Córka króla moczarów - ebook
Córka króla moczarów - ebook
Znakomity thriller psychologiczny, połącznie „Dziewczyny z tatuażem” i „Pokoju”.
Helena Pelletier potrafi polować na zwierzęta i wytropić każdy ślad. Nauczyła się tego od ojca, z którym dorastała w całkowitym odosobnieniu w domku na trzęsawiskach. Mężczyzna był jej bohaterem, wzorem do naśladowania i idolem – do czasu, gdy zaczęła sobie uświadamiać, że obie z matką są na bagnach więzione, a ojciec kontroluje całe ich życie.
Teraz, piętnaście lat później ojciec ucieka z pilnie strzeżonego więzienia i ukrywa się gdzieś pośród moczarów. Helena ma jedno zadanie: dopaść ojca, zanim on dopadnie ją.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-359-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bociania para spędzała każde lato na drewnianym domu wikinga przy moczarach. Pewnego wieczoru bocian bardzo długo nie wracał do domu, a kiedy wrócił, był zdyszany i zaaferowany.
— Muszę ci powiedzieć o czymś strasznym! — oświadczył bocianiej mamie. — Tu, w środku bagna, wiesz, jest jakby jezioro. Możesz kawałek dojrzeć, jeśli się uniesiesz; tam, do trzcin i zielonego trzęsawiska sięgał stary, olchowy pień; na nim usiadły trzy łabędzie, trzepotały skrzydłami i rozglądały się dookoła, a potem jeden zrzucił z siebie upierzenie, i poznałem naszą księżniczkę z domu, z Egiptu. Siedziała tam bez jakiegokolwiek okrycia, miała tylko te swoje długie, czarne włosy; słyszałem, jak prosi te dwie inne księżniczki, żeby dobrze pilnowały jej łabędzich piór, kiedy ona zanurkuje pod wodę, by zerwać kwiat, który, jak sądziła, widać.
Przytaknęły i uniosły się w górę z tą luźną sukienką z piór; ciekawe, co też chcą z nią zrobić, pomyślałem, a ona najwyraźniej zapytała je o to samo, bo dostała odpowiedź, pokazały jej! Wzleciały do góry z jej ubraniem z piór; „Nurkuj sobie! — zawołały. — Już nigdy nie polecisz w łabędzich piórach, już nigdy nie zobaczysz Egiptu! Siedź sobie w tym bagnie!”. I podarły jej ubranie na tysiące kawałków, że aż pióra fruwały dookoła, jakby sypał śnieg! I odleciały sobie te wstrętne księżniczki!
— To straszne! — zawołała bociania mama. — Nie mogę tego słuchać! Mów, co było potem.
— Księżniczka płakała i rozpaczała. Łzy spływały na olchowy pień, a on się poruszył, bo był to król moczarów we własnej osobie, ten, który mieszka w bagnie! Widziałem, jak pień się odwrócił i już nie był pniem; długie, ociekające błotem gałęzie sterczały w górę niby ramiona; to biedne dziecko przeraziło się i zeskoczyło na grząskie trzęsawisko, ale tam nawet ja nie mogę utrzymać się na powierzchni, a co dopiero ona; natychmiast ją pochłonęło, a pień olchy zaraz też się zanurzył, to on pociągnął ją w dół; na powierzchni pojawiły się tylko wielkie, czarne bąble powietrza, potem nie było już nic.
H.CH. ANDERSEN
Córka króla moczarówHELENA
Gdybym wyjawiła wam nazwisko matki, natychmiast byście je rozpoznali. Moja matka była sławna, choć wcale tego nie pragnęła. Nikt nie życzyłby sobie tego rodzaju sławy, jakiej zaznały Jaycee Dugard, Amanda Berry, Elizabeth Smart. Wspominam je, choć matka nie była żadną z nich.
Rozpoznalibyście jej nazwisko, gdybym je wam zdradziła, a potem zaczęlibyście się zastanawiać — zaledwie przez chwilę, bo czasy, kiedy ludzie interesowali się moją matką, dawno przeminęły — gdzie matka jest teraz. Czy po zaginięciu przypadkiem nie urodziła córki? Co się stało z tamtą dziewczynką?
Mogłabym wam powiedzieć, że miałam dwanaście lat, a moja matka dwadzieścia osiem, kiedy uwolniono nas z rąk jej porywacza, i że spędziłam te lata na, jak to opisały gazety, zrujnowanej farmie otoczonej mokradłami w środkowej części Górnego Półwyspu w stanie Michigan. Umiejętność czytania zawdzięczam stosikowi czasopism „National Geographic” z lat pięćdziesiątych i pożółkłemu zbiorkowi wierszy Roberta Frosta. Nie chodziłam do szkoły, nigdy nie jeździłam na rowerze, nie wiedziałam, czym są prąd i bieżąca woda. Przez dwanaście lat rozmawiałam tylko z matką i ojcem i nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że obie jesteśmy jego więźniarkami, dopóki nie znalazłyśmy się na wolności.
Mogłabym dodać, że matka zmarła dwa lata temu. Choć odnotowano ten fakt w mediach, zapewne nie zwróciliście na niego uwagi, bo gdy to się stało, na świecie działy się znacznie bardziej interesujące rzeczy. Mogę powiedzieć wam to, czego nie dowiedzieliście się z gazet: że nigdy nie doszła do siebie po latach niewoli, że nie była ładną, elokwentną i zdeklarowaną rzeczniczką swojej sprawy. Mojej skromnej, trzymającej się na uboczu matce, która stała się wrakiem człowieka, nie zaproponowano napisania książki ani zdjęcia na okładce tygodnika „Time”. Unikała zainteresowania tak, jak liście mimozy dotyku.
Nie zdradzę wam jednak, jak się nazywała. To nie jest opowieść o niej, tylko o mnie.1
— Czekaj tu — mówię do swojej trzylatki.
Wsuwam rękę przez otwarte okno pikapa, żeby wyszperać między dziecięcym fotelikiem a drzwiami pasażera plastikowy kubek niekapek z ciepławym sokiem pomarańczowym. Moja córka cisnęła go tam w przypływie frustracji.
— Mamusia zaraz wróci — dodaję.
Jak piesek Pawłowa, Mari sięga po kubek. Jej oczy zachodzą łzami, wydyma dolną wargę. Rozumiem ją, jest zmęczona. Ja też.
— Eeh, eeh, eeh — stęka, kiedy odchodzę.
Wygina grzbiet i mocuje się z pasem, jakby to był kaftan bezpieczeństwa.
— Siedź spokojnie, zaraz wracam.
Mrużę oczy i grożę jej palcem. Musi zrozumieć, że to nie żarty. Potem przechodzę za samochód i macham do chłopaka ustawiającego towar na rampie przeładunkowej przy magazynie sklepu Markham. Chyba ma na imię Jason. Opuszczam tylną klapę bagażnika i sięgam po pierwsze dwa pudła.
— Dzień dobry, pani Pelletier! — Jason macha dwa razy bardziej entuzjastycznie niż ja.
Unoszę dłoń i jesteśmy kwita. Już go nie proszę, żeby mówił mi po imieniu.
