Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Córka Króla - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka Króla - ebook

Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że Córka Króla Agnieszki Kubickiej-Błońskiej jest książką niezwykłą. Napisana w formie wywiadu, odkrywa przed nami dość pogmatwane i burzliwe dzieje głównej bohaterki – Hanny Wiktorowicz.

Wrocławski dom dla kobiet, poetycko zwany „Wiosną”, stanowi miejsce, w którym – niczym kwiaty po długiej, mrocznej zimie – rodzą się nowe możliwości, nowe szanse, nowe nadzieje. Historię Hanny, założycielki domu, poznajemy stopniowo, odkrywając – pod zewnętrzną warstwą zdarzeń i okoliczności – głębsze motywy i przyczyny jej zachowań, a zwłaszcza problem z niskim poczuciem własnej wartości. Dzięki zdumiewającej przenikliwości psychologicznej, z jaką te zdarzenia są opisane, każdy z nas może w nich, jak w zwierciadle, ujrzeć kawałek swojej własnej historii i lepiej zrozumieć głębię zranień, które prowadzą do określonego sposobu reagowania. Nasza bohaterka pochodzi z rozbitej rodziny – odejście ojca zostawiło ślad w psychice i na długo zaważyło na jej relacjach osobistych. Przychodzi jednak czas – nie od razu, lecz stopniowo – kiedy jej życie i postrzeganie siebie samej zaczyna się zmieniać.

Proces ten rozpoczyna się wraz z otwarciem się na poznanie najważniejszej Osoby w jej życiu – Boga. Relacja z Nim i to, czego w niej doświadcza, prowadzą ją do odbudowania zniszczonego wcześniej poczucia własnej wartości.

Zmagająca się przez lata z odrzuceniem, odnajduje Ojca i wraz z Nim tożsamość córki – Córki Króla.

Agnieszka Kubicka-Błońska - doradca do spraw zarządzania zespołem, trener oraz coach. Założycielka firmy szkoleniowej „Centrum Rozwoju” oraz Smart Clubu Szkoły Przedsiębiorczości dla Dzieci i Młodzieży. Wierzy w biznes oparty na trwałych wartościach, w którym liczy się szacunek, etyka i drugi człowiek. Dlatego zawsze pracuje z pasją i zaangażowaniem. Jest autorką szkoleń rozwojowych (m.in. „Jak zbudować poczucie własnej wartości”, „Odkryj swój potencjał”). W 2013 r. wydała swoją debiutancką książkę – powieść psychologiczną Wbrew nadziei. W jej prywatnym życiu pełnię szczęścia stanowią głębokie, dobre relacje z bliskimi – Bogiem, rodziną, przyjaciółmi, współpracownikami.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-66494-37-4
Rozmiar pliku: 695 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

---

Umówiłyśmy się w jej gabinecie w ciepłe jesienne popołudnie. Kiedy przyszłam na miejsce, kończyła coś spisywać. Wskazała, bym usiadła na kanapie i zaczekała.

Obserwowałam ją przez chwilę. Znów towarzyszył jej ten spokój, który był tak głęboki, że udzielał się i mnie.

Rzuciłam okiem na gabinet. Był uroczy. Ciepły, bardzo przytulny. Pełen różnych zdjęć. Zwróciłam uwagę na jedno z nich, na którym przytulała chłopca w wieku około siedmiu lat. Cała promieniała, a bardzo pogodny chłopiec z iskrami radości w oczach coś jej pokazywał.

Meble, kwiaty, dywan, zasłony — wszystko tworzyło bardzo przyjemny, domowy klimat. Pochwaliłam urządzenie wnętrza, za co podziękowała i podkreśliła, że lubi przytulne wystroje.

Zakończyła swoje zadanie, wstała od biurka i zaproponowała herbatę albo kawę. Na stoliku przy kanapie czekały jakieś przekąski. Hanna przygotowała herbatę i usiadła w fotelu naprzeciwko mnie.

Wstępne rozmowy odbyłyśmy już wcześniej. Wiedziała już o tym, że zainteresowałam się jej osobą, a także, że robiłam materiał o domu dla kobiet. Od razu poprosiła, żeby mówić do niej: Hania. Na pierwszym spotkaniu to głównie ona zadawała pytania. Chciała mnie lepiej poznać. Później opowiadała o tym, co jest dla niej ważne w życiu i tłumaczyła, co chciałaby przekazać w wywiadzie. Widziałam, że ma on dla niej ogromne znaczenie, zdawało się, jakby chciała przekazać w nim coś najważniejszego. Była bardzo serdeczna, ciepła i równocześnie konkretna.

Teraz siedziałyśmy prawie naprzeciw siebie. Zastanawiałam się, co myśli o tej trzydziestoczteroletniej dziennikarce, trzymającej w ręce notatnik, kładącej na stole dyktafon. Czy ma ochotę na ten wywiad, czy może jest zmęczona? Czy moje pytania nie będą dla niej zbyt odważne, zbyt osobiste? Nie wyobrażałam sobie jednak nie zapytać jej o pewne rzeczy.

– Dziękuję Ci, że zgodziłaś się na ten wywiad.

– Często opowiadam te różne rzeczy podczas wystąpień, a już od dłuższego czasu myślałam o tym, żeby je spisać, więc ten wywiad jest do tego świetną okazją. Chciałam w nim podzielić się tym, co wydarzyło się na drodze, którą przeszłam, żeby ci, którzy doświadczyli podobnych problemów — czy to w dzieciństwie, czy na późniejszym etapie życia — mogli skorzystać z tego, czego doświadczyłam, a co było dla mnie cenne. Podzielić się tym, dzięki czemu z zakompleksionej, nielubiącej siebie osoby, bojaźliwej, angażującej się kiedyś w toksyczne relacje, biednej w szerokim tego słowa znaczeniu, stałam się osobą, która zna swoją wartość, jest kochana i kocha, buduje spełnione życie i jest po prostu szczęśliwa. Chciałam podzielić się wolnością, procesem podnoszenia się z miejsca załamania, procesem wychodzenia z więzienia, ze zranień na szeroką przestrzeń.

– Tym bardziej dziękuję. To pewnie niełatwe mówić o takich rzeczach.

– To jest moja misja życiowa, więc chętnie się tym dzielę.

– Bardzo się cieszę. Haniu, z naszej wcześniejszej rozmowy wiem, że Twoje dzieciństwo nie było łatwe, że to tam zaczęły się Twoje problemy, o których wspominasz, i to one miały na Ciebie negatywny wpływ.

– To prawda, nie było wesoło. Delikatnie mówiąc. Można by się zdziwić, ile ośmioletnie dziecko może wiedzieć o życiu.

– Całkiem sporo?

– Odczuwa emocje. A tych w moim domu było dużo. Negatywnych. Były też dobre. Owszem. Tych jednak mniej. Między rodzicami nie układało się wspaniale. Ba, nie układało się wcale. Kłócili się ciągle. To znaczy mama krzyczała, a tata grobowo milczał. Nie wiem, co było gorsze. Pamiętam dużo napięcia i oczekiwanie na kolejną kłótnię, takie stany przepełniały każdy kąt naszego starego domu. Wiesz, to ciekawe, ale mimo tych złych doświadczeń, kocham to miejsce, moją wieś, mój las, moją polanę. Moja mama już tam nie mieszka, przeprowadziła się do Wrocławia, ale lubię czasem przejechać koło tego domu. Nowi właściciele go odremontowali, ale jakkolwiek jest coś w tym miejscu, do czego lubię wracać. A wracając do moich emocji i dzieciństwa... Niewiele wtedy rozumiałam. Chciałam, żeby było dobrze. I kiedy były momenty, że na moim ciemnym niebie pojawiało się słońce, nie mogłam pozbyć się lęku, że to się zaraz skończy. Takie czekanie na to, „kiedy znowu ”. Stan permanentnego napięcia, z którym żyjesz, staje się częścią ciebie, jakby życie nie mogło wyglądać inaczej.

