiała pojawić się właśnie teraz, w chwili, gdy Torunn stała na podwórzu własnego gospodarstwa, usiłując odgrywać rolę zdecydowanej i pewnej siebie właścicielki ziemskiej.