Ze środka auta słychać walenie — łup, łup, łup. To Mari tłucze kubkiem o występ pod oknem. Domyślam się, że już wszystko wypiła. W odpowiedzi uderzam dłonią o podłogę platformy bagażowej — bum, bum, bum — a Mari podskakuje i się odwraca. Cienkie dziecięce włosy kołyszą się niczym włókna kukurydzy nad jej twarzą. Rzucam jej spojrzenie, które mówi: „Przestań, jeśli nie chcesz wpakować się w kłopoty”, a potem dźwigam pudła i stawiam je sobie na ramieniu. Stephen i ja mamy brązowe włosy i oczy, podobnie jak nasza pięciolatka Iris, więc zdumiewało go to niezwykłe złociste dziecko, które stworzyliśmy, dopóki nie usłyszał ode mnie, że moja matka była blondynką. Niczego więcej o niej nie wie.
Sklep spożywczy Markham to przedostatnie miejsce dostawy z czterech i główny odbiorca moich dżemów, nie licząc zamówień, które przyjmuję przez internet. Turystom robiącym zakupy w Markham podoba się, że moje wyroby są miejscowe. Podobno wielu klientów kupuje po kilka słoików, na pamiątkę i na prezent. Układam na nakrętkach kółka wycięte z tkaniny w kratkę i obwiązuję słoiki rzeźniczym sznurkiem, a potem oznaczam je kolorami, zależnie od zawartości: czerwony dla dżemu malinowego, fioletowy dla dżemu z czarnego bzu, niebieski dla borówkowego, zielony dla pałkowo-borówkowego, żółty dla mniszkowego, różowy dla dżemu z dzikich jabłek i owoców czeremchy wirginijskiej. Wiadomo, o co chodzi. Moim zdaniem wygląda to głupawo, ale ludziom się chyba podoba, a jeśli mam sobie poradzić na terenie tak słabym gospodarczo jak Górny Półwysep, muszę dawać klientom to, czego chcą. Żadna filozofia.
Mogłabym wykorzystać mnóstwo dzikich roślin, i to na rozmaite sposoby, ale na razie ograniczam się do dżemów. W każdym biznesie trzeba się na czymś skupić. Moje logo to rysunek pałki wodnej, umieszczam go na wszystkich etykietach. Jestem prawie pewna, że nikt poza mną, wyrabiając dżem, nie miesza mielonego korzenia pałki z borówkami. Niewiele jej dodaję, wyłącznie tyle, by móc użyć słowa pałka w nazwie. Kiedy dorastałam, młode pędy pałki były moim ulubionym warzywem. Nadal są. Każdej wiosny wrzucam wadery i wiklinowy koszyk na tył pikapa i ruszam na południe, w kierunku bagien. Stephen i dziewczynki za nic nie tkną pałek, ale Stephenowi nie przeszkadza, że je przyrządzam, pod warunkiem że nikogo nimi nie częstuję. Wystarczy pogotować czubki przez kilka minut w solonej wodzie, żeby uzyskać wyjątkowo delikatny przysmak. Pałki mają nieco suchą i mączystą konsystencję, więc teraz jadam je z masłem, ale oczywiście w dzieciństwie nie znałam jego smaku.
Borówki zrywam na terenach po wyrębie, też na południe od naszego domu. Niektóre lata są bardziej urodzajne niż inne. Borówki przepadają za słońcem, więc dawniej Indianie wypalali podszycie, żeby zwiększyć zbiory. Przyznam, że też miałam taką pokusę. Nie tylko ja wychodzę na równiny podczas sezonu borówkowego, więc ludzie stosunkowo szybko pustoszą tereny położone najbliżej starych dróg dojazdowych dla drwali. Często schodzę z utartej ścieżki i nigdy się nie gubię. Kiedyś dotarłam na kompletne odludzie, gdzie wypatrzyli mnie i zatrzymali strażnicy w helikopterze departamentu zasobów naturalnych. Gdy ich przekonałam, że wiem, gdzie jestem i co robię, dali mi spokój.
— Straszny upał, co? — pyta Jason i zdejmuje pierwsze pudło z mojego ramienia.
W odpowiedzi tylko pomrukuję. Kiedyś nie miałabym pojęcia, jak zareagować na takie pytanie. Moja opinia na temat pogody niczego nie zmieni, więc dlaczego interesuje go, co myślę? Teraz wiem, że nie muszę odpowiadać, bo to przykład tego, co Stephen nazywa „pogawędką”, rozmową dla samej rozmowy, zapchajdziurą, podczas której z założenia nie przekazuje się istotnych informacji. Tak właśnie porozumiewają się prawie obcy sobie ludzie. Nadal nie rozumiem, w czym to jest lepsze od milczenia.
Jason się śmieje, jakbym opowiedziała dowcip dnia. Stephen twierdzi, że to stosowna reakcja, choć nie mówiłam nic zabawnego. Po opuszczeniu bagien naprawdę męczyłam się z nieznajomością konwenansów. Podawaj rękę, gdy kogoś spotykasz. Nie dłub w nosie. Stań w rzędzie. Czekaj na swoją kolej. Podnieś rękę, jeśli chcesz zadać pytanie w klasie, a potem czekaj, aż nauczyciel pozwoli ci zabrać głos. Nie bekaj i nie puszczaj bąków przy ludziach. W gościnie przed skorzystaniem z łazienki zapytaj o pozwolenie. Pamiętaj o myciu rąk i spuszczaniu wody. Nie macie pojęcia, jak często czułam, że wszyscy poza mną wiedzą, jak się zachowywać. Kto ustala te zasady? Dlaczego muszę się do nich stosować? Jakie poniosę konsekwencje, jeśli tego nie zrobię?
Stawiam drugie pudło na rampie i wracam do pikapa po ostatnie. Trzy pudła po dwadzieścia cztery słoiki, czyli razem siedemdziesiąt dwa słoiki, które dostarczam co drugi tydzień w czerwcu, lipcu i sierpniu do magazynu. Mój zysk na każdym pudle to 59 dolarów i 88 centów, co oznacza, że przez lato tylko w Markham zarabiam ponad tysiąc dolarów. Nie najgorzej.
Wiem, co pomyśleliby ludzie, widząc, że podczas rozładunku zostawiam Mari samą w pikapie, i to jeszcze przy opuszczonych szybach. Nie zamierzam jednak ich zamykać. Parkuję pod sosną, od zatoki wieje lekki wiatr, ale przez cały dzień temperatura przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza, a jestem świadoma, jak szybko zamknięte auto zamienia się w piekarnik.
Zdaję sobie sprawę również z tego, że ktoś bez trudu mógłby sięgnąć przez otwarte okno i wyciągnąć Mari. Wiele lat temu podjęłam jednak decyzję, że nie wychowam swoich córek w strachu przed tym, co przydarzyło się mojej matce.
Jeszcze jedno słowo na ten temat i kończę. Gwarantuję, że jeżeli ktoś ma problem z tym, jak wychowuję córki, nigdy nie mieszkał na Górnym Półwyspie w stanie Michigan. To wszystko.