Nie było jednak tylko źle. Mam też dobre wspomnienia. Wiem, że mama z ojcem nie są złymi ludźmi. Oni po prostu nie umieli uporać się z życiem. Role, w których się znaleźli, ich przerosły, bo sami potrzebowali pomocy. Nie umieli im sprostać. Starali się, jak mogli, ale nie potrafili. Chciałam im wtedy pomóc. Nie wiem, skąd w małym dziecku może się obudzić tak dorosła odpowiedzialność, ale czułam ją cały czas.

– Za co może wziąć odpowiedzialność małe dziecko?

– Oj, za cały świat! Za to, co zrobić, żeby rodzice się nie kłócili. Co zrobić, żeby nie trzaskali drzwiami? Co zrobić, żeby mama nie płakała? Żeby tata nas nie okłamywał? Mój dziecięcy mózg silił się stale na wymyślanie rozwiązań, ale z jakichś względów rodzice mnie nie słuchali, nie docierało do nich to, co swoimi niedorosłymi zdaniami próbowałam im przekazać. Także nie było lekko. Stan permanentnego napięcia, taka ciągła sytuacja kryzysowa…

– O co rodzice się kłócili? Z czego wynikało to napięcie?

– Najczęściej o brak pieniędzy, o słabe zarobki taty, o długi i od pewnego momentu o to, że tata zdradził mamę. Ależ to były awantury! Zastanawiałam się czasem, dlaczego mama z nim jest, skoro zrobił jej taką krzywdę, ale ona chyba nie umiała być bez niego. W końcu i tak została do tego zmuszona.

– Co się wydarzyło?

– Najlepsze jest to, że właśnie tego, co się wydarzyło, nikt się nie spodziewał. Ja na pewno nie. Był czwartek. Ojciec, jak to często bywało, poszedł rano do pracy, do lasu na wycinkę. Dorabiał tak, bo z naszego małego gospodarstwa niełatwo było wyżyć. O to zresztą najczęściej były kłótnie. Mama krzyczała. Ojciec zawsze siedział cicho. Nic nie mówił, nie komentował. Milczał. I milcząco zrobił to, co zrobił. Tego dnia, niedługo po tym, jak skończyłam osiem lat, nie wrócił już do domu. Czasami znikał na dwa dni, ale nie na zawsze. A tym razem po kilku dniach stało się jasne, że nie wróci już nigdy. Przyszedł do nas człowiek, z którym tata chodził na wycinkę. Podał pieniądze, które ojciec odkładał podobno od jakiegoś czasu. Miały nam wystarczyć na kilka miesięcy. Dodał przy tym, że ojciec już nie wróci.

– Tak po prostu? Wytłumaczył dlaczego?

– Dlaczego? Czy na pewno na zawsze? Co mamy robić dalej? Na żadne z tych pytań nie poznałyśmy wtedy odpowiedzi. Mama płakała. Ja stałam przytłoczona tym wszystkim i próbowałam zrozumieć. Wtedy jeszcze to było emocjonalnie takie trudne do ogarnięcia. Nie miałam pojęcia, że tego typu wydarzenia zostawiają tak bolesne i głębokie rany w sercu.

Ojciec zawsze w domu bardziej bywał niż był. Robił coś w gospodarstwie, chodził do pracy, a kiedy wracał do naszego skromnego domu, funkcjonował tak, jakby go nie było. Najczęściej milczał. Czasem coś burknął pod nosem. O czym myślał, co czuł? Kto to wie? Był jakby oddzielony murem. Niespecjalnie nas potrzebował, przynajmniej tak to widziałam swoimi dziecięcymi oczami. Byłam na niego zła, ale nie mogłam się wyzbyć tego pragnienia, żeby się zmienił. Tej tęsknoty za nim. Nigdy mnie nie przytulił. Komunikaty, które do mnie wysyłał, brzmiały najczęściej: „podaj mi to, odnieś tamto, zrób to, idź tam”. Kiedy wybuchała kolejna awantura w domu — czy to z powodu braku pieniędzy, czy zdrady ojca — też milczał. Do czasu wprawdzie, ale ta odległość do niemilczenia była całkiem duża. Jak już nie mógł wytrzymać, rzucał kilka zdań takim zimnym tonem, mówił, że ma dość i wychodził z domu na kilka godzin. Rekord nieobecności to dwa dni.

Bywał, jakby go nie było, ale przecież bywał. Wiadomo. Jakieś pozory normalności. A teraz już nie wrócił.

– Jak mama sobie z tym poradziła?

– Tamtego dnia mama lamentowała. Pamiętam, że rozsypane pieniądze leżały tuż przed nią. Znajomy ojca tłumaczył, że nic nie wie. Nie ma pojęcia, dokąd poszedł ojciec. Nie wie, co było przyczyną. Ojciec nic mu nie zdradził.

Mama nie dowierzała, dopytywała. Odpowiadało jej tylko echo i krótkie „nie wiem”. Usiadła w końcu na małym taborecie, w kącie w kuchni i kołysząc się to w przód, to w tył, płakała i płakała. Usiadłam przy jej nogach i płakałam razem z nią.

– To musiało być dla was straszne...

– Wielkie wydarzenia powinni chyba zapowiadać w telewizji. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi powinny obwieszczać, że oto nadchodzi duża zmiana. A tu nic. Ni z tego, ni z owego. Bez wyjaśnienia. Bez zapowiedzi. Czy nie powinno się odchodzić z początkiem tygodnia? Tak od poniedziałku? Dlaczego czwartek? Dlaczego pod koniec tygodnia?

Po tej potwornej informacji leżałam oszołomiona na podłodze i moim młodym, dziecięcym umysłem nie potrafiłam ogarnąć tego, co się wydarzyło. A jednak odczuwałam ciężar niepomniejszony do mojego małego życia. Dawka jak dla dorosłego. Może to przez takie wydarzenia nigdy do końca nie czułam się dzieckiem? W środku byłam starsza niż wskazywała na to moja metryka.

– Nie czułaś się dzieckiem?

– Nie. Czułam się dorosła. A raczej taka poważna, taka niewyluzowana w niczym. Taka poważnie odpowiedzialna. Tak bywa z dziećmi, które nie mają czasu i przestrzeni na bycie dzieckiem. No bo ciężko się beztrosko bawić w takich okolicznościach. Mając kilkanaście lat, czułam, jakbym miała z pięćdziesiąt i za sobą masę poważnych problemów.

– Co działo się z wami dalej?

– Mama próbowała szukać ojca, ale ten zniknął bez śladu. W końcu pogodziłyśmy się z jego odejściem, albo tak nam się wydawało. Moje wspomnienia z życia z nim przerastała powoli liczba wspomnień już bez niego. Jednak latami zastanawiałam się, gdzie jest i co robi. Latami zasypiałam, płacząc albo z żałości nad nim i lęku, czy żyje, albo z bólu i wściekłości, że odszedł. To wszystko jednak było osnute pytaniami: „Dlaczego nie umiałam go zatrzymać?”, „Dlaczego dla mnie nie chciał zostać?”, „Dlaczego nie przejął się tym, co ze mną będzie?”. Nie zdawałam sobie z tego do końca sprawy, ale moja podświadomość rysowała mi odpowiedź: „Nie byłaś tego warta, żeby został”.

– Przecież jego odejście nie miało nic wspólnego z Tobą...

– Dziecko, które nie rozumie do końca świata dorosłych, ich zachowań, a przeżywa tego typu sytuacje, ma tendencję, żeby w uproszczony sposób brać odpowiedzialność na siebie. No bo przecież nie rozumie wtedy skomplikowanej psychiki dorosłych, tego, że czasem trudno im być dojrzałymi, okazywać miłość. Dziecko odczytuje to w prosty sposób – nie jestem warta, żeby mnie kochać. Ta interpretacja jest bardzo silna. Powoduje ciągłe uczucie bycia niewartym, żeby być kochanym.

– Jak radziłaś sobie później z odejściem ojca?

– Zostawały mi strzępki wspomnień o nim. Obraz ojca rozmywał się jak we mgle, a jednak uczucia związane z jego odejściem były ciągle żywe. Kiedy do nich wracałam na moment, miałam wrażenie, jakby wszystko wydarzyło się przed chwilą. Nauczyłam się więc nie myśleć o ojcu. Ucinać każdą myśl, która przywoływała tamte wydarzenia. Ciężar, który zaczęłam czuć na swoich barkach czy w swoim wnętrzu, przestałam wiązać z tymi wydarzeniami. Myśli wyrzuciłam, emocji i uczuć związanych z odejściem — nie. Próbowałam żyć, jakby ich nie było. Nie wiedziałam, że tak się nie da.

– Masz jakiekolwiek miłe wspomnienie związane z tatą?

– Do około dwunastego roku życia, leżąc czasem w łóżku, tuż przed snem, przywoływałam w myślach tylko jedno najmilsze wspomnienie z dzieciństwa. To była moja „szkatułka”, w której przechowywałam ojca i moją rodzinę w komplecie. Wspominałam pewien niedzielny, letni wieczór. Słońca nie było już na horyzoncie. W lesie, tuż przy domu, bawiliśmy się wszyscy w chowanego. Ja, mama i tata. Byłam szczęśliwa. Chowałam się za drzewami i wyglądałam, żeby podejrzeć, gdzie są inni. Nikt się nie kłócił. Wszyscy się cieszyli. Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie. Była tak wyjątkowa, że na zawsze zapamiętałam tamten obraz potężnych drzew, zieleni wokół nas. To najbardziej beztroska chwila, jaką pamiętam z dzieciństwa, którą przeżyłam razem z moją rodziną. Po dwunastym roku życia przestałam do niej wracać, bo nie chciałam już więcej czuć, że straciłam to bezpowrotnie.

– Pewnie było wam bardzo trudno we dwie.

– Zdecydowanie ciężko. Mamy często nie było w domu. Pracowała. Ja, kiedy nie szłam do szkoły, pracowałam razem z nią albo czekałam w domu, pełniąc domowe obowiązki. Stałyśmy się sobie bardzo bliskie. Mama mi się zwierzała, czasem płakała, a ja ze wszystkich sił starałam się być dla niej wsparciem, choć czasem myślałam, że rozsadzi mnie od środka ta odpowiedzialność. Nie umiałam jej pomóc, a tak bardzo chciałam. Do czternastego roku życia wszystko biegło umiarkowanie źle, czasami tylko wydarzało się coś dobrego.

Przyszedł jednak dzień, kiedy nasze życie miało przybrać znowu inny obrót. Mama zaczęła się spotykać ze starszym od siebie wdowcem Zbyszkiem. Jego żona zmarła wiele lat temu. On od tamtego czasu spotykał się z różnymi kobietami, ale to właśnie z moją mamą po pół roku znajomości postanowili zamieszkać razem. Mama nie potrafiła być bez mężczyzny i tym sposobem do naszego domu zawitał jej nowy partner i jego syn. Poczułam się zdradzona. Oszukana. Dlaczego nie mogłyśmy żyć same? Po co nam oni? Nie wystarczył jeden facet, który nas zostawił? Mama ciągle była. Ciągle nazywała mnie swoją córką. Nie odeszła. A jednak czułam się porzucona. Niewystarczająca.

Zbyszek rzadko bywał w domu. Pracował jako kierowca w firmie transportowej, toteż ciągle gdzieś wyjeżdżał. My zostawałyśmy z jego synem. A ten syn to inna historia. W naszym domu zamieszkał w wieku siedemnastu lat i od samego początku budził we mnie strach. Szybko miałam się dowiedzieć dlaczego.

– Co tym razem?

– Po kilku latach względnie ogarniętego bałaganu w domu pojawił się jakiś obcy facet, który udawał mojego ojca, choć ze swoim dzieckiem sobie nie radził. Szybko przekonałam się, dlaczego syn Zbyszka, Alek, tak mnie przerażał. Chłopak miał poważny problem z alkoholem. Pił regularnie, od czasu do czasu robił awantury w okolicy, coś rozbił, kogoś okradł. Moje nastoletnie życie upływało mi dla odmiany w ciągłym napięciu i oczekiwaniu, co nowego wydarzy się w związku z jego nałogiem. Przyłapywałam się już na tym, że kiedy przez chwilę było normalnie, rzadko bo rzadko, ale się zdarzało, ja i tak czekałam cała podenerwowana, kiedy coś się znowu zawali. Kiedy zadzwonią, że Alek pobił kogoś w okolicy, rozbił szybę w sklepie, leży nieprzytomny na przystanku i trzeba go stamtąd zabrać. Mama angażowała mnie w te sytuacje i razem go „zbierałyśmy”. Gdyby jeszcze potulnie wracał do domu, byłoby wspaniale, ale on, dopóki nie był nieprzytomny, rzucał się jak zraniony dzik. Jak ja się czułam, kiedy wszyscy na ulicy patrzyli na nas z politowaniem, złością, współczuciem czy jeszcze czymś innym? Wstyd towarzyszył mi wtedy na każdym kroku. Czasem miałam wrażenie, że mnie nie opuszczał. Kiedyś Alek przyszedł pijany do mojej szkoły. Zaczepiał moje koleżanki. Wszyscy wiedzieli, że to „mój nowy brat”. Chciałam zapaść się pod ziemię. To chyba przez to wyrobiłam sobie zwyczaj patrzenia w taki sposób, że cały obraz przed moimi oczami stawał się rozmazany. Wydawało mi się wtedy, że jestem niewidzialna dla otoczenia. Razem z mamą po „wyskokach” Alka zawlekałyśmy go do domu. No bo co innego mogłyśmy zrobić? Bałyśmy się, że się zabije, że ktoś go zabije, że narobi potwornych głupot czy nie wiadomo co jeszcze. Z domu regularnie ginęły pieniądze. Mama nieraz, kiedy Alek dochodził do siebie po kolejnym pijackim zdarzeniu, robiła mu awanturę, że zabrał pieniądze, za które mieliśmy żyć przez najbliższy tydzień. On chyba nic sobie z tego nie robił. Burczał coś pod nosem, trzaskał drzwiami i wychodził. Nienawidziłam, kiedy wracał do domu pijany. Z nerwów cała się wtedy trzęsłam. Mama krzyczała, ale do niego i tak nic nie docierało. Myślę, że na mnie ten krzyk wywierał większy wpływ niż na niego. Zastanawiałam się, dlaczego nie wyrzucimy go z domu, ale mama tak „kochała” jego ojca, że nie zrobiłaby nic przeciwko niemu. Kiedy zbierały w niej najgorsze emocje, albo płakała, albo była wściekła. Znałam jej każdy nastrój, oraz to, czego ode mnie oczekiwała. Jako jedyna wysłuchiwałam jej żali z taką intensywnością. Przeżywałam, angażowałam się
i współodczuwałam jej historie. Uczestniczyłam w awanturach, zbieraniu roztrzaskanych kawałków po kolejnych trudnych wydarzeniach. Nie wiedziałam tylko wtedy, że dziecko nie powinno nigdy nieść na sobie takiego ciężaru. Czułam się tak bardzo odpowiedzialna za mamę, za to, żeby była szczęśliwa, za to, czy będziemy miały co jeść, później za Alka i całą długą listę różnych rzeczy. Tak bardzo chciałam coś wymyślić, żeby chłopak przestał pić. Czasami układałam sobie w głowie przemówienia, które chciałam mu wygłosić, a które miały spowodować, że on się otrząśnie. Na kilka zdobyłam się nawet w rzeczywistości. Kosztowały mnie one miliardy emocji i stresu, ale podjęłam wyzwanie. Czułam się wtedy jak adwokat przekonujący w sądzie do swoich racji. Alek słuchał. Wyglądał, jakby myślał o tym, co do niego mówiłam, o tym, że niszczy sobie życie, że robi krzywdę mamie, swojemu ojcu, że może przegrać swoje życie. Układałam argumenty, jakie mi na tamten czas przychodziły do głowy. Słyszał, ale nic z tym nie zrobił. Na zakończenie mojej przemowy rzucał zawsze: „Nie martw się młoda, jakoś to będzie”. Po jednej z takich przemów nie pił kilka miesięcy. Jaka ja byłam szczęśliwa! I jak roztrzaskana, kiedy upił się ponownie. Jakby mi ktoś złamał serce. Moje starania na nic się nie zdały. Czułam się jak woda rozlana na ziemię. Bez ładu, składu i perspektywy.