W pikapie nie widzę Mari, specjalistki od ucieczek. Podchodzę do okna od strony pasażera i zaglądam do środka auta. Mała siedzi na podłodze, przeżuwając znalezione pod fotelem opakowanie po cukierku, jakby to była guma. Otwieram drzwi, wyciągam celofan z jej ust i wpycham do kieszeni, po czym wycieram palce o dżinsy i zapinam pas córce. Do samochodu wpada motyl i ląduje na czymś lepkim na desce rozdzielczej. Mari klaszcze w dłonie i wybucha radosnym śmiechem. Uśmiecham się, nie mogę się powstrzymać. Jej śmiech jest cudowny, gardłowy, spontaniczny, i nigdy mi się nie znudzi. Kojarzy się z filmikami z YouTube’a, na których maluchy śmieją się bez opamiętania z czegoś kompletnie błahego, jak skaczący pies albo człowiek drący kawałki papieru. Śmiech Mari jest właśnie taki. Mari to rozmigotana woda, złocisty promyk, kwakanie kaczek karolinek pod chmurami.
Odpędzam motyla i uruchamiam silnik. Autobus Iris podjeżdża pod nasz dom za piętnaście piąta. Zazwyczaj Stephen pilnuje dziewczynek, kiedy zajmuję się dostawami, ale dzisiaj wróci dopiero późnym wieczorem, bo pokazuje nowy zestaw zdjęć latarni morskiej właścicielowi galerii, który sprzedaje jego fotografie w Soo, czyli w Sault Sainte Marie — wymawia się to „Soo”, a nie „Sault”, jak mówią ludzie, którzy nie mają o tym pojęcia — drugim co do wielkości mieście na Górnym Półwyspie, co zresztą nie stanowi wielkiego powodu do dumy. Siostrzane miasto po kanadyjskiej stronie jest znacznie większe. Miejscowi po obu stronach rzeki Saint Mary’s nazywają swoje miasto „The Soo”. Ludzie ściągają z całego świata, żeby zobaczyć śluzy w Soo i przyjrzeć się, jak przepływają tędy gigantyczne masowce z rudą żelaza. To wielka atrakcja turystyczna.
Dostarczam ostatnie pudło z asortymentem dżemów do sklepu z pamiątkami Gitche Gumee Agate and History Museum, po czym jadę nad jezioro i parkuję. Na widok wody Mari macha rękami i krzyczy: „Ła-ła, ła-ła”. Wiem, że w tym wieku powinna już mówić całymi zdaniami. W zeszłym roku raz w miesiącu zabieraliśmy ją do psychologa rozwojowego w Marquette, ale jak dotąd „ła-ła-ła” to szczyt osiągnięć Mari.
Następną godzinę spędzamy na plaży. Mari siedzi obok mnie na ciepłym żwirze, próbując uśmierzyć ból dziąsła spowodowany wyrzynającym się trzonowcem. Gryzie kawałek przyniesionego przez morze drewna, które opłukałam w jeziorze. Powietrze jest parne i nieruchome, jezioro spokojne, fale chlupoczą cicho jak woda w wannie. Po jakimś czasie zdejmujemy sandały, brodzimy w wodzie i dla ochłody ochlapujemy się nawzajem. Jezioro Górne to największe i najgłębsze z Wielkich Jezior, więc woda w nim nigdy się nie rozgrzewa, ale po co komu ciepła woda w taki dzień jak dzisiaj?
Odchylam się i opieram na łokciach. Kamienie są ciepłe. Przez tę pogodę aż trudno uwierzyć, że kiedy Stephen i ja przywieźliśmy tu Iris i Mari parę tygodni temu, żeby oglądać deszcz Perseidów, potrzebowaliśmy śpiwora i kurtek. Stephen uznał, że przesadzam, gdy pakowałam je do jeepa cherokee, ale oczywiście nie miał pojęcia, jak zimno robi się nad jeziorem po zachodzie słońca. Wszyscy czworo wcisnęliśmy się do podwójnego śpiwora i leżeliśmy na plecach, patrząc w niebo. Iris naliczyła dwadzieścia trzy spadające gwiazdy i przy każdej czegoś sobie życzyła, a Mari przespała niemal cały pokaz. Za parę tygodni wybierzemy się tu obserwować zorzę.
Siadam i sprawdzam, która godzina. Nadal trudno mi znaleźć się w konkretnym miejscu o wyznaczonej porze. Kiedy dorasta się wśród natury, to ona dyktuje, co się robi i kiedy. Nie mieliśmy zegara, bo i po co? Dostroiliśmy się do otoczenia, jak ptaki, owady i zwierzęta, rządził nami ten sam dobowy rytm. Moje wspomnienia są związane z porami roku. Nie zawsze pamiętam, ile miałam lat, kiedy działa się dana rzecz, ale mam przed oczyma, jaka to była pora roku.
Teraz wiem, że dla większości ludzi rok kalendarzowy zaczyna się pierwszego stycznia. Na mokradłach nic nie odróżniało stycznia od grudnia ani od lutego czy marca. Nasz rok zaczynał się wiosną, pierwszego dnia, gdy zakwitały błotne kaczeńce. Kaczeńce to spore krzaczaste rośliny pokryte setkami jaskrawożółtych kwiatów. Wiosną kwitną też na przykład kosaciec różnobarwny czy trawy, ale błotne kaczeńce rosną tak bujnie, że nic się nie da porównać z ich imponującym żółtym dywanem. Mój ojciec co roku wkładał wadery, wychodził na błota i wykopywał jeden krzaczek. Wkładał go do starego ocynkowanego cebra, do połowy wypełnionego wodą, i ustawiał na werandzie z tyłu domu, gdzie roślina promieniała jak słońce.
Kiedyś chciałam mieć na imię Marigold, tak brzmi angielska nazwa błotnego kaczeńca. Padło jednak na Helenę i teraz często muszę wyjaśniać, że wymawia się to „Helejna”. Podobnie jak w wielu innych kwestiach, to była decyzja ojca.
Niebo przybiera późnopopołudniową barwę, co oznacza, że na nas pora. Sprawdzam, która godzina, i ku swojemu przerażeniu uświadamiam sobie, że mój wewnętrzny zegar nie dotrzymuje kroku zegarkowi. Chwytam Mari i nasze sandały, biegnę do samochodu. Mari piszczy, kiedy przypinam ją pasem. Rozumiem ją, też chciałabym zostać tu dłużej. W pośpiechu siadam za kierownicą i przekręcam kluczyk. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazuje szesnastą trzydzieści siedem. Może uda mi się dojechać w ostatniej chwili.
Wyjeżdżam z parkingu i kieruję się na południe drogą M-77, najszybciej jak mogę sobie na to pozwolić. W okolicy nie ma zbyt wielu radiowozów, a policjanci na patrolach poza wlepianiem mandatów za przekroczenie prędkości nie mają dużo pracy. Dostrzegam ironię sytuacji. Śpieszę się, bo jestem spóźniona, a jeśli zatrzymają mnie za pośpiech, spóźnię się jeszcze bardziej.
Podczas jazdy Mari coraz bardziej się rozwściecza. Wierzga nogami, a piasek z jej stóp rozsypuje się po całym samochodzie. Kubek niekapek odbija się od przedniej szyby, z nosa mojej córki wypływają smarki. Panna Marigold Pelletier zdecydowanie nie jest szczęśliwa. Ja też nie jestem.