– Zachowywałaś się jak lekarz swojej rodziny.

– Nie wiem, czy jak lekarz, ale czułam się odpowiedzialna za mamę, za Alka, za spokój w domu, za to, żeby mamie było łatwiej, czasem czułam się odpowiedzialna za odejście ojca. Próbowałam ogarnąć te masy przetaczających się przeze mnie emocji. Poukładać jakoś ten poroztrzaskiwany świat. Starałam się dobrze uczyć, pracować, sprzątać dom. Cokolwiek, nad czym byłam w stanie zapanować, dawało mi względne poczucie spokoju i niezwariowania. Poczucie, że moje życie jeszcze stoi na jakiś nędznych, bo nędznych, ale fundamentach.

– A jak w tym wszystkim układała się Twoja relacja z mamą? Miałaś do niej żal?

– Wtedy chyba nie. Z nastoletnich lat wspominam miło chwile, kiedy siadałyśmy z mamą na pagórku obok naszego domu. Z niego roztaczał się widok na nierówny teren porośnięty brzozami, sosnami i innymi drzewami. Rozmawiałyśmy o siostrze mamy, która wyjechała do Stanów. Rozmawiałyśmy także o jej babci, która ją wychowywała, bo jej mama zmarła, kiedy miała dziesięć lat, o szkole krawieckiej, którą skończyła, o koleżance z dzieciństwa. Takie rozmowy matki z córką.

– A czy rozmawiałyście o tacie? O tym, co się stało?

– Mama nie mówiła o tacie ani słowa. Miałam wrażenie, że zamknęła drzwi tamtej części życia i już nigdy ich nie otworzy. Czasem zachowywała się, jakby on nigdy nie istniał. I ja nauczyłam się o nim nie wspominać. Mama była jedynym stałym filarem w moim życiu. Nie była idealna, ale zawsze była.

– Jak na dziecko, niosłaś ogromny ciężar. Jak Ty się w tym wszystkim czułaś? Co sobie myślałaś?

– Pamiętam budzenie się z przykrym uczuciem niechęci do życia. Ono nasilało się z każdym rokiem. Może było związa-ne z wiekiem dojrzewania, może z tym, co było w moim domu. Nie wiem. Wiem, że nie chciało mi się przeżywać życia. Że nie widziałam w nim sensu i nadziei. Pamiętam taki jeden poranek, słoneczny, ciepły, miły, kiedy po przebudzeniu zaczęłam zastanawiać się, czy przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy obudzę się i będzie mi się chciało żyć. Kiedy będzie mi lekko. Wtedy jeszcze chyba tego nie rozumiałam, ale ja w pewnym sensie, nie zdając sobie jeszcze do końca sprawy, niosłam ciężar, który mnie przytłaczał, którego dziecko nieść nie powinno, a który — kiedy niesie i nie ma gdzie zrzucić — ciąży mu jak kilkudziesięciokilogramowa kula u nogi. Dziecko znajduje jakieś pola ucieczki, przetrwania w tych trudnych warunkach, ale one i tak są mało skuteczne. A w dorosłym życiu okazują się być trujące. Czy to jest udawanie, że problemu nie ma, zgrywanie w wieku dziesięciu lat hiperdorosłego, nadającego się do rozwiązywania problemów ludzi starszych o jedno pokolenie? Osoby z boku mówią: „Ale ty jesteś dorosła, taka dojrzała”, ale ta dojrzałość ma swoją cenę i bardzo ciemną stronę. W tej próbie radzenia sobie z bolesną rzeczywistością jest zabranianie sobie przeżywania emocji, zapominanie o swoich dziecięcych potrzebach, zachowywanie się, jakby ich wcale nie było, okłamywanie samego siebie, spychanie do podświadomości najbardziej czarnych wspomnień i ryglowanie na pięćdziesiąt spustów, żeby ta czara goryczy nie wypływała na zewnątrz, żeby ten ból nas nie zniszczył. W dzieciństwie to pomaga chyba nie zwariować. No bo jak poradzić sobie z tym, że ojciec cię zostawia? Jak poukładać sobie ten świat, nie pojmując wtedy, że to dorosły ma problem? Nie ty. Że ty jesteś warta kochania, tylko on nie umiał. Nie rozumiesz. Nie układasz. Lepisz z potłuczonych luster. A podświadomość dorabia scenariusz, który staje się twoim więzieniem. No bo skoro odszedł, to znaczy, że nie byłaś warta, żeby został. A skoro nie byłaś warta, to znaczy, że nie jesteś warta kochania. I to przekonanie staje się twoim więzieniem. Tylko nie zdajesz sobie z tego sprawy. Czekasz na księcia z bajki. Księcia, który przyjedzie na pięknym rumaku i porwie cię z tego więzienia czucia się nijaką i niechcianą. I jak już książę cię zechce, to myślisz, że nie będziesz się czuć jak „takie nic”. Wtedy wszystko się odmieni. I marzysz o tym księciu. Nie wiesz wtedy jeszcze, że tak naprawdę chcesz uciec od tego uczucia bycia niechcianą. Że szukasz ucieczki z więzienia swoich uczuć i interpretacji. I nie wiesz, że książę nie jest w stanie cię stamtąd wyrwać. Dowiadujesz się za to, że twoje oczekiwania co do księcia wcale nie są takie malownicze jak w bajce. Że zadowalasz się człowiekiem, który cię nie szanuje, który cię poniewiera, oszukuje, niszczy fizycznie i psychicznie. I godzisz się na to. Bo najważniejsze, że cię chce. Co tak zamarłaś?

– Przerażające jest to, co mówisz i bardzo przykre.

– Na szczęście można się od tego uwolnić. Wracając do tego, o czym opowiadałam odnośnie do tego, jak się wtedy czułam. Towarzyszyło mi uczucie bezsensu i ciężkości. Oprócz ciężaru życia, który niosłam, czułam jeszcze okropną pustkę. Taką wyrwę w sobie. I w tym wszystkim miałam bardzo silne pragnienie sensu. Nie wiem, skąd je w sobie miałam. Może to takie ludzkie? Tak bardzo chciałam, żeby moje życie miało sens. Gdzieś we mnie, jeszcze nie do końca zabite, tliło się pragnienie, by moje życie miało znaczenie, jakąś głębię. To pragnienie dokądś mnie pchało, tylko nie wiedziałam dokąd.

Czasami uciekałam od tego wszystkiego, co się działo do moich ulubionych miejsc. Nad rzekę, na polanę, na górkę, tam gdzie mogłam pobyć sama. I myślałam właśnie o tym sensie, tak bardzo go chciałam.