Nastawiam radio na publiczną rozgłośnię Northern Michigan University w Marquette w nadziei, że muzyka zainteresuje Mari albo ją uśpi. Nie jestem wielbicielką klasycznych utworów, ale tylko tę stację dobrze słychać.
Zamiast muzyki właśnie nadają wiadomości.
— …więzień, porywacz dziecka… zbiegł… Marquette…
— Cicho! — krzyczę i podkręcam głośność.
— Rezerwat przyrody w Seney… uzbrojony i niebezpieczny… nie zbliżać się…
Początkowo nie udaje mi się usłyszeć niczego więcej, ale muszę wiedzieć. Rezerwat jest niespełna pięćdziesiąt kilometrów od naszego domu.
— Mari, dość!
Mari mruga i milknie. Wysłuchuję powtórki komunikatu.
— Uwaga, powtarzam. Policja stanowa donosi, że więzień odbywający karę dożywotniego pozbawienia wolności bez prawa do przedterminowego zwolnienia, skazany za porwanie dziecka, gwałt i morderstwo, zbiegł dziś krótko po godzinie szesnastej podczas transportu z więzienia o zaostrzonym rygorze w Marquette w stanie Michigan. Uciekinier jest podejrzany o zabicie dwóch eskortujących go strażników. Prawdopodobnie przebywa obecnie na terenie rezerwatu przyrody w Seney na południe od drogi M-28. Zbieg jest uzbrojony i niebezpieczny. Pod żadnym pozorem, powtarzam, pod żadnym pozorem nie wolno się do niego zbliżać. Ktokolwiek zauważy coś podejrzanego, proszony jest o natychmiastowe powiadomienie organów ścigania. Więzień Jacob Holbrook jest winny porwania młodej dziewczyny i przetrzymywania jej w niewoli przez czternaście lat. Ta głośna sprawa odbiła się szerokim echem po całym kraju…
Moje serce przestaje bić. Nic nie widzę, nie mogę oddychać. Nie słyszę niczego poza pulsowaniem krwi w uszach. Zwalniam i ostrożnie zjeżdżam na pobocze. Trzęsącą się ręką wyłączam radio.
Jacob Holbrook uciekł z więzienia. Król Moczarów. Mój ojciec.
A to właśnie ja wpakowałam go za kraty.2
Żwir pryska spod kół, kiedy wracam na jezdnię. Wątpię, by ktokolwiek patrolował tę część drogi, biorąc pod uwagę to, co się dzieje pięćdziesiąt kilometrów stąd na południe. Nawet jeśli są tu jacyś policjanci, mandat za przekroczenie prędkości jest teraz najmniejszym z moich zmartwień. Muszę się dostać do domu, mieć oko na obie córki. Muszę wiedzieć, że są ze mną i że nic im nie grozi. Z komunikatu radiowego wynikało, że ojciec oddala się od mojego domu i chce się ukryć w rezerwacie przyrody. Tylko ja wiem, że to nieprawda. Jestem gotowa postawić każdą sumę, że po paru kilometrach ślad się urwie, być może już się to stało. Ojciec potrafi przemierzać mokradła niczym duch wędrowca. Pozostawia trop tylko wtedy, gdy chce, żeby ktoś za nim podążał. Jeśli postanowił przekonać pogoń, że zaszył się w rezerwacie, nikt nie będzie go szukał na mokradłach.
Kurczowo zaciskam dłonie na kierownicy. Wyobrażam sobie, jak ojciec czai się wśród drzew, kiedy Iris wysiada i idzie po podjeździe. Dodaję gazu. Oczyma wyobraźni widzę, jak ojciec wyskakuje i chwyta ją, kiedy tylko autobus się oddali. Tak samo wyskakiwał z krzaków, żeby mnie nastraszyć, gdy wracałam z wychodka. Moja obawa o bezpieczeństwo Iris nie wynika z logicznych przesłanek. Zgodnie z komunikatem ojciec uciekł o szesnastej, może o szesnastej piętnaście. Teraz jest za piętnaście piąta. Wiem, że nie pokonałby pieszo pięćdziesięciu kilometrów w nieco ponad pół godziny, ale mój strach nie staje się przez to mniej rzeczywisty.
Od piętnastu lat nie zamieniłam z ojcem ani słowa. Zapewne nie wie, że po osiemnastych urodzinach zmieniłam nazwisko, bo nie mogłam ścierpieć, że ludzie kojarzą mnie tylko z okolicznościami, w jakich dorastałam. Raczej nie ma też pojęcia, że gdy jego rodzice zmarli osiem lat temu, pozostawili mi w spadku tę nieruchomość. Ani że większość odziedziczonego majątku przeznaczyłam na zburzenie budynku, w którym się wychował, i postawienie domu z prefabrykatów. Ani że mieszkam tu teraz z mężem i dwiema małymi córkami. Jego wnuczkami.
A może jednak wie. Po dzisiejszym dniu wszystko jest możliwe, bo dzisiaj mój ojciec uciekł z więzienia.
Spóźniłam się minutę, z całą pewnością nie więcej niż dwie. Tkwię za szkolnym autobusem, a Mari nieustannie wrzeszczy. Doprowadziła się do takiego stanu, że chyba nawet nie pamięta, co ją rozwścieczyło. Nie wolno mi ominąć autobusu i skręcić na nasz podjazd, bo kierowca ustawił znak stopu i włączył mrugające czerwone światła. I co z tego, że tylko mój samochód jest na drodze i że wysiadła moja córka. Tak jakbym mogła przypadkowo przejechać własne dziecko.
Iris wysiada z autobusu. Wydaje się przygnębiona, kiedy wlecze się w stronę domu, na pewno myśli, że znowu zapomniałam wrócić dla niej na czas.
— Patrz, Mari. — Wskazuję palcem. — Nasz dom. Sissy wróciła. Ciii. Jesteśmy prawie na miejscu.
Mari patrzy w tamtą stronę, a na widok siostry momentalnie się ucisza. Czka i uśmiecha się.
— Iris! — woła.
Nie mówi „Aj-aj” ani „Ajsis”, ani „Sissy”, ani nawet „Ajłis”, tylko „Ajris”, czysto i wyraźnie. I bądź tu mądry, człowieku.
Kierowca w końcu dochodzi do wniosku, że Iris jest dostatecznie daleko od drogi, i gasi światła ostrzegawcze. Drzwi zamykają się z sykiem, a gdy tylko autobus rusza, skręcam na nasz podjazd. Iris się prostuje i rozpromienia, machając do nas. Znowu stąpa po pewnym gruncie, bo mama wróciła. Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o sobie.
Wyłączam silnik i obchodzę samochód, żeby zapiąć Mari sandałki. Gdy tylko dotyka stopami ziemi, od razu rzuca się biegiem przez podwórze.
— Mamusia! — Iris podbiega i obejmuje mnie za nogi. — Myślałam, że cię nie ma.
Jej słowa nie brzmią oskarżycielsko, to raczej stwierdzenie faktu. Nie po raz pierwszy zawiodłam córkę. Chciałabym obiecać, że ostatni.
— Wszystko dobrze. — Ściskam jej ramię i głaszczę ją po głowie.