Wieczorami z kolei, tuż przed zaśnięciem, prawie codziennie wyobrażałam sobie jakąś historię. Zwykle jej przebieg był podobny, tzn. działo mi się coś złego, groziło mi jakieś niebezpieczeństwo, po czym zjawiał się jakiś bohater — niczym baśniowy książę — i ratował mnie z opresji. Dzień po dniu karmiłam się takimi historiami. Historiami z wyobraźni, choć odzwierciedlającymi moje ogromne pragnienie tego, by mnie ktoś wyratował od tego nieszczęścia — jakiś mężczyzna-bohater. Może dlatego w rzeczywistości zakochiwałam się dziecinnie w nauczycielu, w sympatycznym, przystojnym sąsiedzie, w mężczyznach, którzy wydawali się mieć silne ramię.

Mój ówczesny stan obrazuje świetnie takie jedno wydarzenie z tamtego czasu. Rozpoczynałam właśnie nowy etap w edukacji. Trzeba się było jakoś przygotować, pojechałam więc do fryzjera. Siedziałam tam przed lustrem i uświadomiłam sobie, jak bardzo nie lubiłam na siebie patrzeć. Nie lubiłam siebie. Nie podobałam się sobie. Taka szara mysz. To było określenie, z którym czułam się tak bardzo tożsama. W związku z poczuciem niewielkiej swojej wartości, czasem chciałam się zapaść pod ziemię. Tak, żeby nikt mnie nie widział.

Czułam, że było we mnie coś fajnego, dużo ciepła, otwartości, ale jakoś nie potrafiłam z tym wyjść do ludzi. Byłam obwarowana czymś na kształt muru. To coś dobrego siedziało we mnie głęboko i nie mogło się przebić. Bywały momenty, że chciałam krzyczeć: jestem fajna, ciekawa, warta zainteresowania, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Zdarzało mi się powalczyć o to, by ludzie mnie lubili, by cenili. Rozbawiałam ich wtedy, nie odmawiałam pomocy, byleby tylko chcieli wkleić mnie w swój obrazek. Bylebym tylko mogła z nimi być. Chciałam, żeby wszyscy mnie lubili. Większej części samej siebie chyba nie lubiłam. Nie znosiłam siebie za bierność, nieporadność życiową. Za wiele rzeczy. Nie sądziłam, że ktoś ze względu na moją osobę mógłby się ze mną zaprzyjaźnić. Że mogę być atrakcyjna towarzysko. Dlatego robiłam różne rzeczy, by zapracować sobie na czyjąś sympatię. Pomagałam i zasługiwałam. Bo nieświadomie wierzyłam, że kiedy się pracuje na czyjeś uznanie, sympatię, przyjaźń, koleżeństwo, to można sobie w końcu na to zasłużyć. Bardzo się starałam robić rzeczy, które otworzą mi drzwi do czyjegoś serca, czyjegoś grafiku. Tylko to przekonanie było nienasycone. Ono nie dawało mi prawa odpocząć od tego starania.

Nie umiałam też prosić. O nic. Za to chętnie przepraszałam. Moja późniejsza przyjaciółka twierdziła, że przepraszam za wszystko, za to, że żyję. Nie chciałam nikogo zawieść.

Wspominałam ci, że bardzo bliskim mi uczuciem był wstyd. On później zalewał całe moje życie. Wstydziłam się. Nie potrafiłam odezwać się w większym gronie ludzi, a większe grono oznaczało dla mnie — powyżej dwóch osób. A i jedna osoba potrafiła mnie wprawić w zakłopotanie, jeśli to był ktoś w mojej ocenie „ważny”. Wstydziłam się i z tego powodu miałam problemy z sensownymi wypowiedziami. To było jak błędne koło. Bałam się, czy wypowiem się wystarczająco mądrze, dobrze, czy kogoś nie urażę itd. Bardziej niż czego ja chcę i co chcę powiedzieć, myślałam o tym, co powiedzą inni. Mało tego, ja sobie wyobrażałam, co mogą powiedzieć, jak mogą mnie odebrać. I te wyobrażenia były zwykle bardzo czarne. Na tyle czarne, że rezygnowałam z prób zaistnienia. Siadałam w kącie, w milczeniu, myłam naczynia w kuchni, na imprezie u znajomych. Nie mówiłam, ale ciągle analizowałam. Co sobie o mnie pomyślą? Czy mnie lubią? Dlaczego tak na mnie spojrzał? Dlaczego się przywitał? Dlaczego się nie przywitał? Czy mnie lubi? Dlaczego mnie nie lubi? Co we mnie jest nie tak? Jak zyskać sobie sympatię? Czy dobrze się zachowałam? Czy będą chcieli mojego towarzystwa? Czy jestem fajna? Dlaczego nie potrafię? Wieczna analiza. Analiza mogła być moim drugim imieniem.

Przyjaźni i miłości pragnęłam jak wyschnięta ziemia deszczu. Przez prawie każde moje działanie szukałam akceptacji, poczucia, że jestem ważna. Rozbijałam się czasem poraniona w tym szukaniu. Ludzie nie byli w stanie wybawić mnie z mojej wewnętrznej niewoli i sprostać oczekiwaniom niesionym przez lata. A ja byłam ciągle głodna idealnej przyjaźni, miłości. Czekałam na to jak na gwiazdkę z nieba. Na bohatera życia.

Moje samopoczucie zależało w dużej mierze od relacji z ludźmi. Czy ktoś mnie cenił? Czy ktoś krytykował? Czy był ktoś, kto mnie kochał? Czy mnie chwalili? Czy coś osiągnęłam i ktoś to zauważył? Czy byłam wystarczająco dobra? Jak stać się lepszą?

W poszukiwaniu ideałów nie potrafiłam odnaleźć siebie. Plątały się we mnie siły — ta pchająca mnie ku poszukiwaniu akceptacji, krzycząca: jestem tutaj, w środku, fajna, wartościowa, warto mnie kochać i na przekór jej zdania — nie jesteś warta, żeby się z tobą przyjaźnić. Co ty masz w sobie ciekawego? Ciebie nie można lubić. Jesteś brzydka, niewystarczająca. Jest tyle fajniejszych osób od ciebie.

– Te myśli były zupełnie irracjonalne.

– To prawda, ale wtedy tego nie wiedziałam, one były moją prawdą i wynikały z niezaspokojonych, ważnych potrzeb dziecka.

– A czas szkoły średniej? Jak sobie wtedy radziłaś?

– Rozpoczęcie nauki w liceum mnie stresowało. Konieczność poznania nowych ludzi, odnalezienia się w miejscu, gdzie nie zna się nikogo. Pierwsze tygodnie były kiepskie. Wiele osób w mojej klasie znało się już z poprzednich szkół. Siedzieli razem w ławkach, rozmawiali ze sobą na przerwach. Ja byłam obca. Obco się czułam. A że tak bardzo potrzebowałam akceptacji, miałam swoje metody zyskiwania sympatii innych. Jedną z nich było błaznowanie. Albo delikatniej, robienie kabaretu, by rozśmieszyć innych.

– Tak dosłownie?