Stephen powtarza mi na okrągło, że powinnam częściej przytulać nasze córki, ale kontakt fizyczny nie przychodzi mi z łatwością. Psychiatra wyznaczona przez sąd po tym, jak ja i matka odzyskałyśmy wolność, doszła do wniosku, że mam problemy z zaufaniem, i kazała mi wykonywać różne ćwiczenia. Musiałam na przykład zamknąć oczy, skrzyżować ręce na piersi i paść do tyłu, wierząc, że mnie złapie. Opierałam się, a ona powiedziała, że zachowuję się agresywnie. Wcale nie miałam problemów z zaufaniem, po prostu uznałam jej ćwiczenia za głupie.
Iris mnie puszcza i pędzi za siostrą do domu. Drzwi są otwarte, nigdy nie zamykamy ich na klucz. Południowcy, właściciele dużych letnich domów nad klifem, z widokiem na zatokę, ryglowali drzwi i zamykali okiennice, ale generalnie nikt tutaj nie zaprząta sobie tym głowy. Wiadomo, na co się zdecyduje złodziej, jeśli ma do wyboru pustą, stojącą na uboczu, pełną drogiej elektroniki rezydencję oraz widoczny z drogi dom z prefabrykatów.
Teraz jednak zamykam drzwi na klucz i idę na podwórze z boku domu, żeby sprawdzić, czy pies ma jedzenie i wodę. Rambo biega wzdłuż linki, którą rozciągnęliśmy dla niego między dwiema sosnami Banksa, i merda ogonem na mój widok. Nie szczeka, bo tak go nauczyłam. Rambo to moręgowaty pies gończy plott hound, czarno-jasnobrązowy z kłapciastymi uszami i ogonem jak bicz. Kiedyś zabierałam go ze sobą, gdy w towarzystwie paru innych myśliwych z psami szłam polować na niedźwiedzie, ale dwa lata temu musiałam przenieść go na emeryturę po tym, jak niedźwiedź zabłąkał się na nasze podwórko i Rambo postanowił zapolować w pojedynkę. Dwudziestokilogramowy pies nie jest odpowiednim przeciwnikiem dla ważącego ponad dwieście kilogramów niedźwiedzia, bez względu na to, co się psu wydaje. Większość ludzi nie zauważa tego na pierwszy rzut oka, ale Rambo ma tylko trzy łapy. Przy dwudziestopięcioprocentowym upośledzeniu fizycznym niespecjalnie się już nadaje na wyprawy. Kiedy ostatniej zimy tak mu się nudziło, że pogonił za jeleniem, musieliśmy go uwiązać na stałe. W tej okolicy pies znany z atakowania jeleni może zostać zastrzelony bez ostrzeżenia.
— Mamy jakieś ciasteczka? — woła Iris z kuchni.
Wyprostowana, ze splecionymi dłońmi czeka cierpliwie przy stole, podczas gdy jej siostra zbiera okruszki z podłogi. Nauczycielka bez wątpienia uwielbia Iris, ale przyjdzie moment, kiedy pozna Mari. Nie pierwszy raz się zastanawiam, jak to możliwe, że ci sami rodzice mogą dać życie tak odmiennym istotom. Mari jest ogniem, Iris wodą. Iris to wierny stronnik, ale nie przywódca. Jest spokojnym, nazbyt wrażliwym dzieckiem, które woli czytać niż biegać i uwielbia swoich wyimaginowanych przyjaciół tak, jak kiedyś ja uwielbiałam swoich. W dodatku za bardzo bierze sobie do serca nawet najdrobniejszą przyganę. Żałuję, że z mojego powodu na chwilę wpadła w panikę. Iris o Wielkim Sercu już wybaczyła i zapomniała, ale ja nie. Nigdy nie zapominam.
Idę do spiżarki i zdejmuję torebkę ciastek z górnej półki. Nie wątpię, że mój mały wiking pewnego dnia postanowi się tam wdrapać i dokonać spustoszenia, ale Iris Posłusznej nawet przez myśl to nie przejdzie. Układam na talerzu cztery ciastka, nalewam do dwóch szklanek mleko i ruszam do łazienki, gdzie odkręcam kran i ochlapuję twarz wodą. Na widok swojej miny w lustrze uświadamiam sobie, że muszę wziąć się w garść. Postanawiam wyznać wszystko Stephenowi, gdy tylko wróci do domu. Na razie jednak dziewczynki nie mogą wiedzieć, że dzieje się coś złego.
Kiedy kończą jeść i pić, odsyłam je do ich pokoju. Mari jest za mała, żeby zrozumieć znaczenie takich określeń jak „ucieczka z więzienia”, „obława” czy też „uzbrojony i niebezpieczny”, ale Iris może się zorientować w sytuacji.
CNN pokazuje długie ujęcie z lecącego nad drzewami helikoptera. Jesteśmy tak blisko rejonu poszukiwań, że gdybym wyszła na werandę, pewnie zobaczyłabym ten śmigłowiec. Na pasku przewija się ostrzeżenie policji stanowej. Nikt nie powinien wychodzić z domu. Oglądam zdjęcia zabitych strażników i pustej karetki więziennej, wysłuchuję wywiadów ze zrozpaczonymi rodzinami. Patrzę na niedawno wykonaną fotografię ojca. Więzienne życie mu nie służy. Spoglądam na zdjęcia matki z dzieciństwa i jako kobiety o zapadniętych policzkach, na zdjęcia naszej chaty, fotografię samej siebie w wieku dwunastu lat. Jeszcze nie mówią o Helenie Pelletier, ale na wszystko przyjdzie czas.
Słyszę tupanie Iris i Mari na korytarzu. Wyciszam dźwięk.
— Chcemy się pobawić przed domem — mówi Iris.
— My — powtarza Mari. — Przed.
Zastanawiam się. Nie ma racjonalnego powodu, żebym zabroniła dziewczynkom wyjść. Ich placyk zabaw jest otoczony siatką dwumetrowej wysokości i cały teren widzę z okna w kuchni. Stephen zlecił zainstalowanie ogrodzenia po wypadku z niedźwiedziem.
— Dziewczynki w środku, zwierzęta na zewnątrz — oznajmił z satysfakcją, kiedy robotnicy skończyli, i otrzepał ręce o tył spodni, jakby sam stawiał słupki.
Gdyby tylko zapewnienie dzieciom bezpieczeństwa było takie proste.
— Dobrze — zgadzam się. — Ale tylko na kilka minut.
Otwieram drzwi z tyłu domu i wypuszczam dziewczynki, a potem wyjmuję z szafki opakowanie makaronu z serem i główkę sałaty, a do tego ogórek z lodówki. Godzinę temu Stephen przysłał esemesa, że wróci później, więc zje coś w drodze do domu. Dlatego dziewczynki dostaną gotowe danie, a ja zrobię sobie sałatkę. Naprawdę nie lubię gotować. Ludzie mogą uważać to za dziwne, biorąc pod uwagę, jak zarabiam na życie, ale w pracy trzeba korzystać z tego, co się ma. Borówki i truskawki rosły na naszym wzniesieniu, więc nauczyłam się robić dżemy. I tyle. W niewielu zawodach wymagane są takie kwalifikacje jak łowienie ryb pod lodem czy obdzieranie bobra ze skóry. Powiedziałabym wręcz, że nienawidzę gotować, ale wciąż pobrzmiewa mi w uszach łagodne upomnienie ojca: „Nienawiść to mocne słowo, Heleno”.