– Nie, nie. Nie wyobrażaj sobie sceny, długo przemyślanych scenariuszy, zgrabnie ułożonych zdań. Nic z tego. Moją sceną był szkolny korytarz. A teksty? Co mi przyszło do głowy. Byle w miarę śmieszne. Wykorzystywałam tzw. gagi sytuacyjne albo inne opowieści. Tym sposobem ktoś zwrócił na mnie uwagę, ktoś mnie nawet polubił. Z kimś siedziałam w ławce. Dalej jednak czułam się obco. Nawet ta koleżanka, która dzieliła ze mną szkolny blat, była zainteresowana moją osobą jedynie, kiedy potrzebowała pomocy na sprawdzianie. Moje niezadowolenie urosło do tego stopnia, że na zadane, przez wychowawczynię, pytanie o wrażenia z pierwszych tygodni szkoły, wstałam i bez ogródek wyraziłam swoje rozczarowanie z powodu postaw ludzi, ich interesowności, zamknięcia na innych itp. Nie mam pojęcia, jak udało mi się przełamać nieśmiałość i powiedzieć to wszystko. Skąd w „szarej myszy” znalazła się taka siła? Może wynikało to z idealistycznego podejścia do życia? Z silnej wiary w ideały, w dobro? I kiedy te ideały zdawały się być zagrożone, nawet moja ogromna nieśmiałość nie była w stanie mnie zatrzymać. Walczyłam jak lwica, nie bacząc na swoje ograniczenia. Nie zagłębiając się już w przyczyny, powiedziałam, co czułam. Wtedy też zwróciłam na siebie uwagę klasowej liderki, Mileny. Spodobała jej się ta moja otwartość, szczerość, odwaga. Spodobała do tego stopnia, że zaczęła zagadywać mnie na przerwach. I dla mnie to było jak światło spływające na ziemię w najbardziej ponurym dniu. Ona — odważna, silna, zdecydowana, przedsiębiorcza, trochę szalona, przebojowa. Tak — „przebojowa” to słowo, które najbardziej mi wtedy do niej pasowało. A ja przecież nie byłam przebojowa. Jedno wystąpienie na lekcji wychowawczej nie czyni nikogo przebojowym. Milena zdawała się mieć wszystkie cechy, o których ja mogłam, w mojej ocenie, tylko pomarzyć. Bardzo szybko stała się moją idolką. Była bardzo lubiana w klasie, w szkole. To taka osoba, z którą każdy chce się zaprzyjaźnić. Można by rzec – prestiżowa. Ciekawa, zabawna, silna osobowościowo. I moim marzeniem stała się przyjaźń z nią. A że wystąpienie w klasie otworzyło mi do tego drzwi, wyruszyłam w podróż zyskiwania sympatii Mileny. Poznałam też i inne koleżanki. Z niektórymi nawet spędzałam sporo czasu. Jednak to przyjaźń z Mileną stała się tą wymarzoną. W moim umyśle mocno niedoścignioną. Zadanie było niełatwe dla mnie — osoby spragnionej akceptacji, uwagi, zainteresowania. Milena nie była typem człowieka, który spędzałby godziny na rozmowach i towarzyszył wiernie na każdym kroku. Ona w swojej naturze była bardzo niezależna. To była żywiołowa dziewczyna, która była wszędzie tam, gdzie działo się coś ciekawego. A ja w mojej przemożnej potrzebie posiadania idealnej przyjacióki, dzięki której wreszcie poczuję się chciana, chciałam, by traktowała mnie absolutnie szczególnie, by poświęcała mi wolny czas, by rozmawiała ze mną, by była przede wszystkim skupiona na mnie. Chciałam być jej jedyną przyjaciółką. W ogóle to posiadanie przyjaciółki było dla mnie niczym warunek szczęścia. Już po całkiem niedługim czasie, najdalej roku, Milena twierdziła, że jestem dla niej bardzo ważna, że jestem jej przyjaciółką. Tyle że ja się tak nie czułam. Z wielu powodów. Czułam, że nie jestem dla niej wystarczająco ciekawa. Bo nie spędzała ze mną dużo czasu. Bo bardziej rozbawiona i zaciekawiona wydawała się być przy innych koleżankach, co też potwierdzało moją nieatrakcyjność towarzyską.

– I nie zniechęciło Cię to, skoro poszukiwałaś innego rodzaju przyjaźni?

– Może w tym był cały paradoks? Im bardziej niedostępna, im bardziej wymykająca się z rąk relacja, tym bardziej uzależniająca? Bo jeśli taka osoba chciała mieć kontakt z kimś, kim się wtedy czułam, rodziło to nadzieję, że jestem naprawdę coś warta. Pierwszy rok w liceum upłynął mi na fascynacji Mileną i próbie zyskania jej aprobaty. Zaczęłam słuchać tej samej muzyki co ona, o czym nie omieszkiwałam jej informować. Wszystko po to, by mnie polubiła.

– Myślałaś, że aby ktoś Cię polubił, musisz słuchać tej samej muzyki, co on?

– Wyobraź sobie, że za zarobione na zbieraniu jagód pieniądze kupiłam sobie nawet glany, podobne do tych, które nosiła Milena. Nie za kostkę wprawdzie, bo te na moich nogach, przykładając do mojej osobowości, byłyby już przebraniem clowna, ale takie do kostki, które przy raczej grzecznych, poprawnych strojach były dość zabawne. Ich plus był taki, że były niezwykle wytrzymałe. Podkreślałam, jak mogłam, że byłam ze świata Mileny. Że byłam warta tego, by mnie lubiła. Miałam nawet kilka rozmów z nią na ten temat. To znaczy nie na temat glanów oczywiście, ale w kwestii, czy mnie lubi, czy nie. Ciągle podkreślała, że chce się ze mną przyjaźnić, ale mnie trudno było w to uwierzyć. Nie przekonywała mnie swoim zachowaniem, że to prawda. A i przekonać nie była w stanie. Bo próba zaspokojenia czyjegoś głodu poczucia własnej wartości i potrzeby bycia akceptowanym jest jak walka z wiatrakami. Bez względu na to, cokolwiek by się zrobiło, osoba na głodzie i tak chce więcej. Poza tym mnie, dziewczynę spragnioną akceptacji, z jakichś względów nie fascynowały koleżanki, które były gotowe spędzać ze mną czas, rozmawiać, wiernie budować przyjaźń. Nie, bo takie były „łatwiej dostępne”. A ja byłam wyszkolona w mechanizmie zasługiwania, gonienia za niedostępnym, choć wtedy jeszcze tego nie rozumiałam. Potrzebowałam zasługiwać na przyjaźń. Im ktoś był bardziej przebojowy i bardziej odległy, tym bardziej atrakcyjny i godny starania o relację. W dodatku byłam święcie przekonana, że ta przebojowość, którą widziałam u Mileny, jest tym, co tak bardzo podoba się ludziom. Że dzięki tej przebojowości można zyskać sympatię, że jest się wtedy lubianym i podziwianym. Więc szukałam takich osób, by z nich spłynął na mnie splendor przebojowości, przydając mi oczywiście tym samym walorów. Bo przecież sama swojej odmiany przebojowości nie znałam. Nie zajmowałam się poszukiwaniem tego, co cenne we mnie. Bo wydawało mi się, że aby być osobą interesującą, wartą sympatii innych, muszę być jak ktoś, kto w ocenie otoczenia jest wart zainteresowania.

– Ciekawy był Twój tok rozumowania.

– Czego ja nie robiłam, żeby zyskać sobie sympatię Mileny! Buty, muzyka — to były tylko niektóre chwyty. Wyobraź sobie, że to dążenie było na tyle silne, że wydawało mi się, że te buty i tę muzykę naprawdę lubię. No może muzykę bardziej, bo była całkiem fajna, ale nie żeby ją nazwać, że płynęła mi we krwi.

– Taki mechanizm, by zyskać akceptację — stać się podobnym do tych, u których szukamy akceptacji.

– Dokładnie tak.

– A nauka? Jak sobie radziłaś, mając tak trudne okoliczności, w których musiałaś żyć? Miałaś siłę, żeby się uczyć?