Wrzucam makaron do garnka z gotującą się słoną wodą i podchodzę do okna, żeby sprawdzić, co z dziewczynkami. Robi mi się słabo na widok tylu barbie, kucyponków i księżniczek Disneya walających się po podwórku. Jak Iris i Mari mogą wypracować w sobie takie zalety, jak cierpliwość i opanowanie, skoro Stephen daje im wszystko, czego zapragną? W dzieciństwie nie miałam nawet piłki, sama robiłam sobie zabawki. Rozdzieranie skrzypów na kawałki i łączenie ich na powrót jest równie kształcące jak te zabawki, w których małe dzieci muszą dopasować kształty do otworów. Po posiłku złożonym z młodych pędów pałki pozostawała nam sterta resztek, które zdaniem mojej matki wyglądały jak plastikowe druty do robótek, choć mnie przypominały miecze. Wbijałam je w piasek przed tylnym wejściem do naszego domu, żeby tworzyły palisadę wokół fortu, w którym moi wojownicy z szyszek stoczyli wiele imponujących bitew.
Zanim moje zdjęcie znikło ze stojaka na brukowce w supermarkecie, ludzie pytali mnie, jaka była najbardziej niewiarygodna/niesamowita/nieoczekiwana rzecz, którą odkryłam po znalezieniu się w cywilizowanym świecie. Tak jakby ich świat był nieporównanie lepszy od mojego albo faktycznie cywilizowany. Mogłabym z powodzeniem dowieść, jak nieuprawnione było użycie tego słowa do opisania świata, który odkryłam w wieku dwunastu lat: wojna, zanieczyszczenie, chciwość, przestępczość, głodujące dzieci, nienawiść rasowa, przemoc o podłożu etnicznym — a to tylko początek. Czy tym czymś był internet? (Nie rozumiem dlaczego). Bary szybkiej obsługi? (Nic nadzwyczajnego). Samoloty? (Na litość boską, moja wiedza o technice lat pięćdziesiątych XX wieku była solidnie ugruntowana, a poza tym, czy ludziom naprawdę się wydaje, że samoloty nigdy nie przelatywały nad naszą chatą? Myślą, że w naszym mniemaniu były to jakieś ogromne, srebrne ptaki?). Loty w kosmos? (Przyznam, że akurat ta sprawa wciąż nie daje mi spokoju. Świadomość, że dwunastu ludzi spacerowało po Księżycu, nadal jest dla mnie trudna do ogarnięcia, choć widziałam materiał filmowy).
Zawsze pragnęłam odwrócić role i sama zadawać pytania. Czy potraficie odróżnić trawę od sitowia albo turzycy? Czy wiecie, które dziko rosnące rośliny można bezpiecznie zjeść? Umiecie je przyrządzić? Zdołacie trafić jelenia w brązową łatkę za łopatką, żeby od razu padł trupem i żebyście nie musieli go tropić przez resztę dnia? Wiecie, jak zastawić wnyki na królika? Umielibyście obedrzeć go ze skóry i wypatroszyć po złowieniu? Potraficie przyrządzić mięso nad otwartym ogniem w taki sposób, żeby w środku było upieczone, a na zewnątrz apetycznie zwęglone i chrupiące? A skoro o tym mowa, czy wiecie, jak rozpalić ogień bez zapałek?
Jestem pojętną uczennicą i szybko zdałam sobie sprawę, że większość ludzi nie docenia moich umiejętności. Cóż, szczerze mówiąc, ich świat oferował niejedno fenomenalne cudo techniki. Instalacja wodno-kanalizacyjna w domu to naprawdę świetna sprawa. Nawet teraz, kiedy zmywam naczynia albo nalewam wodę do kąpieli dla dziewczynek, chętnie trzymam dłonie pod kranem. Uważam tylko, żeby nie robić tego przy Stephenie. Niewielu mężczyzn zniosłoby moje samotne całonocne wyprawy w poszukiwaniu żywności na odludziu, polowania na niedźwiedzie i zjadanie pędów pałki. Nie chcę przeciągnąć struny.
Oto szczera odpowiedź: najbardziej niezwykłym odkryciem, jakie poczyniłam, odkąd wraz z matką znalazłam się w cywilizowanym świecie, jest prąd. Trudno mi pojąć, jak przez tyle lat dawałyśmy sobie radę bez niego. Patrzę na ludzi, którzy niefrasobliwie ładują swoje tablety i komórki, opiekają chleb i robią popcorn w mikrofalówce, oglądają telewizję albo czytają e-booki do późnej nocy, i wciąż nie mogę przestać się dziwić. Nikt, kto dorastał z elektrycznością, nie zastanawia się, jak poradzić sobie bez niej, chyba że akurat przypadkiem zabraknie prądu z powodu burzy. Dopiero wtedy wszyscy rzucają się po latarki i świece.
Wyobraźcie sobie, że w ogóle nie macie prądu. Nie korzystacie z małego AGD ani z lodówki. Nie używacie pralki ani suszarki, ani narzędzi elektrycznych. Wstawaliśmy, gdy robiło się jasno, i szliśmy spać o zmierzchu. Mieliśmy szesnastogodzinne dni latem i ośmiogodzinne zimą. Dzięki prądowi moglibyśmy słuchać muzyki, chłodzić się wiatraczkami, ogrzewać najchłodniejsze kąty pokojów. Pompowalibyśmy wodę z bagien. Z łatwością zrezygnowałabym z telewizji i komputera, mogłabym nawet żyć bez telefonu komórkowego. Jest jednak coś, czego okropnie by mi brakowało, gdybym teraz musiała sobie bez tego poradzić, a mianowicie elektryczności.
Z placyku zabaw dobiega mnie wrzask, wyciągam szyję. Nie zawsze udaje mi się zorientować na podstawie krzyku córek, czy niebezpieczeństwo jest banalne, czy autentyczne. Prawdziwe zagrożenie wiązałoby się z wiadrami krwi bryzgającymi z jednej dziewczynki lub z obu, ewentualnie z baribalem węszącym za siatką. Banał to sytuacja, w której Iris wymachuje rękami i wrzeszczy, jakby najadła się trutki na szczury, a Mari klaszcze i się śmieje: „Osa! Osa!”. To jeszcze jedno słowo, które wymawia bez trudu.
Wiem, niełatwo uwierzyć, że kobieta wychowana w skrajnej dziczy ma córkę, która się boi owadów. Tak to jednak wygląda. Już zrezygnowałam z zabierania Iris w teren, bo ciągle tylko narzekała na brud i brzydkie zapachy. Jak dotąd lepiej sobie radzę z Mari. Rodzic nie powinien faworyzować żadnego z dzieci, ale czasem trudno coś na to poradzić.
Czuwam przy oknie, dopóki osa nie wycofa się roztropnie w spokojniejszą przestrzeń, a dziewczynki się nie uspokoją. Przychodzi mi do głowy, że ich dziadek obserwuje je zza linii drzew. Jedna mała ma jasne włosy, druga ciemne. Wiem, którą by wybrał.
Otwieram okno i wołam je do środka.3
Po uprzątnięciu naczyń kąpię Mari i Iris, a potem kładę je do łóżek, nie zważając na protesty. Wszystkie wiemy, że jest zbyt wcześnie. Bez wątpienia dziewczynki będą chichotać i gadać godzinami, zanim zasną, ale wystarczy mi, że nie ma ich w salonie.
Wracam tam akurat na wiadomości o szóstej. Minęły dwie godziny od ucieczki ojca i nikt go jeszcze nie widział, co mnie wcale nie dziwi. Nadal nie sądzę, żeby znajdował się choćby w pobliżu rezerwatu. Teren, który utrudnia poszukiwania, jednocześnie nastręcza przeszkód w ucieczce. Inna sprawa, że ojciec nie robi niczego bez przyczyny. Na pewno jest powód, dla którego uciekł. Muszę go tylko poznać.
Zanim kazałam zrównać z ziemią dom dziadków, chodziłam od jednego pokoju do drugiego, próbując zrozumieć ojca. Chciałam wiedzieć, jak dziecko wyrasta na kogoś, kto molestuje dzieci. W protokołach z procesu znalazłam kilka istotnych szczegółów. Mój dziadek Holbrook był pełnokrwistym Ojibwa, który dostał swoje nieindiańskie imię, kiedy w dzieciństwie wysłano go do szkoły z internatem dla Indian. Krewni mojej babki byli Finami. Żyli w północno-zachodniej części półwyspu i pracowali w kopalniach miedzi. Dziadkowie poznali się i pobrali przed czterdziestką, ojciec urodził się pięć lat później. Obrona odmalowała rodziców ojca jako perfekcjonistów, zbyt starych i nieelastycznych, by adaptować się do potrzeb hałaśliwego syna. Karali go za najdrobniejsze występki. W szopie znalazłam cedrowy kij do bicia z wytartym do gładkości uchwytem, więc wiedziałam, że to prawda. W skrytce pod luźną deską w szafie w jego sypialni natrafiłam na pudełko po butach z parą kajdanek i gniazdkiem blond włosów, zapewne ze szczotki babki, w którym, niczym ptasie jajka, leżały szminka i kolczyk z perłą. W pudełku były także białe bawełniane majtki. Założyłam, że również należały do mojej babki. Mogę sobie tylko wyobrazić, co z tymi rzeczami zrobiłby prokurator.
Reszta protokołów niewiele wyjaśniała. Rodzice ojca wyrzucili go z domu, gdy został usunięty ze szkoły w dziesiątej klasie. Przez jakiś czas ciął drewno na papierówkę, a potem zaciągnął się do wojska, skąd go dyscyplinarnie zwolniono nieco ponad rok później, bo nie mógł się porozumieć z innymi żołnierzami i nie słuchał dowódców. Zdaniem obrony ojciec nie zawinił. Był bystrym młodym człowiekiem, który zachowywał się tak, a nie inaczej, gdyż szukał miłości i akceptacji, których nie dostał od rodziców. Nie jestem tego taka pewna. Ojciec może i dobrze sobie radził na odludziu, ale nie pamiętam, by kiedykolwiek usiadł i przeczytał choć jeden numer „National Geographic”. Czasem się zastanawiałam, czy w ogóle potrafi czytać. Nawet nie chciało mu się oglądać zdjęć.
Nic nie pasowało do znanego mi ojca, dopóki nie znalazłam jego sprzętu wędkarskiego w zawieszonym pod belkami w piwnicy jutowym worku. Ojciec opowiadał historie o tym, jak w dzieciństwie łowił ryby w rzece Fox. Znał wszystkie najlepsze miejsca połowów, kiedyś nawet był przewodnikiem ekipy telewizyjnego programu „Michigan za progiem”. Odkąd znalazłam ten sprzęt, wielokrotnie łowiłam ryby zarówno we wschodniej odnodze, jak i w głównym nurcie rzeki. Wędka ojca jest wygodna i umożliwia szybki połów. Ze spławikiem na żyłce o czterech, pięciu, a czasem, jeśli łowię na nimfę albo na streamer, sześciu ciężarkach, zwykle wracam do domu z pełnym koszykiem. Nie wiem, czy jestem tak dobra w łowieniu pstrągów jak ojciec, ale mam nadzieję, że tak.
W trakcie wiadomości rozmyślam o jego wędkarskich opowieściach. Gdybym zamordowała dwóch ludzi, żeby wydostać się z więzienia, to wiedząc, że moja ucieczka spowoduje jeden z największych pościgów w historii Michigan, nie plątałabym się na ślepo po mokradłach. Wyruszyłabym do jednego z nielicznych miejsc na ziemi, gdzie byłam szczęśliwa.
Jest za piętnaście dziewiąta. Siedzę na naszej frontowej werandzie i w oczekiwaniu na Stephena zabijam komary. Nie mam pojęcia, jak zareaguje na wiadomość, że uciekinier z więzienia to mój ojciec, ale wiem, że dobrze nie będzie. Mój mąż, łagodny fotograf przyrody, rzadko wpada w gniew, co zresztą było jednym z najważniejszych powodów, dla których mi się spodobał, ale wszystko ma swoje granice.
Rambo ułożył się na werandzie obok mnie. Osiem lat temu, na długo przed Stephenem i dziewczynkami, pojechałam po szczeniaka do hodowców plottów z Północnej Karoliny. Rambo to zdecydowanie pies jednego właściciela, co wcale nie oznacza, że w razie konieczności nie stanąłby w obronie Stephena i dziewczynek. Plott houndy są nieustraszone do tego stopnia, że wielbiciele tej rasy nazywają je psimi wojownikami ninja, najtwardszymi psami na świecie. Gdyby jednak przyszło co do czego i cała nasza rodzina znalazłaby się w niebezpieczeństwie, Rambo broniłby przede wszystkim mnie. Ludzie, którzy lubią idealizować zwierzęta, nazwaliby to miłością, lojalnością lub oddaniem, ale to po prostu jego natura. Plotty hoduje się po to, by całymi dniami tropiły zwierzynę i walczyły z poświęceniem, a dopiero w ostateczności uciekały. Nic nie poradzą na to, kim są.
Rambo szczeka i strzyże uszami. Przechylam głowę. Słyszę świerszcze, cykady, szum wiatru wśród sosen Banksa, szelest w opadłych igłach, zapewne to myszy albo ryjówki, „hula nam chór, hula nam chór” puszczyka kreskowanego dobiegające z odległej części łąki między naszym domem a domem sąsiadów, klekot i skrzek pary czapli, które gniazdują na mokradłach za naszym budynkiem, i dopplerowski świst pędzącego drogą auta. Tymczasem dla nadwrażliwych zmysłów psa noc jest pełna dźwięków i zapachów. Rambo cicho skowyczy, drżą mu łapy, ale się nie rusza. Nie zrobi tego, dopóki mu nie każę. Wytresowałam go tak, że słucha zarówno poleceń głosowych, jak i sygnałów dawanych ręką. Kładę dłoń na jego łbie, a on opiera go na moim kolanie. Nie wszystko, co porusza się w ciemności, trzeba zbadać i dopaść.