– Byłam typem, który starał się mieć dobre oceny, ponieważ to był jeden z niewielu obszarów w moim życiu, na który mogłam mieć jakikolwiek wpływ. Uczyłam się dość dobrze. Nad odchodzącym ojcem nie mogłam zapanować, nad awanturami w domu też nie, nad pijącym Alkiem tym bardziej nie. Jedyne, na co mogłam mieć wpływ, to na naukę. Pracowałam więc bardzo ciężko na to, by chociaż ona mi w życiu wychodziła. Milena była zdolna, ale nie zawsze chciało jej się uczyć. Był to więc rewelacyjny obszar do udowadniania jej, że zasługuję na to, by się ze mną przyjaźnić. Precyzyjniej mówiąc, w ten sposób zapracowywałam sobie na jej przyjaźń, bo przecież ja sama w swoim odczuciu nie byłam na tyle atrakcyjna, by chcieć mieć taką osobę za przyjaciółkę. Co w związku z tym robiłam? Pomagałam jej w lekcjach. Przyjeżdżałam wcześniej do szkoły, by tłumaczyć jej to, czym nie miała czasu się zająć, bądź się tego nauczyć. Kiedy wyjeżdżała na zimowy wypad ze znajomymi, prowadziłam dla niej zeszyty. Pomagałam jej, jak potrafiłam, po to, by pokazać jej, jak ważna jest dla mnie i by zyskać jej przyjaźń. Tak naprawdę niczego to nie zmieniało. Lubiła mnie i byłam dla niej ważna i bez tego, tyle że ja jeszcze przez długie lata w to nie wierzyłam. W zależności od tego, czy poświęcała mi trochę uwagi, miałam się lepiej, gdy mniej — gorzej. Smucił mnie autentycznie brak zainteresowania i czasu dla mnie z jej strony. To w połączeniu z różnego typu przykrymi wydarzeniami w moim domu prowadził często do „dołów” emocjonalnych. Nosiłam w sobie ciągle to potworne uczucie bycia niechcianą. Niewystarczająco dobrą. Niezasługującą na coś, co wartościowe. W pewnym momencie zorientowałam się, że kiedy byłam smutna z powodu raniącego mnie zachowania Mileny czy z powodu sytuacji w domu, ona poświęcała mi więcej czasu. Rozmawiała ze mną. Zwracała na mnie szczególną uwagę. Trochę świadomie, a trochę nieświadomie, zaczęłam wykorzystywać swój smutek do zyskiwania jej uwagi. Specjalnie eksponowałam przed nią moje cierpienie, żeby poświęciła mi czas. Czasami było to skuteczne. Niestety, nie wiedziałam nawet kiedy, a przestałam panować nad tym smutkiem. Najpierw to ja go używałam, by zyskać uwagę Mileny, a później on panował nade mną, nawet wtedy, kiedy ja niekoniecznie miałam ochotę. Stałam się więźniem tego, co miało mi służyć do moich celów. Łapałam tzw. dół na tydzień, dwa, trzy i nie potrafiłam już przerwać tego stanu.

– Widzę, że było coraz gorzej.

– Niby tak, ale z tej chorej sytuacji wynikło coś dobrego. Kiedy już zwróciłam uwagę Mileny, używając do tego mojego smutku, ona zwracała mój wzrok na coś innego. Coś, a raczej Kogoś. Zaczęło się od lekcji religii. Prowadził je z nami bardzo sympatyczny ksiądz. Do dziś pamiętam, jak przygotował taką inscenizację: ustawił na środku klasy stół. Wokół stołu była pusta przestrzeń. Poprosił o zgłoszenie się ochotnika. Znalazł się chętny. Stanął tuż obok stołu. Ksiądz wziął chustę i zawiązał mu na oczy. Następnie powiedział, że teraz pomoże mu wejść na stół. Chłopak ostrożnie, trzymany przez księdza, wszedł na stół. Teraz ksiądz go poprosił, żeby rzucił się ze stołu w tył. Wszyscy uczniowie widzieli, że tuż za stołem stoi ksiądz, gotów złapać demonstrującego ochotnika. Wszyscy, poza tym, który miał się rzucić. Ten z zawiązanymi oczami już mniej pewnie stał na stole. Nie wiem, o czym myślał, co czuł. Ja widziałam niepewność i strach. Czekaliśmy w napięciu, co się wydarzy. Kolega-ochotnik przełamał się w końcu i rzucił się w tył. Ksiądz złapał go tak, że bezpiecznie stanął na podłodze. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Po tym doświadczeniu ksiądz powiedział do nas: „Tak wygląda wiara. Czasem nie wiesz, co się wydarzy. Nie masz pojęcia, jakie rozwiązanie będzie najlepsze. Boisz się, nie wiesz, co zrobić. Postanawiasz jednak zaufać Bogu. Wbrew wszystkiemu, wbrew okolicznościom. I kiedy ufasz Jemu, On zawsze cię złapie. On nigdy cię nie zostawi. On przeprowadzi cię przez daną sytuację, jeśli zdecydujesz się wskoczyć w Jego ramiona”.

Byłam pod wrażeniem tej lekcji. Na przerwie rozmawiałam o niej z Mileną. Po raz pierwszy dyskutowałyśmy o wierze, o Bogu. Ona opowiadała o Nim jak o kimś bardzo bliskim. Jak o przyjacielu. Jak o osobie, z którą rano jadła śniadanie, a po południu zje obiad. Było w tym coś niezwykłego, czemu przyglądałam się z jednej strony z zafascynowaniem, z drugiej z nieufnością, nie pojmowałam tego.

– Wierzyłaś w Boga?

– Chodziłam do kościoła prawie co niedzielę. Wierzyłam w istnienie Boga. Modliłam się do Niego, ale nigdy, przenigdy On nie wydawał mi się tak bliski. Był dla mnie starszą Osobą, która na pewno jest niezwykła, ale wydawała mi się taka odległa, tak nieznana mi, obca, czasami groźna.

Pamiętam, jak pewnego razu oglądałam film „Jezus z Nazaretu” i wtedy pojawiło się we mnie takie pragnienie, żeby być tak blisko Jezusa jak apostołowie. Żeby żyć z Nim tak realnie jak z przyjacielem, ale byłam bardziej niż pewna, że to jest niemożliwe. Ze smutkiem uznałam, że tak po prostu jest. Tymczasem Milena opowiadała o Jezusie, o Bogu, jak o kimś bardzo bliskim.

W całym zabieganiu o przyjaźń Mileny, w robieniu dla niej przeróżnych rzeczy, w łapaniu „dołów”, w „zjazdach” emocjonalnych, od czasu do czasu napotykałam Milenę z Biblią w ręku. Siadywała z nią na schodach znajdujących się na ostatnim piętrze szkoły, na końcu korytarza. Prowadziły do składziku, do którego rzadko kto chodził. Kiedy nie mogłam znaleźć Mileny na przerwie, wiedziałam, że musi być właśnie tam. Siadywałam tam z nią czasami i słuchałam o Bogu — Przyjacielu. Zadawałam pytania, próbowałam zrozumieć. I spędzałam z nią czas. Nie wiedziałam, że działo się coś znacznie więcej niż to, czego na tamten czas szukałam.

– Co takiego?

– To miało się okazać niebawem. Właściwie to przybliżało mnie do ważnego momentu. Pewnego razu Milena przyjechała do mnie na weekend. Miało być tak pięknie. Moja ukochana przyjaciółka. Skoro chciała do mnie przyjechać, to musiałam być dla niej choć trochę ważna. Przygotowania, stary pokój wysprzątany na jej przyjazd, upieczone ciasto. Miałam spędzić czas od piątku do niedzieli z osobą, o której przyjaźń tak bardzo zabiegałam, której zainteresowanie moją osobą wydawało się być przejawem największego szczęścia. Przyjechała w piątek po południu, by wyjechać w ten sam piątek wieczorem…

– Jak to?

– O godzinie osiemnastej zadzwonili do niej znajomi, zaproponowali wyjście na imprezę, jakiś wieczór panieński, ważna sprawa. Słyszałam, jak z nimi rozmawia, jak się ucieszyła. I pewnie niejedna osoba przyjęłaby to normalnie, ale nie ja. Bo dla mnie jej rezygnacja z naszego wspólnego weekendu, spacerów po lesie, wspólnych rozmów, była odrzuceniem całej mnie.