Oczywiście mówię o swoim ojcu. Wiem, że to, co zrobił mojej matce, jest złe, a zabicie dwóch strażników, by uciec z więzienia — niewybaczalne. Jednak jakaś część mnie, nie większa niż pyłek na kwiatku wieńczącym łodyżkę wyrastającą z trawy na mokradłach, ta część, która na zawsze pozostanie idealizującą ojca małą dziewczynką z warkoczykami, cieszy się, że jest wolny. Spędził ostatnie trzynaście lat w więzieniu. Miał trzydzieści pięć lat, kiedy porwał moją matkę, pięćdziesiąt, kiedy opuściłyśmy mokradła, pięćdziesiąt dwa, kiedy go złapano, dwa lata później został skazany. Tego listopada skończy sześćdziesiąt sześć. W Michigan nie ma kary śmierci, ale kiedy myślę, że mój ojciec miałby spędzić następne dziesięć, dwadzieścia, a może nawet trzydzieści lat w więzieniu, gdzie doczekałby wieku własnego ojca, to uważam, że chyba powinna być.
Gdy opuściłyśmy mokradła, wszyscy się spodziewali, że znienawidzę ojca za to, co zrobił matce, i tak właśnie było. Nadal go nienawidzę, ale jednocześnie mi go żal. Chciał żony, a żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie wyszłaby za niego z własnej woli. Wystarczy spojrzeć na sytuację z jego punktu widzenia — co innego miał zrobić? Był chory psychicznie, pełen wad, tak głęboko ukryty pod maską dzikiego Indianina, że nie zdołałby się oprzeć pragnieniu porwania mojej matki, nawet gdyby próbował. Psychiatrzy — zarówno zgłoszeni przez obronę, jak i prokuratora — zgodzili się co do diagnozy: osobowość dyssocjalna, chociaż obrona oczywiście powoływała się na okoliczności łagodzące, takie jak pourazowe uszkodzenie mózgu ojca, w dzieciństwie notorycznie bitego po głowie.
Jako dziecko kochałam ojca. Znany mi Jacob Holbrook był inteligentny, zabawny, cierpliwy i miły. Zajmował się mną, karmił mnie i ubierał, uczył wszystkiego, czego potrzebowałam nie tylko żeby przeżyć na mokradłach, ale wręcz dobrze tam sobie radzić. Poza tym mówimy o wydarzeniach, dzięki którym pojawiłam się na świecie, więc trudno, żebym żałowała, prawda?
Kiedy ostatnio widziałam ojca, wychodził powłócząc nogami w kajdanach z sądu okręgowego w Marquette, żeby trafić pod klucz wraz z tysiącem innych mężczyzn. Nie uczestniczyłam w procesie — moje zeznania uważano za niewiarygodne ze względu na mój wiek i wychowanie, a do tego zbędne, gdyż moja matka była w stanie zapewnić prokuratorowi tyle dowodów, że wystarczyłoby ich na kilka dożywotnich odsiadek. Mimo to rodzice matki przywieźli mnie z Newberry w dniu ogłoszenia wyroku. Zapewne mieli nadzieję, że jeśli zobaczę, jak ojciec dostaje za swoje, bo skrzywdził ich córkę, znienawidzę go tak jak oni. Tego samego dnia poznałam dziadków ze strony ojca. Wyobraźcie sobie moje zdumienie, gdy odkryłam, że matka człowieka, którego zawsze uważałam za Ojibwę, jest bladą blondynką.
Od tamtego czasu przejeżdżałam obok więzienia w Marquette ze sto razy, gdyż mijamy je zawsze, kiedy jedziemy do lekarza Mari, do kina albo na zakupy z dziewczynkami. Więzienia nie widać z drogi, można zobaczyć tylko kręty podjazd między dwoma starymi, kamiennymi murami. Wygląda to jak droga dojazdowa do wiekowej posiadłości bogaczy, biegnąca wśród drzew aż do skalistej skarpy nad zatoką. Wzniesione z piaskowca budynki administracji znajdują się na stanowej liście zabytków, a ich historia sięga 1889 roku, kiedy to otwarto więzienie. Oddział o zaostrzonym rygorze, w którym umieszczono ojca, składa się z sześciu bloków z jednoosobowymi celami pod nieustannym nadzorem, otoczonych prawie siedmiometrowej grubości kamiennym murem, który wieńczy wysoka na ponad trzy metry druciana siatka. Muru i ogrodzenia strzegą uzbrojeni strażnicy w ośmiu wieżach, z których pięć wyposażono dodatkowo w kamery do obserwacji wnętrza bloków mieszkalnych. Tak przynajmniej twierdzi Wikipedia, sama nigdy tam nie byłam. Kiedyś obejrzałam więzienie przez Google Earth, pokazujący widok z kamery satelitarnej. Na dziedzińcu nie było więźniów.
Teraz ich liczba zmniejszyła się o jedną osobę. To oznacza, że za kilka minut będę musiała powiedzieć mężowi prawdę, całą prawdę i tylko prawdę o tym, kim jestem i w jakich okolicznościach przyszłam na świat. Boże, dopomóż.
Jakby na sygnał, Rambo szczeka ostrzegawczo. Po paru sekundach światła reflektorów omiatają podwórze, a lampa na zewnątrz domu się zapala, kiedy SUV wtacza się na podjazd. To nie jest cherokee Stephena. Ten samochód ma lampy ostrzegawcze na dachu i oznakowania policji stanowej na drzwiach. Przez ułamek sekundy łudzę się, że zdołam odpowiedzieć na pytania policjantów i pozbyć się ich, zanim wróci mój mąż. W tym samym momencie podjeżdża cherokee. Światła wewnątrz obu aut zapalają się jednocześnie. Obserwuję, jak zdumienie Stephena zmienia się w przerażenie na widok mundurów.
Biegnie do mnie przez podwórze.
— Helena! Nic ci nie jest? Dziewczynki? Co się stało? Wszystko w porządku?
— Nic nam nie jest. — Daję sygnał Rambo, żeby został, a sama schodzę z werandy, by powitać męża i policjantów.
— Helena Pelletier? — pyta ten ważniejszy.
Jest młody, mniej więcej w moim wieku, a jego partner wydaje się jeszcze młodszy. Zastanawiam się, ile osób już przesłuchiwali. Ile istnień zrujnowały ich pytania. Kiwam głową i szukam dłoni Stephena.
— Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań w związku z pani ojcem, Jacobem Holbrookiem.
Stephen gwałtownie odwraca głowę.
— Twoim… Helena, co się dzieje? Zbiegły więzień to twój ojciec?
Znowu kiwam głową. Mam nadzieję, że Stephen odbierze to jako przeprosiny i jednocześnie wyznanie.
Tak, Jacob Holbrook to mój ojciec. Tak, okłamywałam cię od dnia, w którym się poznaliśmy. Tak, krew tego złego człowieka płynie w moich żyłach i w żyłach twoich córek. Przepraszam. Przepraszam, że musiałeś dowiedzieć się w taki sposób. Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.
Jest ciemno, jego twarz kryje się w cieniu. Nie wiem, o czym myśli Stephen, gdy powoli przenosi spojrzenie ze mnie na policjantów, a potem znów na mnie i na nich.
— Proszę — mówi w końcu.
Nie do mnie, tylko do nich. Puszcza moją rękę i prowadzi policjantów przez werandę do naszego domu.
Tak właśnie mury mojego starannie zbudowanego drugiego życia walą się w gruzy.