– A to nie miało z tym nic wspólnego.

– Ja nie potrafiłam tego oddzielać. Ale nie to jest najważniejsze w tej historii. Odprowadziłam Milenę na przystanek. Wróciłam do domu i nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca, czułam się okropnie. Było jeszcze słonecznie i ciepło, więc postanowiłam iść do lasu, pod moje ulubione drzewo. Z mocnym postanowieniem wypłakania się. Czułam się tak bardzo niechciana, niewystarczająco wartościowa w porównaniu z imprezą, ze znajomymi. Czułam, że tak niewiele znaczę. Nie wiem nawet, kiedy dotarłam pod moje drzewo. Usiadłam. Przede mną roztaczał się widok na łąkę wymalowaną między dwiema połaciami drzew. Słońce zbliżało się ku zachodowi. A ja łza za łzą wypłakiwałam przykre uczucia. Ten potworny ból z powodu tego, że nikt mnie nie chce. Nie miałam pojęcia wtedy, jak głęboko tkwiło we mnie to przekonanie.

Tu nie chodziło o Milenę ani o ten weekend, o jej imprezę. Tu chodziło o zakorzenione we mnie przeświadczenie, że nikt mnie nie chce, bo nie chciał mnie ojciec... Każda rzecz, zachowanie, zdanie, zwyczajne dla wielu ludzi i nic nieznaczące, a dla mnie w jakiś sposób kojarzące się z tym przeświadczeniem, rozkładało mnie na łopatki. Druzgotało i wywoływało najgorsze uczucia. Każde z tych zachowań brałam tak bardzo do siebie. Każde z nich uruchamiało we mnie falę przykrych emocji, nagromadzonych we mnie przez lata. Nie miałam wtedy pojęcia, że to emocje zepchnięte gdzieś głęboko we mnie po odejściu ojca, po każdym alkoholowym cyrku Alka, po wstydzie wywołanym tymi sytuacjami. Wypłakiwałam więc ten ból, w przekonaniu, że jest tak silny, ponieważ został wywołany postawą przyjaciółki. Płakałam. Tylko tyle potrafiłam z mojej bezsilności. Nagle jednak, w bardzo wyraźny sposób, usłyszałam myśl: Ciągle szukasz doskonałej przyjaźni, a Ja czekam na ciebie, żeby się z tobą zaprzyjaźnić. Ja mam dla ciebie doskonałą przyjaźń. Czy chcesz się ze Mną zaprzyjaźnić? Wielu rzeczy wtedy nie wiedziałam. Wielu nie rozumiałam. Wiedziałam za to, nie wiem skąd, po prostu wiedziałam, że to Jezus. Przeżyłam siedemnaście lat na świecie. Wierzyłam w Boga. Szukałam Go w pragnieniu, żeby żyć z Nim jak się żyje z bliską osobą. Nigdy wcześniej jednak Go nie usłyszałam. Nigdy żadna myśl nie wydała mi się być w tak oczywisty sposób Jego autorstwa. I towarzyszyła jej taka lekkość, taki pokój. Nagle te wszystkie moje wcześniejsze odczucia przestały mieć znaczenie. W tych zdaniach było tyle światła, tyle miłości, tyle dobra. I pewność, że są prawdziwe. Najprawdziwsze na świecie. Choć Go nie widziałam, czułam, że jest tak blisko. Że jest tak bliski. Wiedziałam, że autentycznie pragnie ze mną być. To było niesamowite. Podążając za tym natchnieniem, poprowadziłam dialog. W sekundę odpowiedziałam:

– Chcę!

Towarzyszyła temu taka pewność i pokój. I taka wyjątkowość. Taka realność Jego obecności. Szukałam relacji z Nim już wcześniej, ale to teraz Go usłyszałam. To teraz wiedziałam ponad wszelką wątpliwość, że On jest realny.

Wiesz, to takie uczucie trochę, jakby się o kimś dużo słyszało, dużo czytało. Jakby się poznawało wiele opowieści na temat tej osoby, jaka jest wyjątkowa, mocna, wspaniała, wszechmogąca, dobra. I wiedziałoby się to wszystko w głowie. Aż nagle spotykasz tę osobę! Osobiście. Nie poznajesz jej już tylko z opowieści, ale z bezpośredniego kontaktu, będąc blisko niej. I nie tylko wiesz, ale zaczynasz widzieć, czuć, doświadczać, jaka jest. I to zmienia postać rzeczy, oj, znacząco zmienia. Od tego momentu moje życie stało się jakby nowe.

– Co masz na myśli, mówiąc „nowe”?

– Kolejnego dnia obudziłam się niby jak co dzień, a jednak nie do końca. Nie stało się tak, że z dnia na dzień wszystko się zmieniło. Że już nigdy nie czułam się niechciana, że skończyły się problemy finansowe w moim rodzinnym domu, ba, jak się okazało, niektóre problemy miały wkrótce nadejść. Jednak dwie rzeczy zmieniły się na pewno. Nie czułam się już sama. Wiedziałam, że On jest. Że jest ze mną. Że jest przy mnie. I nie czułam już tej pustki i bezsensu. Czułam sens. Sens życia. I wiedziałam, że coś się zaczyna. Coś nowego. Podróż, która — nie miałam wtedy pojęcia, dokąd mnie miała zaprowadzić.

– I tak po prostu rzuciłaś się Bogu w ramiona?

– Powiedziałam Mu: „chcę”. Rzecz, którą zaczęłam tak naturalnie robić od mojej przygody pod drzewem, to czytanie Biblii. Nie wiem, czy to dlatego, że Milena, której wiara zawsze mnie fascynowała, czytała Pismo Święte, czy dlatego, że stało się to naturalne, jak to, że kiedy się z kimś spotykasz, to na przykład pijesz z nim herbatę, kawę, sok. Rozmawiasz.

Jakoś też od samego początku wiele rzeczy na temat Boga było dla mnie oczywistych. Jak na przykład to, że On wie wszystko. W związku z tym od samego początku stawiałam na szczerość. I szczerze, z nieukrywaną przykrością, powiedziałam Mu na początku naszej wspólnej przygody:

– Boże, bardzo Cię przepraszam, że to powiem, ale Ty wiesz wszystko, wiesz, co naprawdę czuję. Chciałam Ci powiedzieć, że Cię nie kocham.

W głowie brzmiało mi: Nie wierzę, że to mówisz.

– Boże, nie kocham Cię, bo Cię nie znam. Słyszałam o Tobie wcześniej, ale nie poznałam Cię tak osobiście, tak blisko. A kiedy się kogoś nie zna, to trudno go kochać, ufać mu…

Tłumaczyłam się przed Bogiem, jakby On nie rozumiał, o co mi chodzi.

– Bardzo mi przykro, że tak jest, bo wiem, że jesteś wspaniały. Chcę Cię pokochać, ale najpierw muszę Cię poznać. Potrzebuję czasu.

I zaczęło się.

– Czyli Twoja, jak to nazwałaś, przygoda z Bogiem rozpoczęła się jeszcze w liceum? Wtedy wydarzyło się wiele ważnych rzeczy w Twoim życiu?

– Ważnych i dobrych. Poza samą Mileną, z którą przyjaźń była jak wielka szkoła życia, zaprzyjaźniłam się z Natalią. To z nią siedziałam w ławce i to ona była osobą z natury podobną do mnie. Mogłam z nią spędzać godziny, rozmawiając, śmiejąc się, przeżywając zwykłe rzeczy w niezwykły często sposób. Ona była podobna do mnie i przy niej mogłam być sobą. Przeżyłyśmy wspólnie wiele wspaniałych chwil. To ona zasponsorowała mi moje pierwsze wakacje i zabrała do miejsc, w których nigdy wcześniej nie byłam. Przez nią czułam się kochana.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: